Punkty zbieżne - Jacek Dubois - ebook + audiobook + książka

Punkty zbieżne ebook

Jacek Dubois

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Punkty zbieżne - to zbiór dziewięciu opowiadań pokazujących, że ludzie zawsze znajdą sposób, żeby osiągnąć swój cel, choćby trzeba było zapłacić za to wysoką cenę. Znajdziemy tu teksty o niewiernych mężach, którzy dla własnej korzyści naginają prawo. O zdradzonych żonach, które pragnąc wywrzeć na niewiernych współmałżonkach zemstę, przeprowadzają misternie utkaną intrygę. O zaskakującym kierunku, w którym poszedł rozwój polskiego sądownictwa. Czy o pewnym Prezesie, któremu nie pomogło nawet wszczepienie genu dobra. Wszystkie opowiadania są błyskotliwe, intrygujące, często zabawne i sarkastyczne, ale zawsze zmuszają do myślenia i przestrzegają przed ferowaniem pochopnych wyroków.

Opowiadania zebrane w tej książce są literacką fikcją,a opisane w niej postaci nigdy nie istniały. Jednak w większości wypadków inspiracją był jakiś epizod z mojego życia.

Jacek Dubois

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 305

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Audyt

Andrzej Rysiń­ski nie wyglą­dał na swoje dwa­dzie­ścia jeden lat. Był bar­dzo chudy – sama skóra i kości – z widocz­nymi na przed­ra­mio­nach żyłami. Miał dłu­gie, jasne, krę­cone włosy i szczere nie­bie­skie oczy.

Sędzia obser­wo­wał męż­czy­znę, gdy straż­nik pro­wa­dził go za przed­ra­mię do ławy oskar­żo­nych, i oce­nił, że mło­dzie­niec jest bar­dzo zde­ner­wo­wany. Cie­kawe dla­czego, zasta­na­wiał się. W aktach prze­czy­tał, że oskar­żony przy­znał się do zarzu­ca­nego mu czynu, a to ozna­czało, że naj­więk­szy pro­ce­sowy dyle­mat sędzia miał już za sobą, bo na ogół naj­bar­dziej zde­ner­wo­wani byli ci, któ­rzy nie wie­dzieli, jaką decy­zję pod­jąć przed sądem – czy przy­znać się i wyra­zić skru­chę, czy zaprze­czać wszyst­kiemu, licząc, że w jakiś cudowny spo­sób uda im się unik­nąć ska­za­nia.

Rysiń­ski spra­wiał sym­pa­tyczne wra­że­nie. Uczył się dobrze na trze­cim roku stu­diów, nie był ni­gdy karany i miał świetną opi­nię. Pra­co­wał nawet na pół etatu. Sędzia zasta­na­wiał się, dla­czego ktoś z takim życio­ry­sem doko­nał kra­dzieży.

– Pro­szę roz­kuć oskar­żo­nego – pole­cił straż­ni­kowi.

Teraz, gdy męż­czyź­nie uwol­niono ręce, widać było, jak się trzę­sie, przez moment sędziemu aż zro­biło się go żal. Po chwili wró­ciła jed­nak zawo­dowa czuj­ność.

Jeśli Rysiń­ski był tak prze­ra­żony, to być może miał coś wię­cej na sumie­niu niż tylko tę kra­dzież. Jed­nak nic takiego nie wyni­kało z zebra­nych dowo­dów i sędzia posta­no­wił, że będzie go uważ­nie obser­wo­wał przez całą roz­prawę.

Wybiła dzie­wiąta, a więc mógł zaczy­nać.

– Witam pań­stwa, roz­po­czy­namy dzi­siej­szą sesję sądu. Zosta­nie roz­po­znana sprawa oskar­żo­nego Andrzeja Rysiń­skiego. Panie pro­ku­ra­to­rze, pro­szę o odczy­ta­nie zarzu­tów.

– Oskar­żam Andrzeja Rysiń­skiego o to, że w dniu szes­na­stego lipca dwa tysiące dwu­dzie­stego trze­ciego roku w War­sza­wie – oskar­ży­ciel mówił niskim dono­śnym gło­sem – po wybi­ciu szyby w skle­pie odzie­żo­wym przy ulicy Jasnej jeden skradł z wystawy dwie pary jean­sów marki Esprit, bluzę jean­sową oraz kurtkę marki Polo o łącz­nej war­to­ści dwa tysiące dwie­ście trzy­dzie­ści zło­tych, a następ­nie zbiegł z miej­sca zda­rze­nia, to jest o kra­dzież z wła­ma­niem.

– Dzię­kuję, panie pro­ku­ra­to­rze. – I zwró­cił się do męż­czy­zny: – Oskar­żony, pro­szę wstać, czy przy­znaje się pan do winy?

Rysiń­ski zda­wał sobie sprawę, że nie jest w sta­nie zapa­no­wać nad drże­niem rąk, by je uspo­koić, pró­bo­wał je oprzeć na drew­nia­nej ławie, a gdy to nie pomo­gło, nie­zdar­nie scho­wał je za sie­bie.

– Tak, przy­znaję się. – Kil­ku­krot­nie kiw­nął głową, jakby w ten spo­sób chciał pod­kre­ślić wagę tych słów.

– Oskar­żony może skła­dać wyja­śnie­nia lub odmó­wić ich skła­da­nia – poin­stru­ował go sędzia.

– Będę skła­dał.

– Słu­cham pana.

– Przy­znaję się. To był jakiś impuls, coś zupeł­nie nie­prze­my­śla­nego, przy­szło tak nagle, zupeł­nie nie wiem, jak to się stało, to wyda­rzyło się jakby poza mną. Jest mi tak bar­dzo głu­pio i przy­kro, ni­gdy w życiu niczego nie ukra­dłem, ja nawet nie zro­bi­łem w życiu nic nie­do­zwo­lo­nego. Bar­dzo prze­pra­szam i obie­cuję, że niczego takiego już ni­gdy nie zro­bię. Oczy­wi­ście zwrócę rów­no­war­tość tych wszyst­kich rze­czy i zapłacę za szyby. – Po zło­że­niu tego oświad­cze­nia mło­dzie­niec zamilkł.

W cza­sie gdy oskar­żony mówił, sędzia bacz­nie go obser­wo­wał. Przy­go­to­wu­jąc się do swo­jego zawodu, czy­tał róż­nego rodzaju porad­niki i znał kil­ka­na­ście cha­rak­te­ry­stycz­nych zacho­wań ludz­kiego ciała, po któ­rych można było poznać, że ktoś kła­mie. U męż­czy­zny zaobser­wo­wał dzie­więć­dzie­siąt sześć pro­cent takich cech, do tego Rysiń­ski miał przy­śpie­szone tętno, oddy­chał ciężko, a na jego skó­rze poja­wiły się kro­pelki potu. Dla sędziego było jasne, że męż­czy­zna kła­mie.

To jed­nak odbie­gało od zna­nego sędziemu z doświad­cze­nia sche­matu, zawsze kła­mali ci, co byli winni, ale zde­cy­do­wali się nie przy­zna­wać do winy. W tym przy­padku męż­czy­zna się przy­znał, a to by ozna­czało, że jeśli kła­mał, to był nie­winny. W takim razie po co by się przy­zna­wał, to nie miało żad­nego sensu. Sędzia poczuł zde­ner­wo­wa­nie, jak zawsze, gdy cze­goś nie rozu­miał. Posta­no­wił wziąć chło­paka w krzy­żowy ogień pytań, jed­nak zgod­nie z pro­ce­durą prawo do zada­wa­nia pytań przy­słu­gi­wało naj­pierw stro­nom.

– Czy oskar­żony będzie odpo­wia­dał na pyta­nia? – upew­nił się.

– Tak, pro­szę sądu.

– Pan pierw­szy, panie pro­ku­ra­to­rze.

Oskar­ży­ciel się­gnął do pod­ręcz­nych akt, z któ­rych wyjął duże zdję­cie zro­bione z kamery moni­to­ru­ją­cej ulicę, dzięki któ­remu to nagra­niu udało się ziden­ty­fi­ko­wać sprawcę kra­dzieży.

– Czy roz­po­znaje pan męż­czy­znę na zdję­ciu?

– Tak, to ja chwilę po wybi­ciu szyby.

– Czy iden­ty­fi­kuje pan rze­czy na wysta­wie?

– Tak, to są ubra­nia, które ukra­dłem, a opi­sane w zarzu­cie.

– Dzię­kuję, pro­szę sądu, to wszystko. Myślę, że po tych wyja­śnie­niach nie ma wąt­pli­wo­ści co do winy oskar­żo­nego – zakoń­czył pro­ku­ra­tor.

– Pani mece­nas, ma pani jakieś pyta­nia? – sędzia zwró­cił się do obroń­czyni oskar­żo­nego, która przy­po­mi­nała sprin­tera w blo­kach star­to­wych nie­cier­pli­wie cze­ka­ją­cego na sygnał do startu.

– Tak, wysoki sądzie, mam kilka. Pro­szę powie­dzieć, czym zbił pan szybę.

– Nie pamię­tam, coś leżało na chod­niku, więc to pod­nio­słem i rzu­ci­łem.

– Która była wtedy godzina?

– Nie pamię­tam.

– A jak był pan wtedy ubrany?

– No jakoś nor­mal­nie: spodnie, buty, koszulę.

– Ale jakie?

– Nie zwró­ci­łem uwagi, nie pamię­tam.

Sędzia obser­wo­wał, jak skraca się jego lista pytań, pla­no­wał bowiem zadać więk­szość z tych, które poru­szyła obroń­czyni oskar­żo­nego.

– Dla­czego chce pan zapła­cić za ukra­dzione rze­czy, zamiast oddać to, co pan ukradł?

– Bo wydaje mi się, że tak będzie uczci­wiej.

– A co pan zro­bił z ukra­dzio­nymi rze­czami?

– Nie wiem, zapo­mnia­łem, co się z nimi stało.

– Czy zna pan oko­licz­no­ści, w jakich został pan zatrzy­many?

– Znam – potwier­dził chło­pak. – Moja twarz nagrała się na moni­to­ringu, ze zdję­cia roz­po­znał mnie dziel­ni­cowy i zosta­łem zatrzy­many. Gdy poka­zano mi zdję­cie, od razu przy­zna­łem się do winy.

– To wszystko, wysoki sądzie – oświad­czyła pani mece­nas.

Sędzia zadał oskar­żo­nemu jesz­cze kilka pytań, które pozo­stały z jego listy. Na żadne z nich Rysiń­ski rów­nież nie potra­fił odpo­wie­dzieć, zasła­nia­jąc się nie­pa­mię­cią.

Następ­nie prze­słu­chano świad­ków, któ­rzy nie­wiele wnie­śli do sprawy; wła­ści­ciela sklepu – potwier­dził war­tość skra­dzio­nych towa­rów; dziel­ni­co­wego – poświad­czył, że oskar­żony to męż­czy­zna, któ­rego roz­po­znał na zdję­ciu i który od razu po zatrzy­ma­niu przy­znał się do popeł­nie­nia kra­dzieży.

– Czy są jakieś inne wnio­ski dowo­dowe? – dopy­tał sędzia.

– Tak – ode­zwała się obroń­czyni, która w cza­sie prze­słu­chi­wa­nia świad­ków cze­goś usil­nie poszu­ki­wała w inter­ne­cie. – Chcia­łam zgło­sić dowód z doku­men­tów w postaci elek­tro­nicz­nej kopii z akt stanu cywil­nego oraz kilku zdjęć.

– Na jaką oko­licz­ność? – zain­te­re­so­wał się sędzia.

– Jeżeli sąd pozwoli, wyja­śnię to w prze­mó­wie­niu koń­co­wym.

– Nie mogę się docze­kać, pani mece­nas. Wobec wyczer­pa­nia mate­riału dowo­do­wego przed­sta­wio­nego przez pro­ku­ra­turę i braku innych wnio­sków zamy­kam roz­prawę. Panie pro­ku­ra­to­rze, ma pan głos.

Prze­mó­wie­nie oskar­ży­ciela było krót­kie. Oświad­czył, że wina oskar­żo­nego nie może budzić żad­nych wąt­pli­wo­ści, bo całe zda­rze­nie zostało utrwa­lone przez kamerę i nagra­nie potwier­dza, że to oskar­żony dopu­ścił się tego czynu. Co naj­waż­niej­sze, sam oskar­żony nie zgła­sza obiek­cji i przy­znaje się do popeł­nie­nia zarzu­ca­nych mu czy­nów.

Oskar­ży­ciel zakoń­czył swoje prze­mó­wie­nie stwier­dze­niem, że jesz­cze ni­gdy nie miał tak udo­ku­men­to­wa­nej dowo­dowo sprawy i wska­zu­jąc na niskie pobudki dzia­ła­nia oskar­żo­nego, zażą­dał dla niego roku pozba­wie­nia wol­no­ści.

Nad­szedł czas na ripo­stę obrony.

– Pan pro­ku­ra­tor w swo­jej mowie oskar­ży­ciel­skiej jako główny dowód podaje przy­zna­nie się oskar­żo­nego do winy, zapo­mniał tylko o jed­nym, że już od bar­dzo dawna przy­zna­nie się oskar­żo­nego nie jest trak­to­wane jako korona dowo­dów. Oskar­żony może mieć bar­dzo różne powody, by kła­mać i obcią­żać się winą. W swoim wystą­pie­niu będę sta­rała się prze­ko­nać sąd, że taka sytu­acja miała w tym przy­padku miej­sce. – Obroń­czyni roz­po­częła od omó­wie­nia dotych­cza­so­wej postawy życio­wej oskar­żo­nego, wska­zu­jąc, że była ona nie­na­ganna i w żaden spo­sób nie kore­spon­do­wała z przy­pi­sy­wa­nym oskar­żo­nemu w zarzu­cie zacho­wa­niem. Dalej prze­szła do nie­spo­ty­ka­nej z punktu widze­nia psy­cho­lo­gicz­nego sytu­acji, że oskar­żony niczego nie pamięta z przy­pi­sy­wa­nego mu czynu, oce­nia­jąc, że powo­dem tego nie może być pamięć oskar­żo­nego, gdyż ten jako stu­dent miał same naj­lep­sze oceny, lecz to, że oskar­żony zwy­czaj­nie nie brał udział w zda­rze­niu. Po czym obroń­czyni ze swadą ruszyła do wyja­śnie­nia, dla­czego oskar­żony przy­znał się do cze­goś, czego nie zro­bił, a obraz z kamery moni­to­rin­go­wej wska­zuje, że jest sprawcą, mimo że nie jest to prawda. – Jak sąd może zauwa­żyć, ze zło­żo­nych doku­men­tów stanu cywil­nego wynika, a o cel zło­że­nia któ­rych sąd wcze­śniej mnie pytał, że oskar­żony ma brata. Obaj uro­dzili się tego samego dnia i jako bliź­niacy jed­no­ja­jeczni są iden­tyczni. Na dowód czego skła­dam foto­gra­fie Jana Rysiń­skiego z jego Face­bo­oka. Męż­czyźni są nie do odróż­nie­nia fizycz­nie. Dzieli ich jed­nak to, że brat oskar­żo­nego był trzy­krot­nie karany i gdyby został uznany za win­nego, przy recy­dy­wie gro­zi­łaby mu wie­lo­let­nia kara pozba­wie­nia wol­no­ści. Z tego powodu oskar­żony, zda­jąc sobie sprawę, że sam dosta­nie karę w zawie­sze­niu, zde­cy­do­wał się wziąć winę na sie­bie. Ponie­waż nie jest sprawcą, nie potra­fił odpo­wie­dzieć na żadne pyta­nie obrony. Nie potra­fił, bo jego tam nie było. A co wię­cej, ze zdjęć brata oskar­żo­nego na Face­bo­oku wynika, że ten miał iden­tyczne ubra­nie z tym, które widać na moni­to­ringu, zaś takiego ubra­nia nie zna­le­ziono w cza­sie prze­szu­ka­nia u oskar­żo­nego. Z tego powodu wno­szę o unie­win­nie­nie oskar­żo­nego od zarzu­ca­nego mu czynu.

Sędzia z uzna­niem patrzył na panią mece­nas, gdyż jej słowa były powie­le­niem jego prze­my­śleń, do któ­rych doszedł w trak­cie roz­prawy.

– Co oskar­żony ma do powie­dze­nia w ostat­nim sło­wie? – zwró­cił się do męż­czy­zny.

– To nie­prawda, co ona powie­działa, nie chcę takiego obrońcy. To ja ukra­dłem te rze­czy!

Sędzia z satys­fak­cją stwier­dził, że zespół cha­rak­te­ry­stycz­nych cech dla osoby kła­mią­cej wzrósł w zacho­wa­niu oskar­żo­nego do dzie­więć­dzie­się­ciu ośmiu pro­cent.

Narada zajęła sędziemu kilka minut. Uza­sad­nia­jąc wyrok unie­win­nia­jący, przy­to­czył w więk­szo­ści argu­menty użyte przez obroń­czy­nię oskar­żo­nego, a następ­nie w ostrych sło­wach powie­dział oskar­żo­nemu, co myśli o pró­bach oszu­ki­wa­nia sądu, i oznaj­mił mu, że w tym sądzie takie numery się nie uda­dzą, po czym kazał mu to zapa­mię­tać na przy­szłość i wydał pole­ce­nie opusz­cze­nia sali roz­praw.

– Ciężki dzień sesyjny – zwró­cił się sędzia do kole­gów, gdy zostali sami.

– Tak – wes­tchnął pro­ku­ra­tor. – Dosta­łem zupeł­nie nie­przy­go­to­waną sprawę, a nie mogąc obcią­żać honoru pro­ku­ra­tury, nie mogłem wyco­fać się z oskar­że­nia.

– Albo się nie zorien­to­wa­łeś – zachi­cho­tała obroń­czyni.

– No co ty, od razu wie­dzia­łem, że to nie on.

– Świetna mowa – pochwa­lił panią mece­nas sędzia.

– Dzię­kuję, wysoki sądzie.

Na salę sądową wszedł woźny.

– O któ­rej jutro zaczy­namy sesję? – spy­tał go sędzia.

– Jak zwy­kle, o dzie­wią­tej, panie sędzio, dziś chyba już czas na odpo­czy­nek.

– Tak, to dobry pomysł – potwier­dził sędzia.

Woźny pod­szedł do sędziego i wci­ska­jąc guzik off, odłą­czył go od zasi­la­nia. Po chwili odłą­czył rów­nież kom­pu­ter ze sztuczną inte­li­gen­cją pro­ku­ra­tora i obrońcy. Do jutra mieli pozo­stać w uśpie­niu, by poza sesją nie roz­ma­wiali o spra­wie, którą mieli roz­strzy­gnąć.

Woźny wró­cił do pokoju socjal­nego, gdzie przy kawie sie­dzieli straż­nik i sprzą­taczka.

– Cie­kawa sprawa – oce­nił straż­nik.

– Tak, nie­co­dzienna – zgo­dził się woźny.

– Ty byś go ska­zał jako sędzia? – zain­te­re­so­wał się straż­nik.

– Jeśli obroń­czyni nie zło­ży­łaby tych dowo­dów, to chyba tak – przy­znał woźny.

– Są lepsi od nas – wes­tchnęła ze smut­kiem sprzą­taczka. – Pamię­tam, że po audy­cie stwier­dzono u cie­bie pięt­na­ście koma dwa pro­centa nie­pra­wi­dło­wych orze­czeń, a ten kom­pu­ter ni­gdy nie popeł­nił żad­nego błędu, dla­tego zastą­piono cię maszyną.

– To prawda – przy­znał woźny – ale on był jesz­cze gor­szy. – Wska­zał na straż­nika. – Audyt wyka­zał, że w trzy­dzie­stu dwóch pro­cen­tach zło­żył w sądzie nie­trafne akty oskar­że­nia. Za to ty utrzy­ma­łaś się naj­dłu­żej – przy­po­mniał sprzą­taczce. – Mia­łaś po pro­stu pecha, ale pamię­tam cię z sal sądo­wych. Prze­ma­wia­łaś dużo lepiej od swo­jej następ­czyni.

– Naprawdę tak myślisz? – Uśmiech­nęła się do niego. – One wcale nie są od nas lep­sze – wes­tchnęła dziew­czyna. – To co, że mają kilka tysięcy więk­szą pamięć od nas i zapro­gra­mo­wane szyb­sze pro­cesy myślowe. My za to mie­li­śmy serce. Zresztą to my cały czas nad nimi panu­jemy – pró­bo­wała się pocie­szyć – bo to my je na koniec dnia wyłą­czamy i włą­czamy rano. To my wpro­wa­dzamy do nich nowe dane, bez nas nic by nie mogły zro­bić. Bez nas wymiar spra­wie­dli­wo­ści nie mógłby ist­nieć.

– I do tego mówią naszymi gło­sami! – przy­po­mniał jej straż­nik. – A to zna­czy, że z nas ludzi jesz­cze coś w wymia­rze spra­wie­dli­wo­ści pozo­stało.

Telefon

Karo­lina nie zamie­rzała zaak­cep­to­wać kochanki swo­jego męża. Justyna sta­no­wiła w ich związku ciało obce, które poja­wiło się na chwilę i które nale­żało wyrwać jak nie­chciany chwast ple­niący się w ogro­dzie. Wie­działa, że im zrobi to szyb­ciej i sku­tecz­niej, tym będzie to z więk­szym pożyt­kiem dla niej, a tym samym dla jej męża. Wycho­dziła bowiem z zało­że­nia, że im jest szczę­śliw­sza, tym moc­niej jej szczę­ście udziela się Pio­trowi, a zatem co było dobre dla niej, siłą rze­czy było dobre i dla niego.

Jeśli więc kochanka nie była poży­teczna dla niej, to jej obo­wiąz­kiem jako żony było jak naj­szyb­sze ukró­ce­nie tego romansu.

Prze­czy­tała, że naj­lep­szym spo­so­bem na pozby­cie się kochanki męża jest zaprzy­jaź­nie­nie się z nią. Zaczęła sobie wyobra­żać sytu­ację, gdy nawią­zuje z Justyną rela­cję i nie ujaw­nia, że jest żoną Pio­tra, a następ­nie pod jakimś pozo­rem zapra­sza kobietę do domu.

Roz­ma­wiają w salo­nie, drzwi się otwie­rają i poja­wia się w nich jej mąż…

Karo­lina odda­łaby dużo, żeby móc zoba­czyć jego minę, gdy wpa­truje się prze­ra­żony w nową wybrankę swego serca i się zasta­na­wia: „Co ona, do dia­bła, tu robi?”. Na jego czole poja­wi­łyby się kro­pelki potu, ręce zaczę­łyby mu drżeć, a głowę prze­szy­wa­łyby domy­sły, co Justyna zdą­żyła jej już opo­wie­dzieć. Zapewne zadałby sobie pyta­nie, czy jego uczu­ciowy wybór rze­czy­wi­ście był tak dosko­nały, jak mu się pier­wot­nie wyda­wało.

Potem obser­wo­wa­łaby reak­cję Justyny, która zasko­czona sytu­acją zaczę­łaby ner­wowo wyła­my­wać sobie palce, naj­pierw podej­rze­wa­jąc, że jest w ukry­tej kame­rze, a potem ana­li­zu­jąc, czy to przy­pa­dek wyni­ka­jący z nie­praw­do­po­dob­nego zbiegu oko­licz­no­ści, czy też ele­ment jakiejś gry, któ­rej reguł nie rozu­mie.

Obser­wo­wa­łaby ich oboje, uda­jąc nie­wi­niątko, jak prze­ka­zują sobie roz­pacz­li­wie poro­zu­mie­waw­cze znaki i pró­bują usta­lić, co tu zaszło.

Gdyby uznali, że ich spo­tka­nie ma cha­rak­ter przy­pad­kowy, bawi­łaby się ich nie­zdar­nymi pró­bami ukry­cia faktu, że się znają. Potem ponow­nie mogłaby dopro­wa­dzać do trój­stron­nych spo­tkań, przez co ich miłość stra­ci­łaby urok owocu zaka­za­nego i zamie­ni­łaby się w kosz­mar, z któ­rego jak naj­szyb­ciej pra­gnę­liby się wydo­stać.

To była wer­sja soft.

W wer­sji hard widziała męża łapią­cego się za serce na widok uko­cha­nej sie­dzą­cej w jego fotelu i pada­ją­cego bez przy­tom­no­ści na pod­łogę. Po ocu­ce­niu mogłaby tygo­dniami go tor­tu­ro­wać, trzy­ma­jąc w nie­pew­no­ści co do tego, czy wie czy nie o ich związku.

Jesz­cze lep­szym pomy­słem było uwie­dze­nie Justyny. Mogłaby poznać ją zupeł­nie przy­pad­kowo i roz­ko­chać w sobie namiętną, sza­loną miło­ścią.

Oczami wyobraźni widziała, jak docho­dzi do ich spo­tka­nia we trójkę, gdy mąż, nic nie wie­dząc o roman­sie kobiet, oba­wia się jedy­nie, by nie wydał się jego wła­sny sekret, zaś Justyna zaczyna się zasta­na­wiać, czy wybrać namiętną żonę, czy prze­ra­żo­nego sytu­acją jej męża.

Bawi­łaby ją jego porażka, kiedy Piotr nie miałby nawet moż­li­wo­ści wypła­ka­nia się przed któ­rymś z przy­ja­ciół, była bowiem pewna, że ten nie potra­fiłby wyznać nikomu, że kobietę, którą poko­chał, uwio­dła mu jego wła­sna żona.

Ten sce­na­riusz wyda­wał się Karo­li­nie o niebo atrak­cyj­niej­szy od poprzed­niego, tkwił w nim tylko jeden szko­puł – nie mogła uwieść kochanki męża, bo ta jej się po pro­stu nie podo­bała.

Karo­lina zoba­czyła ją i wie­działa, że nie byłaby w sta­nie szep­tać słod­kich słów do ucha tej kobiety o twa­rzy pospo­li­tej i w zbyt inten­syw­nym i wyzy­wa­ją­cym maki­jażu.

Było jej nawet przy­kro, że mają z mężem różne gusta. Wyda­wało jej się, że Piotr, szu­ka­jąc kogoś nowego, powi­nien pod­wyż­szyć stan­dardy, a nie je tak dra­stycz­nie obni­żyć.

Karo­lina odkryła, że jej mąż ma kochankę, bo było dla niej oczy­wi­sto­ścią, że powinna wie­dzieć o wszyst­kim. W tym wypadku pomo­gła jej intu­icja.

Piotr nagle zmie­nił swoje zwy­czaje, a ona szybko pozbyła się wąt­pli­wo­ści, co jest tego powo­dem.

Pierw­szym zna­kiem był jego tele­fon, który dotych­czas rzu­cany w dostęp­nych dla nich obojga miej­scach z dnia na dzień stał się nie­od­łącz­nym towa­rzy­szem Pio­tra. Męż­czy­zna nie roz­sta­wał się z nim nawet na sekundę, strze­gąc apa­ratu czuj­niej niż ochro­nia­rze samego Pre­zesa.

Drugą prze­słanką było to, że mąż, któ­rego uwa­żała za stwo­rze­nie dość leniwe i gnu­śne, nabrał nie­ocze­ki­wa­nie wigoru i zaczął wie­czo­rami cho­dzić na spa­cery. Karo­lina za grosz nie uwie­rzyła w tę jego nagłą potrzebę kon­taktu z naturą i była gotowa się zało­żyć, że powo­dem wyjść zawsze o tej samej porze była roz­mowa z inną kobietą. Potwier­dziła to, pro­po­nu­jąc mu wspólny spa­cer, na co Piotr zare­ago­wał z takim samym entu­zja­zmem, z jakim miło­śnik pię­cio­gwiazd­ko­wych restau­ra­cji przy­jąłby zapro­sze­nie do zakła­do­wej sto­łówki.

Kiedy tele­fon stał się naj­bar­dziej strze­żo­nym przez niego przed­mio­tem, Karo­lina uznała, że to dzięki niemu naj­szyb­ciej dowie się cze­goś o przy­ja­ciółce męża.

Nie było to pro­ste zada­nie, bo apa­rat zda­wał się przy­ro­śnięty jak huba do jej męża. Karo­lina była jed­nak kobietą cier­pliwą i spo­koj­nie cze­kała na odpo­wiedni moment.

Ten nastą­pił na kon­fe­ren­cji w zamku w Rynie, na którą zostali wraz z Pio­trem, dyrek­to­rem depar­ta­mentu w Mini­ster­stwie Kli­matu i Śro­do­wi­ska, zapro­szeni.

Piotr miał jed­nego dnia wyjąt­kowo zaba­wowy nastrój i już po powro­cie z popo­łu­dnio­wego spo­tka­nia z kole­gami na kawie w barze nie był w sta­nie wymó­wić pra­wi­dłowo koń­cówki żad­nego ze słów. Gdy w trak­cie uro­czy­stej kola­cji, jesz­cze przed poda­niem zupy, zdą­żył wypić trzy wódki, nabrała pew­no­ści, że to będzie wła­ściwy dzień.

Mąż wró­cił do pokoju o dru­giej w nocy, a w zasa­dzie został przy­nie­siony przez tych współ­bie­siad­ni­ków, któ­rym udało się zacho­wać moż­li­wość samo­dziel­nego poru­sza­nia się, i rzu­cony na łóżko. Zasnął jak zabity zdro­wym pijac­kim snem, a Karo­li­nie udało się po raz pierw­szy od tygo­dni roz­dzie­lić go z tele­fo­nem.

Wie­działa, że jej podej­rze­nia były słuszne, gdy odkryła, że Piotr zmie­nił kod zabez­pie­cza­jący. Nie prze­jęła się tym, bo zna­jąc leniwy cha­rak­ter swo­jego męża, miała pew­ność, że nowe zabez­pie­cze­nie będzie nie­zbyt skom­pli­ko­wane i łatwe do zapa­mię­ta­nia.

Z oczy­wi­stych wzglę­dów wyeli­mi­no­wała datę swo­ich uro­dzin, jak też datę ich ślubu. Tra­fiła za dru­gim razem, gdy po nie­uda­nej pró­bie z jego rokiem przyj­ścia na świat wpi­sała rok uro­dze­nia jego matki, za którą wpraw­dzie Piotr nie prze­pa­dał, ale ten ciąg cyfr był dla niego oczy­wi­sty, wystar­czyło bowiem odjąć liczbę dwa­dzie­ścia pięć od jego wła­snej daty uro­dzin.

Podej­rze­wała, że nie zapi­sał kochanki pod praw­dzi­wym nazwi­skiem, i ponow­nie oka­zało się, że znała go jak zły sze­ląg. Odna­la­zła ją w signalu pod nazwą: „asy­stentka mini­stra”.

Uznała, że jeżeli mąż wpro­wa­dził taki sto­pień taj­no­ści, to ich rela­cja musiała być poważ­niej­sza, niż zakła­dała. I tym razem rów­nież się nie pomy­liła, bo w ich wia­do­mo­ściach natra­fiła na praw­dziwy gej­zer uczuć.

Nie mogła się nadzi­wić, że jej mąż – w domu posłu­gu­jący się od dawna mono­sy­la­bami – był w sta­nie wznieść się na takie wyżyny eru­dy­cji. Oszo­ło­miła ją już liczba zasto­so­wa­nych przez niego meta­for, a gdy natknęła się na cytaty z wier­szy, które musiał pra­co­wi­cie wyszu­ki­wać w inter­ne­cie, wie­działa, że to nie jest pro­blem, który sam szybko się roz­wiąże.

Z kolej­nych wia­do­mo­ści dowie­działa się, że Piotr i Justyna są dla sie­bie jak dwie bra­ku­jące połówki, któ­rym po latach udało się w końcu spo­tkać. Oboje dekla­ro­wali, że pra­gną spę­dzić ze sobą resztę życia, a na prze­szko­dzie nie stali wcale ich współ­mał­żon­ko­wie, któ­rych gotowi byli porzu­cić w każ­dej chwili jak znisz­czoną gar­de­robę, a jedy­nie pro­ste aspekty bytowe.

Piotr zakła­dał, że gdyby się roz­stał z Karo­liną, musiałby zosta­wić jej miesz­ka­nie, zaś Justyna, mimo że miała bar­dzo boga­tego męża – wła­ści­ciela zna­nej spółki – w przy­padku roz­wodu rów­nież nie dys­po­no­wa­łaby samo­dziel­nym miesz­ka­niem, ponie­waż zawarła z nim roz­dziel­ność mająt­kową.

Karo­lina po nazwie spółki ziden­ty­fi­ko­wała męża kochanki i szybko wygo­oglo­wała, że był to zamożny przed­się­biorca; nie z pierw­szej setki, ale ceniony na rynku i czę­sto cyto­wany przez pisma bran­żowe.

Nowo nabyta wie­dza o sta­nie romansu zobli­go­wała ją do prze­my­śleń.

Prze­glą­dała dalej wia­do­mo­ści, zasta­na­wia­jąc się, czy kochan­ko­wie wymy­ślili spo­sób na roz­wią­za­nie swo­ich pro­ble­mów. Oka­zało się jed­nak, że żad­nego wyj­ścia nie zna­leźli i w celu dal­szych poszu­ki­wań umó­wili się w restau­ra­cji zaraz po ich powro­cie z Rynu.

Dowie­działa się rów­nież, że mąż Justyny mimo pozo­rów ogłady to zwy­kły pro­stak, który nie potra­fił zro­zu­mieć jej skom­pli­ko­wa­nej duszy i nie był w sta­nie zapew­nić jej takiego stop­nia miło­ści, któ­rego ona potrze­bo­wała, te zaś wyma­ga­nia, w jej odczu­ciu, z nad­wyżką speł­niał Piotr. Karo­lina zdzi­wiła się, bo opi­sy­wa­nych przez Justynę cech od lat nie mogła odna­leźć w swoim mężu.

Po powro­cie z Rynu zde­cy­do­wała, że musi zoba­czyć swoją rywalkę.

W pierw­szym odru­chu chciała pójść do tej restau­ra­cji, usiąść wcze­śniej gdzieś z boku w nacią­gnię­tym na głowę kap­tu­rze i nie­do­strze­żona ich pod­glą­dać. Zanie­chała tego pomy­słu, uzna­jąc, że mąż, nawet cał­ko­wi­cie zaśle­piony nową miło­ścią, po dwu­na­stu latach wspól­nego życia może ją jed­nak roz­po­znać. Obser­wo­wała więc drzwi do restau­ra­cji z samo­chodu poży­czo­nego od kole­żanki. Piotr przy­szedł pięć minut przed dzie­więt­na­stą i zajął sto­lik tuż przy oknie, a chwilę póź­niej dołą­czyła do niego kobieta…

Musiała zna­leźć roz­wią­za­nie, by się jej pozbyć.

Na kolejną oka­zję, żeby przej­rzeć tele­fon męża, cze­kała dwa tygo­dnie, bo na­dal strzegł go z równą sta­ran­no­ścią, co mar­sza­łek Kuch­ciń­ski sejmu przed demo­kra­cją.

Sprzy­ja­jący czas nad­szedł, gdy Piotr wró­cił z fir­mo­wego przy­ję­cia lekko wsta­wiony. Nie był tak bar­dzo pijany jak na uro­czy­stej kola­cji w Rynie, oba­wiała się więc, że snu może nie mieć wystar­cza­jąco moc­nego, roz­pu­ściła mu dla­tego w her­ba­cie śro­dek usy­pia­jący. Lekar­stwo było mocne i wie­działa, że ma przed sobą kilka bez­piecz­nych godzin.

Wie­działa, co ma robić, bo ostat­nie dni poświę­ciła na przy­go­to­wa­nie planu, który po dosta­niu się do tele­fonu męża zaczęła meto­dycz­nie reali­zo­wać.

Naj­waż­niej­sze było zerwa­nie kon­taktu mię­dzy kochan­kami. Z tele­fonu Pio­tra, pod­szy­wa­jąc się pod niego, wysłała wia­do­mość do Justyny z infor­ma­cją, że dla bez­pie­czeń­stwa zmie­nia numer tele­fonu, i podała jej nowy zagra­niczny ano­ni­mowy numer.

Następ­nie po ska­so­wa­niu tej wia­do­mo­ści w tele­fo­nie męża napi­sała jako Piotr z nowego już numeru, że w nagłej spra­wie rodzin­nej musi wyje­chać na kilka dni z żoną – co jest dla niego porów­ny­walne z tra­ge­dią antyczną, bo przez ten czas uko­cha­nej nie tylko nie będzie widział, ale nawet nie będzie mógł z nią roz­ma­wiać w oba­wie, że obecna obok żona usły­szy, i dla­tego pro­sił, by Justyna przez ten czas ogra­ni­czyła się do kon­tak­tów ese­me­so­wych. Pod­kre­śliła sto­pień uczu­cio­wej roz­pa­czy, w jakiej Piotr się znaj­duje, i wysłała kilka rymo­wa­nych wer­sów o nie­wy­obra­żal­nej tęsk­no­cie i miło­ści.

Kolej­nym kro­kiem była zmiana numeru tele­fonu pod zaszy­fro­wa­nym hasłem „asy­stentka mini­stra” w tele­fo­nie męża, gdzie w miej­sce numeru Justyny Karo­lina wpi­sała ten ano­ni­mowy. Praw­dziwy numer Justyny na wszelki wypa­dek zablo­ko­wała na wszyst­kich komu­ni­ka­to­rach męża, by kochanka, gdyby pomy­liła numery, nie mogła się do niego dodzwo­nić.

Po czym poda­jąc się za kochankę, napi­sała do Pio­tra z ano­ni­mo­wego numeru tele­fonu, że Justyna nie­ocze­ki­wa­nie wyjeż­dża z mężem z powodu śmierci kogoś z rodziny i prosi, by do niej nie dzwo­nił i kon­tak­to­wał się z nią tylko wia­do­mo­ściami tek­sto­wymi. Zapew­niła, jak bar­dzo go kocha, prze­ko­nu­jąc, że ten tydzień bez niego będzie naj­gor­szy w jej życiu.

W ten pro­sty spo­sób Karo­lina prze­jęła cał­ko­wi­cie kon­trolę nad kon­tak­tami kochan­ków, bo oboje będą pisali teraz do niej, a ona będzie decy­do­wać, jakie wia­do­mo­ści wyśle do nich.

Zasnęła o trze­ciej nad ranem, a gdy obu­dziła się przed ósmą, jej mąż był już na nogach. Nie wyglą­dał na zado­wo­lo­nego, a ona wie­działa dla­czego. Kochał, tak jak zapew­niał Justynę, miło­ścią praw­dziwą i był wście­kły, że nie zoba­czą się przez tydzień.

Spy­tała, co jest przy­czyną jego smutku, a on zbył ją zdaw­kową odpo­wie­dzią. W swoim tele­fo­nie z fał­szy­wym nume­rem odna­la­zła wia­do­mo­ści od męża prze­peł­nione roz­ża­le­niem i zapo­wie­dzią para­li­żu­ją­cej zmy­sły tęsk­noty. Jego przy­gnę­bie­nie było tak szczere, że aż pra­wie zro­biło się jej go szkoda. Podobne udręki prze­ży­wała Justyna, gdy dowie­działa się o nagłym wyjeź­dzie Pio­tra. By ich oboje uspo­koić, zapew­niła ich o wza­jem­nym głę­bo­kim uczu­ciu, pocie­sza­jąc, że czas tej okrut­nej roz­łąki szybko minie.

Teraz mogła przejść do dru­giej czę­ści planu i przy śnia­da­niu przy­po­mniała mężowi o przy­pa­da­ją­cej następ­nego dnia dwu­na­stej rocz­nicy ich ślubu, oznaj­mia­jąc, że przy­go­to­wała pre­zent w postaci tygo­dnio­wego urlopu w naj­mod­niej­szym SPA.

Piotr wzdry­gnął się, jakby pro­po­no­wała mu wizytę u den­ty­sty, któ­remu skoń­czyły się środki znie­czu­la­jące. O mało nie zadła­wił się jajecz­nicą, po czym zaczął tłu­ma­czyć, że to wpraw­dzie cudowny pomysł, jed­nak jest on nie do zre­ali­zo­wa­nia z powodu obo­wiąz­ków zawo­do­wych. Aktu­al­nie jest tak potrzebny mini­strowi, że ten nie pozwoli mu odda­lić się od sie­bie ani na mili­metr. Karo­lina prze­wi­działa takie tłu­ma­cze­nie i poka­zała Pio­trowi mail z kadr, w któ­rym wyra­żano zgodę na jego urlop, a o który popro­siła w jego imie­niu, tłu­ma­cząc, że zamie­rza mężowi zro­bić nie­spo­dziankę. Chciał na­dal pro­te­sto­wać, gdy przy­po­mniał sobie, że uko­chana wyje­chała i nie­za­leż­nie od tego, czy poje­dzie z żoną, czy nie, i tak Justyny nie zoba­czy, i ska­pi­tu­lo­wał.

Hotel na Wzgó­rzach Dylew­skich kusił atrak­cjami i Karo­lina szcze­rze żało­wała, że kiedy jej mąż zachłan­nie korzy­stał z basenu, ona musiała zre­zy­gno­wać z oferty SPA. Nie miała jed­nak wyj­ścia, teraz ona odpo­wia­dała za kore­spon­den­cję męża z Justyną i chciała się z tego zada­nia wywią­zać jak naj­le­piej.

Jeśli mąż pisał do swo­jej uko­cha­nej, że na dro­dze do ich szczę­ścia stoi tylko okrutna rze­czy­wi­stość eko­no­miczna, posta­no­wiła w imie­niu męża zna­leźć spo­sób na jej polep­sze­nie. Doszła do wnio­sku, że narzę­dziem do tego może być dobrze zain­we­sto­wany kapi­tał.

W przy­padku Pio­tra nie było to jed­nak moż­liwe, bo jego urzęd­ni­cza pen­sja pozwa­la­jąca na w miarę bez­pieczne życie nie dawała moż­li­wo­ści odło­że­nia rezerw, które by mógł zain­we­sto­wać.

Dużo lepiej wyglą­dała sytu­acja Justyny, która miała nie­ogra­ni­czone moż­li­wo­ści finan­sowe, a pech kochan­ków pole­gał tylko na tym, że jeśli Justyna zasy­gna­li­zo­wa­łaby chęć roz­sta­nia z mężem, to mąż w ramach zacho­wa­nia syme­trii dopro­wa­dziłby do roz­sta­nia Justyny z jego pie­niędzmi.

Karo­lina pró­bo­wała roz­plą­tać ten węzeł gor­dyj­ski i wpa­dła na pomysł, że jeżeli z kapi­tału męża Justyny uda­łoby się osią­gnąć zysk, nim doj­dzie do roz­sta­nia mał­żon­ków, zaro­bione w ten spo­sób pie­nią­dze mogłyby przy­paść Justy­nie i sta­no­wić fun­da­ment jej miło­ści.

Karo­li­nie nie pozo­sta­wało nic innego, jak w imie­niu Pio­tra namó­wić Justynę do tego pomy­słu. Zasu­ge­ro­wała, że szyb­kie i dobre pie­nią­dze mogą zaro­bić na infor­ma­cjach nie­do­stęp­nych dla innych, a tak się szczę­śli­wie skła­dało, że takie infor­ma­cje posia­dał Piotr.

Gdy jej mąż korzy­stał z dobro­dziejstw basenu, ona prze­ko­ny­wała Justynę, że dopro­wa­dze­nie do szczę­śli­wego końca ich romansu jest moż­liwe.

Otóż ist­niała spółka, która kupiła tereny ze zło­żami gazu potwier­dzo­nymi przez geo­lo­gów, a któ­rego eks­plo­ata­cja mogła przy­nieść spore zyski. Kło­pot spółki pole­gał na tym, że inwe­sty­cja pochła­niała olbrzy­mie pie­nią­dze i spółce koń­czyły się środki. Żeby odzy­skać płyn­ność, wyemi­to­wała obli­ga­cje, jed­nak rynek nie wie­rzył, że spółka otrzyma kon­ce­sję na wydo­by­cie gazu, i nikt nie chciał ich kupo­wać. W przy­padku otrzy­ma­nia kon­ce­sji war­tość spółki wzro­słaby kil­ku­krot­nie, co spo­wo­do­wa­łoby skok war­to­ści wypusz­czo­nych przez nią obli­ga­cji i z dnia na dzień sta­łyby się naj­bar­dziej roz­chwy­ty­wa­nym instru­men­tem finan­so­wym na rynku.

Prze­waga Pio­tra nad innymi inwe­sto­rami pole­gała na tym, że decy­zję w spra­wie kon­ce­sji podej­mo­wał szef Mini­ster­stwa Kli­matu i Śro­do­wi­ska, a on – jako dyrek­tor depar­ta­mentu w tym mini­ster­stwie – dosko­nale wie­dział, że mini­ster już pod­pi­sał decy­zję pozy­tywną, która wkrótce miała zostać podana do wia­do­mo­ści publicz­nej.

Piotr był prze­ko­nany, że w ciągu kilku dni będzie moż­liwe sprze­da­nie na rynku wtór­nym obli­ga­cji spółki z co naj­mniej pię­cio­krot­nym prze­bi­ciem. Im wię­cej uda­łoby się im kupić obli­ga­cji do dnia ogło­sze­nia zgody na kon­ce­sję, tym zysk osią­gnięty z tej trans­ak­cji byłby więk­szy.

Karo­lina prze­ko­ny­wała uko­chaną męża, że wystar­czy­łoby, żeby jak naj­szyb­ciej kupiła w biu­rze makler­skim obli­ga­cje, by po kilku dniach przy pomocy tego samego biura je odsprze­dać. Wypo­ży­czone pie­nią­dze męża Justyny tra­fi­łyby z powro­tem na jego konto, a uzy­skana nad­wyżka pozwo­li­łaby im na realne myśle­nie o wspól­nej przy­szło­ści.

Justyna zapa­liła się do tej pro­po­zy­cji i odpi­sała, że zorien­tuje się, jakie środki męża byłaby w sta­nie zain­we­sto­wać.

Karo­li­nie nie pozo­sta­wało nic innego, tylko cze­kać, zare­zer­wo­wała więc masaż w SPA, chcąc rów­nież sko­rzy­stać z atrak­cji hotelu.

Odpo­wiedź od Justyny przy­szła w trak­cie obiadu, który Karo­lina jadła z Pio­trem. Kochanka infor­mo­wała, że jej mąż wyje­chał na jakiś czas w inte­re­sach, a ona, spraw­dza­jąc posia­dane przez nich wolne środki, usta­liła, że na te kilka dni jest w sta­nie wyku­pić obli­ga­cje na kwotę trzy­dzie­stu milio­nów zło­tych. Pytała, czy inwe­sty­cja jest w stu pro­cen­tach pewna. Karo­lina w imie­niu Pio­tra uspo­ko­iła ją, twier­dząc, że jest naj­pew­niej­sza ze wszyst­kich, o jakich sły­szała, po czym zamó­wiła do obiadu naj­lep­szą z karty butelkę czer­wo­nego wina.

W ponie­dzia­łek dosłała potwier­dze­nie od Justyny, że ta kupiła obli­ga­cje spółki Nowy Pro­jekt za trzy­dzie­ści jeden milio­nów zło­tych, bo udało się jej zor­ga­ni­zo­wać jesz­cze dodat­kowy milion.

Reszta wyjazdu upły­nęła Karo­li­nie w nie­za­kłó­ce­nie miłej atmos­fe­rze. Korzy­sta­nie z uro­ków SPA musiała sobie prze­ry­wać jedy­nie pro­wa­dze­niem kore­spon­den­cji pomię­dzy mężem a jego kochanką.

W cza­sie ostat­niej kola­cji wyjazdu podała Pio­trowi śro­dek nasenny, a gdy mąż zasnął w pokoju, ponow­nie doko­nała zmian w jego tele­fo­nie, cofa­jąc blo­kady i przy­wra­ca­jąc dobre numery, a następ­nie wyka­so­wała swoją kore­spon­den­cję. Tele­fon z ano­ni­mo­wym nume­rem ukryła zaś w walizce męża.

Gdy wra­cali do domu, zauwa­żyła, że Piotr, który z każ­dego postoju wysy­łał ese­mesy, sta­wał się coraz bar­dziej zde­ner­wo­wany.

Prze­glą­da­jąc infor­ma­cje w sieci, natra­fiła na arty­kuł, że żona zna­nego biz­nes­mena została przez niego pobita i w cięż­kim sta­nie tra­fiła do szpi­tala, a jej mąż został zatrzy­many przez pro­ku­ra­turę, która zamie­rzała posta­wić mu zarzuty karne.

Z infor­ma­cji zdo­by­tych przez repor­tera wyni­kało, że powo­dem incy­dentu były sprawy finan­sowe. Żona biz­nes­mena bez jego zgody zain­we­sto­wała całe ich pie­nią­dze w zupeł­nie bez­war­to­ściową spółkę. Podobno kupiła jej obli­ga­cje, licząc, że spółka otrzyma kon­ce­sję z Mini­ster­stwa Kli­matu i Śro­do­wi­ska, co miało wpły­nąć na zwyżkę ich war­to­ści, jed­nak kon­ce­sji spółce nie przy­znano, co spo­wo­do­wało, że obli­ga­cje stały się prak­tycz­nie bezwar­to­ściowe. Dodat­kowo nie można było żądać ich wykupu przez spółkę, zostały bowiem wyemi­to­wane na pięć lat.

Karo­lina zdała sobie sprawę, że wytłu­ma­cze­niem złego humoru Pio­tra była nie­moż­ność nawią­za­nia kon­taktu z uko­chaną. Śle­dziła w mediach infor­ma­cje o sta­nie zdro­wia Justyny i z ulgą przy­jęła wia­do­mość, że ta wie­czo­rem odzy­skała przy­tom­ność.

Następ­nego dnia rano obu­dził ich dzwo­nek do drzwi. To była poli­cja, która po prze­szu­ka­niu miesz­ka­nia zabrała ze sobą Pio­tra. Wię­cej szcze­gó­łów o przy­czy­nach zatrzy­ma­nia męża Karo­lina dowie­działa się z inter­netu.

Sprawa nie wyda­wała się do końca jasna, ponie­waż z początku poda­wano, że powo­dem zatrzy­ma­nia Pio­tra było ujaw­nie­nie przez niego tajem­nicy służ­bo­wej, czego miał doko­nać w celu uzy­ska­nia korzy­ści mająt­ko­wej, jed­nak po kilku godzi­nach nar­ra­cja ta zaczęła się zmie­niać i poli­cja infor­mo­wała, że mogło dojść do oszu­stwa poprzez wpro­wa­dze­nie w błąd żony zna­nego biz­nes­mena, co dopro­wa­dziło ją do nie­ko­rzyst­nego roz­po­rzą­dze­nia mie­niem na kwotę trzy­dzie­stu jeden milio­nów zło­tych.

Karo­lina nie chciała w to wni­kać, uzna­jąc, że zagad­nie­nia prawne ją prze­ra­stają, i jako kocha­jąca żona posta­no­wiła zatrud­nić mężowi adwo­kata, bo prze­cież adwo­kaci są po to, żeby poma­gać w takich sytu­acjach.

Praw­nik tym razem nie pomógł i sąd zasto­so­wał wobec Pio­tra areszt tym­cza­sowy na okres trzech mie­sięcy. Karo­lina zgod­nie z pole­ce­niem adwo­kata wpła­ciła na konto męża w Aresz­cie Śled­czym War­szawa–Bia­ło­łęka kwotę tysiąca zło­tych na wypi­skę, po czym z zain­te­re­so­wa­niem śle­dziła dal­sze donie­sie­nia medialne.

Z zado­wo­le­niem przy­jęła infor­ma­cję, że stan zdro­wia Justyny się popra­wia i kobieta wkrótce miała opu­ścić szpi­tal. Dowie­działa się rów­nież o złej kon­dy­cji finan­so­wej firmy jej męża, która pozba­wiona kapi­tału inwe­sty­cyj­nego zaczęła tra­cić płyn­ność i ist­niało nie­bez­pie­czeń­stwo, że wobec braku moż­li­wo­ści zakupu surow­ców będzie musiała wstrzy­mać pro­duk­cję.

Kilka dni póź­niej pole­ciała do Madrytu, gdzie spo­tkała się ze swoim sta­rym zna­jo­mym Miche­lem Vela­ske­zem, wła­ści­cie­lem i pre­ze­sem spółki Nowy Pro­jekt. W trak­cie wspól­nego lun­chu spra­wiał wra­że­nie czło­wieka szczę­śli­wego. Nie udało mu się wpraw­dzie uzy­skać kon­ce­sji na wydo­by­cie gazu, o którą zabie­gał, ale sku­teczne doka­pi­ta­li­zo­wa­nie firmy pozwo­liło ją ura­to­wać. Miał już pod­pi­saną umowę przed­wstępną na sprze­daż feral­nej działki, a pie­nią­dze uzy­skane z uda­nej emi­sji obli­ga­cji dawały mu moż­li­wość zaan­ga­żo­wa­nia się w nową inwe­sty­cję.

Oczy­wi­ście dotrzy­mał danego Karo­li­nie słowa i jej pro­wi­zja za pozy­ska­nie kapi­tału, wyno­sząca osiem pro­cent, została wpła­cona na ano­ni­mowe konto w banku poza Europą.

W dro­dze do kraju Karo­lina zasta­na­wiała się, co dalej. Udało jej się zre­ali­zo­wać marze­nie Pio­tra, z tą tylko zmianą, że to nie on stał się nie­za­leżny finan­sowo, tylko ona.

Miała pie­nią­dze dające jej pełne zabez­pie­cze­nie i zasta­na­wiała się, z kim spę­dzi resztę swo­jego życia, bo bez wąt­pie­nia nie będzie to Piotr.

Była pewna, że wszy­scy zna­jomi wykażą się peł­nym zro­zu­mie­niem, że nie mogła dalej być z czło­wie­kiem, który nie tylko dopu­ścił się dzia­łań kry­mi­nal­nych – co jesz­cze można było wyba­czyć – ale dodat­kowo oszu­kał kobietę.

Oczy­wi­ście Karo­lina zda­wała sobie sprawę, że w oce­nie jej i Justyny to samo słowo „oszu­kał” zna­czyło dia­me­tral­nie co innego, ale obie zapewne były zda­nia, że męż­czy­zna, który oszu­ki­wał kobietę, nie zasłu­guje na miłość.

Wszystko przez deszcz

Robert Szkur­łat w wieku sześć­dzie­się­ciu jeden lat uwa­żał, że miarą suk­cesu czło­wieka jest to, jak bar­dzo jest zajęty, a ponie­waż on był zajęty dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę, miał pew­ność, że suk­ces osią­gnął. Ta zaję­tość powo­do­wała, że nie miał czasu na nic, ale to było natu­ralne następ­stwo suk­cesu, któ­rego pra­gnął.

Robert był pre­ze­sem fun­du­szu inwe­sty­cyj­nego, który dzięki traf­no­ści podej­mo­wa­nych przez niego decy­zji osią­gał z roku na rok coraz więk­szy wzrost. Był świet­nym pre­ze­sem i im wię­cej inwe­sto­wał pie­nię­dzy, tym wię­cej fun­dusz osią­gał zysków, zatem naj­lep­sze, co mógł robić, to nie­prze­rwa­nie inwe­sto­wać.

Nie­stety świat nie był ide­alny, bo Robert musiał spać, co znacz­nie spo­wal­niało jego plany inwe­sty­cyjne. Potrzeba snu nie była zresztą jedyną zmorą nisz­czącą ide­alny porzą­dek świata, który Robert stwo­rzył w swo­jej wyobraźni, kolej­nym ogra­ni­cze­niem było życie rodzinne.

Robert musiał roz­ma­wiać z żoną i jeść z nią posiłki, co zabie­rało mu w skali tygo­dnia kilka bez­pow­rot­nie stra­co­nych godzin. To samo było z dziećmi, co prawda już były doro­słe, ale mimo to dzwo­niły i przy­cho­dziły naj­czę­ściej w tych momen­tach, któ­rych Robert potrze­bo­wał na podej­mo­wa­nie naj­trud­niej­szych decy­zji.

Na szczę­ście człon­ko­wie rodziny, któ­rym zaszcze­pił wła­ściwą ocenę, co jest prio­ry­te­tem, sta­rali się jak naj­rza­dziej zaprzą­tać sobą jego uwagę. Jed­nak nie zawsze to wycho­dziło.

Robert nie­na­wi­dził tra­ce­nia czasu, a w nad­cho­dzący week­end jego czas miał być bez­pow­rot­nie stra­cony.

– Po jaką cho­lerę my tam jedziemy? – spy­tał żonę, która wpraw­dzie mu już to kil­ka­krot­nie tłu­ma­czyła, ale on pochło­nięty obli­cze­niami zwrotu z inwe­sty­cji, zapo­mi­nał, jakiej mu udzie­lała odpo­wie­dzi.

– Na uro­dziny mojej przy­ja­ciółki, przy­jaź­nimy się od pod­sta­wówki – przy­po­mniała Marta.

– Jeśli to twoja przy­ja­ciółka, to ty powin­naś jechać, a nie ja.

– Jesteś moim mężem, tak więc to nasza przy­ja­ciółka, i obie­ca­łeś pół roku temu, że poje­dziemy razem.

Tak, przy­po­mniał sobie, że wtedy się zgo­dził, ale teraz z per­spek­tywy czasu widział, że to była błędna decy­zja. Gdy się zga­dzał, był prze­ko­nany, że potem wytłu­ma­czy żonie, że nie może jechać. Pró­bo­wał, ale ona posta­wiła sprawę na ostrzu noża, dając mu ulti­ma­tum, że albo jedzie z nią, albo ona odcho­dzi. Prze­pro­wa­dził wtedy szybką kal­ku­la­cję ryzyka i uznał, że mniej straci czasu, jeśli poje­dzie, niż jeśli nie poje­dzie i potem będzie się kłó­cił z żoną. Zde­cy­do­wał się na wyjazd i tym samym zmi­ni­ma­li­zo­wał stratę czasu.

– Jak dalej jechać? – spy­tał roz­draż­niony, gdy wyas­fal­to­wana droga się skoń­czyła.

– Nie mam poję­cia, prze­cież wpi­sa­łeś adres do nawi­ga­cji.

– Na mapie nie zazna­czają takich dziur.

– Pro­szę cię, prze­stań.

Nim zdą­żył wymy­ślić trafną ripo­stę, doje­chali do bramy ośrodka. Na skraju dużego placu stał budy­nek recep­cji, który swoją świet­ność prze­ży­wał jesz­cze w latach osiem­dzie­sią­tych ubie­głego stu­le­cia, a teraz roz­pacz­li­wie doma­gał się gene­ral­nego remontu.

– A mówi­łem, że to dziura – oce­nił z satys­fak­cją Robert. – Nie wstyd jej zapra­szać przy­ja­ciół w takie miej­sce?

– To ma być week­end na łonie natury. Pro­szę, wylu­zuj, będzie świet­nie – pró­bo­wała roz­ła­do­wać sytu­ację Marta.

– O któ­rej zaczyna się przy­ję­cie?

– Jak się ściemni. O dwu­dzie­stej roz­pa­lają ogni­sko, teraz możemy popły­wać w jezio­rze.

Spoj­rzał na zega­rek. Było przed pięt­na­stą, miał wol­nych pra­wie pięć godzin, mógł prze­pro­wa­dzić kilka tele­kon­fe­ren­cji i wysłać zale­głe maile.

Ode­brali klucz od por­tiera, który wytłu­ma­czył, jak doje­chać do ich domku.

– To nie miesz­kamy w hotelu? – spy­tał Marty.

– Mówi­łam ci, że Anna swoje czter­dzie­ste piąte uro­dziny orga­ni­zuje w dom­kach cam­pin­go­wych. Impreza jest pod hasłem „powrót do natury”.

„Pew­nie ma meno­pauzę i dla­tego jej przy­cho­dzą do głowy takie idio­tyczne pomy­sły”, pomy­ślał, ale nie powie­dział tego na głos, nie chcąc wcho­dzić w kon­flikt z żoną, która była rówie­śniczką Anny.

Zapar­ko­wali przed dom­kiem ozna­czo­nym nume­rem trzy­dzie­stym dzie­wią­tym. O ile recep­cja była wytwo­rem bumu nowo­cze­snej myśli archi­tek­to­nicz­nej lat osiem­dzie­sią­tych, o tyle domek musiał powstać wcze­śniej, a jego bryła przy­po­mi­nała bun­kier. W podob­nym miej­scu był w cza­sie stu­diów przed czter­dzie­stu laty. Podej­rze­wał, że jedyną zmianą, która zaszła w budowli od czasu jej powsta­nia, było poło­że­nie na niej świe­żej war­stwy bia­łego wapna i wymiana okien.

„Co za ohyda” pomy­ślał, zdzi­wiony, że takie miej­sca mogą w ogóle jesz­cze ist­nieć. „Muszę zro­bić zdję­cie i pole­cać to miej­sce zna­jo­mym, jeśli ktoś będzie chciał znie­chę­cić rodzinę do wspól­nych wyjaz­dów”.

Popa­trzył na jezioro i chmu­rzące się nad nim niebo i ucie­szył się, że zaraz zacznie padać i nikt nie będzie mu prze­szka­dzał w pracy. Wyjął torby z bagaż­nika i weszli do środka. Wystrój wnę­trza był mini­ma­li­styczny: szare ściany, drew­niane palety, na któ­rych roz­cią­gnięto sien­niki okryte prze­ście­ra­dłami, zamiast łóżek, do tego mały sto­lik i dwa pla­sti­kowe krze­sła, a okno zakry­wała przy­krótka firanka o buracz­ko­wej bar­wie.

– A gdzie tele­wi­zor? – spy­tał odru­chowo.

– Chyba nie ma. – Marta roz­ło­żyła ręce.

– Nie, to się nie dzieje naprawdę, nie spę­dzę tu ani godziny!

– Uspo­kój się, jeden week­end wytrzy­masz nie w swoim Hil­to­nie.

– Wytrzy­mam – burk­nął, przy­po­mi­na­jąc sobie, że to tylko dwie noce.

Wycią­gnął z torby lap­topa, poczta nie dzia­łała.

– Mówi­łam ci, że tu nie będzie wi-fi – przy­po­mniała Marta. – Na tym ma pole­gać urok tego wyjazdu. Bez inter­netu, bez zasięgu, las, jezioro, my i ogni­sko.

Przy­po­mniał sobie, że mu o tym mówiła, ale był prze­ko­nany, że żar­to­wała. Nie wyobra­żał sobie, że może jesz­cze ist­nieć miej­sce, gdzie nie ma połą­cze­nia ze świa­tem. Zasta­na­wiał się, co robić. Powrót ozna­czał wie­lo­ty­go­dniową awan­turę, a dzień był jesz­cze do ura­to­wa­nia, mógł przez te godziny prze­czy­tać kilka rapor­tów. Poszedł do samo­chodu.

– Gdzie jest moja teczka!? – krzyk­nął do żony.

– Nie wiem, to twoja teczka.

– Ale ty ją zawsze bie­rzesz.

– Teraz nie wzię­łam. Przy­je­cha­li­śmy odpo­cząć…

– Odpo­czy­wam, jak mam teczkę!

Z nieba zaczęły spa­dać pierw­sze kro­ple desz­czu. Wró­cił do pokoju bez­radny w swo­jej wście­kło­ści.

– To co ja mam tu robić?

– Wylu­zujmy się – zapro­po­no­wała Marta.

– Bez teczki?

– Tak jest naj­ła­twiej. Napi­jesz się wina?

Usiadł z kie­lisz­kiem w dłoni na pro­wi­zo­rycz­nym łóżku. Przez okno widział jezioro, w które coraz inten­syw­niej ude­rzały kro­ple desz­czu, niebo jesz­cze bar­dziej pociem­niało.

Marta usia­dła obok niego i objęła go ramie­niem. Przy­tu­liła się, jej ciało było cie­płe. Czuł złość i napię­cie w mię­śniach. Poca­ło­wała go. Chciał się odsu­nąć, ale zmie­nił zda­nie, uznał, że może to spo­sób, żeby prze­trwać w tym dzi­wacz­nym miej­scu.

Nie pamię­tał, kiedy ostatni raz kochał się w dzień, wtedy zawsze był w pracy. Ude­rze­nia desz­czu o szyby przy­po­mi­nały mu pio­senkę Sade. Ciało Marty go wcią­gnęło. Mate­rac nie był naj­wy­god­niej­szy, ale to mu nie prze­szka­dzało, leżeli teraz nadzy, wtu­leni w sie­bie i słu­cha­jąc desz­czu, patrzyli na jezioro.

– Chcesz jesz­cze wina?

– Tak. Jak to zro­bi­łaś, że jest zimne?

– Wino powinno być zimne.

Kiedy ostatni raz miesz­kał w domku cam­pin­go­wym też padało. Przy­je­chali z Ewą auto­sto­pem. Pamię­tał na pewno, że tamta dziew­czyna nazy­wała się Ewa; wbie­gli do pokoju cali zmo­czeni.

– Zimno mi – poskar­żyła się Ewa.

Była stu­dentką aka­de­mii sztuk pięk­nych i malo­wała obrazy, co mu wtedy impo­no­wało. Miała ciemne krę­cone włosy i oczy, w które mógł patrzeć godzi­nami.

– Roz­grzeję cię.

W ple­caku mieli dwie butelki egri bika­ver i magne­to­fon kase­towy. Wtedy Sade jesz­cze nie śpie­wała. Słu­chali kon­certu Deep Pur­ple. Byli tam tydzień, szczę­śliwi waka­cyj­nym leni­stwem i każ­dej nocy wtu­leni w sie­bie patrzyli na jezioro. Nie miał ze sobą kom­pu­tera, wtedy w ogóle nie było jesz­cze kom­pu­te­rów. Z Ewą im nie wyszło. Sta­rał się sobie przy­po­mnieć dla­czego, ale nie pamię­tał, po pro­stu nie wyszło. Miał wtedy dwa­dzie­ścia lat i życie toczyło się tak szybko. Albo on poznał kogoś innego, albo ona ode­szła.

Pamię­tał, że na następne waka­cje też poje­chał nad jezioro, z przy­ja­cie­lem z roku. Wypo­ży­czyli starą omegę i przez trzy tygo­dnie pły­wali po Mazu­rach. Uwiel­biali żeglo­wać nocą, gdy jezioro było cał­kiem puste, a toń wody roz­świe­tlał księ­życ i gwiazdy. Pły­wali i gadali do rana albo mil­czeli, wpa­tru­jąc się w wodę.

Któ­re­goś wie­czora zamiast ocze­ki­wa­nej flauty przy­szedł biały szkwał, który zastał ich na środku jeziora. W pośpie­chu refo­wali żagle, ale wiatr tak się wzmógł, że musieli je zrzu­cić. Fale rosły i miały wiel­kie białe grzywy. Łódka pra­wie wpa­dła w ślizg, z tru­dem nad nią zapa­no­wali. Zro­biło się ciemno, prze­bi­jali się przez ścianę desz­czu. Nie mieli poję­cia, dokąd płyną. Mimo sztor­mia­ków prze­mo­kli i wkrótce zupeł­nie prze­mar­zli. Nagle zni­kąd poja­wił się ląd, nie wie­dzieli, dokąd dobili.

Szybko roz­sta­wili namiot i by się roz­grzać, wypili z pla­sti­ko­wych kub­ków butelkę wódki Bał­tyk, popi­ja­jąc ją oran­żadą. Byli tak zmę­czeni, że zasnęli w mgnie­niu oka.

Obu­dziło go mocne ude­rze­nie w głowę. Leżał w namio­cie, przy­ja­ciel spał obok niego, a on nie rozu­miał, co się stało. Myśląc, że ktoś ich napadł, wybiegł na zewnątrz.

Świ­tało. A obok namiotu stała krowa. To ona musiała go kop­nąć. Prze­gnał ją, wró­cił do namiotu i ponow­nie zasnął. Gdy znowu się obu­dził koło połu­dnia, dzień był sło­neczny. Oka­zało się, że dobili do małej zupeł­nie pustej wysepki na środku jeziora. „Ale mia­łem śmieszny sen z tą krową”, pomy­ślał i dotknął głowy, na któ­rej miał olbrzy­miego guza. Dopiero póź­niej dowie­dział się, że na tę wysepkę przy­wo­żono krowy na wypas i to nie był sen.

Marta z przy­mknię­tymi oczami leżała obok niego, pach­niała inten­syw­nie miło­ścią.

– Mamy jakąś muzykę? – spy­tał.

– Tak, w tele­fo­nie. Co puścić?

– Pur­pli – popro­sił.

Po raz drugi tego dnia kochali się w desz­czu, a potem zasnęli. Gdy się obu­dził, już nie padało, a na nie­bie poja­wiło się słońce, a wraz z nim tęcza.

– Jest jesz­cze wino?

– A może pój­dziemy pobie­gać?

– Nie mam stroju.

– Wzię­łam też dla cie­bie, pomy­śla­łam, że dasz się namó­wić.

Leśna ścieżka ota­czała jezioro. Marta bie­gła przed nim; zawsze była od niego szyb­sza. Zafa­scy­no­wany patrzył na jej szczu­płe ciało i dłu­gie nogi. Miała figurę modelki; nikt by nie uwie­rzył w jej metrykę. Zapra­gnął być obok niej, przy­spie­szył, ale ona to wyczuła i rów­nież przy­spie­szyła. W spo­rcie zawsze chciała być pierw­sza. Gdy wró­cili, był zlany potem. Sta­now­czo za rzadko bie­gał.

– Idziemy pod prysz­nic?

– Wyką­pię się w jezio­rze.

Woda po desz­czu była cie­pła i czy­sta. Nie tak czy­sta, jak kie­dyś, bo pamię­tał, że można ją było pić nie­prze­go­to­waną. Pły­nął żabką wzdłuż trzcin, obser­wu­jąc, jak słońce powoli szy­kuje się do zachodu. Zwięk­szył tempo i prze­szedł do kraula, aż do momentu, gdy ramiona odmó­wiły mu posłu­szeń­stwa. Gdy wró­cił, słońce połą­czyło się z wodą.

– Jak się ubrać na wie­czór?

– Jak naj­pro­ściej, jeansy i T-shirt.

Bez gar­ni­turu czuł się tro­chę nie­swojo, ale ten luz miał swój urok.

– Nie będzie ci zimno? – spy­tał Martę ubraną w długą poma­rań­czową sukienkę bez ręka­wów, która jak druga skóra opi­nała jej ciało.

– Zarzucę na ramiona swe­ter.

Na miej­scu mąż Anny roz­pa­lał ogni­sko, było już sporo ludzi. Więk­szo­ści z nich nie znał.

– Szkla­neczka whi­sky? – zapro­po­no­wał mu męż­czy­zna.

– Tak, chęt­nie.

Obser­wo­wał, jak Marta rzu­ciła się w ramiona Anny, i zna­jąc ich zaży­łość, wie­dział, że minie tro­chę czasu, zanim do niego wróci. Usiadł na ławce, zapa­trzył się w roz­pa­la­jący się ogień. Obok niego usia­dła jasno­włosa kobieta wyglą­da­jąca na rówie­śniczkę gospo­dyni.

– Zosia – przed­sta­wiła się.

– Robert.

– Chyba się dotąd nie spo­tka­li­śmy. Czym się zaj­mu­jesz?

– Inwe­sty­cjami. Pra­cuję w fun­du­szu.

– To o tym chyba nie będziemy roz­ma­wiać. – Roze­śmiała się. – Możesz mi nalać wina? Mój mąż jak zwy­kle się spóźni.

Oka­zało się, że dziew­czyna jest dzien­ni­karką i dla jed­nego z maga­zy­nów kobie­cych pro­wa­dzi dział podróż­ni­czy.

– Czę­sto musisz wyjeż­dżać?

– Czę­sto, ale te wyjazdy to nie praca, tylko przy­goda, jestem szczę­ściarą, bo robię to, co uwiel­biam.

Ogień w pale­ni­sku się roz­sza­lał, a on, pie­kąc kieł­basę na patyku, słu­chał jej opo­wie­ści o wycieczce na Fili­piny, o któ­rej przy­go­to­wy­wała arty­kuł. „Muszę tam kie­dyś poje­chać”, zano­to­wał w pamięci.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki