Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzecia część niesamowitych przygód bohaterów powieści A wszystko przez faraona i Koty pustyni.
Archeolog Maurycy znów jest w tarapatach. Ma przeciw sobie porucznika Sfinksa i prokuratora Kratę. Czy dzięki intrydze mądrego kota sprawiedliwość zatryumfuje?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 264
Historia, którą chcę wam opowiedzieć, zaczyna się w starożytnym Egipcie. Wszystko zdarzyło się przez faraona, który w górskiej grocie ukrył swój skarb. Ale po kolei, abyście się w tym wszystkim nie pogubili.
Ja jestem Staś i mam osiem lat. Mój tata jest archeologiem. Uwielbia kopać w ziemi. Twierdzi, że szuka tam śladów dawnych cywilizacji. Szczególnie upodobał sobie Egipt. Podczas jednej z wypraw odnalazł fantastyczne przedmioty – szczerozłote figurki kotów zrobione na zamówienie samego faraona. Zawierały one tajemnicę – ułożone w odpowiedni sposób, tworzyły mapę prowadzącą do skarbu. Od znalezienia tych figurek zaczęły się nasze kłopoty. Wszyscy chcieli je zdobyć – zazdrośni koledzy taty, poszukiwacze skarbów, najprawdziwsi bandyci. Udało im się. Nie dość, że ukradli figurki, to na dodatek wszystko tak upozorowali, aby wyglądało, że to mój tata Maurycy je wykradł, chociaż sam był ich odkrywcą.
Wydaje wam się, że to nieprawdopodobne, a jednak tak było. Tatę aresztował osobiście porucznik Sfinks, prowadzący sprawę. I, o zgrozo, zrobił to przed samymi wakacjami. Wszystko wskazywało na to, że z planowanej wakacyjnej wyprawy będą nici. Ale na szczęście spotkałem prawdziwego gadającego kota – poliglotę i erudytę. Okazało się, że w naszej rodzinie nie tylko tata ma talent do wielkich odkryć. Zostaliśmy z kotem przyjaciółmi. Zgodził się pomóc mi w kłopotach i wziął sprawy w swoje łapy. Całą ekipą, razem z moim bratem Michałem, jego dziewczyną Natalią i kuzynem Antkiem, zaczęliśmy szukać prawdziwego złodzieja i go znaleźliśmy. Co więcej, poznaliśmy i pomogliśmy policji zamknąć w areszcie największe szychy świata przestępczego – Witusia Pchełkę i Chytrego Chomika. Wszystko zakończyło się dobrze. Tata wyszedł na wolność i odtworzył mapę faraona. Nie wiem zresztą, po co wam to opowiadam, bo możecie sami o tym przeczytać w pierwszej części moich przygód: A wszystko przez faraona.
Tata po wyjściu z aresztu natychmiast chciał wyruszyć na poszukiwania skarbu, ale na to myśmy się nie zgodzili: w końcu wakacje to święta rzecz.
Wyprawa po skarb miała poczekać do jesieni, a tymczasem cała nasza rodzina udała się w wymarzoną podróż dookoła świata. Niestety, ciąży na nas jakieś fatum, kłopoty dopadają nas wszędzie. Tym razem odnalazły nas na transatlantyku płynącym przez Morze Śródziemne. Tam dowiedzieliśmy się, że Wituś Pchełka i Chytry Chomik uciekli z więzienia. Zniknęły też figurki kotów z zaszyfrowaną mapą.
Rozpoczął się szaleńczy wyścig po skarb faraona. Nie będę wam opowiadał szczegółów, możecie przeczytać całą historię w drugiej części opowieści o naszych perypetiach: Koty pustyni.
Powiem wam tylko jedno, naprawdę przeżyliśmy fantastyczne przygody. Kot na początku narzekał, że popsuliśmy mu wakacje, ale jak poznał egipską kotkę Elsę, przestał marudzić. Mogę się wam pochwalić, że przechytrzyliśmy bandytów i odnaleźliśmy skarb faraona. Nie byle jaki: trzydzieści siedem wielkich skrzyń z klejnotami tak przepięknymi, że każda księżniczka zemdlałaby na ich widok.
Spytacie, co z pokonanymi? Chytry Chomik, Wituś Pchełka oraz profesorowie Wykop, Łakomiec i Skarbek znów trafili tam, gdzie ich miejsce, czyli do więzienia. W pogoni za skarbem uczestniczył również porucznik Sfinks. Z nim też mieliśmy trochę kłopotów. Mówi się, że bogactwo jest w stanie zawrócić w głowie każdemu. To szczera prawda. Zobaczywszy znalezisko, porucznik zwariował. Zaczęło mu się wydawać, że mój tata ukradł skarb. Było to dość zabawne, gdyż kosztowności zostały przekazane do muzeum w Kairze. Sfinks jednakże przekonywał każdego, że tata Maurycy je ukradł. W końcu wszyscy mieli porucznika dosyć i dla podleczenia zszarganych nerwów umieszczono go w zakładzie zamkniętym. No a my dogoniliśmy nasz statek i kontynuowaliśmy podróż dookoła świata. Wydawało się, że nasza archeologiczna przygoda się skończyła. Nic bardziej złudnego. Odnalezienie skarbu było początkiem prawdziwych kłopotów. Zaraz wam opowiem, jak przez jednego zwariowanego policjanta i jego kumpla prokuratora staliśmy się bohaterami kroniki kryminalnej.
Rozdział I
Szalony agent
Czy wyobrażacie sobie coś gorszego na obiad niż przypalone befsztyki? Te, które podano trzem panom siedzącym przy stole, wyglądały, jakby kilka ostatnich godzin smażyły się w rozgrzanym piecu hutniczym. Mówiąc krótko, były spalone na wiór. Mężczyźni właśnie rozważali, jak zemścić się na kucharzu, kiedy dostrzegli, że zbliża się do nich nieznajomy ze świtą – dwoma osobnikami ubranymi w białe fartuchy.
– Dzień dobry! – przywitał się nowo przybyły. – Jestem porucznik Sfinks, oficer policji. Tropię profesora Maurycego, międzynarodowego przestępcę, który ukradł skarb faraona.
Mężczyźni przy stole spojrzeli na niego z lekceważeniem, ani sławą, ani urodzeniem bowiem nie dorównywał żadnemu z nich. Zasady grzeczności nakazywały jednak powitać gościa.
– Ja jestem Achilles – odezwał się mąż siedzący u szczytu stołu – król Myrmidonów. Gdy skończę ten nikczemnie spaprany obiad, wyruszam wraz z moim przyjacielem Odyseuszem zdobywać Troję. Wybaczy mi pan zatem, panie Sfinksie, że nasza znajomość nie potrwa zbyt długo.
– Ja zaś jestem Ptolemeusz, władca i pan Egiptu – przedstawił się drugi. – Żadnego skarbu nikt mi nie ukradł, zatem nie wiem, czego pan szuka. Jeżeli chce pan zrobić coś pożytecznego, proszę złapać i wrzucić do wrzącego oleju tego łobuza kucharza.
Trzeci z mężczyzn surowym wzrokiem spojrzał na porucznika i rozkazał władczym tonem:
– Na kolana, psie, kiedy rozmawiasz z Czyngis-chanem, władcą imperium mongolskiego! Co do kucharza zaś, wrzucenie do kotła z gorącym olejem to za mała kara dla tego łotra. Wojownikom moim rozkażę na pal go nadziać, końmi rozciągać, rozgrzanym żelazem przypalać, a na koniec osobiście mieczem łeb mu odetnę.
Żeby zobrazować, jaki straszny los czeka kucharza, Czyngis-chan zerwał się z krzesła, złapał plastikowy nóż leżący na stole i zaczął nim ciąć ze świstem powietrze. Mężczyźni ze świty porucznika Sfinksa rzucili się w jego kierunku, złapali za ręce, wykręcili je do tyłu, po czym posadzili walecznego władcę z powrotem na krześle.
– Spokój – krzyknął wyższy z nich – bo nie dostaniesz deseru, a resztę dnia spędzisz w kaftaniku!
Czyngis-chan nie protestował. Spojrzał na swój talerz, po czym podjął kolejną próbę pokrojenia spalonego mięsa. Sfinks usiadł za stołem, dołączając do swoich nowych przyjaciół.
Jak już się pewnie domyśliliście, porucznik trafił do szpitala psychiatrycznego niedaleko Kairu. Widok skarbów może pomieszać w głowie każdemu, a on stał się tego najlepszym przykładem. Od wielu dni bowiem powtarzał nieustannie, że majątek faraonów został skradziony, a sprawcą tego niecnego uczynku jest profesor Maurycy.
Pogląd ten nie znajdował jednak wielu zwolenników, bo skarb spoczywał spokojnie w Narodowym Muzeum Egipskim w Kairze. Kiedy Sfinks przedstawił swoją teorię lekarzom, ci zaaplikowali mu na uspokojenie bicze wodne. Nikt nie znosi lekceważenia. Porucznik uznał, że szkoda czasu na tłumaczenie tak skomplikowanych rzeczy nic niepojmującym konowałom. Postanowił opowiedzieć o wszystkim osobiście dyrektorowi szpitala. Udało mu się zmylić czujność strażnika i zdyszany wpadł do gabinetu dyrektorskiego.
– To spisek! – poinformował go, wchodząc. – Według mnie wszyscy są w zmowie. Maurycy ukradł tyle diamentów, że zdołał przekupić każdego. Może mi pan wierzyć, on ich wszystkich przekabacił – Fortusa, który pomógł ukraść skarb, policjantów, nawet lekarzy, którzy mnie tu trzymają. Całą prawdę znamy teraz tylko my dwaj, dyrektorze. Jeśli pan mi pomoże, razem odzyskamy skarb – zaproponował.
Osłupiały dyrektor najpierw wpatrywał się w nieproszonego gościa, po czym dyskretnie skierował rękę pod blat biurka i nacisnął ukryty tam przycisk.
– I co pan na to, dyrektorze? – dopytywał się Sfinks. – Jeśli razem ich pokonamy, to obiecuję panu, że dostaniemy tyle medali, że nie będzie ich pan potrafił udźwignąć. Ale to jeszcze nie wszystko – kusił. – Należeć nam się będzie także dziesięć procent znaleźnego. To co, umowa stoi?
Dyrektor oniemiały z przerażenia potakiwał głową, cały czas wpatrując się w drzwi, skąd powinna nadejść pomoc.
– Wiedziałem, że się pan zgodzi, wspólniku. – Porucznik nie krył radości. – Dzwonię do polskiej ambasady, oni z pewnością nam pomogą.
Podbiegł do stojącego na biurku telefonu i zaczął wykręcać numer ambasady. Nim skończył, do pokoju wbiegli dwaj pielęgniarze i rzucili się na niego.
– Zdrada! – krzyknął Sfinks. – Dyrektorze, podsłuchiwano nas. Mówiłem panu, że on przekupił wszystkich. Musimy stąd uciekać!
Nie było to łatwe, pielęgniarze bowiem trzymali go za ręce. Nie z takimi jednak przeciwnikami porucznik dawał sobie już radę. Chwytem dżiu-dżitsu obezwładnił pierwszego pielęgniarza, drugiego znokautował prawym prostym, trafiając w szczękę. Dyrektor obiema rękami wciskał dzwonek, dając sygnał, że niezbędne są posiłki.
– Wspólniku, musimy stąd uciekać! Ukryjemy się w górach. Nocą przekradniemy się do ambasady. – Sfinks przedstawił szybko swój plan.
Złapał przerażonego dyrektora za rękaw i zaczął ciągnąć w kierunku okna. Nim jednak zdążyli wyskoczyć z czwartego piętra, do gabinetu wbiegło kilkunastu pielęgniarzy. Otoczyli porucznika. Mimo że walczył jak rozjuszony lew, tym razem był bez szans. Obezwładniono go i powalono na podłogę.
– Wspólniku, chociaż ty uciekaj i sprowadź pomoc! – Zdążył krzyknąć do dyrektora, zanim wywleczono go z gabinetu.
Dyrektor, kiedy tylko doszedł do siebie, wpisał w karcie pacjenta: „szczególnie niebezpieczny” i dla podkreślenia wagi swych słów postawił trzy wykrzykniki. Od tego czasu pacjent opuszczał swoją izolatkę wyłącznie w towarzystwie dwóch atletycznych pielęgniarzy.
Niezrażony niepowodzeniami Sfinks postanowił ponownie skontaktować się z jedynym człowiekiem, któremu ufał – dyrektorem. Po jego ostatniej wizycie jednak korytarz, w którym znajdował się gabinet szefa szpitala, został zagrodzony mocną żelazną kratą.
On też został uwięziony – pomyślał porucznik. – Tak jak przewidywałem, macki Maurycego sięgają wszędzie.
Nie stracił jednak nadziei. Uznał, że jeśli Maurycemu udało się przekupić pielęgniarzy, on może dokonać tego samego.
– Panowie – zwrócił się do swoich opiekunów – razem z dyrektorem szpitala możemy przyjąć was do spółki. Za to, że pozwolicie mi zadzwonić, dostaniecie dziesięć procent nagrody za odnalezienie skarbu.
Pielęgniarze zaczęli się głośno śmiać. W końcu jeden z nich odparł:
– Dziękujemy ci, kolego, za szczodrość, ale gdyby za odnalezienie skarbu była nagroda, dostalibyśmy ją bez twojej pomocy. Prawie codziennie pokazują go w telewizji. Znajduje się w muzeum w Kairze. Nikt go nie ukradł, a zatem nikt go nie szuka. Sorry, przyjacielu. Nie ma znaleźnego, nie ma telefonu.
– To nieprawda! – wykrzykiwał Sfinks ze złością, tupiąc nogami. – To musi być falsyfikat. Policyjny nos mnie nigdy nie myli. Prawdziwy skarb został skradziony. Muszę zatrzymać złodziei! Muszę zobaczyć się z moim przyjacielem dyrektorem! – krzyczał z całych sił, szarpiąc kratę.
– Spokój! – wrzasnął zniecierpliwiony strażnik. – Bo znów zrobimy ci zimny prysznic.
Groźba ta nieco zmroziła porucznika. Uznał jednak, że sytuacja nie jest beznadziejna. Pielęgniarzy wprawdzie nie interesował udział w zyskach, ale zdecydowanie nie odmówili pożyczenia mu telefonu. Puścił kratę i odwrócił się do nich.
– Ile będzie w gotówce kosztowało skorzystanie z waszego telefonu?
– Sto dolarów – odparł wyższy. – Ale w tych szpitalnych łachach nie wyglądasz na takiego, którego na to stać – dodał.
Nie docenili jednak porucznika. Nie na darmo skończył szkołę policyjną jako prymus. Potrafił radzić sobie w każdych warunkach. Rozejrzał się, czy nikt ich nie obserwuje. Na szczęście byli sami, nigdzie nie było widać szpiegów Maurycego. Sfinks ściągnął prawy but, podniósł wkładkę ortopedyczną i wyciągnął spod niej dwa złożone banknoty pięćdziesięciodolarowe.
– Czyli, tak jak się umawialiśmy, sto dolarów za telefon? – upewnił się.
Pielęgniarze spojrzeli na siebie.
– Chyba mu go damy – uznał niższy. – Wprawdzie to wariat, ale z tymi banknotami w ręce wygląda tak sympatycznie, że trudno byłoby mu odmówić. – Wziął pieniądze i obejrzał dokładnie pod światło. Były autentyczne. Wyciągnął z kieszeni komórkę i wręczył ją pacjentowi. – Pośpiesz się, masz dziesięć minut – dodał.
Sfinks trzymał w ręce przepustkę do wolności – prawdziwy telefon. Nie zwlekając, wystukał numer. Sekundy mijały, a on coraz bardziej zdenerwowany czekał na połączenie. W końcu usłyszał miły głos recepcjonistki:
– Dzień dobry, tu ambasada polska w Egipcie. W czym mogę pomóc?
– Dzień dobry, tu porucznik Sfinks, dzwonię z domu wariatów w bardzo pilnej i niecierpiącej zwłoki sprawie. Musi mnie pani natychmiast połączyć z ambasadorem.
– Ambasadora nie ma i nie będzie – odparła oschłym głosem kobieta i, zanim dziwny rozmówca zdążył powiedzieć coś jeszcze, rozłączyła się.
Porucznik zdał sobie sprawę, że może postąpił zbyt pochopnie, zdradzając na samym początku rozmowy miejsce swojego pobytu. Mogło to wzbudzić nieufność.
– To co, już sobie porozmawiałeś? – spytał pielęgniarz. – Jak skończyłeś, to oddawaj telefon.
– Chwileczkę – zaprotestował Sfinks. – Umówiliśmy się, że dostanę go na dziesięć minut.
Przez moment zastanawiał się, co zrobić. W końcu znalazł rozwiązanie. Przecież zanim zamknięto go w tym okropnym miejscu, wykonywał tajną misję. Wszyscy polscy urzędnicy w Egipcie mieli obowiązek mu pomagać. Miał tajny, zastrzeżony tylko do nagłych wypadków, bezpośredni telefon do ambasadora. Sytuacja była bez wątpienia wyjątkowa, zatem mógł z niego skorzystać. Wystukał numer i usłyszał głos ambasadora:
– Dzień dobry, tu ambasador. W czym mogę pomóc?
– Mówi Sfinks – przedstawił się. – Dzwonię do pana w niesłychanie tajnej i ważnej sprawie.
– O, pan Sfinks – przywitał go ambasador – wiele o panu słyszałem. Moje służby dyplomatyczne właśnie mi doniosły, że przebywa pan aktualnie w domu wariatów.
– Tak, to prawda – przyznał nieco strapiony porucznik – ale to tylko manewr taktyczno-maskujący. Jak pan wie, wypełniam niezmiernie tajną misję i ukryłem się tutaj, aby uśpić czujność moich wrogów. Teraz myślą, że są bezpieczni. To spowoduje, że popełnią błąd, który ja wraz z moim współpracownikiem dyrektorem natychmiast wykorzystamy.
– Aha… – przytaknął nieco zdezorientowany ambasador. – Zatem jak mogę panu pomóc?
– Otóż, jak panu tłumaczyłem, wykonując tajną misję, wpadłem na trop międzynarodowej afery. Prowadząc inwigilację przeciwnika, ukryłem się w domu wariatów. Plan okazał się doskonały. Powstał tylko jeden mały problem.
– Jaki? – spytał z zainteresowaniem ambasador.
– Otóż, nie chcą mnie stąd wypuścić.
– Cóż, nie robiłbym z tego tragedii – pocieszył go ambasador. – Ma pan wspaniałą okazję podleczyć swoje nadwerężone w trakcie tajnej misji nerwy.
– O nie! – zaprotestował Sfinks. – Nie mogę sobie pozwolić na żaden odpoczynek. Ścigam międzynarodowego przestępcę. Liczy się każda sekunda. Musi mnie pan natychmiast stąd wydostać, bo ten złoczyńca ucieknie ze skarbem.
Ambasador podrapał się za uchem. Sam nie wiedział, co robić. Z jednej strony porucznik znajdował się na liście ściśle tajnych agentów, którym powinien był pomagać, z drugiej otrzymał oficjalny raport od władz egipskich o umieszczeniu go w szpitalu. W końcu podjął decyzję.
– Proszę się nie rozłączać, skontaktuję się z Warszawą.
– Niech się pan pośpieszy – prosił Sfinks nerwowo, patrząc na zegarek – pozostały mi cztery minuty.
Ambasador wziął do ręki drugi telefon i wykręcił numer.
– Z majorem Rysiem poproszę.
– Dzień dobry, ambasadorze. W czym mogę pomóc? – Usłyszał.
– Majorze, zdaje się, że mamy pewien dyplomatyczny problem. Przed chwilą skontaktował się ze mną agent Sfinks, twierdząc, że bierze udział w tajnej misji.
– Tak, zgadza się – przyznał major – to jeden z naszych najlepszych ludzi. Wykonuje niezwykle tajną i skomplikowaną misję w Egipcie.
– Sęk w tym – stwierdził ambasador – że wasz agent został zatrzymany.
– Niemożliwe – zaprotestował Ryś – przeszedł najlepsze przeszkolenie. Nie uwierzę.
– Niestety, ale to prawda. Jest w szpitalu psychiatrycznym. Właśnie dzwoni do mnie stamtąd. Podobno zagrożony jest też jego współpracownik o pseudonimie dyrektor. Twierdzi, że torturują go biczami wodnymi. Prosi o natychmiastową pomoc.
– Nie mamy żadnego agenta o pseudonimie dyrektor – zdziwił się major Ryś. – Czyżby on naprawdę zwariował?
– Po tym, co mówił, odniosłem takie wrażenie – przyznał ambasador.
Gdy mężczyźni rozmawiali, wskazówka na zegarku Sfinksa nieubłaganie posuwała się do przodu. Minęło dziesięć minut, odkąd zaczął rozmawiać.
– No, starczy, koleś – odezwał się pielęgniarz. – Oddawaj już ten telefon.
– Panowie, chwileczkę, jeszcze nie skończyłem – prosił porucznik.
– Żadne chwileczkę, umowa to umowa. Minęło dziesięć minut, to oddawaj telefon. – Pielęgniarz wyciągnął rękę.
Pacjent cofnął się o krok. Ściągnął lewy but i zręcznym ruchem podważył wkładkę ortopedyczną, spod której wyciągnął dwa banknoty. Kolejne sto dolarów zniknęło w ręce pielęgniarza.
– Dobra, masz jeszcze dziesięć minut.
Sfinks zaczął krzyczeć do słuchawki:
– Panie ambasadorze, proszę się pośpieszyć, zaraz stracę łączność z punktu dowodzenia!
W tym czasie major Ryś z ambasadorem kontynuowali rozmowę.
– Zwariował, nie zwariował, i tak, jeśli trafił do domu wariatów, mamy patową sytuację – uznał major. – Porucznik Sfinks brał udział w tajnej misji. Nie możemy jednak o tym nikomu powiedzieć, bo jak pan wie, wykonywanie tajnych misji poza terenem własnego kraju jest nielegalne. Nie możemy zatem poprosić egipskiego rządu, żeby oddał nam naszego agenta. Jeżeli zaś nie poprosimy, to porucznik Sfinks się na nas obrazi i sam się ujawni. I wtedy nie dość, że najemy się wstydu, to jeszcze wybuchnie międzynarodowy skandal. Jednocześnie nie możemy przyznać, że jest wariatem. Nie może bowiem wyjść na jaw, że mamy agenta wariata, bo wstyd będzie jeszcze większy. Wydaje mi się, że jesteśmy w sytuacji bez wyjścia.
– Nie ma sytuacji bez wyjścia – stwierdził ambasador. – Chyba wiem, jak to załatwić. Musimy zmylić wszystkich, nawet samego zainteresowanego. Zgłosimy się do władz egipskich, poinformujemy ich, że Sfinks jest bardzo groźnym przestępcą, który zwariował, i poprosimy o jego ekstradycję.
– I myśli pan, że się zgodzą? – spytał major.
– Oczywiście – potwierdził ambasador. – Niech pan tylko pomyśli, kto chce trzymać u siebie groźnego przestępcę. Oddadzą go nam z radością. A jeżeli się zdekonspiruje i powie, że jest tajnym agentem, to nikt mu nie uwierzy. Bo przecież nikt nie wierzy przestępcy. No, a gdyby się okazało, że zwariował naprawdę, to wyjdzie na to, że mówiliśmy prawdę.
– Ambasadorze, jest pan geniuszem – stwierdził major.
– To tylko dla dobra służby – przyznał tamten skromnie.
– A może ma pan pomysł, co powiedzieć Sfinksowi?
– To proste – odparł ambasador. – Poproszę go w pana imieniu, żeby wytrwał na posterunku. Powiem, że tajni agenci są już w drodze. Rozkażę mu zakonspirować się w tym szpitalu i przez kilka dni będziemy mieli spokój.
Rozmowa mężczyzn zajęła kolejne dziesięć minut.
– Koniec tych pogaduszek, twój czas się skończył. Zaraz ktoś nas tu nakryje. Oddawaj telefon – nalegał pielęgniarz.
– Panowie – protestował Sfinks – jeszcze chwileczkę.
– Żadne chwileczkę. Dawaj sto dolarów albo oddaj telefon.
Porucznik chciał ponownie ściągnąć but, ale przypomniał sobie, że jego zapasy finansowe się skończyły. Pielęgniarz coraz bardziej nachalnie wyciągał rękę. Nie pozostało więc nic innego, jak rozwiązanie ostateczne. Sprawnie wyprowadzonym ciosem nogi trafił pielęgniarza w splot słoneczny. Drugi nie zdążył krzyknąć „ratunku”, gdy prawy sierpowy w szczękę powalił go na podłogę.
– Panie ambasadorze! – szeptał Sfinks błagalnym głosem. – Proszę się odezwać!
– Tak, jestem. – Usłyszał w słuchawce.
– Wspaniale, że pana słyszę! Jestem osaczony przez wrogów! Proszę mnie ratować! Tylko ja zdołam złapać tego bandytę Maurycego!
– Poruczniku, proszę zachować spokój – poprosił ambasador. – Potwierdziłem w stolicy specjalnie tajny charakter pana misji. Pomoc jest już w drodze. Jadą po pana najbardziej doświadczeni agenci. Proszę się zakonspirować na terenie szpitala i wytrwać. Niedługo będzie pan wolny.
– Tak jest! Dziękuję, ambasadorze. – Zdążył odpowiedzieć.
Na korytarzu zaroiło się od ludzi w białych kitlach. Sfinks ocenił, że siły wroga są przeważające. Nie było sensu walczyć. Zresztą centrala już wiedziała o nim i pomoc nadchodziła. Musiał tylko zakonspirować się i czekać. Położył telefon na podłodze i powoli uniósł ręce do góry. Mężczyźni go otoczyli. Usłyszał szczęk metalu. To żelazna krata się otworzyła i na korytarzu pojawił się dyrektor. Z odrazą w oczach patrzył na porucznika, który nie mógł tego zrozumieć. Czyżby to był wyraz dezaprobaty, że poddał się bez walki? Nagle go olśniło. Dyrektor był jednym z agentów, którzy mieli mu pomóc. Żeby się lepiej zakonspirować, musiał udawać wrogość. Sfinks, już całkiem spokojny, czekał na rozwój wydarzeń.
– Co z nim zrobić, panie dyrektorze? – spytał pielęgniarz.
– Najpierw bicze wodne, potem elektrowstrząsy, a na koniec tydzień karceru – zadecydował szef szpitala.
Wspaniały jest ten mój przyjaciel dyrektor. Tak dobrze gra, że nikt go nie zdoła rozszyfrować – pomyślał Sfinks, gdy pielęgniarze zakładali mu kaftan bezpieczeństwa.
Dwie godziny później, po odbytych zabiegach, półżywego porucznika wleczono do karceru. Wylądował w ciasnym, ciemnym i zimnym pomieszczeniu. W środku na wiązce słomy siedziało dwóch mężczyzn.
– Dzień dobry panu, jestem Napoleonem Bonaparte.
– A ja jestem Agamemnonem, królem Myken – zaprezentował się drugi.
– Jestem Sfinks – przedstawił się porucznik, bo tak się w istocie nazywał.
Drzwi celi zamknięto i zapanowała ciemność.
Rozdział II
Korowód świadków
Mówi się, że w dobrym towarzystwie czas szybko płynie. Już jednak po kilkunastu godzinach porucznik był znudzony. Nie mógł wytrzymać opowieści Napoleona o jego kampaniach. Zaczęło mu się mieszać w głowie. W kolejnych dniach stracił poczucie czasu. Z otępiałą miną siedział w kącie.
Czuł, że jeszcze moment i zacznie walić głową w ścianę.
Wtem usłyszał charakterystyczny zgrzyt zawiasów. Powoli światło z korytarza rozjaśniło celę. W drzwiach stało kilka osób, a wśród nich był on, jego najwierniejszy przyjaciel, dyrektor. A zatem wszystko było w porządku. Wspólnik przybył mu z pomocą.
Porucznik zerwał się na równe nogi, chcąc rzucić mu się z radości na szyję. Nie udało się. Jeden z obstawy wyciągnął w jego kierunku gumową pałkę, krzycząc:
– Spokój, jeżeli nie chcesz spędzić w tej norze jeszcze roku!
Nic nie rozumiejąc, Sfinks zatrzymał się w miejscu. O co tu chodzi? – zastanawiał się. Przecież dyrektor miał przybyć mu na pomoc wraz z agentami wysłanymi przez porucznika Rysia. Zamiast tego przyszedł z tymi samymi pielęgniarzami, którzy zamknęli go w karcerze, i jeszcze dwoma ubranymi na czarno dżentelmenami. Coś się musiało stać.
– I co? – spytał z niekłamaną satysfakcją dyrektor. – Tyle naopowiadałeś, że ścigasz złodzieja, a okazuje się, że sam jesteś pospolitym rabusiem i przestępcą.
– Ja, przestępcą?! – Porucznika aż zatkało z oburzenia. Czy i jego przyjaciel go zdradził? Czyżby wpływy profesora Maurycego były tak duże, że nawet dyrektor szpitala przeszedł na jego stronę?
Zawiedziony spojrzał na człowieka, któremu tak zaufał. I nagle ponownie go olśniło. To był genialny kamuflaż. Przecież wszyscy w szpitalu byli ludźmi Maurycego. Dyrektor sam nie mógłby go uwolnić. Patrzyli mu na ręce. Dlatego wymyślił, że Sfinks jest symulantem i przestępcą. Pod tym pretekstem mógł go wywieźć ze szpitala, a na zewnątrz na pewno przejmą go agenci majora Rysia. Porucznik musiał zrobić wszystko, żeby nie zdekonspirować dyrektora. Postanowił uprawdopodobnić jego plan.
– Ma pan rację, jestem bandytą i nicponiem. Proszę mnie aresztować. – Wyciągnął ręce do przodu, chcąc, by założono mu kajdanki.
– Chwileczkę – odezwał się mężczyzna stojący obok szefa – wydaje mi się, że on naprawdę zwariował. Nikt normalny nie przyznałby się, że jest przestępcą. Nie możemy oddać go do więzienia, jeżeli to wariat. To byłoby niehumanitarne.
Sfinks zrozumiał, że popełnił kardynalny błąd. Istotnie nikt normalny nie przyznałby się, że jest przestępcą. Niepotrzebnie wzbudził podejrzenia. Musiał to szybko naprawić. Z okrzykiem: „Ja ci pokażę, łobuzie! Zaraz cię zabiję!”, rzucił się w kierunku przybyłego z dyrektorem jednego z mężczyzn. Pielęgniarze z trudem go obezwładnili, a któryś z cywilów założył mu kajdanki.
– I co, kolego, chyba nie mieliście racji? Udaje wariata, czyli możemy spokojnie go wydać – powiedział dyrektor do swego towarzysza.
– Tak, kolego, ma pan całkowitą rację – przyznał tamten.
Ale ma refleks ten mój przyjaciel dyrektor – pomyślał Sfinks z podziwem.
Pielęgniarze odprowadzili go do stojącego przed szpitalem samochodu. Kiedy tylko usiadł na tylnym siedzeniu, pojazd natychmiast ruszył. Dyrektor obserwował całą scenę z okna swojego gabinetu. Podniósł słuchawkę telefonu i wybrał numer.
– Poproszę z panem ambasadorem – powiedział do telefonistki. Po chwili uzyskał połączenie. – Dzień dobry, panie ambasadorze, tu mówi dyrektor szpitala. Chciałem pana poinformować, że wasz podejrzany o pseudonimie Sfinks jest już transportowany na lotnisko, skąd wraz z innymi przestępcami wyślemy go do Warszawy.
– Czy mieliście jakieś problemy? – spytał ambasador.
– Niespecjalne. Tak jak każdy na początku próbował udawać wariata, ale nie z nami te numery.
Podróż samochodem trwała godzinę. W końcu porucznik zobaczył wielką płytę lotniska. Plan się powiódł. Dzięki swojemu przyjacielowi, dyrektorowi, wracał do domu. Teraz będzie mógł wykonać swoją misję. Musi zatrzymać Maurycego i odzyskać ukradziony skarb.
Na lotnisku zrobiło się nagle niesamowite zamieszanie. Podjechały radiowozy konwojujące dwie więzienne furgonetki.
Kto tam może być? – zaczął zastanawiać się Sfinks.
Uzbrojeni policjanci otoczyli kordonem samolot.
A może to Maurycy? – zaświtała porucznikowi myśl. – Może udało im się go złapać? Wtedy od razu mógłbym przystąpić do przesłuchania.
Otwarto drzwi furgonetek. Wewnątrz nie było Maurycego. Z pierwszego samochodu wyprowadzono Witusia Pchełkę, Chytrego Chomika, profesora Wykopa i jego kumpla pana Witusia. Po chwili z drugiego wyszło czterech mężczyzn – profesorowie Skarbek i Łakomiec oraz dwa klony Jackie Chana: Yang i Yong.
Dwie grupy prawie się zderzyły. Więźniowie stanęli jak wryci i, zaskoczeni, wpatrywali się w siebie. Wyglądali, jakby zobaczyli duchy. Nie było w tym zresztą nic dziwnego. Przecież Pchełka i Chomik prawie trzy tygodnie temu zostawili swoich przeciwników zakopanych po uszy w pustynnym piasku. Od dawna powinni się przenieść – jak mawiają Indianie – do Krainy Wiecznych Łowów, a nie szwendać się po płycie lotniska.
Pchełka aż zaczął przecierać oczy ze zdziwienia.
– Czy ty widzisz to samo, co ja? – spytał Chomika. – To niemożliwe, przecież sami wsadziliśmy ich do piachu.
– Siedź cicho! – syknął Chomik. – Pewnie, że tamci od dawna gniją w piachu. To prawdopodobnie jakaś pułapka policyjna. Czytałem, że oni teraz stosują nowe naukowe metody. Zapewne przebrali jakichś aktorów i myślą, że się damy nabrać i zaczniemy z przerażenia krzyczeć, że to duchy. Oni spytają: „A skąd wiecie, że to duchy?”, wtedy my powinniśmy odpowiedzieć, że przecież to niemożliwe, aby tu byli Skarbek i Łakomiec, bo sami zakopaliśmy ich na pustyni. A wtedy policjanci powiedzą: „Przyznaliście się do zabójstwa. Jesteście aresztowani”.
– Ale przecież już zostaliśmy aresztowani – przypomniał Chomikowi Pchełka.
– Co to za aresztowanie z zarzutem kradzieży kilku diamentów i ucieczki z więzienia? Nasz adwokat wyciągnie nas z tego zaraz po wylądowaniu. Zabójstwo to co innego. Ale nie z nami takie prymitywne numery. Prawda, Pchełka?
– Pewnie – odparł tamten. – Udawajmy, że ich nie dostrzegamy. – I obaj, wesoło pogwizdując, ruszyli w kierunku schodów prowadzących do samolotu.
– No już – zwrócił się jeden z policjantów do Sfinksa. – Co tak stoisz? Czekasz na specjalne zaproszenie? Naprzód marsz!
– To jakieś nieporozumienie – zaprotestował. – Jestem porucznikiem policji, nie będę leciał z tymi bandytami. Proszę zdjąć mi kajdanki i zaprowadzić do dowódcy.
– Oj ty, Sfinks, znowu chcesz udawać wariata? Skoro nie chcesz po dobroci, to załatwimy to inaczej.
Policjanci złapali go pod ręce i zaczęli wlec do schodów.
Porucznik zrozumiał, że to dalsza część planu. Specjalnie chcą go umieścić razem z przestępcami, żeby podsłuchiwał ich rozmowy. Otrzymał nowe zadanie. Przełożeni chcieliby, żeby przeniknął do wnętrza grupy przestępczej i ją rozpoznawał. Dlatego traktowali go jak więźnia.
Zaprzestał protestu. W końcu rozkaz to rozkaz. Wyprostowany jak trzcina godnym oficerskim krokiem pomaszerował do samolotu.
W tym samym czasie Pchełka zastanawiał się, jak policjantom udało się tak dobrze ucharakteryzować aktorów. Nigdy by ich nie odróżnił od prawdziwych profesorów.
Pewnie mają cienkie maski – pomyślał. Widział już takie w filmie Mission impossible z Tomem Cruise’em.
Na schodach samolotu zrównał się z Łakomcem. Muszę zobaczyć, z czego one są zrobione – zdecydował. Gwałtownie obrócił się w kierunku profesora, obiema rękami złapał go za policzki i pociągnął, ale nie udało mu się ściągnąć maski z twarzy. Za to profesor zaczął wyć na cały głos: „Ratunku! Pomocy! Zabierzcie ode mnie tego świra!”.
Krzyczy jak prawdziwy Łakomiec – pomyślał Pchełka. ‒ Może tę maskę ściąga się od góry? – Złapał Łakomca za włosy i ponownie zaczął ciągnąć. Ani drgnęło. Tylko profesor darł się jak opętany. – W takim razie spróbuję jeszcze od dołu – uznał Pchełka i złapał profesora za szyję. I znowu nic, za to Łakomiec rzęził: „Litości!”.
– Zobacz, Chomik, to chyba jednak oryginał – zwrócił się do przyjaciela, gdy policjanci odciągnęli go od słaniającego się na nogach profesora.
W końcu załadowano ich do samolotu i przykuto do foteli. Wtedy na pokład wkroczył raźnym krokiem porucznik Sfinks. Chomik z Pchełką aż gwizdnęli ze zdumienia.
– Ty, zobacz – zaśmiał się pierwszy – to przecież Sfinks we własnej osobie. – Za co cię przyskrzynili? – spytał.
Porucznik z pogardą ignorował zaczepki.
– Pewnie też chciał buchnąć skarb – zawyrokował Chomik. – Ale numer! Przyszła kryska na Sfinksa. Zamiast munduru teraz będziesz sobie nosił więzienny pasiaczek.
– Cisza!!! – wrzasnął na nich. – Wy sobie lepiej, łajzy, nie pozwalajcie za dużo. Dla was nie jestem Sfinks, tylko pan porucznik. Czy to jasne?!
Ulokował się wygodnie w fotelu, do którego również został przykuty kajdankami.
– No, dalej – polecił stanowczo – opowiadajcie, za co was przyskrzyniono?
Chomik z Pchełką popatrzyli na siebie. Nie bardzo wiedzieli, jak się zachować. Policjanci bowiem traktowali Sfinksa tak samo jak ich, ale on zachowywał się, jakby cały czas był gliniarzem. Może to jakaś gra. Uznali, że nie powinni go lekceważyć. Postanowili przekonać go do swej niewinności.
– Ja, jak pan porucznik pewnie się domyśla, zostałem zatrzymany całkowicie bezpodstawnie – oświadczył Chomik. – Pomawiają mnie o jakieś drobiazgi, nie mając żadnych dowodów. Miałem rzekomo kupić kilka kradzionych diamentów, a to wcale nieprawda.
– Pamiętam – odparł Sfinks – sam cię wtedy przyskrzyniłem. Złapaliśmy cię na gorącym uczynku z półtorakilową paczką kradzionych diamentów w ręce. I co jeszcze? – dopytywał się.
– Dalej to już same drobiazgi – tłumaczył Chomik. – Rzekomo miałem uciec z więzienia, a to też nieprawda, bo tylko udzielałem pierwszej pomocy choremu koledze. To, że chciałem zamordować siedzących tu czcigodnych profesorów, jest już zupełną bzdurą. Niech pan porucznik zobaczy, jak dobrze wyglądają, jak pączuszki. Sami przyznają przed sądem, że to nieprawda.
– Jak to nieprawda?! – zdenerwował się Łakomiec. – A kto nas zakopał w piachu?
– To przecież było tylko dla żartu. – Chomik uśmiechnął się dobrotliwie.
Pchełka, który siedział obok Łakomca, szturchnął go w bok.
– Ty, profesor, się lepiej uspokój – szepnął. – Nie widzisz, że nas podpuszcza? Jak wy coś powiecie, to my też opowiemy o wszystkich waszych sprawkach. O tym, jak utopiliście Łamignata, i o innych rzeczach. Jak nic dostaniecie dożywocie. Siedźcie cicho, to załatwimy wam najlepszego adwokata i nikomu nic nie udowodnią. No już, zaprzeczaj!
Profesor uznał, że Pchełka ma rację.
– Pewnie, że dla żartu – przytaknął zgodnie. – Zrobiliśmy sobie taką zabawę na pustyni. Aż się dziwię, że z powodu takich drobiazgów można prześladować niewinnych ludzi.
Wszyscy po kolei opowiadali Sfinksowi, dlaczego zostali zatrzymani. Każdy zapewniał, że jest zupełnie niewinny i musiało zajść jakieś nieporozumienie. Gdy skończyli, porucznik nie mógł zrozumieć jednego. Dlaczego nikt nie mówił o profesorze Maurycym? Czyżby zatarł wszystkie ślady i nie znajdował się na liście podejrzanych?
– A co z Maurycym? – spytał. – Czy już został zatrzymany?
– Zatrzymany? Za co? – zdziwili się mężczyźni.
– Jak to?! Za to, że zorganizował bandę, która ukradła skarb faraona. To przez niego wy teraz będziecie gnić w więzieniu, a on uciekł ze skarbem.
– Panie poruczniku, musiało się panu coś pomylić – zaczął wyjaśniać Łakomiec. – Pan Maurycy to bohater narodowy. Znalazł skarb, ale niczego nie ukradł. Wszystko trafiło do muzeum. Od kilku tygodni o niczym innym nie piszą w gazetach.
– Niemożliwe – zdenerwował się Sfinks. – Niemożliwe! On wszystkich oszukał. Ten znaleziony skarb to falsyfikat. A wy na pewno mu pomogliście. Jeszcze mi wszystko wyśpiewacie. Wyciągnę z was prawdę, choćby miało mi to zająć resztę życia!
– Nie musi pan tracić tak dużo cennego czasu – przerwał mu Chomik. – Jeżeli o mnie chodzi, jestem gotów się do wszystkiego przyznać. Podobnie jak wszyscy tu obecni, zostałem wynajęty przez profesora Maurycego. To on nami kierował. Mieliśmy odnaleźć i ukraść skarb faraona, ale on nas oszukał. Sam ukradł cały skarb i uciekł, a nas oddał w ręce policji.
Po tych słowach w samolocie zapanowała grobowa cisza. Siedzący koło Chomika Pchełka stuknął go w łokieć.
– Czy tobie się w głowie pomieszało ze strachu, że rozmawiasz z gliniarzem? Co za bzdury opowiadasz, że Maurycy nas wynajął?
– Przymknij się, Pchełka, i słuchaj – syknął Chomik. – Chyba znalazłem sposób, żebyśmy wyszli cało z tych tarapatów. Nawet nie będziemy musieli wydawać na adwokatów. Siedź cicho i tylko przytakuj.
Porucznik Sfinks z radością wpatrywał się w Chomika. W końcu miał dowód, który pozwoli mu przyskrzynić Maurycego i jego bandę.
– Dobry, grzeczny przestępca – pochwalił Chomika. – Coś czuję, że dostaniesz nagrodę.
– Melduję, panie poruczniku, że jestem gotów do całkowitej współpracy – odparł tamten. – Jeżeli sprawi to panu przyjemność, mogę zostać nawet świadkiem koronnym.
– Kto to jest świadek koronny? – spytał Skarbek.
– To taki facet – zaczął tłumaczyć Łakomiec – który popełnia dużo przestępstw. Kiedy powinie mu się noga i wpadnie, oświadcza, że wszystko przemyślał i chce zostać porządnym człowiekiem. Wtedy proponuje mu się układ. Jeżeli wsypie wszystkich swoich kumpli, to sam jest wolny.
– Czyli taki świadek ma zeznawać to, co chce usłyszeć policja – upewnił się Skarbek. – Wtedy nikt nie będzie się go więcej czepiał.
– Mniej więcej o to chodzi – przyznał Sfinks. – To co, czy ktoś z was miałby ochotę zeznać, że Maurycy był waszym szefem i namówił was do wszystkiego? Powiecie to w sądzie i wrócicie sobie spokojnie do domu.
Mężczyźni niepewnie popatrzyli na siebie.
– Coś mi się tu nie zgadza, Chomik. – Pchełka miał wątpliwości. – Od kilku lat porucznik o niczym innym nie marzy, tylko o tym, żeby nas zapuszkować. Ile razy czytaliśmy w gazetach, że jesteśmy najgroźniejszymi przestępcami w kraju? Nawet oglądałem list gończy za mną. Bardzo przystojnie wyglądałem na zdjęciu – pochwalił się. – A teraz chce nam to wszystko odpuścić, jeśli zeznamy, że Maurycy był naszym szefem?
Sfinks miał nieco zakłopotaną minę. Nie tracił jednak rezonu i zaczął tłumaczyć:
– Świat jest pełen przestępców. Takie chwasty trzeba wyrywać, eliminować, żeby pozostali mogli żyć spokojnie. Najgorszymi chwastami jeszcze tydzień temu byliście wy. Ale cóż, świat się zmienia, ewoluuje. Teraz najgroźniejszy jest Maurycy oraz jego banda i ich musimy usunąć. A w tym celu każdy sposób jest dobry, bo przecież cel uświęca środki.
– Czyli – chciał się upewnić profesor Skarbek – jeżeli zeznam wszystko to, co pan porucznik nam opowiedział o Maurycym, to sobie spokojnie wrócę do domu, a pan aresztuje Maurycego? Ta koncepcja zaczyna mi się bardzo podobać.
– Wcale się nie dziwię. Jest bardzo atrakcyjna – przyznał Sfinks.
– Wybaczy pan, panie poruczniku – Łakomiec miał wątpliwości – ale okoliczność, że podobnie jak my nosi pan kajdanki, powoduje, iż pańska propozycja wydaje się nie do końca wiarygodna.
– Panie profesorze, proszę nie dać się zwieść pozorom – odparł Sfinks. – Kajdanki to tylko element wyposażenia funkcjonariusza policji. Założyłem je, by móc z panami spokojnie posiedzieć i porozmawiać. Po dotarciu na miejsce bezzwłocznie je zdejmę. Jeżeli zaś chodzi o gwarancję, to pisemną umowę zawrzecie bezpośrednio z prokuratorem.
Propozycja coraz bardziej wszystkich interesowała.
– Czyli mamy opowiedzieć całą prawdę, którą pan nam opowie, i wracamy spokojnie do domu, a policja będzie nas ochraniać? – upewnił się jeszcze raz profesor Łakomiec.
– Tak jest – przyznał porucznik – prawdę i całą prawdę. Tylko pamiętajcie, dla mnie prawdą jest to, co mnie interesuje. A mnie interesuje, aby udowodnić, że Maurycy to bandyta, który ze swoją bandą ukradł skarb faraona.
– Właśnie o tym zacząłem mówić – przypomniał Chytry Chomik. – Byłem członkiem takiej bandy. Namówił mnie do tego Maurycy, który był szefem. Mieliśmy razem ukraść skarb, ale on nas oszukał, wydał policji i sam zniknął ze skarbem.
– Bardzo dobrze – pochwalił go Sfinks. – Wspaniale nadajesz się na świadka koronnego.
– Ja też byłem członkiem tej bandy kierowanej przez Maurycego – zgłosił się Wituś Pchełka.
– O, to świetnie – ucieszył się porucznik. – To mamy już dwóch kandydatów do wyjścia na wolność.
W tym samym momencie w górę wystrzelił las rąk i wszyscy zaczęli się przekrzykiwać:
– My też! My też należeliśmy do bandy Maurycego i możemy to wszystko potwierdzić w sądzie!
– Wspaniale! – cieszył się jak dziecko porucznik. – Zatem mamy… – tu zaczął liczyć – …już ośmiu świadków koronnych. Udało mi się wykryć i unieszkodliwić naprawdę olbrzymi gang. Bądźcie spokojni, wasz szef i jego rodzina już długo nie pozostaną na wolności.
– Zaraz – zdziwił się Skarbek – dotąd była mowa o Maurycym, nikt nie wspominał o jego rodzinie.
– No to dobrze, że mi się przypomniało – odparł Sfinks. – Niech pan tylko pomyśli, jak by to wyglądało – zatrzymujemy tylko Maurycego, a reszta członków jego bandy zostaje świadkami koronnymi. To by wyglądało niepoważnie. Musiało was być więcej. On podróżował z całą rodziną i przyjaciółmi. Na pewno mu pomagali, a zatem wszyscy należeli do bandy. A przecież umówiliśmy się, że panowie będziecie mówić tylko prawdę.
– Przypomniałem sobie – oznajmił Pchełka. – Cała rodzina Maurycego, nawet dzieci i babcia Apolonia, wszyscy należeli do bandy.
– Cieszę się, że pamięć ci dopisuje – pochwalił go porucznik.
Samolot zbliżał się do lotniska Okęcie. Na płycie czekała już cała delegacja, wśród nich major Ryś i prokurator Krata.
– Ale jestem ciekaw, co się stało z tym Sfinksem – zastanawiał się Ryś. – To był nasz najlepszy oficer śledczy. Nie mogę uwierzyć, że zwariował. Myślę, że to raczej był kamuflaż w trakcie wykonywania zadania.
– Spokojnie, majorze – uspokajał go prokurator – przesłuchamy go i dowiemy się wszystkiego.
Samolot wylądował. Drzwi się otworzyły. Jako pierwszy pojawił się w nich idący sprężystym krokiem Sfinks. Za nim podążała grupa aresztowanych ośmiu mężczyzn. Porucznik zatrzymał się naprzeciwko majora, zasalutował skutymi dłońmi i zameldował:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki