Sfinks w (o)błędzie - Jacek Dubois - ebook + audiobook

Sfinks w (o)błędzie ebook

Jacek Dubois

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trzecia część niesamowitych przygód bohaterów powieści A wszystko przez faraona i Koty pustyni.

Archeolog Maurycy znów jest w tarapatach. Ma przeciw sobie porucznika Sfinksa i prokuratora Kratę. Czy dzięki intrydze mądrego kota sprawiedliwość zatryumfuje?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 264

Oceny
4,7 (6 ocen)
4
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Histo­ria, którą chcę wam opo­wie­dzieć, zaczyna się w sta­ro­żyt­nym Egip­cie. Wszystko zda­rzyło się przez fara­ona, który w gór­skiej gro­cie ukrył swój skarb. Ale po kolei, aby­ście się w tym wszyst­kim nie pogu­bili.

Ja jestem Staś i mam osiem lat. Mój tata jest arche­olo­giem. Uwiel­bia kopać w ziemi. Twier­dzi, że szuka tam śla­dów daw­nych cywi­li­za­cji. Szcze­gól­nie upodo­bał sobie Egipt. Pod­czas jed­nej z wypraw odna­lazł fan­ta­styczne przed­mioty – szcze­ro­złote figurki kotów zro­bione na zamó­wie­nie samego fara­ona. Zawie­rały one tajem­nicę – uło­żone w odpo­wiedni spo­sób, two­rzyły mapę pro­wa­dzącą do skarbu. Od zna­le­zie­nia tych figu­rek zaczęły się nasze kło­poty. Wszy­scy chcieli je zdo­być – zazdro­śni kole­dzy taty, poszu­ki­wa­cze skar­bów, naj­praw­dziwsi ban­dyci. Udało im się. Nie dość, że ukra­dli figurki, to na doda­tek wszystko tak upo­zo­ro­wali, aby wyglą­dało, że to mój tata Mau­rycy je wykradł, cho­ciaż sam był ich odkrywcą.

Wydaje wam się, że to nie­praw­do­po­dobne, a jed­nak tak było. Tatę aresz­to­wał oso­bi­ście porucz­nik Sfinks, pro­wa­dzący sprawę. I, o zgrozo, zro­bił to przed samymi waka­cjami. Wszystko wska­zy­wało na to, że z pla­no­wa­nej waka­cyj­nej wyprawy będą nici. Ale na szczę­ście spo­tka­łem praw­dzi­wego gada­ją­cego kota – poli­glotę i eru­dytę. Oka­zało się, że w naszej rodzi­nie nie tylko tata ma talent do wiel­kich odkryć. Zosta­li­śmy z kotem przy­ja­ciółmi. Zgo­dził się pomóc mi w kło­po­tach i wziął sprawy w swoje łapy. Całą ekipą, razem z moim bra­tem Micha­łem, jego dziew­czyną Nata­lią i kuzy­nem Ant­kiem, zaczę­li­śmy szu­kać praw­dzi­wego zło­dzieja i go zna­leź­li­śmy. Co wię­cej, pozna­li­śmy i pomo­gli­śmy poli­cji zamknąć w aresz­cie naj­więk­sze szy­chy świata prze­stęp­czego – Witu­sia Pchełkę i Chy­trego Cho­mika. Wszystko zakoń­czyło się dobrze. Tata wyszedł na wol­ność i odtwo­rzył mapę fara­ona. Nie wiem zresztą, po co wam to opo­wia­dam, bo może­cie sami o tym prze­czy­tać w pierw­szej czę­ści moich przy­gód: A wszystko przez fara­ona.

Tata po wyj­ściu z aresztu natych­miast chciał wyru­szyć na poszu­ki­wa­nia skarbu, ale na to myśmy się nie zgo­dzili: w końcu waka­cje to święta rzecz.

Wyprawa po skarb miała pocze­kać do jesieni, a tym­cza­sem cała nasza rodzina udała się w wyma­rzoną podróż dookoła świata. Nie­stety, ciąży na nas jakieś fatum, kło­poty dopa­dają nas wszę­dzie. Tym razem odna­la­zły nas na trans­atlan­tyku pły­ną­cym przez Morze Śród­ziemne. Tam dowie­dzie­li­śmy się, że Wituś Pchełka i Chy­try Cho­mik ucie­kli z wię­zie­nia. Znik­nęły też figurki kotów z zaszy­fro­waną mapą.

Roz­po­czął się sza­leń­czy wyścig po skarb fara­ona. Nie będę wam opo­wia­dał szcze­gó­łów, może­cie prze­czy­tać całą histo­rię w dru­giej czę­ści opo­wie­ści o naszych pery­pe­tiach: Koty pustyni.

Powiem wam tylko jedno, naprawdę prze­ży­li­śmy fan­ta­styczne przy­gody. Kot na początku narze­kał, że popsu­li­śmy mu waka­cje, ale jak poznał egip­ską kotkę Elsę, prze­stał maru­dzić. Mogę się wam pochwa­lić, że prze­chy­trzy­li­śmy ban­dy­tów i odna­leź­li­śmy skarb fara­ona. Nie byle jaki: trzy­dzie­ści sie­dem wiel­kich skrzyń z klej­no­tami tak prze­pięk­nymi, że każda księż­niczka zemdla­łaby na ich widok.

Spy­ta­cie, co z poko­na­nymi? Chy­try Cho­mik, Wituś Pchełka oraz pro­fe­so­ro­wie Wykop, Łako­miec i Skar­bek znów tra­fili tam, gdzie ich miej­sce, czyli do wię­zie­nia. W pogoni za skar­bem uczest­ni­czył rów­nież porucz­nik Sfinks. Z nim też mie­li­śmy tro­chę kło­po­tów. Mówi się, że bogac­two jest w sta­nie zawró­cić w gło­wie każ­demu. To szczera prawda. Zoba­czyw­szy zna­le­zi­sko, porucz­nik zwa­rio­wał. Zaczęło mu się wyda­wać, że mój tata ukradł skarb. Było to dość zabawne, gdyż kosz­tow­no­ści zostały prze­ka­zane do muzeum w Kairze. Sfinks jed­nakże prze­ko­ny­wał każ­dego, że tata Mau­rycy je ukradł. W końcu wszy­scy mieli porucz­nika dosyć i dla pod­le­cze­nia zszar­ga­nych ner­wów umiesz­czono go w zakła­dzie zamknię­tym. No a my dogo­ni­li­śmy nasz sta­tek i kon­ty­nu­owa­li­śmy podróż dookoła świata. Wyda­wało się, że nasza arche­olo­giczna przy­goda się skoń­czyła. Nic bar­dziej złud­nego. Odna­le­zie­nie skarbu było począt­kiem praw­dzi­wych kło­po­tów. Zaraz wam opo­wiem, jak przez jed­nego zwa­rio­wa­nego poli­cjanta i jego kum­pla pro­ku­ra­tora sta­li­śmy się boha­te­rami kro­niki kry­mi­nal­nej.

Rozdział I. Szalony agent

Roz­dział I

Sza­lony agent

Czy wyobra­ża­cie sobie coś gor­szego na obiad niż przy­pa­lone bef­sztyki? Te, które podano trzem panom sie­dzą­cym przy stole, wyglą­dały, jakby kilka ostat­nich godzin sma­żyły się w roz­grza­nym piecu hut­ni­czym. Mówiąc krótko, były spa­lone na wiór. Męż­czyźni wła­śnie roz­wa­żali, jak zemścić się na kucha­rzu, kiedy dostrze­gli, że zbliża się do nich nie­zna­jomy ze świtą – dwoma osob­ni­kami ubra­nymi w białe far­tu­chy.

– Dzień dobry! – przy­wi­tał się nowo przy­były. – Jestem porucz­nik Sfinks, ofi­cer poli­cji. Tro­pię pro­fe­sora Mau­ry­cego, mię­dzy­na­ro­do­wego prze­stępcę, który ukradł skarb fara­ona.

Męż­czyźni przy stole spoj­rzeli na niego z lek­ce­wa­że­niem, ani sławą, ani uro­dze­niem bowiem nie dorów­ny­wał żad­nemu z nich. Zasady grzecz­no­ści naka­zy­wały jed­nak powi­tać gościa.

– Ja jestem Achil­les – ode­zwał się mąż sie­dzący u szczytu stołu – król Myr­mi­do­nów. Gdy skoń­czę ten nik­czem­nie spa­prany obiad, wyru­szam wraz z moim przy­ja­cie­lem Ody­se­uszem zdo­by­wać Troję. Wyba­czy mi pan zatem, panie Sfink­sie, że nasza zna­jo­mość nie potrwa zbyt długo.

– Ja zaś jestem Pto­le­me­usz, władca i pan Egiptu – przed­sta­wił się drugi. – Żad­nego skarbu nikt mi nie ukradł, zatem nie wiem, czego pan szuka. Jeżeli chce pan zro­bić coś poży­tecz­nego, pro­szę zła­pać i wrzu­cić do wrzą­cego oleju tego łobuza kucha­rza.

Trzeci z męż­czyzn suro­wym wzro­kiem spoj­rzał na porucz­nika i roz­ka­zał wład­czym tonem:

– Na kolana, psie, kiedy roz­ma­wiasz z Czyn­gis-cha­nem, władcą impe­rium mon­gol­skiego! Co do kucha­rza zaś, wrzu­ce­nie do kotła z gorą­cym ole­jem to za mała kara dla tego łotra. Wojow­ni­kom moim roz­każę na pal go nadziać, końmi roz­cią­gać, roz­grza­nym żela­zem przy­pa­lać, a na koniec oso­bi­ście mie­czem łeb mu ode­tnę.

Żeby zobra­zo­wać, jaki straszny los czeka kucha­rza, Czyn­gis-chan zerwał się z krze­sła, zła­pał pla­sti­kowy nóż leżący na stole i zaczął nim ciąć ze świ­stem powie­trze. Męż­czyźni ze świty porucz­nika Sfinksa rzu­cili się w jego kie­runku, zła­pali za ręce, wykrę­cili je do tyłu, po czym posa­dzili walecz­nego władcę z powro­tem na krze­śle.

– Spo­kój – krzyk­nął wyż­szy z nich – bo nie dosta­niesz deseru, a resztę dnia spę­dzisz w kafta­niku!

Czyn­gis-chan nie pro­te­sto­wał. Spoj­rzał na swój talerz, po czym pod­jął kolejną próbę pokro­je­nia spa­lo­nego mięsa. Sfinks usiadł za sto­łem, dołą­cza­jąc do swo­ich nowych przy­ja­ciół.

Jak już się pew­nie domy­śli­li­ście, porucz­nik tra­fił do szpi­tala psy­chia­trycz­nego nie­da­leko Kairu. Widok skar­bów może pomie­szać w gło­wie każ­demu, a on stał się tego naj­lep­szym przy­kła­dem. Od wielu dni bowiem powta­rzał nie­ustan­nie, że mają­tek fara­onów został skra­dziony, a sprawcą tego nie­cnego uczynku jest pro­fe­sor Mau­rycy.

Pogląd ten nie znaj­do­wał jed­nak wielu zwo­len­ni­ków, bo skarb spo­czy­wał spo­koj­nie w Naro­do­wym Muzeum Egip­skim w Kairze. Kiedy Sfinks przed­sta­wił swoją teo­rię leka­rzom, ci zaapli­ko­wali mu na uspo­ko­je­nie bicze wodne. Nikt nie znosi lek­ce­wa­że­nia. Porucz­nik uznał, że szkoda czasu na tłu­ma­cze­nie tak skom­pli­ko­wa­nych rze­czy nic nie­poj­mu­ją­cym kono­wa­łom. Posta­no­wił opo­wie­dzieć o wszyst­kim oso­bi­ście dyrek­to­rowi szpi­tala. Udało mu się zmy­lić czuj­ność straż­nika i zdy­szany wpadł do gabi­netu dyrek­tor­skiego.

– To spi­sek! – poin­for­mo­wał go, wcho­dząc. – Według mnie wszy­scy są w zmo­wie. Mau­rycy ukradł tyle dia­men­tów, że zdo­łał prze­ku­pić każ­dego. Może mi pan wie­rzyć, on ich wszyst­kich prze­ka­ba­cił – For­tusa, który pomógł ukraść skarb, poli­cjan­tów, nawet leka­rzy, któ­rzy mnie tu trzy­mają. Całą prawdę znamy teraz tylko my dwaj, dyrek­to­rze. Jeśli pan mi pomoże, razem odzy­skamy skarb – zapro­po­no­wał.

Osłu­piały dyrek­tor naj­pierw wpa­try­wał się w nie­pro­szo­nego gościa, po czym dys­kret­nie skie­ro­wał rękę pod blat biurka i naci­snął ukryty tam przy­cisk.

– I co pan na to, dyrek­to­rze? – dopy­ty­wał się Sfinks. – Jeśli razem ich poko­namy, to obie­cuję panu, że dosta­niemy tyle medali, że nie będzie ich pan potra­fił udźwi­gnąć. Ale to jesz­cze nie wszystko – kusił. – Nale­żeć nam się będzie także dzie­sięć pro­cent zna­leź­nego. To co, umowa stoi?

Dyrek­tor onie­miały z prze­ra­że­nia pota­ki­wał głową, cały czas wpa­tru­jąc się w drzwi, skąd powinna nadejść pomoc.

– Wie­dzia­łem, że się pan zgo­dzi, wspól­niku. – Porucz­nik nie krył rado­ści. – Dzwo­nię do pol­skiej amba­sady, oni z pew­no­ścią nam pomogą.

Pod­biegł do sto­ją­cego na biurku tele­fonu i zaczął wykrę­cać numer amba­sady. Nim skoń­czył, do pokoju wbie­gli dwaj pie­lę­gnia­rze i rzu­cili się na niego.

– Zdrada! – krzyk­nął Sfinks. – Dyrek­to­rze, pod­słu­chi­wano nas. Mówi­łem panu, że on prze­ku­pił wszyst­kich. Musimy stąd ucie­kać!

Nie było to łatwe, pie­lę­gnia­rze bowiem trzy­mali go za ręce. Nie z takimi jed­nak prze­ciw­ni­kami porucz­nik dawał sobie już radę. Chwy­tem dżiu-dżitsu obez­wład­nił pierw­szego pie­lę­gnia­rza, dru­giego zno­kau­to­wał pra­wym pro­stym, tra­fia­jąc w szczękę. Dyrek­tor obiema rękami wci­skał dzwo­nek, dając sygnał, że nie­zbędne są posiłki.

– Wspól­niku, musimy stąd ucie­kać! Ukry­jemy się w górach. Nocą prze­krad­niemy się do amba­sady. – Sfinks przed­sta­wił szybko swój plan.

Zła­pał prze­ra­żo­nego dyrek­tora za rękaw i zaczął cią­gnąć w kie­runku okna. Nim jed­nak zdą­żyli wysko­czyć z czwar­tego pię­tra, do gabi­netu wbie­gło kil­ku­na­stu pie­lę­gnia­rzy. Oto­czyli porucz­nika. Mimo że wal­czył jak roz­ju­szony lew, tym razem był bez szans. Obez­wład­niono go i powa­lono na pod­łogę.

– Wspól­niku, cho­ciaż ty ucie­kaj i spro­wadź pomoc! – Zdą­żył krzyk­nąć do dyrek­tora, zanim wywle­czono go z gabi­netu.

Dyrek­tor, kiedy tylko doszedł do sie­bie, wpi­sał w kar­cie pacjenta: „szcze­gól­nie nie­bez­pieczny” i dla pod­kre­śle­nia wagi swych słów posta­wił trzy wykrzyk­niki. Od tego czasu pacjent opusz­czał swoją izo­latkę wyłącz­nie w towa­rzy­stwie dwóch atle­tycz­nych pie­lę­gnia­rzy.

Nie­zra­żony nie­po­wo­dze­niami Sfinks posta­no­wił ponow­nie skon­tak­to­wać się z jedy­nym czło­wie­kiem, któ­remu ufał – dyrek­to­rem. Po jego ostat­niej wizy­cie jed­nak kory­tarz, w któ­rym znaj­do­wał się gabi­net szefa szpi­tala, został zagro­dzony mocną żela­zną kratą.

On też został uwię­ziony – pomy­ślał porucz­nik. – Tak jak prze­wi­dy­wa­łem, macki Mau­ry­cego się­gają wszę­dzie.

Nie stra­cił jed­nak nadziei. Uznał, że jeśli Mau­ry­cemu udało się prze­ku­pić pie­lę­gnia­rzy, on może doko­nać tego samego.

– Pano­wie – zwró­cił się do swo­ich opie­ku­nów – razem z dyrek­to­rem szpi­tala możemy przy­jąć was do spółki. Za to, że pozwo­li­cie mi zadzwo­nić, dosta­nie­cie dzie­sięć pro­cent nagrody za odna­le­zie­nie skarbu.

Pie­lę­gnia­rze zaczęli się gło­śno śmiać. W końcu jeden z nich odparł:

– Dzię­ku­jemy ci, kolego, za szczo­drość, ale gdyby za odna­le­zie­nie skarbu była nagroda, dosta­li­by­śmy ją bez two­jej pomocy. Pra­wie codzien­nie poka­zują go w tele­wi­zji. Znaj­duje się w muzeum w Kairze. Nikt go nie ukradł, a zatem nikt go nie szuka. Sorry, przy­ja­cielu. Nie ma zna­leź­nego, nie ma tele­fonu.

– To nie­prawda! – wykrzy­ki­wał Sfinks ze zło­ścią, tupiąc nogami. – To musi być fal­sy­fi­kat. Poli­cyjny nos mnie ni­gdy nie myli. Praw­dziwy skarb został skra­dziony. Muszę zatrzy­mać zło­dziei! Muszę zoba­czyć się z moim przy­ja­cie­lem dyrek­to­rem! – krzy­czał z całych sił, szar­piąc kratę.

– Spo­kój! – wrza­snął znie­cier­pli­wiony straż­nik. – Bo znów zro­bimy ci zimny prysz­nic.

Groźba ta nieco zmro­ziła porucz­nika. Uznał jed­nak, że sytu­acja nie jest bez­na­dziejna. Pie­lę­gnia­rzy wpraw­dzie nie inte­re­so­wał udział w zyskach, ale zde­cy­do­wa­nie nie odmó­wili poży­cze­nia mu tele­fonu. Puścił kratę i odwró­cił się do nich.

– Ile będzie w gotówce kosz­to­wało sko­rzy­sta­nie z waszego tele­fonu?

– Sto dola­rów – odparł wyż­szy. – Ale w tych szpi­tal­nych łachach nie wyglą­dasz na takiego, któ­rego na to stać – dodał.

Nie doce­nili jed­nak porucz­nika. Nie na darmo skoń­czył szkołę poli­cyjną jako pry­mus. Potra­fił radzić sobie w każ­dych warun­kach. Rozej­rzał się, czy nikt ich nie obser­wuje. Na szczę­ście byli sami, ni­gdzie nie było widać szpie­gów Mau­ry­cego. Sfinks ścią­gnął prawy but, pod­niósł wkładkę orto­pe­dyczną i wycią­gnął spod niej dwa zło­żone bank­noty pięć­dzie­się­cio­do­la­rowe.

– Czyli, tak jak się uma­wia­li­śmy, sto dola­rów za tele­fon? – upew­nił się.

Pie­lę­gnia­rze spoj­rzeli na sie­bie.

– Chyba mu go damy – uznał niż­szy. – Wpraw­dzie to wariat, ale z tymi bank­no­tami w ręce wygląda tak sym­pa­tycz­nie, że trudno byłoby mu odmó­wić. – Wziął pie­nią­dze i obej­rzał dokład­nie pod świa­tło. Były auten­tyczne. Wycią­gnął z kie­szeni komórkę i wrę­czył ją pacjen­towi. – Pośpiesz się, masz dzie­sięć minut – dodał.

Sfinks trzy­mał w ręce prze­pustkę do wol­no­ści – praw­dziwy tele­fon. Nie zwle­ka­jąc, wystu­kał numer. Sekundy mijały, a on coraz bar­dziej zde­ner­wo­wany cze­kał na połą­cze­nie. W końcu usły­szał miły głos recep­cjo­nistki:

– Dzień dobry, tu amba­sada pol­ska w Egip­cie. W czym mogę pomóc?

– Dzień dobry, tu porucz­nik Sfinks, dzwo­nię z domu waria­tów w bar­dzo pil­nej i nie­cier­pią­cej zwłoki spra­wie. Musi mnie pani natych­miast połą­czyć z amba­sa­do­rem.

– Amba­sa­dora nie ma i nie będzie – odparła oschłym gło­sem kobieta i, zanim dziwny roz­mówca zdą­żył powie­dzieć coś jesz­cze, roz­łą­czyła się.

Porucz­nik zdał sobie sprawę, że może postą­pił zbyt pochop­nie, zdra­dza­jąc na samym początku roz­mowy miej­sce swo­jego pobytu. Mogło to wzbu­dzić nie­uf­ność.

– To co, już sobie poroz­ma­wia­łeś? – spy­tał pie­lę­gniarz. – Jak skoń­czy­łeś, to odda­waj tele­fon.

– Chwi­leczkę – zapro­te­sto­wał Sfinks. – Umó­wi­li­śmy się, że dostanę go na dzie­sięć minut.

Przez moment zasta­na­wiał się, co zro­bić. W końcu zna­lazł roz­wią­za­nie. Prze­cież zanim zamknięto go w tym okrop­nym miej­scu, wyko­ny­wał tajną misję. Wszy­scy pol­scy urzęd­nicy w Egip­cie mieli obo­wią­zek mu poma­gać. Miał tajny, zastrze­żony tylko do nagłych wypad­ków, bez­po­średni tele­fon do amba­sa­dora. Sytu­acja była bez wąt­pie­nia wyjąt­kowa, zatem mógł z niego sko­rzy­stać. Wystu­kał numer i usły­szał głos amba­sa­dora:

– Dzień dobry, tu amba­sa­dor. W czym mogę pomóc?

– Mówi Sfinks – przed­sta­wił się. – Dzwo­nię do pana w nie­sły­cha­nie taj­nej i waż­nej spra­wie.

– O, pan Sfinks – przy­wi­tał go amba­sa­dor – wiele o panu sły­sza­łem. Moje służby dyplo­ma­tyczne wła­śnie mi donio­sły, że prze­bywa pan aktu­al­nie w domu waria­tów.

– Tak, to prawda – przy­znał nieco stra­piony porucz­nik – ale to tylko manewr tak­tyczno-masku­jący. Jak pan wie, wypeł­niam nie­zmier­nie tajną misję i ukry­łem się tutaj, aby uśpić czuj­ność moich wro­gów. Teraz myślą, że są bez­pieczni. To spo­wo­duje, że popeł­nią błąd, który ja wraz z moim współ­pra­cow­ni­kiem dyrek­to­rem natych­miast wyko­rzy­stamy.

– Aha… – przy­tak­nął nieco zdez­o­rien­to­wany amba­sa­dor. – Zatem jak mogę panu pomóc?

– Otóż, jak panu tłu­ma­czy­łem, wyko­nu­jąc tajną misję, wpa­dłem na trop mię­dzy­na­ro­do­wej afery. Pro­wa­dząc inwi­gi­la­cję prze­ciw­nika, ukry­łem się w domu waria­tów. Plan oka­zał się dosko­nały. Powstał tylko jeden mały pro­blem.

– Jaki? – spy­tał z zain­te­re­so­wa­niem amba­sa­dor.

– Otóż, nie chcą mnie stąd wypu­ścić.

– Cóż, nie robił­bym z tego tra­ge­dii – pocie­szył go amba­sa­dor. – Ma pan wspa­niałą oka­zję pod­le­czyć swoje nad­we­rę­żone w trak­cie taj­nej misji nerwy.

– O nie! – zapro­te­sto­wał Sfinks. – Nie mogę sobie pozwo­lić na żaden odpo­czy­nek. Ści­gam mię­dzy­na­ro­do­wego prze­stępcę. Liczy się każda sekunda. Musi mnie pan natych­miast stąd wydo­stać, bo ten zło­czyńca uciek­nie ze skar­bem.

Amba­sa­dor podra­pał się za uchem. Sam nie wie­dział, co robić. Z jed­nej strony porucz­nik znaj­do­wał się na liście ści­śle taj­nych agen­tów, któ­rym powi­nien był poma­gać, z dru­giej otrzy­mał ofi­cjalny raport od władz egip­skich o umiesz­cze­niu go w szpi­talu. W końcu pod­jął decy­zję.

– Pro­szę się nie roz­łą­czać, skon­tak­tuję się z War­szawą.

– Niech się pan pośpie­szy – pro­sił Sfinks ner­wowo, patrząc na zega­rek – pozo­stały mi cztery minuty.

Amba­sa­dor wziął do ręki drugi tele­fon i wykrę­cił numer.

– Z majo­rem Rysiem popro­szę.

– Dzień dobry, amba­sa­do­rze. W czym mogę pomóc? – Usły­szał.

– Majo­rze, zdaje się, że mamy pewien dyplo­ma­tyczny pro­blem. Przed chwilą skon­tak­to­wał się ze mną agent Sfinks, twier­dząc, że bie­rze udział w taj­nej misji.

– Tak, zga­dza się – przy­znał major – to jeden z naszych naj­lep­szych ludzi. Wyko­nuje nie­zwy­kle tajną i skom­pli­ko­waną misję w Egip­cie.

– Sęk w tym – stwier­dził amba­sa­dor – że wasz agent został zatrzy­many.

– Nie­moż­liwe – zapro­te­sto­wał Ryś – prze­szedł naj­lep­sze prze­szko­le­nie. Nie uwie­rzę.

– Nie­stety, ale to prawda. Jest w szpi­talu psy­chia­trycz­nym. Wła­śnie dzwoni do mnie stam­tąd. Podobno zagro­żony jest też jego współ­pra­cow­nik o pseu­do­ni­mie dyrek­tor. Twier­dzi, że tor­tu­rują go biczami wod­nymi. Prosi o natych­mia­stową pomoc.

– Nie mamy żad­nego agenta o pseu­do­ni­mie dyrek­tor – zdzi­wił się major Ryś. – Czyżby on naprawdę zwa­rio­wał?

– Po tym, co mówił, odnio­słem takie wra­że­nie – przy­znał amba­sa­dor.

Gdy męż­czyźni roz­ma­wiali, wska­zówka na zegarku Sfinksa nie­ubła­ga­nie posu­wała się do przodu. Minęło dzie­sięć minut, odkąd zaczął roz­ma­wiać.

– No, star­czy, koleś – ode­zwał się pie­lę­gniarz. – Odda­waj już ten tele­fon.

– Pano­wie, chwi­leczkę, jesz­cze nie skoń­czy­łem – pro­sił porucz­nik.

– Żadne chwi­leczkę, umowa to umowa. Minęło dzie­sięć minut, to odda­waj tele­fon. – Pie­lę­gniarz wycią­gnął rękę.

Pacjent cof­nął się o krok. Ścią­gnął lewy but i zręcz­nym ruchem pod­wa­żył wkładkę orto­pe­dyczną, spod któ­rej wycią­gnął dwa bank­noty. Kolejne sto dola­rów znik­nęło w ręce pie­lę­gnia­rza.

– Dobra, masz jesz­cze dzie­sięć minut.

Sfinks zaczął krzy­czeć do słu­chawki:

– Panie amba­sa­do­rze, pro­szę się pośpie­szyć, zaraz stracę łącz­ność z punktu dowo­dze­nia!

W tym cza­sie major Ryś z amba­sa­do­rem kon­ty­nu­owali roz­mowę.

– Zwa­rio­wał, nie zwa­rio­wał, i tak, jeśli tra­fił do domu waria­tów, mamy patową sytu­ację – uznał major. – Porucz­nik Sfinks brał udział w taj­nej misji. Nie możemy jed­nak o tym nikomu powie­dzieć, bo jak pan wie, wyko­ny­wa­nie taj­nych misji poza tere­nem wła­snego kraju jest nie­le­galne. Nie możemy zatem popro­sić egip­skiego rządu, żeby oddał nam naszego agenta. Jeżeli zaś nie popro­simy, to porucz­nik Sfinks się na nas obrazi i sam się ujawni. I wtedy nie dość, że najemy się wstydu, to jesz­cze wybuch­nie mię­dzy­na­ro­dowy skan­dal. Jed­no­cze­śnie nie możemy przy­znać, że jest waria­tem. Nie może bowiem wyjść na jaw, że mamy agenta wariata, bo wstyd będzie jesz­cze więk­szy. Wydaje mi się, że jeste­śmy w sytu­acji bez wyj­ścia.

– Nie ma sytu­acji bez wyj­ścia – stwier­dził amba­sa­dor. – Chyba wiem, jak to zała­twić. Musimy zmy­lić wszyst­kich, nawet samego zain­te­re­so­wa­nego. Zgło­simy się do władz egip­skich, poin­for­mu­jemy ich, że Sfinks jest bar­dzo groź­nym prze­stępcą, który zwa­rio­wał, i popro­simy o jego eks­tra­dy­cję.

– I myśli pan, że się zgo­dzą? – spy­tał major.

– Oczy­wi­ście – potwier­dził amba­sa­dor. – Niech pan tylko pomy­śli, kto chce trzy­mać u sie­bie groź­nego prze­stępcę. Odda­dzą go nam z rado­ścią. A jeżeli się zde­kon­spi­ruje i powie, że jest taj­nym agen­tem, to nikt mu nie uwie­rzy. Bo prze­cież nikt nie wie­rzy prze­stępcy. No, a gdyby się oka­zało, że zwa­rio­wał naprawdę, to wyj­dzie na to, że mówi­li­śmy prawdę.

– Amba­sa­do­rze, jest pan geniu­szem – stwier­dził major.

– To tylko dla dobra służby – przy­znał tam­ten skrom­nie.

– A może ma pan pomysł, co powie­dzieć Sfink­sowi?

– To pro­ste – odparł amba­sa­dor. – Popro­szę go w pana imie­niu, żeby wytrwał na poste­runku. Powiem, że tajni agenci są już w dro­dze. Roz­każę mu zakon­spi­ro­wać się w tym szpi­talu i przez kilka dni będziemy mieli spo­kój.

Roz­mowa męż­czyzn zajęła kolejne dzie­sięć minut.

– Koniec tych poga­du­szek, twój czas się skoń­czył. Zaraz ktoś nas tu nakryje. Odda­waj tele­fon – nale­gał pie­lę­gniarz.

– Pano­wie – pro­te­sto­wał Sfinks – jesz­cze chwi­leczkę.

– Żadne chwi­leczkę. Dawaj sto dola­rów albo oddaj tele­fon.

Porucz­nik chciał ponow­nie ścią­gnąć but, ale przy­po­mniał sobie, że jego zapasy finan­sowe się skoń­czyły. Pie­lę­gniarz coraz bar­dziej nachal­nie wycią­gał rękę. Nie pozo­stało więc nic innego, jak roz­wią­za­nie osta­teczne. Spraw­nie wypro­wa­dzo­nym cio­sem nogi tra­fił pie­lę­gnia­rza w splot sło­neczny. Drugi nie zdą­żył krzyk­nąć „ratunku”, gdy prawy sier­powy w szczękę powa­lił go na pod­łogę.

– Panie amba­sa­do­rze! – szep­tał Sfinks bła­gal­nym gło­sem. – Pro­szę się ode­zwać!

– Tak, jestem. – Usły­szał w słu­chawce.

– Wspa­niale, że pana sły­szę! Jestem osa­czony przez wro­gów! Pro­szę mnie rato­wać! Tylko ja zdo­łam zła­pać tego ban­dytę Mau­ry­cego!

– Porucz­niku, pro­szę zacho­wać spo­kój – popro­sił amba­sa­dor. – Potwier­dzi­łem w sto­licy spe­cjal­nie tajny cha­rak­ter pana misji. Pomoc jest już w dro­dze. Jadą po pana naj­bar­dziej doświad­czeni agenci. Pro­szę się zakon­spi­ro­wać na tere­nie szpi­tala i wytrwać. Nie­długo będzie pan wolny.

– Tak jest! Dzię­kuję, amba­sa­do­rze. – Zdą­żył odpo­wie­dzieć.

Na kory­ta­rzu zaro­iło się od ludzi w bia­łych kitlach. Sfinks oce­nił, że siły wroga są prze­wa­ża­jące. Nie było sensu wal­czyć. Zresztą cen­trala już wie­działa o nim i pomoc nad­cho­dziła. Musiał tylko zakon­spi­ro­wać się i cze­kać. Poło­żył tele­fon na pod­ło­dze i powoli uniósł ręce do góry. Męż­czyźni go oto­czyli. Usły­szał szczęk metalu. To żela­zna krata się otwo­rzyła i na kory­ta­rzu poja­wił się dyrek­tor. Z odrazą w oczach patrzył na porucz­nika, który nie mógł tego zro­zu­mieć. Czyżby to był wyraz dez­apro­baty, że pod­dał się bez walki? Nagle go olśniło. Dyrek­tor był jed­nym z agen­tów, któ­rzy mieli mu pomóc. Żeby się lepiej zakon­spi­ro­wać, musiał uda­wać wro­gość. Sfinks, już cał­kiem spo­kojny, cze­kał na roz­wój wyda­rzeń.

– Co z nim zro­bić, panie dyrek­to­rze? – spy­tał pie­lę­gniarz.

– Naj­pierw bicze wodne, potem elek­trow­strząsy, a na koniec tydzień kar­ceru – zade­cy­do­wał szef szpi­tala.

Wspa­niały jest ten mój przy­ja­ciel dyrek­tor. Tak dobrze gra, że nikt go nie zdoła roz­szy­fro­wać – pomy­ślał Sfinks, gdy pie­lę­gnia­rze zakła­dali mu kaftan bez­pie­czeń­stwa.

Dwie godziny póź­niej, po odby­tych zabie­gach, pół­ży­wego porucz­nika wle­czono do kar­ceru. Wylą­do­wał w cia­snym, ciem­nym i zim­nym pomiesz­cze­niu. W środku na wiązce słomy sie­działo dwóch męż­czyzn.

– Dzień dobry panu, jestem Napo­le­onem Bona­parte.

– A ja jestem Aga­mem­no­nem, kró­lem Myken – zapre­zen­to­wał się drugi.

– Jestem Sfinks – przed­sta­wił się porucz­nik, bo tak się w isto­cie nazy­wał.

Drzwi celi zamknięto i zapa­no­wała ciem­ność.

Rozdział II. Korowód świadków

Roz­dział II

Koro­wód świad­ków

Mówi się, że w dobrym towa­rzy­stwie czas szybko pły­nie. Już jed­nak po kil­ku­na­stu godzi­nach porucz­nik był znu­dzony. Nie mógł wytrzy­mać opo­wie­ści Napo­le­ona o jego kam­pa­niach. Zaczęło mu się mie­szać w gło­wie. W kolej­nych dniach stra­cił poczu­cie czasu. Z otę­piałą miną sie­dział w kącie.

Czuł, że jesz­cze moment i zacznie walić głową w ścianę.

Wtem usły­szał cha­rak­te­ry­styczny zgrzyt zawia­sów. Powoli świa­tło z kory­ta­rza roz­ja­śniło celę. W drzwiach stało kilka osób, a wśród nich był on, jego naj­wier­niej­szy przy­ja­ciel, dyrek­tor. A zatem wszystko było w porządku. Wspól­nik przy­był mu z pomocą.

Porucz­nik zerwał się na równe nogi, chcąc rzu­cić mu się z rado­ści na szyję. Nie udało się. Jeden z obstawy wycią­gnął w jego kie­runku gumową pałkę, krzy­cząc:

– Spo­kój, jeżeli nie chcesz spę­dzić w tej norze jesz­cze roku!

Nic nie rozu­mie­jąc, Sfinks zatrzy­mał się w miej­scu. O co tu cho­dzi? – zasta­na­wiał się. Prze­cież dyrek­tor miał przy­być mu na pomoc wraz z agen­tami wysła­nymi przez porucz­nika Rysia. Zamiast tego przy­szedł z tymi samymi pie­lę­gnia­rzami, któ­rzy zamknęli go w kar­ce­rze, i jesz­cze dwoma ubra­nymi na czarno dżen­tel­me­nami. Coś się musiało stać.

– I co? – spy­tał z nie­kła­maną satys­fak­cją dyrek­tor. – Tyle naopo­wia­da­łeś, że ści­gasz zło­dzieja, a oka­zuje się, że sam jesteś pospo­li­tym rabu­siem i prze­stępcą.

– Ja, prze­stępcą?! – Porucz­nika aż zatkało z obu­rze­nia. Czy i jego przy­ja­ciel go zdra­dził? Czyżby wpływy pro­fe­sora Mau­ry­cego były tak duże, że nawet dyrek­tor szpi­tala prze­szedł na jego stronę?

Zawie­dziony spoj­rzał na czło­wieka, któ­remu tak zaufał. I nagle ponow­nie go olśniło. To był genialny kamu­flaż. Prze­cież wszy­scy w szpi­talu byli ludźmi Mau­ry­cego. Dyrek­tor sam nie mógłby go uwol­nić. Patrzyli mu na ręce. Dla­tego wymy­ślił, że Sfinks jest symu­lan­tem i prze­stępcą. Pod tym pre­tek­stem mógł go wywieźć ze szpi­tala, a na zewnątrz na pewno przejmą go agenci majora Rysia. Porucz­nik musiał zro­bić wszystko, żeby nie zde­kon­spi­ro­wać dyrek­tora. Posta­no­wił upraw­do­po­dob­nić jego plan.

– Ma pan rację, jestem ban­dytą i nic­po­niem. Pro­szę mnie aresz­to­wać. – Wycią­gnął ręce do przodu, chcąc, by zało­żono mu kaj­danki.

– Chwi­leczkę – ode­zwał się męż­czy­zna sto­jący obok szefa – wydaje mi się, że on naprawdę zwa­rio­wał. Nikt nor­malny nie przy­znałby się, że jest prze­stępcą. Nie możemy oddać go do wię­zie­nia, jeżeli to wariat. To byłoby nie­hu­ma­ni­tarne.

Sfinks zro­zu­miał, że popeł­nił kar­dy­nalny błąd. Istot­nie nikt nor­malny nie przy­znałby się, że jest prze­stępcą. Nie­po­trzeb­nie wzbu­dził podej­rze­nia. Musiał to szybko napra­wić. Z okrzy­kiem: „Ja ci pokażę, łobu­zie! Zaraz cię zabiję!”, rzu­cił się w kie­runku przy­by­łego z dyrek­to­rem jed­nego z męż­czyzn. Pie­lę­gnia­rze z tru­dem go obez­wład­nili, a któ­ryś z cywi­lów zało­żył mu kaj­danki.

– I co, kolego, chyba nie mie­li­ście racji? Udaje wariata, czyli możemy spo­koj­nie go wydać – powie­dział dyrek­tor do swego towa­rzy­sza.

– Tak, kolego, ma pan cał­ko­witą rację – przy­znał tam­ten.

Ale ma refleks ten mój przy­ja­ciel dyrek­tor – pomy­ślał Sfinks z podzi­wem.

Pie­lę­gnia­rze odpro­wa­dzili go do sto­ją­cego przed szpi­ta­lem samo­chodu. Kiedy tylko usiadł na tyl­nym sie­dze­niu, pojazd natych­miast ruszył. Dyrek­tor obser­wo­wał całą scenę z okna swo­jego gabi­netu. Pod­niósł słu­chawkę tele­fonu i wybrał numer.

– Popro­szę z panem amba­sa­do­rem – powie­dział do tele­fo­nistki. Po chwili uzy­skał połą­cze­nie. – Dzień dobry, panie amba­sa­do­rze, tu mówi dyrek­tor szpi­tala. Chcia­łem pana poin­for­mo­wać, że wasz podej­rzany o pseu­do­ni­mie Sfinks jest już trans­por­to­wany na lot­ni­sko, skąd wraz z innymi prze­stęp­cami wyślemy go do War­szawy.

– Czy mie­li­ście jakieś pro­blemy? – spy­tał amba­sa­dor.

– Nie­spe­cjalne. Tak jak każdy na początku pró­bo­wał uda­wać wariata, ale nie z nami te numery.

Podróż samo­cho­dem trwała godzinę. W końcu porucz­nik zoba­czył wielką płytę lot­ni­ska. Plan się powiódł. Dzięki swo­jemu przy­ja­cie­lowi, dyrek­to­rowi, wra­cał do domu. Teraz będzie mógł wyko­nać swoją misję. Musi zatrzy­mać Mau­ry­cego i odzy­skać ukra­dziony skarb.

Na lot­ni­sku zro­biło się nagle nie­sa­mo­wite zamie­sza­nie. Pod­je­chały radio­wozy kon­wo­ju­jące dwie wię­zienne fur­go­netki.

Kto tam może być? – zaczął zasta­na­wiać się Sfinks.

Uzbro­jeni poli­cjanci oto­czyli kor­do­nem samo­lot.

A może to Mau­rycy? – zaświ­tała porucz­ni­kowi myśl. – Może udało im się go zła­pać? Wtedy od razu mógł­bym przy­stą­pić do prze­słu­cha­nia.

Otwarto drzwi fur­go­ne­tek. Wewnątrz nie było Mau­ry­cego. Z pierw­szego samo­chodu wypro­wa­dzono Witu­sia Pchełkę, Chy­trego Cho­mika, pro­fe­sora Wykopa i jego kum­pla pana Witu­sia. Po chwili z dru­giego wyszło czte­rech męż­czyzn – pro­fe­so­ro­wie Skar­bek i Łako­miec oraz dwa klony Jac­kie Chana: Yang i Yong.

Dwie grupy pra­wie się zde­rzyły. Więź­nio­wie sta­nęli jak wryci i, zasko­czeni, wpa­try­wali się w sie­bie. Wyglą­dali, jakby zoba­czyli duchy. Nie było w tym zresztą nic dziw­nego. Prze­cież Pchełka i Cho­mik pra­wie trzy tygo­dnie temu zosta­wili swo­ich prze­ciw­ni­ków zako­pa­nych po uszy w pustyn­nym pia­sku. Od dawna powinni się prze­nieść – jak mawiają India­nie – do Kra­iny Wiecz­nych Łowów, a nie szwen­dać się po pły­cie lot­ni­ska.

Pchełka aż zaczął prze­cie­rać oczy ze zdzi­wie­nia.

– Czy ty widzisz to samo, co ja? – spy­tał Cho­mika. – To nie­moż­liwe, prze­cież sami wsa­dzi­li­śmy ich do pia­chu.

– Siedź cicho! – syk­nął Cho­mik. – Pew­nie, że tamci od dawna gniją w pia­chu. To praw­do­po­dob­nie jakaś pułapka poli­cyjna. Czy­ta­łem, że oni teraz sto­sują nowe naukowe metody. Zapewne prze­brali jakichś akto­rów i myślą, że się damy nabrać i zaczniemy z prze­ra­że­nia krzy­czeć, że to duchy. Oni spy­tają: „A skąd wie­cie, że to duchy?”, wtedy my powin­ni­śmy odpo­wie­dzieć, że prze­cież to nie­moż­liwe, aby tu byli Skar­bek i Łako­miec, bo sami zako­pa­li­śmy ich na pustyni. A wtedy poli­cjanci powie­dzą: „Przy­zna­li­ście się do zabój­stwa. Jeste­ście aresz­to­wani”.

– Ale prze­cież już zosta­li­śmy aresz­to­wani – przy­po­mniał Cho­mi­kowi Pchełka.

– Co to za aresz­to­wa­nie z zarzu­tem kra­dzieży kilku dia­men­tów i ucieczki z wię­zie­nia? Nasz adwo­kat wycią­gnie nas z tego zaraz po wylą­do­wa­niu. Zabój­stwo to co innego. Ale nie z nami takie pry­mi­tywne numery. Prawda, Pchełka?

– Pew­nie – odparł tam­ten. – Uda­wajmy, że ich nie dostrze­gamy. – I obaj, wesoło pogwiz­du­jąc, ruszyli w kie­runku scho­dów pro­wa­dzą­cych do samo­lotu.

– No już – zwró­cił się jeden z poli­cjan­tów do Sfinksa. – Co tak sto­isz? Cze­kasz na spe­cjalne zapro­sze­nie? Naprzód marsz!

– To jakieś nie­po­ro­zu­mie­nie – zapro­te­sto­wał. – Jestem porucz­ni­kiem poli­cji, nie będę leciał z tymi ban­dy­tami. Pro­szę zdjąć mi kaj­danki i zapro­wa­dzić do dowódcy.

– Oj ty, Sfinks, znowu chcesz uda­wać wariata? Skoro nie chcesz po dobroci, to zała­twimy to ina­czej.

Poli­cjanci zła­pali go pod ręce i zaczęli wlec do scho­dów.

Porucz­nik zro­zu­miał, że to dal­sza część planu. Spe­cjal­nie chcą go umie­ścić razem z prze­stęp­cami, żeby pod­słu­chi­wał ich roz­mowy. Otrzy­mał nowe zada­nie. Prze­ło­żeni chcie­liby, żeby prze­nik­nął do wnę­trza grupy prze­stęp­czej i ją roz­po­zna­wał. Dla­tego trak­to­wali go jak więź­nia.

Zaprze­stał pro­te­stu. W końcu roz­kaz to roz­kaz. Wypro­sto­wany jak trzcina god­nym ofi­cer­skim kro­kiem poma­sze­ro­wał do samo­lotu.

W tym samym cza­sie Pchełka zasta­na­wiał się, jak poli­cjan­tom udało się tak dobrze ucha­rak­te­ry­zo­wać akto­rów. Ni­gdy by ich nie odróż­nił od praw­dzi­wych pro­fe­so­rów.

Pew­nie mają cien­kie maski – pomy­ślał. Widział już takie w fil­mie Mis­sion impos­si­ble z Tomem Cru­ise’em.

Na scho­dach samo­lotu zrów­nał się z Łakom­cem. Muszę zoba­czyć, z czego one są zro­bione – zde­cy­do­wał. Gwał­tow­nie obró­cił się w kie­runku pro­fe­sora, obiema rękami zła­pał go za policzki i pocią­gnął, ale nie udało mu się ścią­gnąć maski z twa­rzy. Za to pro­fe­sor zaczął wyć na cały głos: „Ratunku! Pomocy! Zabierz­cie ode mnie tego świra!”.

Krzy­czy jak praw­dziwy Łako­miec – pomy­ślał Pchełka. ‒ Może tę maskę ściąga się od góry? – Zła­pał Łakomca za włosy i ponow­nie zaczął cią­gnąć. Ani drgnęło. Tylko pro­fe­sor darł się jak opę­tany. – W takim razie spró­buję jesz­cze od dołu – uznał Pchełka i zła­pał pro­fe­sora za szyję. I znowu nic, za to Łako­miec rzę­ził: „Lito­ści!”.

– Zobacz, Cho­mik, to chyba jed­nak ory­gi­nał – zwró­cił się do przy­ja­ciela, gdy poli­cjanci odcią­gnęli go od sła­nia­ją­cego się na nogach pro­fe­sora.

W końcu zała­do­wano ich do samo­lotu i przy­kuto do foteli. Wtedy na pokład wkro­czył raź­nym kro­kiem porucz­nik Sfinks. Cho­mik z Pchełką aż gwizd­nęli ze zdu­mie­nia.

– Ty, zobacz – zaśmiał się pierw­szy – to prze­cież Sfinks we wła­snej oso­bie. – Za co cię przy­skrzy­nili? – spy­tał.

Porucz­nik z pogardą igno­ro­wał zaczepki.

– Pew­nie też chciał buch­nąć skarb – zawy­ro­ko­wał Cho­mik. – Ale numer! Przy­szła kry­ska na Sfinksa. Zamiast mun­duru teraz będziesz sobie nosił wię­zienny pasia­czek.

– Cisza!!! – wrza­snął na nich. – Wy sobie lepiej, łajzy, nie pozwa­laj­cie za dużo. Dla was nie jestem Sfinks, tylko pan porucz­nik. Czy to jasne?!

Ulo­ko­wał się wygod­nie w fotelu, do któ­rego rów­nież został przy­kuty kaj­dan­kami.

– No, dalej – pole­cił sta­now­czo – opo­wia­daj­cie, za co was przy­skrzy­niono?

Cho­mik z Pchełką popa­trzyli na sie­bie. Nie bar­dzo wie­dzieli, jak się zacho­wać. Poli­cjanci bowiem trak­to­wali Sfinksa tak samo jak ich, ale on zacho­wy­wał się, jakby cały czas był gli­nia­rzem. Może to jakaś gra. Uznali, że nie powinni go lek­ce­wa­żyć. Posta­no­wili prze­ko­nać go do swej nie­win­no­ści.

– Ja, jak pan porucz­nik pew­nie się domy­śla, zosta­łem zatrzy­many cał­ko­wi­cie bez­pod­staw­nie – oświad­czył Cho­mik. – Poma­wiają mnie o jakieś dro­bia­zgi, nie mając żad­nych dowo­dów. Mia­łem rze­komo kupić kilka kra­dzio­nych dia­men­tów, a to wcale nie­prawda.

– Pamię­tam – odparł Sfinks – sam cię wtedy przy­skrzy­ni­łem. Zła­pa­li­śmy cię na gorą­cym uczynku z pół­to­ra­ki­lową paczką kra­dzio­nych dia­men­tów w ręce. I co jesz­cze? – dopy­ty­wał się.

– Dalej to już same dro­bia­zgi – tłu­ma­czył Cho­mik. – Rze­komo mia­łem uciec z wię­zie­nia, a to też nie­prawda, bo tylko udzie­la­łem pierw­szej pomocy cho­remu kole­dze. To, że chcia­łem zamor­do­wać sie­dzą­cych tu czci­god­nych pro­fe­so­rów, jest już zupełną bzdurą. Niech pan porucz­nik zoba­czy, jak dobrze wyglą­dają, jak pączuszki. Sami przy­znają przed sądem, że to nie­prawda.

– Jak to nie­prawda?! – zde­ner­wo­wał się Łako­miec. – A kto nas zako­pał w pia­chu?

– To prze­cież było tylko dla żartu. – Cho­mik uśmiech­nął się dobro­tli­wie.

Pchełka, który sie­dział obok Łakomca, szturch­nął go w bok.

– Ty, pro­fe­sor, się lepiej uspo­kój – szep­nął. – Nie widzisz, że nas pod­pusz­cza? Jak wy coś powie­cie, to my też opo­wiemy o wszyst­kich waszych spraw­kach. O tym, jak uto­pi­li­ście Łami­gnata, i o innych rze­czach. Jak nic dosta­nie­cie doży­wo­cie. Siedź­cie cicho, to zała­twimy wam naj­lep­szego adwo­kata i nikomu nic nie udo­wod­nią. No już, zaprze­czaj!

Pro­fe­sor uznał, że Pchełka ma rację.

– Pew­nie, że dla żartu – przy­tak­nął zgod­nie. – Zro­bi­li­śmy sobie taką zabawę na pustyni. Aż się dzi­wię, że z powodu takich dro­bia­zgów można prze­śla­do­wać nie­win­nych ludzi.

Wszy­scy po kolei opo­wia­dali Sfink­sowi, dla­czego zostali zatrzy­mani. Każdy zapew­niał, że jest zupeł­nie nie­winny i musiało zajść jakieś nie­po­ro­zu­mie­nie. Gdy skoń­czyli, porucz­nik nie mógł zro­zu­mieć jed­nego. Dla­czego nikt nie mówił o pro­fe­so­rze Mau­ry­cym? Czyżby zatarł wszyst­kie ślady i nie znaj­do­wał się na liście podej­rza­nych?

– A co z Mau­ry­cym? – spy­tał. – Czy już został zatrzy­many?

– Zatrzy­many? Za co? – zdzi­wili się męż­czyźni.

– Jak to?! Za to, że zor­ga­ni­zo­wał bandę, która ukra­dła skarb fara­ona. To przez niego wy teraz będzie­cie gnić w wię­zie­niu, a on uciekł ze skar­bem.

– Panie porucz­niku, musiało się panu coś pomy­lić – zaczął wyja­śniać Łako­miec. – Pan Mau­rycy to boha­ter naro­dowy. Zna­lazł skarb, ale niczego nie ukradł. Wszystko tra­fiło do muzeum. Od kilku tygo­dni o niczym innym nie piszą w gaze­tach.

– Nie­moż­liwe – zde­ner­wo­wał się Sfinks. – Nie­moż­liwe! On wszyst­kich oszu­kał. Ten zna­le­ziony skarb to fal­sy­fi­kat. A wy na pewno mu pomo­gli­ście. Jesz­cze mi wszystko wyśpie­wa­cie. Wycią­gnę z was prawdę, choćby miało mi to zająć resztę życia!

– Nie musi pan tra­cić tak dużo cen­nego czasu – prze­rwał mu Cho­mik. – Jeżeli o mnie cho­dzi, jestem gotów się do wszyst­kiego przy­znać. Podob­nie jak wszy­scy tu obecni, zosta­łem wyna­jęty przez pro­fe­sora Mau­ry­cego. To on nami kie­ro­wał. Mie­li­śmy odna­leźć i ukraść skarb fara­ona, ale on nas oszu­kał. Sam ukradł cały skarb i uciekł, a nas oddał w ręce poli­cji.

Po tych sło­wach w samo­lo­cie zapa­no­wała gro­bowa cisza. Sie­dzący koło Cho­mika Pchełka stuk­nął go w łokieć.

– Czy tobie się w gło­wie pomie­szało ze stra­chu, że roz­ma­wiasz z gli­nia­rzem? Co za bzdury opo­wia­dasz, że Mau­rycy nas wyna­jął?

– Przy­mknij się, Pchełka, i słu­chaj – syk­nął Cho­mik. – Chyba zna­la­złem spo­sób, żeby­śmy wyszli cało z tych tara­pa­tów. Nawet nie będziemy musieli wyda­wać na adwo­ka­tów. Siedź cicho i tylko przy­ta­kuj.

Porucz­nik Sfinks z rado­ścią wpa­try­wał się w Cho­mika. W końcu miał dowód, który pozwoli mu przy­skrzy­nić Mau­ry­cego i jego bandę.

– Dobry, grzeczny prze­stępca – pochwa­lił Cho­mika. – Coś czuję, że dosta­niesz nagrodę.

– Mel­duję, panie porucz­niku, że jestem gotów do cał­ko­wi­tej współ­pracy – odparł tam­ten. – Jeżeli sprawi to panu przy­jem­ność, mogę zostać nawet świad­kiem koron­nym.

– Kto to jest świa­dek koronny? – spy­tał Skar­bek.

– To taki facet – zaczął tłu­ma­czyć Łako­miec – który popeł­nia dużo prze­stępstw. Kiedy powi­nie mu się noga i wpad­nie, oświad­cza, że wszystko prze­my­ślał i chce zostać porząd­nym czło­wie­kiem. Wtedy pro­po­nuje mu się układ. Jeżeli wsy­pie wszyst­kich swo­ich kum­pli, to sam jest wolny.

– Czyli taki świa­dek ma zezna­wać to, co chce usły­szeć poli­cja – upew­nił się Skar­bek. – Wtedy nikt nie będzie się go wię­cej cze­piał.

– Mniej wię­cej o to cho­dzi – przy­znał Sfinks. – To co, czy ktoś z was miałby ochotę zeznać, że Mau­rycy był waszym sze­fem i namó­wił was do wszyst­kiego? Powie­cie to w sądzie i wró­ci­cie sobie spo­koj­nie do domu.

Męż­czyźni nie­pew­nie popa­trzyli na sie­bie.

– Coś mi się tu nie zga­dza, Cho­mik. – Pchełka miał wąt­pli­wo­ści. – Od kilku lat porucz­nik o niczym innym nie marzy, tylko o tym, żeby nas zapusz­ko­wać. Ile razy czy­ta­li­śmy w gaze­tach, że jeste­śmy naj­groź­niej­szymi prze­stęp­cami w kraju? Nawet oglą­da­łem list goń­czy za mną. Bar­dzo przy­stoj­nie wyglą­da­łem na zdję­ciu – pochwa­lił się. – A teraz chce nam to wszystko odpu­ścić, jeśli zeznamy, że Mau­rycy był naszym sze­fem?

Sfinks miał nieco zakło­po­taną minę. Nie tra­cił jed­nak rezonu i zaczął tłu­ma­czyć:

– Świat jest pełen prze­stęp­ców. Takie chwa­sty trzeba wyry­wać, eli­mi­no­wać, żeby pozo­stali mogli żyć spo­koj­nie. Naj­gor­szymi chwa­stami jesz­cze tydzień temu byli­ście wy. Ale cóż, świat się zmie­nia, ewo­lu­uje. Teraz naj­groź­niej­szy jest Mau­rycy oraz jego banda i ich musimy usu­nąć. A w tym celu każdy spo­sób jest dobry, bo prze­cież cel uświęca środki.

– Czyli – chciał się upew­nić pro­fe­sor Skar­bek – jeżeli zeznam wszystko to, co pan porucz­nik nam opo­wie­dział o Mau­ry­cym, to sobie spo­koj­nie wrócę do domu, a pan aresz­tuje Mau­ry­cego? Ta kon­cep­cja zaczyna mi się bar­dzo podo­bać.

– Wcale się nie dzi­wię. Jest bar­dzo atrak­cyjna – przy­znał Sfinks.

– Wyba­czy pan, panie porucz­niku – Łako­miec miał wąt­pli­wo­ści – ale oko­licz­ność, że podob­nie jak my nosi pan kaj­danki, powo­duje, iż pań­ska pro­po­zy­cja wydaje się nie do końca wia­ry­godna.

– Panie pro­fe­so­rze, pro­szę nie dać się zwieść pozo­rom – odparł Sfinks. – Kaj­danki to tylko ele­ment wypo­sa­że­nia funk­cjo­na­riu­sza poli­cji. Zało­ży­łem je, by móc z panami spo­koj­nie posie­dzieć i poroz­ma­wiać. Po dotar­ciu na miej­sce bez­zwłocz­nie je zdejmę. Jeżeli zaś cho­dzi o gwa­ran­cję, to pisemną umowę zawrze­cie bez­po­śred­nio z pro­ku­ra­to­rem.

Pro­po­zy­cja coraz bar­dziej wszyst­kich inte­re­so­wała.

– Czyli mamy opo­wie­dzieć całą prawdę, którą pan nam opo­wie, i wra­camy spo­koj­nie do domu, a poli­cja będzie nas ochra­niać? – upew­nił się jesz­cze raz pro­fe­sor Łako­miec.

– Tak jest – przy­znał porucz­nik – prawdę i całą prawdę. Tylko pamię­taj­cie, dla mnie prawdą jest to, co mnie inte­re­suje. A mnie inte­re­suje, aby udo­wod­nić, że Mau­rycy to ban­dyta, który ze swoją bandą ukradł skarb fara­ona.

– Wła­śnie o tym zaczą­łem mówić – przy­po­mniał Chy­try Cho­mik. – Byłem człon­kiem takiej bandy. Namó­wił mnie do tego Mau­rycy, który był sze­fem. Mie­li­śmy razem ukraść skarb, ale on nas oszu­kał, wydał poli­cji i sam znik­nął ze skar­bem.

– Bar­dzo dobrze – pochwa­lił go Sfinks. – Wspa­niale nada­jesz się na świadka koron­nego.

– Ja też byłem człon­kiem tej bandy kie­ro­wa­nej przez Mau­ry­cego – zgło­sił się Wituś Pchełka.

– O, to świet­nie – ucie­szył się porucz­nik. – To mamy już dwóch kan­dy­da­tów do wyj­ścia na wol­ność.

W tym samym momen­cie w górę wystrze­lił las rąk i wszy­scy zaczęli się prze­krzy­ki­wać:

– My też! My też nale­że­li­śmy do bandy Mau­ry­cego i możemy to wszystko potwier­dzić w sądzie!

– Wspa­niale! – cie­szył się jak dziecko porucz­nik. – Zatem mamy… – tu zaczął liczyć – …już ośmiu świad­ków koron­nych. Udało mi się wykryć i uniesz­ko­dli­wić naprawdę olbrzymi gang. Bądź­cie spo­kojni, wasz szef i jego rodzina już długo nie pozo­staną na wol­no­ści.

– Zaraz – zdzi­wił się Skar­bek – dotąd była mowa o Mau­ry­cym, nikt nie wspo­mi­nał o jego rodzi­nie.

– No to dobrze, że mi się przy­po­mniało – odparł Sfinks. – Niech pan tylko pomy­śli, jak by to wyglą­dało – zatrzy­mu­jemy tylko Mau­ry­cego, a reszta człon­ków jego bandy zostaje świad­kami koron­nymi. To by wyglą­dało nie­po­waż­nie. Musiało was być wię­cej. On podró­żo­wał z całą rodziną i przy­ja­ciółmi. Na pewno mu poma­gali, a zatem wszy­scy nale­żeli do bandy. A prze­cież umó­wi­li­śmy się, że pano­wie będzie­cie mówić tylko prawdę.

– Przy­po­mnia­łem sobie – oznaj­mił Pchełka. – Cała rodzina Mau­ry­cego, nawet dzieci i bab­cia Apo­lo­nia, wszy­scy nale­żeli do bandy.

– Cie­szę się, że pamięć ci dopi­suje – pochwa­lił go porucz­nik.

Samo­lot zbli­żał się do lot­ni­ska Okę­cie. Na pły­cie cze­kała już cała dele­ga­cja, wśród nich major Ryś i pro­ku­ra­tor Krata.

– Ale jestem cie­kaw, co się stało z tym Sfink­sem – zasta­na­wiał się Ryś. – To był nasz naj­lep­szy ofi­cer śled­czy. Nie mogę uwie­rzyć, że zwa­rio­wał. Myślę, że to raczej był kamu­flaż w trak­cie wyko­ny­wa­nia zada­nia.

– Spo­koj­nie, majo­rze – uspo­ka­jał go pro­ku­ra­tor – prze­słu­chamy go i dowiemy się wszyst­kiego.

Samo­lot wylą­do­wał. Drzwi się otwo­rzyły. Jako pierw­szy poja­wił się w nich idący sprę­ży­stym kro­kiem Sfinks. Za nim podą­żała grupa aresz­to­wa­nych ośmiu męż­czyzn. Porucz­nik zatrzy­mał się naprze­ciwko majora, zasa­lu­to­wał sku­tymi dłońmi i zamel­do­wał:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki