Alaska - Liliana Poszumska, Arkadiusz Wójcik - ebook

Opis

Gotowy na przygodę kamperem na Alasce? Z tym e-bookiem będziesz gotowy! Plan podróży dzień po dniu, aktywne linki, koszty i opowieści z Alaski.

Alaska Kamperem. Praktyczny przewodnik. E-book.

Must have jeśli wybierasz się na Alaskę. Ten przewodnik przygotuje Cię na spotkanie z tą dziką krainą. Niezależnie czy jedziesz sam czy z dzieckiem. Ile będzie kosztować taka podróż? O czym nie można zapomnieć? Co trzeba przygotować, by wyruszyć w krainę niedźwiedzi i psich zaprzęgów bez obaw? W tym e-booku znajdziesz odpowiedzi na te pytania.

 

–> Kompleksowy poradnik. Krok po kroku zaplanujesz swoją podróż.

–> Dowiesz się wszystkiego, co musisz wiedzieć przed wyjazdem.

–> W środku znajdziesz: plan podróży dzień po dniu, kosztorys, zestawienie potrzebnych linków.

 

Liliana Poszumska, Arkadiusz Wójcik  – rodzina podróżników, która razem odwiedziła już kilkanaście krajów na pięciu kontynentach. Teraz podróżują z córką Gabi, która też była na Alasce.

Autorzy m.in. dwujęzycznego albumu Toros Bravos Sueltos, czyli podróże pewnego małżeństwa, którego premiera odbyła się na Ogólnopolskich Spotkaniach Podróżników, Żeglarzy i Alpinistów Kolosy w 2019 roku.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 63

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Ależ ona jest wielka! Patrzy­li­śmy na mapę Ala­ski i nie wie­dzie­li­śmy, od któ­rej strony ją ugryźć. To tylko jeden ze sta­nów USA, ale pięć i pół razy więk­szy od Pol­ski. Ala­ska była naszym marze­niem od chwili, gdy pozna­li­śmy piękno suro­wego kli­matu pół­nocy: Nor­we­gię, Fin­lan­dię i Islan­dię. Ale od zawsze wyda­wała się nam nie­do­stępna: zbyt daleka, zbyt dzika, zbyt obca. Co nas w końcu skło­niło do zapla­no­wa­nia wyjazdu do naj­od­le­glej­szej czę­ści Sta­nów Zjed­no­czo­nych? Wła­śnie to, że jest tak daleka, tak dzika i tak obca…

Po zako­cha­niu się w Kana­dzie i przy­rze­cze­niu sobie, że do niej jesz­cze wró­cimy, pier­wotny pomysł wyprawy wyglą­dał dość pro­sto: dotrzemy samo­lo­tem do Cal­gary w cza­sie, gdy jest tam Stam­pede; zagłę­bimy się na jeden dzień w świe­cie rodeo, a póź­niej poje­dziemy na pół­nocny zachód, przez Albertę, Kolum­bię Bry­tyj­ską i Jukon aż do Ala­ski. Ala­ska miała być tylko frag­men­tem podróży, nawet nie naj­dłuż­szym. Oka­zało się, że ten pro­sty plan nie jest wcale taki pro­sty, bo nie zna­leź­li­śmy nikogo, kto wypo­ży­czyłby nam samo­chód w Cal­gary i ode­brał go sobie w Ancho­rage na Ala­sce.

Patrząc real­nie – w sumie nic dziw­nego…

Eagle River, Ancho­rage

W tym miej­scu chcie­li­by­śmy bar­dzo podzię­ko­wać wszyst­kim kana­dyj­skim i ame­ry­kań­skim fir­mom wypo­ży­cza­ją­cym samo­chody za to, że nie pozwo­liły nam zre­ali­zo­wać pier­wot­nego planu. Uprzej­mie Wam dzię­ku­jemy, bo to dzięki Wam (mimo, że nie­któ­rzy z Was się nawet sta­rali) Ala­ska stała się głów­nym celem naszej wyprawy. Spę­dzi­li­śmy na niej ponad trzy tygo­dnie i były to trzy tygo­dnie, któ­rych nie zapo­mnimy do końca życia, i które dzień po dniu posta­ramy się Wam tu opi­sać, odda­jąc w Wasze ręce gotową trasę na wyprawę po ala­skań­skich bez­dro­żach.

Nauczeni doświad­cze­niem dwóch poprzed­nich wypraw na ame­ry­kań­ski kon­ty­nent posta­no­wi­li­śmy pójść w ślady lokal­nych tury­stów i wyna­jąć kam­per. Zawsze o tym marzy­li­śmy, a widok oka­za­łych kam­perów, które mijały nas na ame­ry­kań­skich dro­gach pod­czas poprzed­nich podróży jesz­cze to marze­nie spo­tę­go­wał. I tak, pełni obaw, czy damy radę pro­wa­dzić i obsłu­gi­wać kam­per, ale jed­no­cze­śnie na tyle zmo­ty­wo­wani i zde­ter­mi­no­wani, żeby obawy te poko­nać, wyna­ję­li­śmy kam­pera.

Krok ten oka­zał się strza­łem w dzie­siątkę, do tego stop­nia, że żało­wa­li­śmy, że wcze­śniej się na niego nie zde­cy­do­wa­li­śmy. No cóż, żało­wa­li­śmy, że wcze­śniej na to nie wpa­dli­śmy, ale cie­szy­li­śmy się, że odwa­ży­li­śmy się na to tym razem. Tym samym, ciężka ze względu na plan, odle­głość, surowy kli­mat i pogodę, po któ­rej mogli­śmy spo­dzie­wać się wszyst­kiego, podróż oka­zała się dużo łatwiej­sza w kam­pe­rze niż byłaby gdy­by­śmy wyna­jęli samo­chód. Za kam­pe­rem prze­ma­wiało jesz­cze coś. Świet­nie przy­go­to­wana infra­struk­tura kem­pin­gowa. Pola kam­pin­gowe prak­tycz­nie na każ­dym kroku, sze­ro­kie miej­sca posto­jowe przy­go­to­wane wła­śnie z myślą o kam­pe­rach, pro­ste i prak­tycz­nie puste drogi, to wszystko spra­wia, że kam­pe­ro­wa­nie na Ala­sce to praw­dziwa przy­jem­ność!

Jed­no­cze­śnie, ze względu na sto­sun­kowo nie­zbyt roz­bu­do­waną infra­struk­turę hote­lową, jest to jeden z naj­po­pu­lar­niej­szych spo­so­bów na zwie­dza­nie Ala­ski i Yukonu. Mie­li­śmy dołą­czyć do kam­pe­ro­wej spo­łecz­no­ści i już nie­prędko ją porzu­cić.

Wyzwa­niem, poza obsługą kam­pera, miała być też kon­fron­ta­cja z niedź­wie­dziami na Ala­sce.

Jeżeli cho­dzi o kam­pera, to na miej­scu oka­zało się, że nie taki wilk straszny jak go malują. Po obej­rze­niu godzin­nego filmu instruk­ta­żo­wego w wypo­ży­czalni, z któ­rej bra­li­śmy naszego kam­pera, wie­dzie­li­śmy już pra­wie wszystko o jego obsłu­dze. Reszta miała wyjść w pra­niu. Byli­śmy pod­eks­cy­to­wani i dumni. Nasz kam­per wyda­wał nam się taki duży i dobrze wypo­sa­żony. I mimo, że był naj­mniej­szy w swo­jej kla­sie, był więk­szy od stan­dar­do­wego samo­chodu, mie­rzył 28 stóp i miał wszyst­kie potrzebne nam rze­czy. Dwa łóżka, w tym jedno duże, mał­żeń­skie, na któ­rym spa­łam z Gabi, toa­letę, prysz­nic, kuch­nię z czte­ro­pal­ni­kową kuchenką, zle­wem z cie­płą wodą, kuchenką mikro­fa­lową, lodówką, kawiarką, lodówką tury­styczną i kom­ple­tem naczyń (czaj­nik, garnki, patel­nie, tale­rze, sztućce). Ponadto miał stół, dwie kanapy, masę sza­fek i schow­ków na rze­czy. Mie­li­śmy wła­sny agre­gat i ogrze­wa­nie, w oknach moski­tiery i jako dodat­kowe wypo­sa­że­nie skła­dane, tury­styczne krze­sełka, które roz­kła­da­li­śmy wie­czo­rami w pobliżu kam­pera i sie­dzie­li­śmy do późna, czy­ta­jąc, stu­diu­jąc mapę i popi­ja­jąc lemo­niadę.

Gene­ral­nie w USA prze­no­co­wać kam­pe­rem można w każ­dym miej­scu znaj­du­ją­cym się na tere­nie lasów i pól nale­żą­cych do pań­stwa (Natio­nal Fore­sts & Gras­slands). Na Ala­sce ozna­cza to, że można biwa­ko­wać nie­mal wszę­dzie byle tylko zacho­wać odle­głość przy­naj­mniej 50 metrów od naj­bliż­szej drogi, torów kole­jo­wych, czy ofi­cjal­nych kam­pin­gów (pomi­ja­jąc oczy­wi­ście ozna­czone tereny pry­watne). W bar­dziej popu­lar­nych miej­scach dystans ten trzeba cza­sem zwięk­szyć do 800 metrów. Kam­pe­ro­wa­nie na dziko ma swoje plusy i minusy. Z jed­nej strony wol­ność ogra­ni­czona jedy­nie pojem­no­ścią zbior­nika na czarną i szarą wodę i zapa­sem wody pit­nej (ich pojem­ność pozwa­lała nam na 3 dni życia na dziko, bez wizyty na kem­pingu), z dru­giej zaś, brak kon­taktu z dru­gim czło­wie­kiem a wręcz ze świa­tem (wi-fi dostępne jest z reguły tylko na kem­pin­gach), ale czyż nie o to w tym wszyst­kim cho­dzi?

(jakoś na innym tle, jako cie­ka­wostko-porada)

Ame­ry­kań­ski kem­ping dla kam­pe­rów nazy­wany jest naj­czę­ściej RV Park (kam­per to po ang. recre­atio­nal vehice albo motor­home). Zatrzy­mu­jąc się na noc kam­perem, możemy wybrać jedną z kilku dostęp­nych opcji:

• full hookup – na wyku­pio­nym miej­scu znaj­dziesz pod­łą­cze­nie do prądu, wody pit­nej i ście­ków, jesteś w pełni samo­wy­star­czalny,

• par­tial hookup – pod­łą­czysz się pod prąd i wodę, ścieki będziesz musiał zrzu­cać w wyzna­czo­nym miej­scu (dump sta­tion),

• dry spot – puste miej­sce, musisz mieć zapas wody pit­nej, pusty bak na ścieki, a prąd czer­pać z agre­ga­tora.

W zależ­no­ści od tego, czym jeż­dzisz musisz jesz­cze wybrać miej­sce, na któ­rym uda ci się zapar­ko­wać:

• back-in – masz kam­pera i znasz się na rze­czy – wjeż­dżasz na wyzna­czone miej­sce tyłem

• pull-thru – masz pod­piętą przy­czepę, bar­dzo dłu­giego kam­pera lub kam­pera stan­dar­do­wych roz­mia­rów, któ­rym jeź­dzisz dopiero od 10 minut – wjeż­dżasz na miej­sce przo­dem i wyjeż­dżasz drugą stroną, także przo­dem (tzw. miej­sce prze­lo­towe).

Wie­lo­krot­nie korzy­sta­li­śmy też z kem­pin­gów bez­ob­słu­go­wych, czyli takich na któ­rych nie było żywej duszy z obsługi, a infor­ma­cję o tym, gdzie możemy się zatrzy­mać i w jaki spo­sób rano zapła­cić dosta­wa­li­śmy mailem, smsem lub w koper­cie powie­szo­nej na pło­cie kem­pingu. Aby zapła­cić musie­li­śmy po pro­stu wrzu­cić odpo­wied­nią sumę do koperty, napi­sać na niej, za które miej­sce pła­cimy, a kopertę wrzu­cić do skrzynki.

Nie­mniej jed­nak, mimo, że jest to dozwo­lone na Ala­sce nie roz­bi­ja­li­śmy się na dziko i zawsze na noc sta­ra­li­śmy się zjeż­dżać na kem­ping. Po pierw­sze dla­tego, że chcie­li­śmy poin­te­gro­wać się tro­chę z lokalną spo­łecz­no­ścią i innymi tury­stami, pod­łą­czyć się do Inter­netu, który pra­wie zawsze był dostępny w for­mie sieci bez­prze­wo­do­wej na kem­pingowej recep­cji lub w jej pobliżu i wresz­cie z obawy przed niedź­wie­dziami. A obawa ta nie była nie­uza­sad­niona… Może gdy­by­śmy pierw­szego dnia nie doświad­czyli i nie zoba­czyli tego, co doświad­czyliśmy i zoba­czyliśmy, to nie cią­gnę­li­by­śmy tak bar­dzo do cywi­li­za­cji w postaci ogro­dzo­nego i strze­żo­nego przez kogoś kem­pingu. Może wów­czas czę­ściej roz­bi­ja­li­by­śmy się na dziko, czyli w miej­scach do tego prze­zna­czo­nych, ale bez pono­sze­nia jakich­kol­wiek opłat z tego tytułu i bez kem­pingowych udo­god­nień. Może…

Fakty były jed­nak takie, że już pierw­szego dnia po wylą­do­wa­niu zoba­czy­li­śmy na par­kingu niedź­wie­dzia ata­ku­ją­cego samo­chód oso­bowy w poszu­ki­wa­niu jedze­nia, który następ­nie został zastrze­lony nie­malże na naszych oczach przez straż­nika parku. Było to naj­bar­dziej nie­ocze­ki­wane i spek­ta­ku­larne otwar­cie waka­cji ever. Cze­goś takiego się nie spo­dzie­wa­li­śmy i nie wyobra­ża­li­śmy sobie nawet w naj­śmiel­szych snach o Ala­sce. A nie było to prze­cież jakieś odludne miej­sce. Ot par­king za mia­stem, z któ­rego pro­wa­dził szlak na górkę, na którą chcie­li­śmy wejść, żeby zoba­czyć pano­ramę Ancho­rage. Trzy­mał nas jesz­cze jetlag, więc wsta­li­śmy skoro świt i traf chciał, że przy­je­cha­li­śmy na ów par­king bar­dzo wcze­śnie, prak­tycz­nie przed wszyst­kimi. No poza jedną panią, która przy­je­chała tu przed nami i nie­opatrz­nie przed wyj­ściem na szlak zosta­wiła w samo­cho­dzie na przed­nim sie­dze­niu pasa­żera ple­cak z jedze­niem. Nie trzeba było długo cze­kać. Jak zaje­cha­li­śmy na par­king to auto było już zdo­byte, pory­so­wane drzwi, wybita szyba od strony kie­rowcy, pęk­nięta przed­nia szyba i sfor­so­wany ple­cak z kanap­kami. A miś sie­dział na środku par­kingu i zaja­dał. Począt­kowo nie wie­rzy­li­śmy wła­snym oczom. Obser­wo­wa­li­śmy wszystko z auta, z bez­piecz­nej odle­gło­ści. Po jakimś cza­sie zaczęli zjeż­dżać się ludzie. Widać było, że część z nich to lokalni miesz­kańcy, któ­rzy przy­je­chali na spa­cer z psami. Wie­dzieli co robić. Zadzwo­nili po ran­gera. Miś na widok ludzi scho­wał się ze swoją zdo­by­czą w krzaki. Straż­nik wyjął strze­blę i poszedł za nim. Odje­cha­li­śmy. Nie chcie­li­śmy, żeby Gabi to widziała. Strzał sły­chać było z daleka. Jak wró­ci­li­śmy na par­king po jakimś cza­sie, zde­ter­mi­no­wani, żeby wejść na tę górę, to tru­chło niedź­wie­dzia było już pako­wane na kipę pick-upa ran­gera. Na wła­sne oczy prze­ko­na­li­śmy się, że fed bear is a dead bear (nakar­miony niedź­wiedź to mar­twy niedź­wiedź), i zro­zu­mie­li­śmy dla­czego Ala­ska­nie tak dbają o to, żeby niedź­wie­dzie nie pod­cho­dziły pod ich domo­stwa. Kosze na śmieci są meta­lowe, zamy­kane na kłódkę. Na kem­pin­gach obo­wią­zuje zakaz wyrzu­ca­nia śmieci po godzi­nie 21.00. Na par­kingach w par­kach stoją spe­cjalne meta­lowe kon­te­nery, do któ­rych przed wyj­ściem na szlak należy scho­wać wszelką żyw­ność prze­wo­żoną w samo­cho­dzie. No i wszę­dzie ostrze­że­nia, tabliczki infor­ma­cyjne, zakazy, nakazy, instruk­cje jak zacho­wać się w razie spo­tka­nia z niedź­wie­dziem. Aby unik­nąć kon­taktu z misiem należy przede wszyst­kim być gło­śno. Wszel­kie cho­dze­nie po górach z dzwo­necz­kami, gło­śne roz­ma­wia­nie i kla­ska­nie jest mile wska­zane. My mie­li­śmy naszego pry­wat­nego odstra­szy­ciela niedź­wie­dzi czyli Gabi, któ­rej nie dość, że buzia się nie zamy­kała, to jesz­cze gadała i śpie­wała tak gło­śno, że nie mie­li­śmy szans na żadne przy­pad­kowe oko w oko z niedź­wie­dziem. Poza tym, dosta­li­śmy na wypo­sa­że­niu kam­pera spray na niedź­wie­dzie, któ­rego na szczę­ście nie uży­li­śmy i nie wiem nawet czy gdyby przy­szło co do czego, to umie­li­by­śmy go użyć, ale nosi­li­śmy go w kie­szeni spodni dla więk­szego kom­fortu psy­chicz­nego i poczu­cia bez­pie­czeń­stwa, głów­nie mojego. Gabi nie zda­wała sobie z niczego sprawy, a Arek jak zwy­kle był prze­ko­nany, że żad­nego niedź­wie­dzia nie spo­tkamy. Spo­tka­li­śmy. Ponad czter­dzie­ści. W parku naro­do­wym Bro­oke Falls, do któ­rego pole­cie­li­śmy spe­cjal­nie po to, by je pooglą­dać i sfo­to­gra­fo­wać jak pro­sto do pyska łapią łoso­sie pły­nące w górę rzeki na tarło. To tam ukoń­czy­li­śmy szkołę dla niedź­wie­dzi czyli szko­le­nie z zacho­wa­nia się w parku peł­nym niedź­wie­dzi, w któ­rym to my jeste­śmy intru­zami, bo one są prze­cież u sie­bie. Bo jak ina­czej nazwać ala­skań­ską wil­der­ness, do któ­rej można dostać się tylko wodo­lo­tem, który ląduje na środku jeziora i dobija do plaży, za którą jest już tylko ściana lasu – kró­le­stwo i ostoja niedź­wie­dzia griz­zly. Jest tam kilka zabu­do­wań, w któ­rych miesz­kają i urzę­dują straż­nicy parku, wycięci niczym z kre­skówki o Misiu Yogi. I nic poza tym. Zna­czy się nic poza set­kami niedź­wie­dzi, dla któ­rych jest to natu­ralne śro­do­wi­sko. Rodzą się tam, umie­rają, wal­czą o przy­wódz­two, zagry­zają młode. Wszystko poza kon­trolą czło­wieka. Spę­dzi­li­śmy tam nie­całe cztery godziny. W tym cza­sie pocho­dzi­li­śmy tro­chę po wyzna­czo­nych i patro­lo­wa­nych przez straż­ni­ków ścież­kach, poob­ser­wo­wa­li­śmy je z plat­formy wido­ko­wej nad rzeką i wodo­spa­dem, poro­bi­li­śmy zdję­cia godne Natio­nal Geo­gra­phic i z łączną liczbą czter­dzie­stu zoba­czo­nych niedź­wie­dzi, w tym matki z trójką mło­dych, wró­ci­li­śmy do cywi­li­za­cji, o ile można tak nazwać pozo­stałą część Ala­ski i Yukonu.

Niedź­wie­dzią przy­godę na Ala­sce i w Yuko­nie trak­tu­jemy do dziś jako lek­cję przy­rody, sym­biozy, i wspól­nego egzy­sto­wa­nia ludzi i dzi­kich zwie­rząt, lek­cję, któ­rej żadna szkoła nie nauczy tak dobrze, jak życie i doświad­cze­nie.

Ale na początku trzeba było bar­dzo wcze­śnie wstać…

Naj­dłuż­szy dzień w życiu

Samo­lot z War­szawy star­to­wał o 7:45, więc wstać musie­li­śmy około 5 rano. Gabi nie była z tego powodu naj­szczę­śliw­sza. Na szczę­ście za oknem już nie­mal od godziny świe­ciło let­nie słońce. Pierw­szy przy­sta­nek we Frank­fur­cie, a po godzi­nie dłu­uugi lot do Seat­tle. Po czte­ro­go­dzin­nym ocze­ki­wa­niu na lot­ni­sku, liniami (a jakże) Ala­ska Air­li­nes w ciągu trzech i pół godziny dotar­li­śmy do naj­więk­szego mia­sta Ala­ski – Ancho­rage. Była godzina 19 czasu ala­skań­skiego. Według zegara minęło tylko 11 godzin. Doda­jąc jed­nak 10 godzin róż­nicy czasu ozna­czało to, że nasza podróż trwała 21 godzin. I wciąż mie­li­śmy dzień! W lipcu w połu­dnio­wej Ala­sce słońce zacho­dzi dopiero przed 23.

Ode­bra­li­śmy wypo­ży­czony na nie­całe 24 godziny samo­chód i żeby zgu­bić tro­chę jet lagu, poje­cha­li­śmy na punkt wido­kowy nad Zatoką Cooka z wido­kiem na cen­trum mia­sta i ota­cza­jące je góry. I wtedy poczu­li­śmy, że to będzie cudowna podróż.

Noc­leg mie­li­śmy zare­zer­wo­wany w odle­gło­ści kilku kilo­me­trów od cen­trum. Dotar­li­śmy tam po 20 minu­tach, ale już po kilku minu­tach jazdy wie­dzie­li­śmy, że to nie jest zwy­kłe miej­sce.

Led­wie wyje­cha­li­śmy z lot­ni­ska, a wje­cha­li­śmy w las, który dopro­wa­dził nas nie­mal do furtki naszego celu. Duży stary dom, wokoło gęsty lasek i żywego ducha. Na drzwiach przy­kle­jona była koperta z moim nazwi­skiem. W środku kilka słów powi­ta­nia i numer pokoju. Wyglą­dało, jak­by­śmy spę­dzali tam noc sami. Nie mie­li­śmy siły dłu­żej się nad tym zasta­na­wiać. Padli­śmy na łóżka i już tak zosta­li­śmy do rana.

Niedź­wiedź

Bio­rąc pod uwagę dzie­się­cio­go­dzinną róż­nicę czasu, to obu­dzi­li­śmy się zaska­ku­jąco późno, gdzieś około 5 nad ranem. O 7 mie­li­śmy jedno z naj­dziw­niej­szych śnia­dań w histo­rii. Wła­ści­cielka, kobieta w śred­nim wieku, przy­rzą­dziła (tylko dla nas) sma­żone, słod­kie tosty z cukrem pudrem, a do tego… kieł­ba­ski w stylu pol­skich kotle­tów mie­lo­nych i jajka. Na szczę­ście były też płatki i jogurt dla Gabi, więc jakoś dali­śmy radę. Ucię­li­śmy sobie miłą poga­wędkę o Ala­sce, o tym, skąd jeste­śmy, co chcemy zoba­czyć. Poże­gna­li­śmy się cie­pło i ruszy­li­śmy na pod­bój dzi­kiej kra­iny.

Pierw­szym przy­stan­kiem był Flat­top Moun­tain, góru­jący nad mia­stem pła­sko­wyż, z któ­rego roz­po­czyna się kilka szla­ków gór­skich. Widoki stam­tąd miały być wyjąt­kowe, ale nie spo­dzie­wa­li­śmy się zupeł­nie tego, co zasta­li­śmy… Wje­cha­li­śmy na spory par­king, na któ­rym stały zale­d­wie trzy samo­chody (wciąż był wcze­sny ranek). Roz­glą­da­łem się, gdzie naj­le­piej zapar­ko­wać, gdy nagle Lila krzyk­nęła: „Niedź­wiedź!”. Niedź­wiedź? Tak bli­sko mia­sta? Ale oka­zało się, że rze­czy­wi­ście! Obok sto­ją­cego na środku par­kingu samo­chodu sie­dział niedź­wiedź, a w łapach trzy­mał… ple­cak. I upo­rczy­wie pró­bo­wał coś z niego wycią­gnąć. Sie­dzie­li­śmy w aucie około 20 metrów od tego przed­sta­wie­nia i oczy­wi­ście ani myśle­li­śmy wysiąść. Po dru­giej stro­nie par­kingu grupa może pię­ciu osób także przy­glą­dała się wysił­kom misia. Co chwila pod­jeż­dżały kolejne samo­chody. Ich kie­rowcy i pasa­że­ro­wie byli nie mniej zdzi­wieni od nas. Na szczę­ście niedź­wiedź nie wyka­zy­wał żad­nego zain­te­re­so­wa­nia coraz licz­niej zbie­ra­ją­cymi się ludźmi, dobrał się już do jakie­goś sma­ko­łyku zawi­nię­tego w biały papier – może jakiejś kanapki – i spo­koj­nie go pała­szo­wał.

Wszystko trwało około pół godziny. Po tym cza­sie na par­kingu poja­wił się park ran­ger, czyli umun­du­ro­wany straż­nik leśny. Niedź­wiedź jakby wyczuł kło­poty, wziął resztę prze­ką­ski i scho­wał się w krza­kach obok par­kingu. Straż­nik wyko­nał jedną roz­mowę tele­fo­niczną, a następ­nie wszedł z bro­nią w ręku w krzaki. Odje­cha­li­śmy z obawy przed tym, co miało nastą­pić. Z oddali sły­sze­li­śmy trzy strzały. Po powro­cie na par­king widzie­li­śmy, jak straż­nik z kil­koma gapiami wrzu­cał tru­chło niedź­wie­dzia na pakę pick-upa, po czym odje­chał.

Jesz­cze przez jakiś czas nie mogli­śmy uwie­rzyć w to, co się wła­śnie wyda­rzyło na naszych oczach. Obej­rze­li­śmy pechowy samo­chód, z któ­rego miś wycią­gnął ple­cak. Był mocno znisz­czony, popę­kane szyby przed­nia i tylna, wybita szyba od strony kie­rowcy, wszę­dzie wgnie­ce­nia i rysy od pazu­rów. Niedź­wiedź – mimo że był to czarny bari­bal, do tego nie­zbyt duży – miał nie­by­wałą siłę.

Taką przy­godą przy­wi­tała nas Ala­ska. Prze­szli­śmy się jesz­cze zgod­nie z pla­nem po oko­licy. Widoki rze­czy­wi­ście zapie­rały dech w pier­siach. Tego dnia poje­cha­li­śmy jesz­cze do doliny Eagle River, gdzie spa­ce­ro­wa­li­śmy po jesz­cze pięk­niej­szej oko­licy, wśród gór, jezior, wodo­spa­dów i lasów. Jed­nak poranne doświad­cze­nie spo­wo­do­wało, że czu­li­śmy się na szlaku nie­zbyt pew­nie. Dopiero powrót do cen­trum Ancho­rage spra­wił, że zapo­mnie­li­śmy na chwilę o niedź­wie­dziach.

Niedź­wiedź, jego zdo­bycz i znisz­czony samo­chód, Ancho­rage

Ancho­rage oka­zało się zaska­ku­jąco przy­ja­znym miej­scem, może też dla­tego, że pogoda była wyjąt­kowo nie­ala­skań­ska – pełne słońce i ponad 20 stopni Cel­sju­sza. Zoba­czy­li­śmy kilka waż­nych miejsc, zje­dli­śmy obiad w w popu­lar­nym barze F Street Sta­tion przy jed­nej z głów­nych ulic i ruszy­li­śmy z powro­tem na lot­ni­sko, aby oddać nasz jed­no­dniowy samo­chód.

Stam­tąd ode­brał nas kie­rowca nie­wiel­kiego busa i zawiózł w zupeł­nie inną, połu­dniową część mia­sta.

To tam wła­śnie mie­li­śmy wypo­ży­czyć naszego pierw­szego w życiu kam­pera!

Wszystko odbyło się nie­zwy­kle spraw­nie. Zgło­si­li­śmy się na recep­cji, zoba­czy­li­śmy na elek­tro­nicz­nej tablicy, że zosta­niemy obsłu­żeni za 10 minut, poka­za­li­śmy pasz­porty i prawo jazdy, pod­pi­sa­li­śmy umowę, obej­rze­li­śmy film instruk­ta­żowy o tym, jak korzy­stać z tak nie­ty­po­wego samo­chodu, i ode­bra­li­śmy klu­cze. Przed samym wyjaz­dem pode­szła do nas turystka, która – jak się oka­zało – koń­czyła wła­śnie swoje waka­cje na Ala­sce i chciała nam prze­ka­zać kilka zbęd­nych już dla niej rze­czy jak olej, ryż, patel­nie i – co nas nie­zmier­nie ucie­szyło – spray prze­ciw niedź­wie­dziom. Tak, dzień pierw­szy był dniem pod zna­kiem niedź­wie­dzia.

Ruszy­li­śmy. Kie­ro­wa­nie samo­cho­dem o dłu­go­ści 7,5 metra, sze­ro­ko­ści 2,5 metra i wyso­ko­ści 3,3 metra jest począt­kowo bar­dzo dziw­nym uczu­ciem. Lekko spo­cony prze­je­cha­łem pierw­sze 1,5 km do super­mar­ketu, w któ­rym zro­bi­li­śmy duże zakupy, po czym roz­po­czę­li­śmy nasze „Wspa­niałe ala­skań­skie waka­cje”. Tego dnia prze­je­cha­li­śmy jesz­cze jakieś 70 kilo­me­trów wzdłuż połu­dnio­wej odnogi Zatoki Cooka i u nasady pół­wy­spu Kenai zna­leź­li­śmy nasz pierw­szy kem­ping dosto­so­wany do domów na kół­kach.

Pierw­sze dotknię­cie dzi­czy

7 milio­nów 200 tysięcy, zgoda, Edu­ard? – zapy­tał Wil­liam H. Seward.

Zgoda, Wil­liam – odpo­wie­dział Edu­ard Andrie­je­wicz Sto­eckl.

Była 4 nad ranem 30 marca 1867 roku. Sto­eckl był wtedy rosyj­skim amba­sa­do­rem w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Miesz­kał w Waszyng­to­nie od 1850, gdzie peł­nił począt­kowo rolę chargé d’affa­ires. Oże­nił się z Ame­ry­kanką i nawią­zał wiele przy­ja­ciel­skich sto­sun­ków z ame­ry­kań­skimi poli­ty­kami, w tym z Wil­lia­mem Sewar­dem. Seward był zaś ame­ry­kań­skim sekre­ta­rzem stanu, czyli odpo­wied­ni­kiem mini­stra spraw zagra­nicz­nych. Obu zale­żało na szyb­kim dobi­ciu targu. Amba­sa­dor dostał misję od cara Alek­san­dra II, a sekre­tarz był oso­bi­ście wiel­kim zwo­len­ni­kiem trans­ak­cji. W taki spo­sób doko­nano sprze­daży Ala­ski Ame­ry­ka­nom.

Zatoka Cooka

Wszystko zaczęło się w 1857 roku. Po bole­snej porażce Rosji z koali­cją bry­tyj­sko-fran­cu­ską w woj­nie krym­skiej 1853–1856, naj­wyżsi krem­low­scy ofi­cjele oba­wiali się, że Bry­tyj­czycy siłą zajmą Ala­skę (nazy­waną w Moskwie „Rosyj­ską Ame­ryką”), a armia car­ska nie będzie w sta­nie nic zro­bić. Wtedy to młod­szy brat cara, książę Kon­stanty, roz­po­czął naci­ski, aby tę odle­głą zie­mię sprze­dać. Car uznał, że pomysł jest „wart roz­wa­że­nia”. Koło histo­rii ruszyło. Nie­ofi­cjalne nego­cja­cje z Ame­ry­ka­nami roz­po­częto bez­zwłocz­nie, ale wojna sece­syjna prze­kre­śliła moż­li­wość ich szyb­kiego zakoń­cze­nia. Po woj­nie car naka­zał Sto­ec­klowi powrót do roz­mów. Pier­wot­nie cena oscy­lo­wała wokół 5 milio­nów dola­rów, ale Rosja­nie uznali ją za nie­wy­star­cza­jącą. 15 marca 1867 roku Sto­eckl i Seward uzgod­nili, że Ala­ska zosta­nie sprze­dana za równe 7 milio­nów dola­rów. Jed­nak część przed­sta­wi­cieli rządu rosyj­skiego miała jesz­cze wąt­pli­wo­ści. Aby je roz­wiać, Seward dorzu­cił 200 tysięcy dola­rów. Trans­ak­cja została zawarta. Ozna­czało to, że kilo­metr kwa­dra­towy tej dzi­kiej kra­iny wyce­niono śred­nio na 4,74 dolara.

Po uwzględ­nie­niu infla­cji i dzi­siej­szej siły nabyw­czej ówcze­sne 7,2 miliona dola­rów w roku 2009 byłoby równe 106 milio­nom dola­rów. Wła­śnie w tym roku – 2009 – hisz­pań­ski klub Real Madryt kupił od Man­che­steru Uni­ted por­tu­gal­skiego napast­nika Cri­stiano Ronaldo. Zapła­cił za niego rów­no­war­tość 125 milio­nów dola­rów…

Nasz pierw­szy pora­nek w kam­pe­rze był sło­neczny, ale dość chłodny i wietrzny. Szczyty oko­licz­nych gór błysz­czały śnież­nymi cza­pami. Wokoło lśniły dzie­siątki kam­pe­rów, więk­szość dużo więk­szych od naszego, jed­nak teren kem­pingu był tak duży, że naj­bliż­szy pojazd stał dobre dwa­dzie­ścia metrów od nas.

Po dwu­dzie­sto­mi­nu­to­wej podróży doje­cha­li­śmy nad Por­tage Lake, czyli uro­kli­wie poło­żo­nego jeziora, do któ­rego ześli­zguje się lodo­wiec. Naj­pierw podzi­wia­li­śmy kilka nie­wiel­kich gór lodo­wych pły­wa­ją­cych nie­da­leko brzegu, a następ­nie zwie­dzi­li­śmy pobli­skie cen­trum tury­styczne.

Dalej podą­ża­li­śmy na połu­dnie przez nie­mal cały pół­wy­sep Kenai, naj­pierw przez śro­dek, a póź­niej jego zachod­nim wybrze­żem. Pół­wy­sep jest naj­chęt­niej odwie­dzaną przez tury­stów czę­ścią Ala­ski, prze­pły­wają wokół niego wiel­kie statki wyciecz­kowe star­tu­jące w Seat­tle lub Van­co­uver. Jest to też sto­sun­kowo gęsto zalud­niona część stanu. Oczy­wi­ście to bar­dzo względne, bo Ala­ska jest nie­po­rów­ny­walna do niczego innego. Prze­jeż­dża­li­śmy przez kilka nie­wiel­kich mia­ste­czek, w któ­rych życie toczy się zupeł­nie ina­czej niż w Euro­pie. W każ­dym znaj­duje się tylko jeden dość duży sklep spo­żyw­czy, a obok czę­sto drugi sklep, tym razem z wypo­sa­że­niem dla myśli­wych i węd­ka­rzy – ostra broń, wnyki, sejfy na strzelby i tym podobne akce­so­ria.

Poza mia­stecz­kami zaob­ser­wo­wa­li­śmy dość dużo nie­wiel­kich osad lub wręcz poje­dyn­czych gospo­darstw, szcze­gól­nie zauwa­żyć to można na zachod­nim wybrzeżu. Za to oko­lice rzeki Rus­sian River jawiły się nam jak jedno wiel­kie cen­trum tury­styki na świe­żym powie­trzu, od spły­wów kaja­ko­wych, poprzez rafting, po naj­po­pu­lar­niej­szy sport, jakim jest tutaj węd­kar­stwo.

Zatrzy­ma­li­śmy się na jed­nym z licz­nych punk­tów wido­ko­wych na wybrzeżu. W dali po dru­giej stro­nie Zatoki Cooka mie­niły się olśnie­wa­jące, ośnie­żone szczyty.

Obok stała para tury­stów. Nagle kobieta par­sk­nęła śmie­chem i roz­ba­wiona wyja­śniła nam, że zapy­tała przed chwilą męża, czy te góry to już Rosja. Wszy­scy zaczę­li­śmy się śmiać. Stąd do Rosji jest jesz­cze ponad 1100 kilo­me­trów. Przy oka­zji zda­li­śmy sobie sprawę, że na tere­nie, w kie­runku któ­rego patrzy­li­śmy – mimo że leży tam 2/3 Ala­ski – nie­mal nie ma już osad ludz­kich. To tereny wciąż nie­do­tknięte ludzką stopą.

Po połu­dniu, zanim dotar­li­śmy do miej­sca naszego noc­legu, zna­leź­li­śmy zupeł­nie dziką i pustą plażę. Mimo że to Ala­ska, to spę­dzi­li­śmy na niej jakąś godzinę, bie­ga­jąc boso po czar­nym pia­sku i bro­dząc w zim­nej wodzie. W końcu wró­ci­li­śmy do naszego domku na kół­kach i uda­li­śmy się do Homer, jed­nego z naj­po­pu­lar­niej­szych kie­run­ków tury­stycz­nych i jede­na­stego co do wiel­ko­ści mia­sta Ala­ski o popu­la­cji… 5000 miesz­kań­ców. Na połu­dnie od mia­sta wybu­do­wano nie­mal 7-kilo­me­tro­wej dłu­go­ści gro­blę i to na niej sku­piają się firmy ofe­ru­jące przy­jezd­nym nie­mal każdą atrak­cję. Poszli­śmy zwie­dzić to nad wyraz zatło­czone, jak na Ala­skę, miej­sce. Sklepy z pamiąt­kami, restau­ra­cje, hotele, marina – to wszystko zna­leźć można przy jed­nej ulicy. Przy restau­ra­cjach zain­te­re­so­wani mogą z nie­do­wie­rza­niem podzi­wiać mistrzo­stwo file­to­wa­nia hali­buta lub przy­go­to­wa­nie ostryg. Po dro­dze odwie­dzi­li­śmy firmę, która następ­nego dnia miała się nami zaopie­ko­wać. Spraw­dzono nasze dane i każ­dego dokładne zwa­żono. Już nie mogli­śmy się docze­kać kolej­nego dnia.

Griz­zly w Parku Naro­do­wym Kat­mai

Naj­wspa­nial­sze wido­wi­sko na świe­cie

Park Naro­dowy Kat­mai leży około 270 kilo­me­trów na połu­dniowy zachód od Homer. Poza kil­koma budyn­kami słu­żą­cymi straż­ni­kom parku, na obsza­rze o powierzchni 130 na 130 kilo­me­trów nie ma śla­dów dzia­łal­no­ści czło­wieka. Do parku nie można dostać się ani samo­cho­dem, ani stat­kiem. Nie ma tam też żad­nych lot­nisk, więc kla­syczny samo­lot także odpada. Zatem jak?

Wcze­snym ran­kiem odłą­czy­li­śmy się od naszej infra­struk­tury kem­pin­go­wej (prąd, woda, ścieki) i prze­je­cha­li­śmy 5 kilo­me­trów do miej­sca zbiórki nad nie­wiel­kim jezio­rem. W budynku cze­kało już kilka osób, które wraz z nami miały udać się na wycieczkę do parku. Przy brzegu cze­kał też nasz kolejny śro­dek trans­portu – nie­wielki, ośmio­oso­bowy samo­lot na pły­wa­kach. Przed wej­ściem na pokład (które nie należy do naj­prost­szych) kapi­tan zro­bił nam krót­kie szko­le­nie, które raczej bar­dziej wszyst­kich prze­stra­szyło, niż uspo­ko­iło. Tam, dokąd lecimy, są niedź­wie­dzie, bar­dzo dużo niedź­wie­dzi. Są wszę­dzie i nie unik­niemy bli­skich z nimi spo­tkań. No niby po to lecimy, ale per­spek­tywa bli­skiego spo­tka­nia z wiel­kim dra­pież­ni­kiem, pod­czas któ­rego naszą jedyną obroną ma być uda­wa­nie więk­szego, niż się naprawdę jest (poprzez pod­nie­sie­nie rąk) albo gło­śne i pewne prze­ma­wia­nie do zwie­rzę­cia (naprawdę nie­ważne, co się mówi i w jakim języku), nie spra­wiła, że czu­li­śmy się pew­niej. A prze­cież na pokła­dzie mie­li­śmy jesz­cze trzy­latkę, która bar­dzo chciała zoba­czyć misie. Jedyną infor­ma­cją, która dodała nam kurażu, była taka, że niedź­wie­dzie są tak obje­dzone łoso­siami, że zupeł­nie nie inte­re­sują się dziw­nymi dwu­noż­nymi isto­tami krą­żą­cymi wokoło. Zapię­li­śmy pasy, każdy zało­żył wiel­kie słu­chawki (samo­lot ma potężny sil­nik i wewnątrz jest bar­dzo gło­śno) i wystar­to­wa­li­śmy. Start z jeziora jest nie­mal tak samo kom­for­towy jak start z pasa star­to­wego, wła­ści­wie nie odczu­li­śmy róż­nicy. Po chwili za hory­zon­tem znik­nęło Homer i ostat­nie ślady cywi­li­za­cji. Prze­la­ty­wa­li­śmy nad bajecz­nie kolo­ro­wymi tere­nami, na któ­rych wciąż nie­po­dziel­nie kró­luje natura. Po dwóch godzi­nach wylą­do­wa­li­śmy na jezio­rze w środku parku. Wokoło widzie­li­śmy tylko góry i lasy. Samo­lot dopły­nął do brzegu, a kapi­tan przy­wią­zał go spraw­nie liną do jed­nego z pni. Po chwili sta­li­śmy w kilka osób na brzegu, na wąskiej kamie­ni­stej plaży i nie za bar­dzo wie­dzie­li­śmy, co robić dalej. Pięć metrów od nas pięła się w górę ściana lasu, a za nią była tajem­ni­cza kra­ina, w któ­rej kró­lują niedź­wie­dzie. Kapi­tan samo­lotu wska­zał nam ścieżkę tuż na skraju drzew.

– Idź­cie w tam­tym kie­runku, tam są zabu­do­wa­nia. Widzimy się tutaj z powro­tem o 15 – poma­chał nam i zajął się oglę­dzi­nami maszyny.

Była 10 rano, więc mie­li­śmy czasu aż nadto, żeby podzi­wiać naturę w jej naj­bar­dziej nie­ujarz­mio­nej for­mie. Po dro­dze zauwa­ży­li­śmy jesz­cze trzy inne samo­loty zapar­ko­wane nad brze­giem. Tego dnia do Kat­mai przy­le­ciało zapewne około kil­ku­dzie­się­ciu osób. Doszli­śmy do budyn­ków. W naj­więk­szym mie­ściła się baza straż­ni­ków, tam też zro­biono nam ostatni instruk­taż.

– Będzie­cie na tere­nie, na któ­rym kró­lują niedź­wie­dzie. Nie wolno się do nich zbli­żać, nie wolno mieć przy sobie żad­nej żyw­no­ści oprócz czy­stej wody. Chodź­cie w gru­pach, zacho­wuj­cie się gło­śno. Naj­gor­sze, co może­cie zro­bić, to podejść bez­sze­lest­nie do śpią­cego niedź­wie­dzia. Zacho­wuj­cie się tak, aby niedź­wie­dzie z daleka usły­szały, że idzie­cie. No i baw­cie się dobrze.

Scho­wa­li­śmy nasz pro­wiant w spe­cjal­nej szo­pie i ruszy­li­śmy ścieżką. Jesz­cze przez chwilę szli­śmy wśród kilku budyn­ków, z któ­rych jeden oka­zał się restau­ra­cją, a drugi oto­czoną pło­tem pod napię­ciem wiatą, pod którą można było spo­żyć ostatni posi­łek.

W miej­scu, w któ­rym skoń­czyły się ślady obec­no­ści czło­wieka, stał straż­nik i poka­zał nam, żeby­śmy się cof­nęli. O co cho­dzi? Po chwili, w odle­gło­ści około 50 metrów, naszą ścieżkę prze­kro­czyły trzy niedź­wie­dzie griz­zly. Jeden na chwilę skie­ro­wał na nas wzrok, ale naj­wi­docz­niej nie wzbu­dzi­li­śmy jego zain­te­re­so­wa­nia. O rany! Nasze pierw­sze niedź­wie­dzie griz­zly na Ala­sce!

I do tego tak bli­sko! Gabi w nosi­dle na moich ple­cach zaczęła mnie poga­niać: – No idź tata, idź.

Po chwili straż­nik życzył nam uda­nej wycieczki i pozwo­lił iść dalej. To zna­czy dokład­nie w kie­runku, w któ­rym przed chwilą podą­żały niedź­wie­dzie. Zebra­li­śmy się w grupę sze­ścio­oso­bową i szli­śmy ścieżką przez dziki las. Co kilka metrów natra­fia­li­śmy na kupy niedź­wie­dzi.

– Gabi, zobacz, kupa niedź­wie­dzia. Widzisz?

Przy­po­mnie­li­śmy sobie, że mamy być gło­śno. – Kupa niedź­wie­dzi! – gło­śno, nie do końca popraw­nie krzyk­nęła nasza córka i poka­zała na kolejny pla­cek przy ścieżce. – Kupa niedź­wie­dzi! – krzy­czała co chwilę i nie prze­sta­wała się przy tym śmiać. Ona miała frajdę, a my dar­mowy „odstra­szacz”. Po chwili za ple­cami usły­sza­łem: „Mam tę moc, mam tę moc….” Cie­kawe, czy ten las kie­dy­kol­wiek sły­szał taki reper­tuar.

Po dro­dze dwu­krot­nie musie­li­śmy się zatrzy­mać i chwilę pocze­kać, bo ścieżkę blo­ko­wał futrza­sty jego­mość. Po około dwóch kilo­me­trach dotar­li­śmy do drew­nia­nej rampy zamy­ka­nej wielką furtką. Prze­szli­śmy przez nią, a rampa powoli zaczęła piąć się do góry, by osta­tecz­nie zawi­snąć jakieś dwa metry nad zie­mią.

Samica griz­zly polu­jąca na łoso­sie, Bro­oks Falls, Park Naro­dowy Kat­mai

Tutaj już czu­li­śmy się bez­piecz­nie. Na końcu rampy znaj­do­wało się roz­wi­dle­nie. Jeden mostek pro­wa­dził nad Bro­oks Falls, nie­wielki wodo­spad, a drugi nad rzekę. Bro­oks Falls jest kul­mi­na­cją każ­dej wycieczki do Kat­mai, to nad nim krę­cone są naj­wspa­nial­sze filmy opo­wia­da­jące o ala­skań­skich niedź­wie­dziach. Naj­pierw jed­nak pil­nu­jąca straż­niczka wpi­sała nas do książki. Mie­li­śmy godzinę na to, żeby z nie­du­żej, miesz­czą­cej kil­ka­na­ście osób, drew­nia­nej plat­formy posta­wio­nej nad rzeką, tuż obok wodo­spadu oglą­dać naj­pięk­niej­szy spek­takl na świe­cie.

To, co zoba­czy­li­śmy, było jed­nym z naj­nie­zwy­klej­szych doświad­czeń w naszym życiu. Kil­ka­na­ście niedź­wie­dzi odda­lo­nych od nas o kilka, kil­ka­na­ście metrów prze­cha­dzało się wzdłuż rzeki, kąpało się w niej, sta­wało na wysta­ją­cych ponad taflę wody ska­łach, a cza­sem „kłó­ciło” o naj­lep­sze miej­sce. A wszystko to z powodu łososi, które pły­nęły pod prąd i co chwila wyska­ki­wały z wody, pró­bu­jąc poko­nać około metro­wej wyso­ko­ści próg wodny.

Więk­szość niedź­wie­dzi sie­działa poni­żej wodo­spadu po szyję w wodzie i cze­kała leni­wie na prze­pły­wa­jące ryby. Nie­liczne, bar­dziej zde­ter­mi­no­wane, sta­wały na górze wodo­spadu i pró­bo­wały chwy­cić je w powie­trzu. Uda­wało się to co kilka minut.

Co chwilę pod naszą plat­formą prze­cho­dziły olbrzy­mie samce. Były tak bli­sko, że wyda­wało się, że mogli­by­śmy je dotknąć, gdy­by­śmy tylko prze­ło­żyli rękę pomię­dzy szcze­blami (oczy­wi­ście nikt tego nie pró­bo­wał robić).

Godzina minęła bar­dzo szybko. Wró­ci­li­śmy do roz­wi­dle­nia i podą­ży­li­śmy na drugą plat­formę. Tutaj już tylko we trójkę mogli­śmy podzi­wiać igraszki mło­dych niedź­wie­dzi w płyt­kiej wodzie, pogo­nie za rybami, zapasy małych osił­ków. Po kolej­nej godzi­nie zeszli­śmy z rampy i oka­zało się, że… jeste­śmy sami. Pozo­stali tury­ści albo wciąż podzi­wiali niedź­wie­dzie nad rzeką, albo już wró­cili do mini­cy­wi­li­za­cji nad jezio­rem. Hmm, tro­chę strach wra­cać dwa kilo­me­try przez las wśród wszech­obec­nych niedź­wie­dzi. Po chwili spo­tka­li­śmy jedną osobę i utwo­rzyw­szy trzy i pół oso­bową grupę, ruszy­li­śmy. Wra­ca­li­śmy tą samą ścieżką, po dro­dze znów natknę­li­śmy się na włó­czące się po lesie zwie­rzęta. Most, który łączył tereny zupeł­nie dzi­kie z bazą straż­ni­ków parku, był przez chwilę zamknięty z uwagi – oczy­wi­ście – na bli­ską obec­ność niedź­wie­dzi. Tym razem była to matka z prze­uro­czym mło­dym.

Jesz­cze kil­ka­krot­nie widzie­li­śmy te zwie­rzęta dalej lub bli­żej – w sumie tego dnia widzie­li­śmy 45 niedź­wie­dzi. W końcu dotar­li­śmy do „cywi­li­za­cji”. Zje­dli­śmy pyszny obiad w lokal­nej restau­ra­cji, Gabi wybrała sobie plu­szo­wego misia w mini­skle­piku i przy­szy­ko­wa­li­śmy się do powrotu. Wszystko prze­bie­gło spraw­nie i o 17 wylą­do­wa­li­śmy na jezio­rze nie­opo­dal Homer. Zdą­ży­li­śmy jesz­cze zwie­dzić mia­steczko, a póź­niej, już na kem­pingu, podzi­wia­li­śmy nad wodą zachód słońca. Był to jeden z naj­wspa­nial­szych dni spo­śród wszyst­kich naszych wypraw. Gabi nie­stety nie zda­wała sobie chyba sprawy, jak rzadko w życiu można doświad­czyć takiego wido­wi­ska. Dla niej to była przy­goda jak każda inna, jak week­en­dowy spa­cer po gdyń­skim lesie, budo­wa­nie zamku z pia­sku na plaży czy frajda na placu zabaw. Cie­kawe, co będzie czuć, kiedy doro­śnie i przy­po­mni sobie ten dzień pod­czas prze­glą­da­nia zdjęć.

W desz­czu i słońcu

Opu­ści­li­śmy Homer i wró­ci­li­śmy jedyną drogą na pół­noc. Ponow­nie podzi­wia­li­śmy Zatokę Cooka i Rus­sian River, by na wyso­ko­ści Kenai Lake skrę­cić znów na połu­dnie w kie­runku Seward. Pogoda w kratkę, począt­kowo pełne słońce, póź­niej deszcz i spa­dek tem­pe­ra­tury do 9 stopni. Tuż przed mia­stecz­kiem skrę­ci­li­śmy w boczną drogę w kie­runku lodowca Exit Gla­cier. Jest to jeden z dwóch naj­ła­twiej dostęp­nych lodow­ców na Ala­sce. Z par­kingu pro­wa­dzi do niego uro­dziwa trasa wspi­nacz­kowa, na któ­rej wyraź­nie zazna­czono miej­sca, do któ­rych docie­rało czoło lodowca w ciągu ostat­nich 100 lat. Dotar­li­śmy osta­tecz­nie do Seward. Znów zaczęło padać, więc zwie­dzi­li­śmy lokalne akwa­rium. Naj­więk­sze wra­że­nie robiły w nim prze­pły­wa­jące tuż przed naszymi nosami olbrzy­mie uchatki. Nasz kem­ping znaj­do­wał się jesz­cze dalej na połu­dnie, na końcu ostat­niej drogi w tym rejo­nie, kilka kilo­me­trów za mia­stem. Dotar­cie do niego wią­zało się z prze­je­cha­niem po naj­bar­dziej dziu­ra­wej szo­sie, jakiej doświad­czy­li­śmy pod­czas tej podróży. Szcze­gól­nie w kam­pe­rze odczu­wało się każdą dziurę. Za to miej­sce doce­lowe było abso­lut­nie wyjąt­kowe. Nasz samo­chód na noc sta­nął przo­dem do plaży nad Resur­rec­tion Bay, pra­wie 30-kilo­me­tro­wym fior­dzie oto­czo­nym przez poszar­pane góry.

Resur­rec­tion Bay, Park Naro­dowy Kenai Fjords

Ponad falami

Pora­nek był mgli­sty, przez co fiord wyda­wał się jesz­cze bar­dziej tajem­ni­czy. Rano z Gabi obser­wo­wa­li­śmy dzie­siątki zwie­rzą­tek szu­ka­ją­cych na plaży poży­wie­nia, po czym skie­ro­wa­li­śmy się do Seward, skąd wypły­wa­li­śmy w rejs po kolej­nym nie­zwy­kłym zakątku Ala­ski.

Park Naro­dowy Kenai Fjords obej­muje olbrzy­mie pole lodowe Har­dinga oraz (zgod­nie z nazwą) liczne fiordy znaj­du­jące się w połu­dnio­wej czę­ści pół­wy­spu. Z pola lodo­wego spływa do wody 38 lodow­ców.

Rejs dużym kata­ma­ra­nem trwał sześć godzin, pod­czas któ­rych poko­na­li­śmy 160 kilo­me­trów (w obie strony) wzdłuż dwóch fior­dów. Naszym celem był lodo­wiec Aia­lik, jeden z dwóch naj­bar­dziej oka­za­łych w parku. Do czasu opusz­cze­nia Resur­rec­tion Bay rejs był dość spo­kojny, ale w momen­cie wypły­nię­cia na otwarte morze warunki zmie­niły się dia­me­tral­nie. Sta­te­czek zaczął ska­kać po falach jak samo­chód na olbrzy­mich wybo­jach, woda zale­wała wszyst­kie szyby i nikt nawet nie śmiał wyjść poza kabinę. Czę­ści pasa­że­rów te nie­rów­no­ści wody tak bar­dzo dały się we znaki, że wymio­to­wali. Gabi za to ta huś­tawka tak bar­dzo się podo­bała, że śmiała się naj­gło­śniej na pokła­dzie, szcze­gól­nie kiedy łódź z impe­tem spa­dała na dno fal. Po omi­nię­ciu cypla i wpły­nię­ciu do dru­giego fiordu wiatr się uspo­koił i fale ustały. Sta­tek znów sunął równo jak po lodzie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki