Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezwykle wciągający kryminał jednego z najlepszych polskich adwokatów. Jacek Dubois zabiera nas na prawdziwy rollercoaster kryminalny.
Duże kancelarie, topowi prawnicy, wielki biznes i równie duże pieniądze. Z jednej z kancelarii ginie bez śladu sto milionów złotych złożonych jako depozyt...
Podejrzanych jest wielu, a sprawcy zostają niewinni.
Kto ukradł pieniądze? Kto na tym zyskał najbardziej? Czy była to zwykła kradzież, czy może misternie utkana intryga?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Powietrze w wypełnionej po brzegi sali rozpraw było gęste od emocji. Uwaga dziennikarzy koncentrowała się na ławie obrończej.
Mecenas Andrzej Rek nie przekroczył jeszcze czterdziestki, a spojrzenia publiczności przyciągała jego wzbudzająca zaufanie twarz profesjonalisty. Był mężczyzną szczupłym o wysportowanej sylwetce, a na jego ciemnych, krótko ostrzyżonych włosach nie można było dostrzec śladu siwizny.
Po jego lewej stronie siedział główny bohater rozgrywającego się właśnie sądowego dramatu, kilka lat starszy od swojego obrońcy Krzysztof Korn. Również ciemnowłosy, ubrany w śnieżnobiałą koszulę, nienagannie skrojony granatowy garnitur uzupełniony niebieskim krawatem w delikatne geometryczne wzory, górował nad mecenasem.
Tocząca się przeciwko niemu sprawa karna od kilku miesięcy była pożywką dla mediów, którym nieczęsto zdarzała się taka gratka, by na ławie oskarżonych zasiadał ktoś z listy pięćdziesięciu najbogatszych Polaków. Podjęta przez prokuraturę próba doprowadzenia do skazania kogoś takiego wywołała zainteresowanie porównywalne z walkami gladiatorów w starożytnym Rzymie.
Korna oskarżono o wykorzystywanie nielegalnie pozyskanych informacji przy inwestycjach giełdowych, na których to operacjach miał zarobić fortunę. Pikanterii dodawało procesowi współzawodnictwo dwóch prawniczych gigantów: stronę oskarżenia reprezentował bowiem prokurator Wojciech Dobosz z Prokuratury Okręgowej w Warszawie, wsławiony postawieniem w stan oskarżenia, a następnie doprowadzeniem do skazania gangu porywaczy, który przez lata nękał warszawskich przedsiębiorców. Opisując sylwetkę obrońcy, dziennikarze podkreślali, że mecenas Rek od czterech lat nie poniósł porażki w żadnej medialnej sprawie, a przed niespełna sześcioma miesiącami wygrał z prokuratorem Doboszem starcie w procesie o zabójstwo, do którego zdaniem prokuratury miało dojść w trakcie zgromadzenia wspólników jednej z największych spółek energetycznych w kraju. Mecenasowi Rekowi udało się przekonać sąd, że jego klient nie zamordował jednego z mniejszościowych akcjonariuszy spółki, a jedynie odpierał jego bezprawny atak, działając w ramach obrony koniecznej.
Podczas procesu Korna dziennikarze spekulowali, czy tym razem dojdzie do rewanżu oskarżenia. Sympatia publiczności była zdecydowanie po stronie prokuratury. Krzysztofowi Kornowi zarzucano bowiem, że na transakcjach giełdowych zarobił ponad sześćdziesiąt milionów złotych, co nie wzbudzało sympatii obserwatorów. Nagły wzrost wartości akcji spółek, które nabył biznesmen, nastąpił po podpisaniu negocjowanej w całkowitej tajemnicy umowy międzynarodowej. Zakładano, że Korn wiedział o umowie i użył tych informacji, żeby kupić wszystkie dostępne na rynku akcje dotychczas mało atrakcyjnych spółek, które po podpisaniu umowy zaczęły zwyżkować. Transakcje te wzbudziły zainteresowanie Komisji Nadzoru Finansowego, która o swoich podejrzeniach zawiadomiła prokuraturę. W trakcie śledztwa prokuratorzy dotarli do świadka, który zeznał o powiązaniach biznesmena z nieustalonym pracownikiem ministerstwa, które prowadziło negocjacje. Wydawało się oczywiste, że do kupna akcji nie doszło legalnie i główne zainteresowanie publiczności przekonanej o jego winie skupiało się na tym, czy po wyroku Krzysztof Korn skończy w więzieniu, czy też uda mu się wymigać wyrokiem w zawieszeniu, a sąd zadowoli się jedynie orzeczeniem przepadku bezprawnie uzyskanych przez oskarżonego korzyści. Ta powszechna opinia na temat sprawy trwała do dziś, kiedy to przed sądem stawił się główny świadek oskarżenia. Potwierdzał on wprawdzie zeznania złożone w prokuraturze, jednak gdy doszło do pytań obrony, jego wiarygodność z każdą sekundą zaczęła spadać. Okazało się, że nie był on bezpośrednim świadkiem zdarzeń, o których opowiadał prokuratorowi, a jedynie słyszał o tym od osób trzecich. Potem okazało się, że nie wie, od kogo o tym słyszał. Na koniec wyznał, że nie jest wcale pewien, czy osoba, z którą miał się kontaktować biznesmen, pracuje w ministerstwie, które negocjowało umowę. Publiczność obecna w sali sądowej nadal była przekonana, że przy zakupie akcji musiało dojść do jakiegoś przekrętu, gdyż nikt nie ma takiej intuicji, by bez żadnej racjonalnej przyczyny kupić bezwartościowe akcje, które wkrótce przyniosą fortunę, jednak musiała obiektywnie przyznać, że proces nie przyniósł bezspornych dowodów potwierdzających winę oskarżonego. W trakcie dwugodzinnej mowy obrońca przeprowadził logiczny wywód, że oskarżając jego klienta, prokurator opisał jedynie swoje pragnienia, jak miałby wyglądać stan faktyczny w sprawie, lecz nie przedstawił nic poza swoim poglądem.
Zbliżała się godzina dziewiętnasta, a sędzia w pokoju narad nadal zastanawiał się nad wyrokiem. Mecenas Rek zabijał czas oczekiwania, szkicując wiecznym piórem abstrakcyjne wzory na kartce, biznesmen zaś siedział wyprostowany, w całkowitym bezruchu i sprawiał wrażenie pogrążonego w medytacji. Gdy drzwi od sali narad wreszcie się otworzyły, rozmowy w sali zamarły w ułamku sekundy. Za chwilę miał zostać ogłoszony tak długo oczekiwany wyrok. Wszyscy wstali i skierowali spojrzenia na ciemnowłosą protokolantkę, za którą szedł sędzia – pięćdziesięcioletni korpulentny mężczyzna w okularach w grubych oprawkach, o przyprószonych siwizną, mocno już przerzedzonych włosach.
Sędzia usiadł, poprawił krzywo ułożony na todze łańcuch zakończony odlewem orła w koronie, położył przed sobą sentencję wyroku i podniósł wzrok na oskarżonego.
Konstanty Rapacki sądził od prawie ćwierć wieku i był uważany za najlepszego sędziego w swoim wydziale. Na jego ocenę tego, co dzieje się na sali sądowej, duży wpływ wywarły poglądy amerykańskiego sędziego Josepha Hutchesona na temat prawniczej intuicji. Hutcheson wykazywał, że wnioski, do których prawnika może doprowadzić skomplikowana analiza dowodów i przepisów, można czasem wyciągnąć dużo szybciej, bazując na samej intuicji. Sędzia Rapacki często stosował tę metodę, dbając jednak, by intuicyjnie wydany wyrok był zgodny z zasadami sprawiedliwości, a następnie sprawdzał, czy taki wyrok jest do obronienia z punktu widzenia zgromadzonych dowodów i obowiązujących przepisów.
W sprawie przeciwko Kornowi również zastosował tę metodę. Na wydanie wyroku zgodnie z poglądem prawniczej intuicji potrzebował kilkunastu sekund od rozpoczęcia narady z samym sobą. Intuicja podpowiadała mu, że wina oskarżonego nie budzi żadnych wątpliwości i sędzia byłby gotów położyć obie ręce pod topór w zakładzie o to, że oskarżony jest winny wszystkiemu, co mu zarzuca prokuratura. Był pewien, że wyjaśnienia oskarżonego dotyczące analiz ekonomicznych, w których wyniku miał podjąć decyzję o nabyciu akurat tych akcji, można włożyć między bajki. Problem pojawił się jednak, gdy sędzia swoją intuicję skonfrontował z zebranymi dowodami. To było powodem, że narada, która początkowo zapowiadała się na kilka minut, przeciągnęła się do ponad dwóch godzin. Choć sędzia był pewien, że zna prawdę, nie mógł tego wykazać w uzasadnieniu, które musiał wygłosić po ogłoszeniu wyroku, gdyż z dowodów, które przedstawiła prokuratura, nie dawało się tego wywieść inaczej niż w oparciu o przypuszczenia, a takiego rodzaju dowodu prawo nie przewidywało. Istniały różne możliwe scenariusze tego, co się wydarzyło, a prawo w takich sytuacjach było jasne: wszelkie wątpliwości zawsze trzeba było rozstrzygać na korzyść oskarżonego. Dlatego po dwóch godzinach dyskusji z samym sobą sędzia stwierdził, że choć jest przekonany o winie oskarżonego, to nie może go skazać, gdyż w uzasadnieniu nie będzie w stanie tego logicznie wywieść, a na intuicję prawniczą nie mógł się powołać, ponieważ nie było to narzędzie prawne, które uznawał kodeks. Wiedział, że wydany przez niego wyrok będzie niesprawiedliwy, bo nie poniesie kary ten, kto na nią zasłużył, on jednak, wydając taki wyrok, postąpi jak stuprocentowo sprawiedliwy sędzia, bo wyrokując, postąpi zgodnie z regułami prawa. Ten paradoks martwił go, bo mając świadomość, że wykonuje swoją pracę najlepiej, jak potrafi, wiedział, że postępując zgodnie z zasadami, w efekcie czyni niesprawiedliwość.
Spojrzał w zimne i analityczne oczy oskarżonego i nabrał przekonania, że tamten już wie, co się za chwilę stanie. Skoro dla nich obu było jasne, co ma się za chwilę wydarzyć, nie było sensu tej chwili przeciągać i sędzia przystąpił do odczytania orzeczenia:
– Wyrokiem z dnia dziesiątego czerwca dwa tysiące siedemnastego roku w sprawie oskarżonego Krzysztofa Korna urodzonego piętnastego maja tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku w Warszawie, bezdzietnego, niepozostającego w związku małżeńskim, niekaranego sąd uniewinnia oskarżonego od zarzucanych mu w akcie oskarżenia czynów.
Wygłoszenie ustnego uzasadnienia było dla sędziego prawdziwą torturą. Gdyby powiedział to, co myślał naprawdę, czyli że oskarżony jest winny jak wszyscy diabli, a jedynie panująca wokół sprawy zmowa milczenia nie pozwala mu niczego udowodnić, spowodowałby, że w ciągu kilku minut cały wymiar sprawiedliwości i on sam znaleźliby się pod pręgierzem prasy. Wyobrażał sobie memy na swój temat w portalach społecznościowych. Powiedzenie prawdy byłoby jak publiczne harakiri, dlatego w uzasadnieniu musiał zapomnieć o swoich przemyśleniach i ograniczyć się do omówienia dowodów, z których – jak słusznie wywodził w czasie mowy obrończej mecenas Rek – nic nie wskazywało na winę oskarżonego.
Po uporaniu się z oceną dowodów sędzia przeszedł do przypomnienia publiczności zasady prawa karnego, z której wynikało, że jeśli sąd nie jest w stanie przyjąć jednej jedynej wersji wydarzeń poprzez wyeliminowanie pozostałych, to wówczas musi przyjąć wersję najkorzystniejszą dla oskarżonego, a to w realiach niniejszej sprawy oznaczało, że oskarżony, dokonując transakcji giełdowych, po prostu albo miał szczęście, albo intuicję, w związku z tym jest niewinny.
Gdy sąd zakończył uzasadniać wydany wyrok i oskarżony, z obrońcą wyszli z sali, od razu otoczył ich tłum dziennikarzy.
– Jak pan skomentuje wyrok? Dlaczego sędzia stwierdził, że nie udowodniono panu winy, a nie, że jest pan niewinny? – spytał reporter Krzysztofa Korna.
Mecenas Andrzej Rek był w pełni świadom, dlaczego sąd tak uzasadnił orzeczenie, i był zdania, że Korn nie powinien komentować wyroku, dlatego po ogólnikowym stwierdzeniu, że wyrok jest sprawiedliwy, chciał jak najszybciej zniknąć wraz ze swoim klientem z zasięgu wzroku dziennikarzy. Ujął go pod łokieć, zamierzając wyprowadzić z tłumu, jednak ten nie podzielał takiej strategii obrońcy. Korn zatrzymał się i zdecydowanym ruchem uwolnił swój łokieć z opiekuńczych dłoni mecenasa.
– Bo to był zły sąd – odpowiedział, patrząc prosto w oczy dziennikarzowi. – Dlatego wszyscy musimy reformować sądy, żeby nie były takie złe jak ten. Ten sędzia mnie po prostu nie lubił i dlatego tak powiedział, żeby mi zszargać opinię. To oskarżenie od początku było absurdalne. Jak tylko wyrok się uprawomocni, mój prawnik będzie się domagać wielomilionowego odszkodowania od prokuratury.
Adwokat zdawał sobie sprawę z tego, że z każdym kolejnym słowem Korna sprawa w postępowaniu odwoławczym staje się coraz trudniejsza, ponowił więc próbę wyprowadzenia go z tłumu dziennikarzy.
– Puszczaj pan! – zaprotestował biznesmen. – Pozwę, jak mi Bóg miły, tego prokuratora, który fałszywie mnie oskarżył. Spotkamy się w sądzie! – wykrzyknął w stronę Dobosza wychodzącego z sali.
Rek zbliżył usta do ucha klienta i szepnął tak, by nic nie doszło do dziennikarzy:
– Niech pan w to nie brnie. Ten wyrok to prawdziwy cud.
– Nie zapłacę panu reszty honorarium, jak będzie pan wciąż przeszkadzał – zdenerwował się Korn. – Nie ma pan pojęcia, co to znaczy dbałość o wizerunek. Ten prokurator uciekał przede mną jak gazela przed lampartem. Oni to widzieli, a ja im muszę wbić do głowy, że ta sprawa to jedna wielka kompromitacja prokuratury.
– Jeśli rzeczywiście jest pan niewinny, to jak pan wyjaśni, że zdecydował się pan inwestować w spółki, o których nikt inny nie pomyślał? – zapytał kolejny dziennikarz.
– Bo ja jestem wizjonerem biznesu i czuję to, czego nikt inny nie potrafi tak dobrze jak ja wyczuć. Ja wiem, gdzie są pieniądze! – Po czym szepnął już tylko do obrońcy: – Dobra, teraz możemy już iść.
Rek, korzystając z tej szansy, natychmiast wyprowadził go przed gmach sądu. Ledwie znaleźli się na chodniku, obok nich zatrzymał się mercedes z przyciemnionymi szybami. Adam Chyb, sekretarz Korna, otworzył przed nim drzwi, po czym szybko zajął miejsce obok szefa. Samochód ruszył, pozostawiając mecenasa na chodniku.
– Tak jak szef kazał, ta dziennikarka czeka na pana w biurze – poinformował Korna asystent.
– Dobrze. Dopilnuj, żeby ten wywiad poszedł na pierwszą stronę.
– Szefie, czy pana adwokat się zastanawiał, dlaczego świadek prokuratury tak nagle dzisiaj stracił pamięć? – zainteresował się asystent.
– A co mnie obchodzi, nad czym on się zastanawia?
– Boję się, żeby niepotrzebnie na ten temat nie zaczął gadać, po co nam plotki…
– Nie może gadać, bo obowiązuje go tajemnica zawodowa, a jako obrońca nie może działać przeciwko swojemu klientowi. Nawet gdybym mu powiedział, dlaczego świadek dostał amnezji, nic by nie mógł z tym zrobić. Ma na zawsze zasznurowane usta. Ty też nie powinieneś o tym myśleć. Wiesz, że pamięć bywa czasem groźniejsza od raka?
W saloniku przylegającym do gabinetu Korna czekała już dziennikarka. Na jego widok spojrzała na zegarek.
– Jest pan na czas co do sekundy. Czy zawsze jest pan punktualny jak szwajcarski zegarek?
– Czy uważa pani, że szwajcarski zegarek to szczyt precyzji?
– Tak mnie zawsze uczono.
– Bzdura, czasem jedna sprężynka nie zadziała, jak trzeba, i cały mechanizm szlag trafia. Elektronika w iPhonie jest o niebo pewniejsza. Opowiem pani o czymś, co naprawdę jest doskonałe, o mojej firmie nagrodzonej po raz drugi tytułem „Najlepsze, bo polskie”.
– Odbiera pan nagrody w Polsce, ale wychowywał się za granicą…
– Tak, mieszkałem w Hiszpanii. Mój ojciec pracował tam w ambasadzie. W Madrycie skończyłem studia i założyłem swoją pierwszą firmę. Jednak serca nie da się oszukać, moje bije tylko dla Polski, dlatego wróciłem.
– Dziennikarze często piszą, że jest pan liderem polskiego biznesu, ale w rankingu najbogatszych Polaków nie ma pana jeszcze na podium.
– Bo moja taktyka polega na tym, by przewodzić nie od początku, tylko zaatakować na finiszu i zwyciężyć. Właśnie wszedłem na ostatnią prostą.
– Kiedy rozmawialiśmy przed rokiem, już wtedy zapowiadał pan rychłą detronizację liderów. Czy coś poszło nie tak?
– Wtedy to nie była jeszcze ostatnia prosta. Proszę chwilę poczekać.
– Ale w miarę czekania przestaje się już czekać.
– Co pani powiedziała?
– To nie ja, to Albert Camus. Zmieńmy jednak temat… Czytelników niepokoją pana kłopoty z prawem. Dwukrotnie stawał pan przed sądem i dwukrotnie został pan uniewinniony, ale, jak mówi przysłowie, do trzech razy sztuka.
Korn poczuł, jak mięśnie mu się napinają.
– Uważaj! – syknął, zanim zdążył nad sobą zapanować. Widząc jej przestraszony wzrok, roześmiał się i przybrał niewinny wyraz twarzy. – Nabrałem panią. Szkoda, że nie widziała pani swojej miny. Czasem w interesach odrobina złej opinii pomaga, ale w tym wypadku mogę panią zapewnić, że te sprawy były wynikiem tylko i wyłącznie niekompetencji prokuratury i może złośliwości konkurencji. – Po chwili dodał: – Samemu Sokratesowi mógłbym dawać korepetycje z etyki biznesu. Proszę pamiętać, że ja zawsze pracuję po polsku, czyli uczciwie.
Karolina uwielbiała chwile budzenia się. Nie otwierała od razu oczu, tylko naciągała kołdrę na głowę, budując z niej ciepłą jamę, w której mogła się ukryć i czuć się bezpiecznie. Zwinięta w kłębek myślała o swoich snach, starając się je zapamiętać, nim zdążą rozpłynąć się w pamięci wraz z aktywnością nadchodzącego dnia. Pamiętała, że tej nocy wędrowała po zielonych i pachnących rozkwitającą wiosną górach. Szła szybkim krokiem z plecakiem na ramionach, chcąc zdążyć wspiąć się na szczyt, nim słońce zbliży się do zenitu. To był dobry sen. Karolina uznała, że z tak optymistycznym zapasem energii z nocy może wstawać i zmierzyć się z nadchodzącym dniem.
Wygramoliła się z prowizorycznej kryjówki i uchyliła szczelnie zasunięte zasłony. Po raz kolejny niestety przekonała się, że snom nie można wierzyć, rzadko kiedy odzwierciedlały rzeczywistość. Za oknem lało jak z cebra, strugi intensywnego wiosennego deszczu kojarzyły się jej z potopem, a nie ze słońcem i beztroską wędrówki po górach. Najchętniej wskoczyłaby z powrotem do swojej jamy, pohamowała jednak ten odruch. Zdecydowała, że nie ucieknie przed dniem tylko dlatego, że nie wyglądał tak, jak go zobaczyła we śnie.
– Nieważne, co jest na zewnątrz, ważne, co jest w głowie, a w mojej głowie świeci teraz słońce – powtórzyła jak mantrę swoje kredo, dzięki któremu potrafiła uporać się z rzeczywistością, niezależnie od tego, jak bardzo odbiegała od jej oczekiwań.
Tę radę znalazła na jednym z blogów psychologicznych, w których się zaczytywała. Brzmiała ona niezwykle atrakcyjnie, choć już realizowanie jej w praktyce było znacznie trudniejsze.
Karolina od dziecka uprawiała sport. W liceum znalazła się nawet w kadrze kraju juniorek w judo. Na studiach nie miała już czasu na treningi, jednak teraz od roku ponownie narzuciła sobie żelazną dyscyplinę – codziennie co najmniej godzinę przeznaczała na ćwiczenia. Najbardziej lubiła trenować rano.
Na dziś zaplanowała dziesięciokilometrowy bieg po lesie i teraz musiała swoją mantrę skonfrontować z rzeczywistością. Miała jednak przeczucie graniczące z pewnością, że w tym przypadku świat zewnętrzny wygra z jej wyimaginowaną rzeczywistością i trening w najlepszym wypadku skończy się kilkudniowym przeziębieniem. Poddała się i zamieniła bieg na jazdę na rowerze stacjonarnym. Półtorej godziny później – już po prysznicu – przygotowywała sobie kawę. To był najważniejszy moment poranka. Nie uznawała żadnych kapsułek z supermarketu i wkładanych do automatycznego ekspresu. Uważała, że kawa nabiera smaku mielona przy muzyce, dlatego każdego dnia starannie wybierała płytę. Włączyła Nathalie w wykonaniu Gilberta Bécaud i wsypała do młynka ziarna ulubionej Kotowa Coffee z Panamy. Uwielbiała zapach świeżo mielonej kawy i nie mogła zrozumieć, jak można zrezygnować z tej przyjemności na rzecz kapsułek. Kiedy czekała, aż kawa zaparzy się w czajniczku, zaczęła myśleć o swojej pracy.
Po raz kolejny zarzucała sobie, że jest zwykłą oszustką. Jej świat, który od roku pieczołowicie budowała, rozpadnie się na miliony kawałków, gdy jej czytelnicy zorientują się, że zostali przez nią z premedytacją oszukani. Karolina od roku prowadziła blog podróżniczy, postarała się o sponsorów i pozyskała ogłoszeniodawców. Niestety jej przedsięwzięcie miało pewien mankament, a mianowicie jej reportaże z podróży dookoła świata były fikcyjne, Karolina bowiem od roku nie wyjechała dalej niż koleją do rodziców, a dodatkowo osoba, z którą w swoich codziennych wpisach odbywała podróż i której przygody śledziło coraz więcej czytelników, najzwyczajniej na świecie nie istniała. Tego dnia Karolina również miała usiąść do komputera i napisać sprawozdanie z kolejnego dnia swojej wyimaginowanej podróży. Na kolejny odcinek czekało coraz więcej czytelników, którzy pisali do niej coraz więcej wiadomości. Oczami wyobraźni widziała już nadciągającą katastrofę, gdy jej czytelnicy i sponsorzy zdadzą sobie sprawę, że padli ofiarą manipulacji.
Karolina na początku nie miała zamiaru nikogo oszukać, po prostu tak wyszło. Każdego dnia przeklinała moment, gdy sprawy potoczyły się zupełnie inaczej, niż planowała. W najczarniejszych scenariuszach nie przewidziała, że w wieku trzydziestu lat stanie się oszustką. Miała zupełnie inne plany na życie; niestety sprawy nie toczą się tak, jak byśmy tego chcieli.
Urodziła się na Dolnym Śląsku. Kiedy miała pięć lat, jej rodzice zdecydowali się uciec z miasta na wieś. Jej pokój na pierwszym piętrze miał widok na Wielką Sowę. Każdego poranka wyobrażała sobie, że zamiast do szkoły wyrusza zdobyć jej szczyt. Wpatrywała się w swoje ukochane Góry Sowie i zastanawiała się, co znajduje się za horyzontem. Pociągało ją nieznane i już wtedy uświadomiła sobie, że jej przeznaczeniem są podróże. Z myślą o nich zaczytywała się w Ani z Zielonego Wzgórza, wcielając się w jej książkową bohaterkę.
Marzenia o pierwszych podróżach spełniły się szybciej, niż Karolina mogła to sobie wymarzyć. Jeszcze w szkole podstawowej nauczyciel wuefu dostrzegł w niej talent i zaproponował treningi w sekcji judo, którą prowadził. Zgodziła się i po dwóch latach zakwalifikowała do młodzieżowej kadry Polski. Zwiedziła Europę, Azję i obie Ameryki. Nie były to podróże krajoznawcze, jeździła tam bowiem na zawody, jednak w ciągu pięciu lat kariery zdążyła na swoją podróżniczą listę wpisać czterdzieści trzy kraje.
Po zdaniu matury trener namawiał ją na podjęcie studiów na Akademii Wychowania Fizycznego, obiecując stypendium. Nie zgodziła się, uznając, że jej przygoda ze sportem na tym etapie powinna się zakończyć. Wybrała dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim.
Podczas studiów rozpoczęła współpracę z magazynami podróżniczymi, dla których jako wolny strzelec pisała reportaże. Zaczęła zarabiać, co pozwoliło jej wyprowadzić się z akademika i wynająć mieszkanie w Miasteczku Wilanów, i nie musiała już korzystać z pomocy rodziców.
Ferie po zdaniu zimowej sesji na czwartym roku spędziła u rodziców. Kiedy przeczytała, że w pobliskiej Świdnicy ma się odbyć spotkanie autorskie z Mikołajem Bonieckim, wiedziała, że musi na nie pojechać. Podejmując decyzję co do swojej przyszłości, Karolina zawsze starała kierować się radą, którą przeczytała u Bodo Schäfera: „Nigdy nie przyjmuj rad od osób, które nie osiągnęły tego, co ty chcesz osiągnąć”. A Mikołaj Boniecki był właśnie tą osobą, od której pragnęła usłyszeć jak najwięcej rad. Miał trzydzieści siedem lat, był podróżnikiem, pisarzem, fotografem i filmowcem zawodowo związanym z „National Geographic”. Prowadził program podróżniczy, który kręcił, włócząc się po całym świecie. Wydał cztery książki. Karolina przeczytała je wszystkie od deski do deski. Gdyby ktoś ją zapytał, w jakim punkcie rozwoju zawodowego chciałaby być za dziesięć lat, odpowiedziałaby bez chwili zastanowienia, że w takim, jak jest teraz Mikołaj Boniecki. Dlatego dowiedziawszy się o spotkaniu autorskim, nie zastanawiała się ani sekundy. Przyłapała się na tym, że przygotowanie do wyjścia zajęło jej prawie dwie godziny. Przez godzinę przymierzyła dwanaście sukienek, zanim wybrała klasyczną czarną i obcisłą sukienkę za kolana, do której dobrała białe kozaki z jasnej lakierowanej skóry. Kolejną godzinę zajęła jej walka z włosami, które bez powodzenia starała się wyprostować, aż w końcu zdecydowała się na wersję niesfornych jasnych loków sprawiających wrażenie, jakby na spotkanie przybyła rozpędzonym maksymalnie kabrioletem. Nie potrafiła sobie wytłumaczyć, dlaczego na przygotowania poświęciła tyle czasu. Z prasy kolorowej wiedziała, że Boniecki jest w związku z dziennikarką MTV, a zatem jeśli nawet go pozna, to wieczór może ograniczyć się jedynie do krótkiej rozmowy po spotkaniu. Karolina nie myślała o tym długo, świadoma, że często działa impulsywnie. Robiła to, co podpowiadała jej intuicja, nie starając się analizować motywów swoich podświadomych zachowań.
Spotkanie odbywało się w domu kultury, którego największa sala była wypełniona po brzegi. Zadziałała magia telewizji, bo programy Mikołaja Bonieckiego nadawane były w niedziele w najlepszym czasie antenowym. Pomimo tłumu Karolinie udało się zająć miejsce w pierwszym rzędzie i przez dwie godziny spotkania nie mogła oderwać oczu od bohatera wieczoru. Mikołaj był średniego wzrostu, mocno zbudowany, jego twarz ogorzała od słońca wskazywała, że pomieszczenia redakcyjne nie są jego naturalnym środowiskiem. Karolina oceniła, że są tego samego wzrostu, a może przerasta go o symboliczny centymetr. Blond włosy zachodziły mu na szyję, nosił trzydniowy zarost, a z jego twarzy przez cały czas spotkania nie schodził uśmiech. W sztruksach, jeansowej koszuli i mającej swoje lata tweedowej marynarce wyglądał naturalnie. Opowiadał o podróży po Afryce, gorylach w Ugandzie, górskich trekkingach, pobycie w Rwandzie i Burundi, a na koniec o wyprawach tropami dzikich zwierząt w Kenii i Tanzanii. Mówił swobodnie i ciekawie, skupiając na sobie uwagę sali. Ich spojrzenia z Karoliną kilkakrotnie skrzyżowały się nieco dłużej, parokrotnie też poczuła, że patrzy na nią. Podobało jej się to. Po zakończeniu spotkania, zanim utworzyła się kolejka po autografy, znalazła się koło niego. Jedną jego książkę przywiozła z biblioteki rodziców, drugą kupiła na spotkaniu. Stwierdziła, że prośba o autograf na wszystkich czterech będzie wyglądać zbyt ostentacyjnie.
Kiedy zapytał, dla kogo ma być autograf, odruchowo poprosiła, by wpis był dla Ani z Zielonego Wzgórza. Wyczuła, że ma ochotę zadać jej pytanie, ale kilkudziesięcioosobowy tłum, który uformował się za nią, uniemożliwiał rozmowę. Po podpisywaniu książek gospodarze przewidzieli krótkie spotkanie przy lampce wina. Tłum gości się nie przerzedzał i kiedy Boniecki podszedł do niej, szybko otoczyła ich zwarta masa miłośników podróży. Na indywidualną rozmowę nie było szans. Już w domu odnalazła jego profil na Facebooku. Podziękowała za autografy i wspaniałe spotkanie. Do wiadomości dołączyła ich wspólne zdjęcie zrobione tego wieczoru przez znajomą, którą tam spotkała. Zakładała, że to będzie koniec ich znajomości, i była zaskoczona, gdy po kilku minutach ujrzała od niego odpowiedź.
Okazało się, że został w mieście u przyjaciela i do Warszawy wróci następnego dnia. Przed pójściem spać wygooglowała go i okazało się, że jej informacje o nim były nieaktualne, bo z dziennikarką z MTV rozstali się przed kilkoma miesiącami.
Następnego dnia napisał do niej z pociągu, a potem już wszystko potoczyło się błyskawicznie. Po dwóch godzinach intensywnej korespondencji, która zrujnowała jej plan na wyprawę tego dnia w góry, wyznała mu, że poza tym, że chce zostać dziennikarką pracującą dla magazynów podróżniczych, pisze również wiersze. W trzeciej godzinie jego podróży wysłała mu jeden z nich.
Siła
Znowu przechadzam myśli po zielonej łące, bez cienia
wiatru we włosach…
Karmię twarz promieniami słońca,
oddycham tak mocno, że czuję zapach powietrza.
Jesteś,
moją łąką, słońcem i powietrzem.
Nie potrzebuję już wiatru, żeby latać…
Unosisz mnie…
Kilka godzin później napisała nowy, którego nie przesłała mu od razu.
Lotniskiem
bądź moim… chcę startować i lądować…
Już tylko z Tobą… na lotniskach wszystkich,
Moje nogi i uda…
Jak we śnie niedawno minionym… odziane,
W kozaczki białe…
Wchodzę i wychodzę…
Z lotnisk mi przeznaczonych…
Maszeruję do odprawy, żeby uciec w miłość…
Sen to czy jawa…
Niech trwa, trwa, trwa…
Lot ku nieskończoności…
Nasz wspólny…
Trzy dni później spotkali się w Warszawie. Ich pierwsza randka w restauracji, do której zaprosił ją Mikołaj, trwała dokładnie pół godziny. Po zjedzeniu na przystawkę tatara z tuńczyka zdali sobie sprawę, że oszaleją, jeśli natychmiast nie znajdą się w łóżku. Wybiegli z restauracji, zostawiając niedopite czerwone wino i rezygnując z drugiego dania. Po dwóch tygodniach zamieszkali razem, a Karolina miała pewność, że rada, jaką otrzymała od Bodo Schäfera: „Nigdy nie przyjmuj rad od osób, które nie osiągnęły tego, co ty chcesz osiągnąć”, była najlepszym zaleceniem. Była przekonana, że znalazła się we właściwym miejscu, w którym całe życie chciała się znaleźć, i teraz już wiedziała, jak chce, by wyglądało ono każdego dnia. Kiedy rano parzyła dla nich kawę, zapisała w swoim telefonie:
Wszystkie drogi
Przeszłam…
Kręte ścieżki i bezdroża,
Biegłam jak oszalała…
Zatrzymywałam się w stuporze otępiałym…
Padałam na kolana i raniłam ciało, bez końca…
Duszę zabijałam krzykiem… przez nikogo niesłyszalnym.
Usłyszałeś… Obudziłeś mnie z długiego snu, mapę pisząc.
Podniosłam się i pobiegłam już drogą prostą i piękną…
Do Ciebie…
Od tego dnia prawie codziennie pisała wiersze, były jej pamiętnikiem, w którym opisywała swoje emocje i odkrywanie Mikołaja. W maju obroniła pracę magisterską i od września miała obiecany etat w magazynie „Podróż życia”. Tydzień po uzyskaniu tytułu magistra okazało się, że robienie planów nie ma żadnego sensu, bo i tak życie toczy się własnym torem. Gdy tylko zobaczyła Mikołaja w drzwiach wejściowych, od razu wyczuła, że wydarzyło się coś ważnego.
– Usiądź – poprosił ją. – Twoje serce może nie wytrzymać tego, co usłyszysz.
Nie czuła żadnego niepokoju, ufała mu w stu procentach, czuła tylko ciekawość nieznanego, dlatego posłusznie usiadła.
– Jedziemy w podróż życia – poinformował ją. – Moja stacja przygotowuje nowy program, na który zdobyła bogatego sponsora. Mamy odbyć podróż żaglówką dookoła świata.
Karolina zdawała sobie sprawę, że to nie sen i że to dzieje się naprawdę, jednak kazała mu wszystko powtórzyć, nim w pełni dotarło do niej, co powiedział. Posłusznie powtórzył, a potem odpowiadał na dziesiątki jej pytań. Stacja zaproponowała mu kontrakt na rejs żaglówką dookoła świata. Mieli wyruszyć 24 czerwca, w pierwszy dzień wakacji. Ich podróż miała trwać równo rok i zakończyć się w dniu rozpoczęcia kolejnych wakacji. Sponsor finansował całe przedsięwzięcie, zaś Mikołaj miał co tydzień przesyłać stacji reportaż. Po powrocie zaplanowano wydanie książki. Gdy te wszystkie informacje dotarły w końcu do Karoliny, potrzebowała kilku sekund na podjęcie decyzji. Oczywiście zgodziła się świadoma, że wygrali dar od losu, a ją czeka podróż życia. Jej przyszły pracodawca, dowiedziawszy się o zmianie planów, zaproponował, by Karolina i dla niego pisała comiesięczny reportaż z podróży. Niestety nie było to możliwe, bo Mikołaj miał podpisany kontrakt na wyłączność, natomiast Karolinie udało się przesunąć jej zatrudnienie o rok. Zgodnie z planem wyruszyli trzydziestopięciostopową łódką z portu w Hawrze. Opłynęli Afrykę, przez Ocean Indyjski dotarli do Azji, a potem do Australii, opłynęli Amerykę Południową i w kwietniu dotarli do Wysp Zielonego Przylądka.
Karolina pamiętała każdy szczegół dwudziestego czwartego kwietnia dwa tysiące szesnastego roku. Płynęli do wyspy Santo Antão. Ocean był spokojny, wiatr nie przekraczał dwóch stopni w skali Beauforta, pogoda słoneczna, na niebie kilka niewinnych chmurek, które od czasu do czasu dawały wytchnienie przed prażącymi promieniami słońca. Ta pogoda rozleniwiła ich, mieli świadomość, że tego dnia przed dopłynięciem do portu nie czekało ich nic wymagającego. Śniadanie zjedli późno, około jedenastej, kawa, którą na swojej nieodłącznej maszynce zaparzyła Karolina, do tego musli z mlekiem roślinnym i owoce kupione w poprzednim porcie. W zasięgu wzroku nie było widać żadnej łódki, dlatego płynęli na autopilocie. Karolina, leżąc, czytała książkę, a Mikołaj poprawiał coś przy żaglu. Przez chwilę patrzyła na jego mocne spalone słońcem ciało i kolejny raz pomyślała, że nic piękniejszego od tej podróży nie mogło im się w życiu przytrafić. Mikołaj dalej poprawiał coś przy żaglu, a ona powróciła do lektury. Nagle usłyszała dziwny dźwięk. Zdezorientowana podniosła głowę. Wydawało się jej, że coś przeleciało w powietrzu. Zdała sobie sprawę z absurdalności tej myśli, lecz zobaczyła, że Mikołaj łapie się za głowę. Usłyszała tępy dźwięk uderzenia jego ciała o pokład, a potem Mikołaj wpadł do wody. Sytuacja na pustym oceanie była tak absurdalna, że nie wiedziała, jak zareagować. Dopiero po chwili dotarło do niej, że Mikołaj jest w niebezpieczeństwie. Podbiegła do koła sterowego i zawróciła łódź. Odnalezienie go zajęło jej kilka minut, jego ciało unosiło się na wodzie. Postawiła łódź w łopocie, spuściła z rufy drabinę i wskoczyła do wody. Mikołaj nie dawał żadnych znaków życia, nie wyczuwała pulsu ani oddechu, nie miała pojęcia, co się stało. Próbowała wciągnąć go na pokład łodzi, ale nie była w stanie podnieść jego bezwładnego ciała. Kilkanaście minut zajęło jej umieszczenie go na pontonie. Tam rozpoczęła reanimację, by po półgodzinie uświadomić sobie, że Mikołaj nie żyje. Wróciła na żaglówkę i przez radio zaczęła wzywać pomocy. Niewiele pamięta z tego, co się działo potem, i w jaki sposób znalazła się w porcie na Santo Antão. Z raportu policji dowiedziała się, co spowodowało śmierć Mikołaja. To było tak absurdalne, że aż niemożliwe. Otóż kiedy poprawiał coś przy żaglach, w powietrze wzbiła się latająca ryba. To był ten hałas, który usłyszała. Ryba trafiła Mikołaja centralnie w czoło, a on zdezorientowany zasłonił twarz i wtedy stracił równowagę. Przewrócił się do tyłu tak nieszczęśliwie, że uderzył głową o mosiężny kabestan, co spowodowało pęknięcie podstawy czaszki. Gdy wpadł do wody, prawdopodobnie już nie żył. Karolina widziała tę rybę leżącą na pokładzie. Ryba była kolorowa, miała około trzydziestu centymetrów i nie wyglądała na morderczynię.
Po powrocie do Warszawy Karolina wpadła w depresję i przez miesiąc nie wychodziła z domu. Napisała wtedy tylko jeden wiersz.
Przerwany rejs
Życie…
Tak okrutnie, przy słońcu palącym i błękicie nieba,
na falach spokojnych… Śmierć mi zabrała… nagle,
Kształt ryby przyodziawszy… fatum odnalazło mnie
na środku
oceanu bezkresnej miłości…
Zabiło skrzydlate tsunami… marzenia i nadzieję…
Szkliste oczy martwej ryby zostały na pokładzie…
bez życia,
Umarłam i w cień się zamieniłam…
I bezgłośnym krzykiem stałam,
Uratuj mnie… uratuj…
Tonę…
Opiekowała się nią mama, która przeprowadziła się do niej z Gór Sowich i w końcu zmusiła do wizyty u psychologa.
Było to rok temu. Psycholog Marta Korytkowska była czterdziestolatką, która pracę traktowała niezmiernie poważnie i która przypadek Karoliny postanowiła potraktować jako swoje zawodowe wyzwanie. Przez pierwszy miesiąc spotkań zastanawiała się, jak zaktywizować zupełnie apatyczną Karolinę, i w końcu wpadła na pomysł. Zaproponowała, by dziewczyna zaczęła prowadzić bloga i dzień po dniu opisywała podróż z Mikołajem. Dotarcie do jej końca miało być jak oczyszczenie i zamknięcie jakiegoś rozdziału w jej życiu, co miało spowodować, że po zakończeniu opisywania tej wspólnej podróży Karolina zaczęłaby żyć na nowo własnym życiem. Przekonanie jej do tego planu i zmuszenie do systematycznej pracy nie było łatwe, ale udało się. Karolina zaczynała opisywać rozpoczętą przed rokiem wyprawę, nie ujawniając danych swoich i Mikołaja, by nikt nie łączył opowieści anonimowych podróżników z wypadkiem na oceanie. Karolina miała z rejsu tysiące zdjęć i notatek, a także filmy nakręcone przez Mikołaja, co umożliwiało jej dość precyzyjne odtworzenie każdego dnia. Przyrzekła Marcie, że codziennie będzie zamieszczać na swoim blogu nowy wpis, a raz w tygodniu w trakcie ich stałych sesji będą o tym rozmawiać. Psycholog nie przewidziała, że jej pomysł, który miał mieć charakter jedynie terapeutyczny, nieoczekiwanie zamieni się w sukces publicystyczny i ekonomiczny Karoliny. Jej blog szybko zyskał uznanie, grono czytelników stale się poszerzało, pojawili się sponsorzy i reklamodawcy, co spowodowało, że Karolina nieoczekiwanie znalazła zupełnie przyzwoite źródło utrzymania. Z każdym dniem przybywało obserwujących, a Karolina z każdym dniem czuła się coraz większą oszustką, opisując jako teraźniejsze zdarzenia sprzed roku i czyniąc ich bohaterem mężczyznę, który już nie żył. Chciała zdezerterować, ale Marta przekonała ją, że jeśli terapia ma się powieść, powinna doprowadzić całe przedsięwzięcie do końca.
Nadszedł czas, by zdać relację z ostatniego dnia podróży. Musiała zacząć opowieść od opisu spokojnego, słonecznego dnia, by przejść do tragicznej śmierci Mikołaja. Chciała jak najszybciej przedstawić wydarzenia z dwudziestego czwartego kwietnia dwa tysiące szesnastego roku, by zamknąć ten etap. Wzięła kubek z pachnącą kawą i podeszła do komputera. Opisanie ostatniego dnia podróży zajęło jej godzinę. Wiedziała, że powinna jeszcze zredagować tekst, ale nie miała siły mierzyć się z tym ponownie, chciała ten rok z życia mieć już za sobą. Skopiowała tekst i wrzuciła go na bloga. Wyprawa dookoła świata z Mikołajem po raz drugi dobiegła końca, ponownie go pochowała i od teraz, tak jak obiecywała Marta, powinna zacząć żyć własnym życiem.
Siedziała przed komputerem, sącząc resztki wystygłej już kawy. Widziała, że jej najbardziej wierni czytelnicy przeczytali już tekst i pod wpisem zaczęły się pojawiać pierwsze komentarze. Nie miała odwagi, żeby je teraz czytać, może wróci do tego za kilka dni. Pisanie bloga wciągnęło ją i chciałaby go kontynuować, ale bała się, że czytelnicy porzucą ją za jej kłamstwa. Bała się ich reakcji, ale teraz wiedziała, że musi odpocząć, dać Mikołajowi spokojnie zniknąć.
Zamknęła komputer i spojrzała na zegarek. Jeśli chciała zdążyć na cotygodniowe spotkanie z Martą, musiała się pośpieszyć. Psycholog miała swój gabinet na trzecim piętrze kamienicy przy ulicy Mokotowskiej. Karolina do dwudziestego piętra nie uznawała wind i na górę wbiegła po schodach.
– Czytałaś reakcje swoich czytelników? – powitała ją w drzwiach Marta.
Karolina pokręciła przecząco głową.
– Nie miałam siły. Ostatni wpis zabrał mi wystarczająco dużo emocji. Wrócę do tego za kilka dni, jak nabiorę dystansu.
– Internet oszalał na twoim punkcie – relacjonowała Marta. – Sprawdzałam komentarze. Oni cię kochają! Wygląda na to, że stałaś się największym guru całej podróżniczej sekty. Za chwilę będziesz miała więcej wyznawców niż Anna Lewandowska.
– Łaska pańska na pstrym koniu jeździ – zacytowała Karolina. – Dziś kochają pod wpływem emocji, a jutro znienawidzą za to, że ich przez rok oszukiwałam.
– To nie wygląda na chwilowe zauroczenie, a bardziej na dozgonną miłość. – Marta przytuliła ją. – Wiesz, co chcę ci dzisiaj powiedzieć?
Karolina usiadła w fotelu, na którym spędzała godzinę w każdy wtorek od prawie roku, i patrzyła na twarz Marty, chcąc się upewnić, czy dobrze wyczuwa jej intencje.
– Że jestem już zdrowa i nie potrzebuję pani pomocy? – zapytała z nadzieją, że wreszcie zamknie pewien etap swojego życia, równocześnie myślała o tym ze smutkiem, bo miała świadomość, że przez ten rok uzależniła się od rozmów z Martą, i nie była pewna, czy tak nagle odcięta od niej da sobie sama radę.
– Tak – potwierdziła psycholog. – Wyrzuciłaś z siebie wszystko, co miałaś do wyrzucenia. Terapia dobiegła końca. Nie jestem ci już do niczego potrzebna. Zaczynasz pierwszy dzień nowego życia.
– Będzie mi brakowało naszych spotkań – stwierdziła Karolina.
– Nie będzie. Masz jak najszybciej zapomnieć o wszystkim, o czym rozmawiałyśmy.
– Wie pani dobrze, że o Mikołaju nigdy nie zapomnę.
– Wiem, ale nie musisz też o nim codziennie myśleć. Zaczynasz nowe życie, w którym on ma być tylko dobrym wspomnieniem.
– Spróbuję. Dziękuję za wszystko.
– To moja praca – oświadczyła Marta.
– Zrobiła pani dla mnie dużo więcej, niż musiała.
– Zasłużyłaś na to.
– Po tym, co się stało, miałam wrażenie, że znalazłam się w jakiejś jaskini, z której nie ma wyjścia. Gdyby nie pani, siedziałabym w niej do dziś.
– To, że z niej wyszłaś, zawdzięczasz tylko sobie, ja ci jedynie asystowałam w ewakuacji. Jakie masz plany? – zmieniła temat psycholog.
– Wyruszam w pierwszą podróż w moim nowym życiu. Niespecjalnie daleko, kilkudniowy rejs po Archipelagu Sztokholmskim, ale jeśli się zacznie od małych rzeczy, to wkrótce zamienią się one w duże.
Trzy dni później Karolina wylądowała na lotnisku w Sztokholmie. Łódka miała na nią czekać w porcie przy muzeum, w którym znajdował się wydobyty z dna morskiego okręt „Waza”. Dodatkową atrakcją tego miejsca było leżące kilkaset metrów dalej muzeum Abby. Dopiero w autobusie odczytała wiadomość przesłaną jej esemesem.
„Morze jest tak piękne, że nie usiedzę tyle godzin bezczynnie w porcie” – pisał Tadeusz. – „Popłynę na wyspę Saltsjö-Boo. Wsiądź na prom w porcie i spotkajmy się tam wieczorem. Zarezerwuję stolik na kolację”.
Uśmiechnęła się do siebie. Jeśli miałaby oceniać, kto na świecie ma największe ADHD, bez zastanowienia wskazałaby Tadeusza, który nie był w stanie spokojnie usiedzieć w jednym miejscu kilkunastu minut. Niezależnie, gdzie był i jak bardzo byłoby tam wspaniale, po chwili chciał już ruszać w dalszą drogę.
Otworzyła aplikację w telefonie i sprawdziła, o której odpływa prom na wyspę.
Przed wejściem na statek zobaczyła wysokiego, roześmianego chłopaka idącego wzdłuż nadbrzeża. Był w jej wieku, może o rok starszy. Nie wyglądał na Skandynawa, dostrzegła w nim ślady południowej urody.
– Pomogę ci – zaproponował, gdy z plecakiem w ręku wchodziła na trap promu.
– Dziękuję, dam sobie radę.
Powędrowała dalej i usiadła. Niespeszony chłopak zajął miejsce obok niej.
– Bajeczne są te fiordy – zagadnął, gdy odbijali od nadbrzeża. – Od lat zbierałem się, żeby przyjechać je obejrzeć, i w końcu się udało. Też zamierzasz włóczyć się po nich bez celu?
Karolina była pewna, że może w każdym wariancie swojej odpowiedzi przewidzieć dalszą część ich rozmowy. Jeśli przyzna, że istotnie jest tu pięknie, co byłoby jak najbardziej twierdzeniem prawdziwym, a następnie potwierdzi, że chce delektować się tutejszą przyrodą i zamierza włóczyć się po wysepkach bez celu, to chłopak po wypowiedzeniu jeszcze kilku zdań oddających hołd krajobrazowi zaproponuje, żeby powłóczyli się razem. Jeśli powie, że nie włóczy się bez celu, tylko z celem, to zacznie ją przekonywać, że włóczenie się bez celu jest dużo bardziej ekscytujące, i po kilku kolejnych sekwencjach zaproponuje jej swoje towarzystwo. Zatem niezależnie od tego, co by powiedziała, cel, który zamierzał osiągnąć, był łatwy do przewidzenia.
Chłopak wyglądał sympatycznie i interesująco. Problemem było to, że ona nie miała ochoty na włóczenie się z nikim; ani z celem, ani bez celu. Wydawało się też, że on jej decyzję przyjmie spokojnie, musiała tylko wykazać się asertywnością. I im zrobi to bardziej zdecydowanie, tym szybciej chłopak zmieni obiekt swoich zainteresowań.
– Ja się nie włóczę, tylko pracuję – odpowiedziała tonem całkowicie obdartym z romantyzmu.
Chłopak nie dał się jednak tak łatwo zbyć, a jej oficjalny ton ani o milimetr nie zminimalizował jego uśmiechu.
– Jeśli tu pracujesz, to znaczy, że jesteś przewodniczką, czyli mogę cię wynająć.
Spodobały jej się jego determinacja i błyskotliwość.
– Jestem dziennikarką – uściśliła.
Chłopak wyjął z plecaka srebrną piersiówkę w czarnym skórzanym futerale.
– Napijesz się na rozgrzewkę? – zaproponował.
– Dziękuję, ale nie zmarzłam.
Prom zwolnił i zaczął przygotowywać się do podejścia do pomostu. Karolina wstała i zarzuciła swój plecak na ramię. Mężczyzna zrobił to samo ze swoim.
– Wysiadam – poinformowała go coraz bardziej rozbawiona.
– Ja też. Zapraszam cię na zupę rybną. Czytałem, że podają tu przepyszną.
– Nie mogę, narzeczony na mnie czeka. – Karolina sięgnęła po najsilniejszy argument, licząc na to, że w ten sposób zakończy sprawę.
Zobaczyła Tadeusza stojącego na pomoście, zaczęła do niego machać, po czym dobiegła do niego i rzuciła mu się na szyję.
– Tak się za tobą stęskniłam!
– Ja też. – Przytulił ją do siebie. – Widziałem, że wpadłaś w oko temu chłopakowi z promu.
– Daj spokój – żachnęła się.
– Podrywał cię. Umówiliście się?
Karolina zablokowała swoją nogą nogę Tadeusza od tyłu, po czym mocno go pchnęła. Poleciał na deski pomostu, pociągając ją za sobą. Leżał na plecach, a ona na nim.
– Wiesz, jak cię kocham, braciszku, ale przestań układać mi życie. To ja zdecyduję, z kim i kiedy się umówię. – Pocałowała Tadeusza w policzek i pomogła mu wstać.
Kiedy byli na łódce, przyszedł jej pomysł na wiersz.
Na krawędzi
Nieba jestem teraz…
Siedzę tak sobie sama, pochłonięta beztroską…
Dobrze mi z tym krawędziowym poglądem, słońce mam…
Na ręki wyciągnięcie, bliziutkie.
Pochylam się do przodu i patrzę… sobie…
Na ciebie patrzę i rozchylam usta… zamykam oczy i widzę
wyraźnie.
Jesteś Szczęście… gdzieś blisko…
trzymaj mnie mocno… żebym nie puściła swojej
krawędzi…
– Co robisz? – odezwał się Tadeusz.
Nie chciała mu mówić o wierszu, bo natychmiast kazałby go sobie pokazać.
– Zapisuję emocje z dzisiejszej podróży. Zdecydowałam, że nie kończę pisania bloga. Moja podróż będzie trwać dalej, tylko już niestety bez Mikołaja.
– To ci nie przeszkadzam, wstąpię do baru na kieliszek przed kolacją.
– Niedługo do ciebie dołączę.
Karolina zdała sobie sprawę, że jeśli ma dalej prowadzić bloga, to musi to robić systematycznie. Żadnych notatek odkładanych na później, bo wtedy emocje związane z daną chwilą odpłyną. Blog to nie traktat filozoficzny, tylko relacja, a ta powinna oddawać przeżycia danej chwili.
Tak jak obiecała, po godzinie odnalazła go w barze.
– Siadaj, siostrzyczko. Co ci zamówić? – Ucieszył się na jej widok.
– A ty co pijesz?
– Rum.
– To dla mnie to samo.
Przyglądał się jej, kiedy barman nalewał alkohol do szklanki.
– Przez moją pracę w Holandii tak rzadko się widujemy.
– Ale dzięki temu możemy za sobą bardzo tęsknić. – Uśmiechnęła się.
– A co u ciebie? – odważył się w końcu na bardziej osobiste pytanie.
– Już lepiej, skończyłam terapię i podobno znowu jestem zdolna do samodzielnego życia.
– Spotykasz się z kimś?
– Przestań! – Roześmiała się. – Jesteś jeszcze gorszy niż nasza mama. Nie spotykam, teraz praca jest dla mnie najważniejsza. – Przytuliła się do niego. – Bez twojego wsparcia nie dałabym sobie z tym wszystkim rady.
Wiedziała, że jej brat nie lubi mówić o emocjach, dlatego nie zdziwiła się, kiedy szybko zmienił temat.
– A co u rodziców, często się z nimi widujesz?
– Regularnie, jeżdżę do nich co dwa tygodnie. Chodzimy razem po górach. Mama obiecała, że następnym razem upiecze nasz ukochany sernik.
Dwie młode kobiety sunące korytarzem musiały się podtrzymywać, by zachować równowagę.
– To przez te okropne obcasy – oceniła Magda, spoglądając niechętnie na swoje dwunastocentymetrowe szpilki.
– Raczej przez wino – skorygowała Anna. – Już nigdy nie pozwolę, żeby bez opamiętania się we mnie wlewało.
Obie roześmiały się i potykając się przy każdym kolejnym kroku, parły z determinacją do przodu, bawiąc się i przy każdym potknięciu wybuchając beztroskim śmiechem. Nie mogąc skoncentrować się na marszu, czarnowłosa Anna starała się opowiedzieć przyjaciółce skomplikowaną historię towarzyską. Traciła wątek przy każdym potknięciu, lecz za każdym razem podejmowała kolejną próbę, rozpoczynając opowieść od nowa. Gdy zbliżyły się do drzwi mieszkania, jasnowłosa Magda, starając się nadal słuchać przyjaciółki, szukała równocześnie kluczy. Nie odnosiła jednak sukcesu i zamiast nich z obszernej skórzanej torby wyjmowała różne najdziwniejsze przedmioty: małego niebieskiego pluszowego słonia, z którym się nie rozstawała i w ważnych dla siebie momentach głaskała na szczęście jego trąbę, czerwone pióro Montegrappa, prezent od patrona za wzorowo zdany egzamin adwokacki, pudełko z wkładami do niego z zielonym atramentem, paczkę spinaczy, portfel z kartami kredytowymi i kilka zdjęć z polaroidu. Fotografie zostały zrobione tego dnia w restauracji, gdzie swoją aplikancką grupą oblewali ślubowanie, po którym mogli posługiwać się tytułem adwokata i pojawić się w sądzie w wymarzonej adwokackiej todze. Kluczy nie znalazła. Zdesperowana młoda kobieta usiadła na podłodze i wysypała zawartość torby na wycieraczkę.
– O, mam was! Tu żeście się ukryły! – Zadowolona zaczęła ponownie umieszczać w torbie rzeczy wyrzucone na wycieraczkę.
Pech chciał, że razem z innymi przedmiotami wrzuciła do torby również klucze, więc poszukiwania musiała powtórzyć od początku. W końcu udało jej się otworzyć drzwi.
Gdy tylko dostrzegła w salonie swoją ukochaną kanapę, Magda od razu rzuciła się na nią, obok niej padła Anna.
– Wiesz, Anka, jaka jestem szczęśliwa, że już po wszystkim. Myślałam, że zwariuję, ucząc się do tego egzaminu.
– Wiem, rok temu sama to przechodziłam, ale pomyśl, jak zabójczo będziesz wyglądać w todze.
– Pewnie. Chcesz zobaczyć? – Magda z trudem dźwignęła się z kanapy i mocno chwiejnym krokiem podeszła do szafy, skąd wyciągnęła pachnącą jeszcze nowością czarną adwokacką togę ozdobioną zieloną wypustką. Zarzuciła ją sobie na ramiona, obróciła się kilka razy, starając się naśladować ruchy modelki, po czym potknęła się i upadła na podłogę. – Chyba jestem pijana – oceniła.
– Jesteś – potwierdziła Anna. – Ja też jestem i musimy coś z tym zrobić.
– Może się napijemy? – znalazła rozwiązanie Magda.
– Świetny pomysł – oceniła przyjaciółka.
– Ale ja nie mogę.
– Dlaczego?
– Bo jutro mam pierwszą w życiu rozprawę jako adwokat. Jak przyjdę nawalona do sądu, to mnie wywalą z adwokatury w tym samym dniu, w którym się do niej dostałam.
– Racja, nie możesz być nawalona – przyznała Anna.
– To co robimy?
– Napijmy się herbaty, to wytrzeźwiejemy.
– Masz rację. W ten sposób na mojej pierwszej rozprawie nie będę wyglądać jak zombie.
Przeniosły się do kuchni. Magda skoncentrowała się na napełnieniu czajnika. Nie było to łatwe. Nagle zaczęła się śmiać.
– Co się stało? – zapytała Anna.
– Nic, po prostu przypomniałam sobie, jakiej dziś wiochy narobiłam w areszcie.
– Co się stało?
– Patron poprosił mnie, żebym zajrzała do jego nowego klienta, Mariusza Kozłowskiego; siedzi z zarzutem usiłowania zabójstwa. Powiedziałam, że nie ma sprawy i do niego zajrzę. Czekam w pokoju widzeń, czytam jego zarzuty i konstatuję, że facet nie będzie miał z górki. Ściąganie haraczy, pobicie, posiadanie broni, usiłowanie zabójstwa, a do tego recydywa… Jak trafi na ambitnego sędziego, to może dostać nawet dwadzieścia pięć lat. Aż zrobiło mi się go żal. I wtedy mi go przyprowadzili. Niski, myszowaty, szczupły i do tego rudy, zupełnie nie wyglądał na takiego macho, co to gania z giwerą po mieście i chce mordować ludzi. Ale patron prosił, żebym uświadomiła mu, w jakiej jest sytuacji. Więc mu mówię, oczywiście zupełnie delikatnymi słowami, że ma całkiem przejebane. Przedstawiam mu zarzuty i ile można za nie posiedzieć. A on nagle zaczyna się trząść jak baba.
– Ty się lepiej odwal od bab, baby wcale się nie trzęsą, jak mają zarzut o zabójstwo, przynajmniej moja się nie trzęsła – zaprotestowała Anna.
– No dobra, więc on cały się trzęsie wcale nie jak baba i do tego zaczyna płakać. A ja nienawidzę, jak faceci płaczą, więc mówię mu, żeby się nie mazał jak jakaś baba.
– Baby się nie mażą – przypomniała jej Anna. – Przynajmniej moje się nie mażą.
– Dobra. Więc mówię mu, żeby się nie mazał jak nie jakaś baba, a on nadal się trzęsie jak galareta i zaczyna mi tłumaczyć, że on nic złego nie zrobił, że tylko chciał ukraść rower, a w zasadzie to nawet nie chciał ukraść, bo się pomylił, bo myślał, że ten rower jest jego, i że jak chciał wziąć ten rower, to tam nikogo nie było, więc jakby nawet chciał kogoś zabić, toby nie mógł, więc nie mogą go skazać za usiłowanie zabójstwa. Powtarza, że jest niewinny, więc za niewinność nie mogą mu dać dwudziestu pięciu lat, bo to by była niesprawiedliwość. To ja mu wtedy tłumaczę, że takiej gadki to sędzia nie kupi, a przy zgromadzonych dowodach to o uniewinnieniu nie ma nawet co myśleć. Że oczywiście musimy popracować nad linią obrony, ale na to, że zejdziemy poniżej piętnastu lat, nie ma szans. Wtedy facet traci panowanie nad sobą i płacze jak baba, to znaczy jak nie twoja baba, i jak katarynka powtarza, że jest niewinny, że niczego nie robił i że nie chce do więzienia nawet na te piętnaście lat. W tym momencie drzwi do pokoju widzeń się otwierają i strażnicy wprowadzają faceta dwa metry wzrostu, o budowie rozrośniętego baobabu, z twarzy podobnego do Robocopa. No i wyobraź sobie, co się stało. – Magda ponownie zaczęła się histerycznie śmiać. – Strażnicy pomylili pokoje i ten ryży myszaty to naprawdę ukradł tylko rower, a ten mój od usiłowania zabójstwa to był ten wielki.
– A ty zanim z nim zaczęłaś gadać, to oczywiście nie spytałaś, jak się nazywa. – Roześmiała się Anna.
– No nie – przyznała Magda. – A jak zamawiasz w restauracji kotlet mielony, to jak ci przyniosą talerz, to pytasz, czy to kotlet mielony? Zgłosiłam, żeby mi przyprowadzili Mariusza Kozłowskiego, więc zakładałam, że przyprowadzą Mariusza Kozłowskiego.
– Ty to jednak głupia blondynka jesteś.
– No jestem – przyznała Magda. – I za to mnie wszyscy kochają.
– Kto cię kocha? – zainteresowała się Anna.
– No właśnie nikt konkretny… Dlaczego nie mogę znaleźć chłopaka? – Magda posmutniała.
– Bo nie robisz herbaty i dlatego tak nam się kręci w głowach.
Następnego dnia Magda dziękowała Bogu, że sąd z uwagi na konwój, który miał przywieźć oskarżonych z innego miasta, wyznaczył rozprawę dopiero na dziesiątą trzydzieści. Udało im się z Anną zdążyć do sądu.
Oglądając się w lustrze i zachowując pełen obiektywizm, musiała przyznać, że w todze wyglądała naprawdę dobrze. Była niebieskooką szczupłą blondynką, mierzącą ponad metr siedemdziesiąt, z kręconymi włosami, które, mimo że starała się codziennie prostować, zawsze wracały do afro. W granatowych szpilkach, czarnej rozkloszowanej sukience lekko za kolana i czarnej todze, której na razie jeszcze nie zapięła, wyglądała olśniewająco. Do tego z ulgą stwierdziła, że makijaż skutecznie tuszował ekscesy wczorajszego wieczoru.
Drzwi od sali rozpraw się otworzyły.
– Wszyscy w sprawie Mariusza Kozłowskiego i innych proszeni są do sali – wywołał rozprawę protokolant.
Po wejściu do sali czekali, aż sędzia zajmie swoje miejsce.
– Witam państwa. – Przewodniczący rozpoczął posiedzenie sądu. – Szczególnie miło widzieć panią mecenas Magdę Rymsę w nowej roli.
– Dziękuję, wysoki sądzie. Dziś mój debiut w todze. Podobno ten dzień zapamiętuje się do końca życia.
– Zatem życzę, żeby to były miłe wspomnienia.
– Zobaczysz, wszyscy faceci będą wariować na twoim punkcie – szepnęła jej do ucha Anna.
– Daj spokój. Nie muszą wszyscy. Wystarczy, żeby jeden zwariował, ale tak na poważnie.
Do sali wprowadzono pierwszego świadka. Kiedy Magda przepytywała go na temat transakcji sprzedaży narkotyków, o której zeznawał w prokuraturze, kątem oka dostrzegła, że jej wyciszony telefon leżący pomiędzy aktami wibruje. Gdy skończyła zadawać pytania, spojrzała na ekran.
– To znowu mama – szepnęła do Ani. – Jest taka dumna, że zdałam egzamin adwokacki, że dzwoni co chwilę, żeby o tym porozmawiać.
Po chwili dostała esemesa.
„Twój tata nie żyje” – przeczytała wiadomość.
Wieczorem, gdy emocje trochę opadły, razem z Anną siedziały w mieszkaniu Magdy.
– Nie poznałam twojego ojca, opowiedz mi coś o nim – poprosiła Anna.
– Rodzice się rozwiedli, kiedy miałam osiem lat. Tata został w Warszawie, gdzie prowadził kancelarię, a ja z mamą przeniosłam się do jej rodzinnego Wrocławia, gdzie dostała propozycję objęcia stanowiska ordynatora na oddziale pediatrycznym. Z tatą byliśmy bardzo blisko, przez całe studia mieszkałam u niego. Był taki szczęśliwy, gdy zdecydowałam się zdawać na aplikację. Chciał, żebym została w Warszawie i robiła ją u niego, ale nie mogłam zrobić tego mamie. Zapłakałaby się beze mnie.
– Mówiono, że był rewelacyjnym karnikiem.
– Był. To on zaraził mnie pasją do obrony kryminalistów.
– Kiedy będzie pogrzeb?
– Jutro pojadę do Warszawy wszystko zorganizować.
– Chcesz, żebym z tobą pojechała?
– Byłoby cudownie. – Magda przytuliła się do Anny. – Nie wiem, czy dam sobie z tym radę sama.
Na cmentarzu Powązkowskim w czerwcowe południe zebrał się tłum żałobników. Chęć wygłoszenia mowy pożegnalnej mecenasa Piotra Rymsy wyraziło sześciu jego kolegów. Jako ostatni przemawiał dziekan Warszawskiej Rady Adwokackiej. Magda, słuchając go, zastanawiała się, czy na koniec powinna zabrać głos w imieniu rodziny. Czuła, że powinna, ale nie wiedziała, czy da radę, wyobrażała sobie, że jak tylko weźmie do ręki mikrofon, zacznie płakać. Gdy dziekan skończył przemowę, błyskawicznie podjęła decyzję.
– Losy taty zawsze związane były z adwokaturą. Była całym jego życiem. Trudno mi to przyznać, ale kochał ją bardziej niż rodzinę. Został adwokatem, kiedy miał dwadzieścia osiem lat. W sali sądowej spędził pięćdziesiąt, bywał w niej częściej niż w domu. O moich narodzinach dowiedział się, wygłaszając mowę obrończą. Kolega przekazał mu kartkę z tą wiadomością, a on spokojnie skończył przemawiać i dopiero wtedy pojechał do szpitala. Umarł, tak jak żył, wygłaszając mowę obrończą. Czy można sobie wymarzyć piękniejsze odejście dla adwokata? Sale sądowe będą bez ciebie puste. Będzie cię tam, tato, bardzo brakowało. Do widzenia, tato, żegnaj, mecenasie.
Przyjmowanie kondolencji trwało ponad godzinę. Jako jeden z ostatnich do Magdy podszedł wysoki ciemnowłosy mężczyzna.
– Nazywam się Andrzej Rek. Pani ojciec był moim mistrzem, od niego uczyłem się zawodu. Proszę przyjąć moje kondolencje.
Po pogrzebie Magda odwiozła mamę na dworzec i z Anną pojechały do domu ojca. Była to odremontowana willa z lat trzydziestych zeszłego wieku na Górnym Mokotowie. Parter i pierwsze piętro zajmowały pomieszczenia kancelarii, na drugim znajdowało się mieszkanie mecenasa. Piotr Rymsa mieszkał sam, sam też prowadził kancelarię. W domu panował kawalerski nieład. Magda zastanawiała się, od czego zacząć porządkowanie jego prywatnych dokumentów i akt kancelarii, żeby przekazać je wyznaczonemu przez radę likwidatorowi. Potrzebowała na to kilku dni.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki