Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wśród świstu kul i w gwarze kawiarni - alkoholowe dzieje Polski od Wielkiej Wojny po wrzesień 1939 roku.
Po trudach wojennych Legionów, powstaniach i zwycięskiej walce z bolszewikami w 1920 roku Polska odzyskała i ugruntowała swą niepodległość. Odrodziła się jako II Rzeczpospolita, a radość, podniecana potężnymi dawkami alkoholu, była widoczna szczególnie w miastach. Uwidoczniło się to między innymi w rozkwicie dancingów z grającymi głośno jazzbandami, gdzie bawiono się do upadłego w restauracjach i kawiarniach. Nie wszyscy jednak korzystali z tych dobrodziejstw. Mit II Rzeczypospolitej jako oazy szczęścia ugruntowały elity, a nie szary człowiek borykający się z trudami codziennego życia.
Jerzy Besala plastycznie opisuje wszelkie wątki alkoholowe z tych czasów wśród różnych klas, warstw i grup społecznych: od wojska, społeczeństwa miejskiego i wiejskiego poczynając, na elitach dyplomatycznych i artystycznych kończąc. I znów – jak zwykle przy okazji alkoholowych opowieści i losów ludzi uwikłanych w pijaństwo i alkoholizm – dramat i tragedia przeplatają się z komizmem sytuacyjnym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1204
Niniejszy tom obejmuje czasy 1914-1939, od Wielkiej Wojny do wybuchu wojny obronnej z hitlerowskimi Niemcami we wrześniu 1939 roku. Po trudach wojennych Legionów, powstaniach i zwycięskiej walce z bolszewikami w 1920 roku Polska odzyskała i ugruntowała swą niepodległość. Odrodziła się jako Druga Rzeczpospolita, a radość, podniecana potężnymi dawkami alkoholu, była widoczna szczególnie w miastach.
Uwidoczniło się to między innymi w rozkwicie dancingów z grającymi głośno jazzbandami, gdzie bawiono się do upadłego w restauracjach i kawiarniach, które obrosły legendą. Rozkwitła też bogata twórczość artystyczna i nieskrępowana satyra w kabaretach, szopkach, operetkach, teatrach itd., nadając kolorytu epoce i współtworząc legendę skamandrytów, „Ziemiańskiej”, „SiM”, „Jamy Michalikowej”, „Klubu Szyderców” i innych.
Nie wszyscy jednak korzystali z tych dobrodziejstw, pozostając na marginesie życia. Mit Drugiej Rzeczypospolitej jako oazy szczęścia ugruntowały elity, ale nie szary człowiek, borykający się z trudnościami codziennego życia i ledwie wiążący koniec z końcem, a w czasach kryzysu niekiedy pozbawiony pracy.
Tom niniejszy jest utrzymany w konwencji poprzednich. Nadal interesować nas będzie człowiek i alkohol, wzajemne relacje tworzące kulturowe dzieje picia, w tym sprawy uzależnienia. W nakreślonej panoramie czasów skupimy się zatem na wątkach i zdarzeniach alkoholowych wśród różnych klas, warstw, grup społecznych: od wojska, społeczeństwa miejskiego i wiejskiego poczynając, na elitach dyplomatycznych i artystycznych kończąc. I znów — jak zwykle przy okazji alkoholowych opowieści i losów ludzi uwikłanych w pijaństwo i alkoholizm — dramat i tragedia przeplatają się tu z komizmem sytuacyjnym.
Starałem się jednak rozróżniać na tyle, na ile jest to możliwe, alkoholizm, który jest nałogiem i chorobą, oraz pijaństwo, które bywa sporadyczne. Ale zawsze pozostaje otwartą kwestią, czy owe pijaństwa „od czasu do czasu”, szczególnie ekscesywne, nie przekształcą się w zgubny nałóg, jak to się wielu przytrafiło. Przewrotność choroby alkoholowej polega bowiem na tym, że alkoholik wypiera, iż jest w szponach nałogu (mechanizm zaprzeczenia i racjonalizacji), dowodząc z niewzruszonym przekonaniem: nie jestem wyjątkiem, wszyscy piją, nigdy nie piję sam, piję za swoje etc. Tłumaczy się ponadto, że „wypił na zmartwienia” czy też „z radości”, co często oznacza nałogowe regulowanie uczuć alkoholem i jest wstępem do uzależnienia.
Działanie alkoholu szczególnie widoczne było w wojsku — homogenicznej, zhierarchizowanej grupie społecznej z wewnętrznym systemem wartości i powinności — a jeszcze bardziej wśród artystów. W przypadku tych ostatnich czasem mamy nieodparte wrażenie, że niektórzy wprost balansowali na pograniczu psychotycznym wywołanym przez alkoholizm, co wpływało na ich obecnie podziwianą twórczość. Zobaczymy to na podstawie niektórych nakreślonych pokrótce życiorysów, a raczej „piciorysów”, które kończyły się czymś znacznie gorszym niż tylko depresja i delirium tremens.
Jednakże w tomie nie przeważają tony żałobne. Umiarkowane użycie alkoholu przez tych, którzy umieją go pić i nie są podatni na uzależnienie, niesie przecież sporo radości, podsyca zabawę, czasem wprowadza w stan tak zwanej głupawki. Alkohol pomagał w wielu sytuacjach na froncie, w podróży, w biesiadzie i w życiu i często we wprawnych rękach pełnił funkcję mediacyjną. Sporo w tym tomie zatem zdarzeń ciepłych i komicznych, takich, jakie może wyczarować użycie trunków, szczególnie przez ludzi niesionych na skrzydłach twórczego ducha i nieskrępowanej zabawy.
Wielu badaczy zwraca uwagę na „walory relacji wspomnieniowych i ich równorzędną wartość z innymi źródłami”1 — i trudno odmówić im racji. Główną zatem bazę źródłową dla przybliżenia kulturowego zjawiska picia alkoholu w Polsce lat 1914-1939 także w tym tomie stanowią pamiętniki, wspomnienia, dzienniki, korespondencje, zapiski i wzmianki prasowe. To one pozwalają nam poczuć klimat i ducha czasów, a nade wszystko mentalność, nastroje, uczucia ludzi opisywanej epoki. Stąd też bierze się wielość cytatów przytaczanych z tych źródeł, bo to one niezwykle plastycznie oddają atmosferę związaną z alkoholem na różnych polach społecznych. Nie jest to zatem dysertacja naukowa, w której na ogół problem przesłania człowieka, jawiącego się czytelnikom niczym bezduszny stwór bez uczuć. W niniejszej pracy człowieka postawiono na pierwszym planie, unikając też stosowania naukowej retoryki, aby, idąc za Witoldem Gombrowiczem, „pyton nauki nie zadusił sztuki”, czyli sposobu narracji, opowieści niosącej książkę do szerokich rzesz czytelników, a nie tylko do grupy wybrańców.
Autor chciałby też w tym tomie, podobnie jak w poprzednich, uniknąć wrażenia, że podpici Polacy wywalczyli państwo, stworzyli podziwiane dzieła sztuki, by potem to państwo utracić. Prawda o tych czasach jest równie skomplikowana, jak prawda o przeszłych stuleciach, a alkohol był tylko jednym z czynników wpływających na społeczeństwo, moralność, mentalność, relacje między ludźmi, postawy, władzę, sztukę etc. Na tej podstawie czytelnik może wyrobić sobie sąd o walce o niepodległość i o Drugiej Rzeczypospolitej.
Wejdźmy zatem w alkoholowy krąg kolejnej epoki, przepełnionej najpierw świstem kul i rumem pitym w okopach.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 U. Oettingen, Dwór w południowo-zachodniej części Królestwa Polskiego w 1915 roku w świetle legionowych pamiętników, [w:] Między Wisłą a Pilicą. Studia i materiały historyczne, red. B. Wojciechowska, L. Michalska-Bracha, Kielce 2002, t. 3, s. 199-213; A. Cieński, Kryteria oceny prozy pamiętnikarskiej, „Pamiętnik Literacki” 1975, z. 2, s. 17-36; Z. Wojtkowiak, O klasyfikacji i interpretacji pamiętników. Uwagi i propozycje. „Studia Źródłoznawcze” 1980, t. 25, s. 163-177; J. Kozakiewicz, Pamiętniki jako źródło oraz ich funkcja w procesie kształtowania świadomości społecznej, „Historyka. Studia Metodologiczne” 1982, t. 12, s. 123-136.
Paweł T. Sulatycki w szkole w austriackim Grazu obejrzał sztukę teatralną Poleblut (Polska krew), w której „Polacy byli przedstawieni jako ludzie ograniczeni, którzy stale awanturują się, upijają, grają w karty i bezmyślnie trwonią pieniądze”. Było to przeniesieniem do współczesności kalki czasów saskich i niewiele już miało wspólnego z polską obyczajowością przełomu XIX i XX wieku. Ale stereotypowe opinie o Polakach u sąsiednich nacji miały nadal twardy żywot. Koledzy Sulatyckiego byli przekonani, że tacy właśnie są Polacy i że dlatego utracili swoje wielkie państwo, więc z uśmieszkiem pytali Sulatyckiego, jak ocenia tę sztukę. Ten odpowiedział całkiem przytomnie, że mogłaby się nazywać Niemiecka krew: „Miałem na myśli jednego z Niemców, nałogowego alkoholika, oraz dwóch innych, o których powszechnie wiedziano, że są pederastami. Moi rozmówcy odeszli, jakby skonfundowani”, bo dwaj Polacy w tej szkole pochodzący z Galicji mogli służyć za wzór abstynencji...1
Na ziemiach polskich dawne obyczaje pijackie odchodziły z wolna w przeszłość. Po zniesieniu pańszczyzny i uwłaszczeniu chłopów rosła zamożność ludzi przedsiębiorczych. Szlachta albo przeistaczała się w ziemiaństwo, albo się degradowała lub pauperyzowała, przenosząc się do miast i przeobrażając w inteligencję. Ci, którzy pozostali w dworkach, nie mogli już tak hulać, jak czynili to ich poprzednicy przez wieki, a ich życie przypominało niekiedy chłopskie.
Oczywiście zdarzały się przypadki jak pan „Dowgiałło, szczery Litwin, chłop jak tur, pił jak Zagłoba, mowę polską powoli zatracał, natomiast znajdował się na najlepszej drodze do delirium tremens”, o którym wspominał legionista Jerzy Konrad Maciejewski2. Jednakże, ogólnie rzecz ujmując, wektor picia przesunął się i miejsce dawnych Pszonków, Borejków, Małachowskich, Panie Kochanków przy pijackim stole zajmowali rzemieślnicy, robotnicy z tradycją „skacowanego poniedziałku”, kiedy to nie chodzili oni do pracy. Po części też miejsce dawnej szlachty gołoty, podatnej na ekscesywne picie za pieniądze swych arystokratycznych jaśnie dobrodziejów tracących fortuny przy zielonych stolikach, zajęli skłonni do nieumiarkowanego opilstwa biedniejsi chłopi i parobkowie. Niewiele mieli do zyskania, więc przepijali, co się dało.
Natomiast włościanie średniacy stawali się bardziej powściągliwi w spożywaniu alkoholu. Szczególnie było to widać podczas jarmarków, które niegdyś, zwłaszcza na kresach polskich, były czasem opilstwa i rozpędzania handlujących przez pijaną szlachtę. A na przełomie wieków XIX i XX na jarmarkach też popijano, ale już nie w tak samobójczym stylu. Wieśniacy „kłócili się i godzili, pili herbatę z rumem, zarówno na rozgrzanie, jak i na frasunek. Przepijali obfite litkupy przy każdej sprzedaży sztuki inwentarza. Nie omijali szynku, idąc do notariusza, adwokata i sądu, bo należało wypić coś »na śmiałego« [...]. Wszystkie szynki były niezwykle liczne, bo mieszczące się niemal w każdej kamienicy, były to nory smrodliwe, małe, ciasne, brudne, przesiąknięte odorem trunków [...], a przy tym tak napełnione dymem, że nie tylko nie można było prawie nic widzieć, ale także odetchnąć. Popularnie mówiono, że na powietrzu tam wytworzonym można było siekierę powiesić”— pisał działacz ludowy Wincenty Witos o Tarnowie. „W śródmieściu na placu Sobieskiego znajdował się hurtowny skład i drobna sprzedaż wódki Żyda Trauma, gdzie za trzy centy można było dostać blaszany »półkwaterek« kwaśnej albo też wzmocnionej, po której aż oko zbielało. [...] W lepszych latach zarówno wójcia [sic], jak i bogatsi gospodarze raczyli się winem, które sprzedawano na flaszki i szklanki w kilkunastu lokalach, bez wyjątku żydowskich. Rzecz naturalna, że było ono przeważnie fałszowane. Toteż pijąc, chorowali nieraz po kilka dni, chwaląc sobie, że trunek był bardzo silny”3.
Poza tym nie było to picie awanturnicze, jak wynika z lektury innych pamiętników, dzienników i wspomnień, natomiast tempo picia chłopskiego wyraźnie znacznie osłabło i zmieniło charakter. Pisał o tym inny działacz ludowy i polskiego podziemia Adam Bień. W Połańcu „chłopi ławą idą po żydowskiej herbaciarni. Przychodzą w dni targowe. Ubili ważny interes i trzeba wypić litkup. Przynoszą z piekarni biały »kupny« chleb i kiełbasę kupioną w obficie zaopatrzonym straganie faryniarza4 [...]. Przynoszą też czterdziestkę wódki nabytą w równie dobrze zaopatrzonym sklepie monopolowym [...]. Żyd — gospodarz stawia na stoliku jeden talerz blaszany, jeden wysoki kieliszek ze szkła grubego i ciemnego, butelkę z octem oraz osłodzoną własnoręcznie herbatę w grubych rżniętych szklankach. Herbata mocno pachnie cykorią. Zebrani chłopi wiankiem obsiadają stolik, sami kroją kozikiem grube kromki chleba, a kiełbasę pokrojoną tymże kozikiem na równe pętka układają i podlewają octem. Potem, po kolei, jeden »w ręce« drugiego, piją z kielicha »zdrowie« — W wasze ręce, kumie! — Niech wam będzie na zdrowie!”.
Włościanie wiedzą, co robią, gdyż zarówno wódka, jak i ocet dezynfekują jadło. Poza tym „litkup trwa krótko. Chłopi śpieszą się do domu, a wódka monopolowa droga” — wspominał dalej Bień5.
Przed biesiadą świąteczną lub okolicznościową, jak chrzest, „tylko piwo gospodyni wcześniej gotowała, żeby mocy nabrało, bo w tych stronach piwo robiono dobre, a nawet bardzo dobre i aromat miało dobry, bo robione było z jagód jałowca” — wspominał Grzegorz Grzyb. „Przepis na jego produkcję przekazywano sobie z pokolenia na pokolenie”6.
Ze wspomnień między innymi Witosa widać, że na wsiach, także galicyjskich, nie pito tak powszechnie na umór, jak niegdyś. Wpływ wywarło uwłaszczenie chłopów w XIX wieku, przy czym we wsiach zaboru rosyjskiego utrwalił się mit dobrego cara. Zapobiegliwi gospodarze, jak wynika z dwóch obszernych pamiętników chłopskich wydanych w latach trzydziestych XX wieku, nie tylko dbali o swe morgi, ale po reformie carskiej i kolejnych „na wsi zaczął się ruch kupna ziemi”7. Oczywiście nie wszędzie tak się działo, choć na przykład rolnik z województwa łódzkiego pisał, że „była tyż na wsi bidota, ale robote mioł każdy. U bogatszych gospodarzy i świnię się zabiło, kaszy było dużo, kartofli tyż [...], ludzie je jedli, bo innych [frykasów] nie znali”8. Część ziemniaków szła zapewne na produkcję bimbru. Było to zajęcie nielegalne, gdyż w 1898 roku władze carskie wprowadziły monopol na wyrób i sprzedaż spirytualiów, więc samogon musiał być pędzony w najgłębszej tajemnicy, aby zazdrosny sąsiad nie doniósł żandarmom, jeśli się go nie poczęstowało.
W gminie Wierzchosławice 4 tysiące mórg należało do książąt Sanguszków, a wszystkie 6 karczem należało do dworu. Z obserwacji Witosa wynikało, że chłopi wpadali do szynku jedynie po to, by kupić paczkę tytoniu, wypić kieliszek wódki, a nade wszystko pogaworzyć z kumotrem. Mimo tej codziennej oszczędności chłopskiej dzierżawiący karczmy Izraelici żyli znacznie dostatniej niż włościanie. Wynikało to stąd, że zdarzały się chłopom „multanie”, czyli szaleńcze trzydniowe popijawy i tańce w karczmie, płacone zamiast monety kurą, gęsią, zbożem, ziemniakami, a nawet krowami.
Około 1890 roku karczmy gminy wierzchosławickiej nieprzynoszące spodziewanych dochodów rozebrano, pozostawiając jedną austerię w rękach Polaka Walentego Pabiana. Zagęściło się w niej, a co gorsza — chłopi zaczęli tam pić na umór, bo poprawiły się zbiory, była praca, wzrosły dochody. Gdy po śmierci Pabiana interes przejęła jego żona, młoda wdówka wraz z bratem, „pijaństwo i rozpasanie wszelkiego rodzaju doszły do niebywałych wprost rozmiarów. Prym wiodła młoda wdowa”, a „przez Wierzchosławice bali się ludzie przechodzić i przejeżdżać nawet w biały dzień”. Gdy „wójciem” został młody Wojciech Kosiaty, „każdy we wsi wiedział, że panów wójta i zastępcę można prawie zawsze i na pewno zastać w karczmie u Pabiana pod »Borem«, gdzie siedząc w osobnym pokoiku, wypijali codziennie małą beczkę piwa i »graniówkę silnej wódki«, zjadając przy tym masę moskali i różnego mięsiwa. Nie żałowali także i drugim. Pijatyki na wielką skalę odbywała też władza gminna w Tarnowie”.
Wódka służyła również jako łapówka wręczana cichcem wójtowi, żeby wydał „sprawiedliwy” wyrok. W rezultacie władze gminne doprowadziły do ruiny własną kasę, sprzedając przy okazji za bezcen las gminny. Gdy w końcu Kosiaty został zmuszony do ustąpienia z wójtostwa, „zmienił się wprost nie do poznania. Do karczmy nie zajrzał, pić zupełnie przestał, natomiast zaprzągł się do roboty i zarobku wraz z dorastającymi dziećmi”. Gospodarkę uratował, „zaoszczędził gotówkę kilkanaście tysięcy koron wynoszącą. Odzyskał też powagę i poszanowanie we wsi”9. Wnioskujemy z tego, że najprawdopodobniej nie zdołał się uzależnić mimo codziennego treningu w piciu.
Być może był też wpływ działania księży redemptorystów, przedstawiających wizję mąk piekielnych za uleganie szatanowi ukrytemu w wódce. Oczywiście wszyscy przyrzekali „solenną poprawę”, w której trwali parę tygodni, by znów wrócić do ukochanego nałogu: „niektórzy pili po kryjomu lub po innych karczmach”. Oczywiście do czasu, gdy do akcji, już w wolnej Polsce, włączyła się policja, ustanawiając w Wierzchosławicach posterunek10.
Zdarzali się chłopi odporni na alkohol: „Kazimierz Boryczka, gospodarz na czternastu morgach gruntu [...] zawsze pił wódkę i zawsze był trzeźwy”. Ponieważ znał każdy sążeń okolic, legowiska dzikich zwierząt i odznaczał się życzliwością, lgnęli do niego wieśniacy z nadzieją na udane polowanie. „Wódkę przywożoną mu w upominku przez ludzi przyjeżdżających »z zagranicy«, to znaczy: z Borzęcina, Bielczy, Łęk, Przyborowia, Szczurowy itp., chował pod pnie drzew i choć flaszek były tuziny, nigdy się nie zmylił i każdą odnalazł. Starzy leśniczowie byli dla niego zawsze z wielkim respektem, młodsi wyrzucali mu nieraz pijaństwo i próbowali strofować, na co on, chwiejąc się na nogach, bardzo mocno reagował, stawiając pod znakiem zapytania, kto jest pijany, leśniczy czy on”11.
Niekiedy rzemieślnicze pijackie zwyczaje w miastach Królestwa Polskiego, zwanego też Priwislanskim Krajem, miały nutkę wysoce patriotyczną. Na przykład zdun Smal w Hrubieszowie „budował wspaniale trwałe piece chlebowe, kuchenne i ogrzewalne — wielkiej, średniej i małej wydajności”. Wszyscy najwyżsi urzędnicy carscy nie mogli się obyć bez pomocy Smala. Prowadził on regularny tryb życia, zaczynał pracę we wtorek i akuratnie, solidnie i estetycznie wykonywał ją do soboty wieczorem.
W niedzielę od rana zaczynał pić i około południa zjawiał się na rynku, właził na pierwszą lepszą beczkę lub inne podwyższenie i zaczynał śpiewać piosenki powstańcze; kończył zwykle na zwrotce:
Książę Poniatowski
Dobrze Niemców kropił
I tylko źle zrobił,
Że się nam utopił
Choć on się utopił,
Dusza jego żyje,
całujcie go w [dupę]
Wyciągajcie szyje
— śpiewał, tak wydłużając zwrotki, by ostatnie słowa piosnki trafiały do zbliżających się miejscowych żandarmów. Osadzano go za ten patriotyczny czyn w areszcie.
Ale jak żyć bez zduna? Już od poniedziałku apelowały o zwolnienie fachowca miejscowe panie naczelnikowe, radczynie, więc „w poniedziałek Smal wytrzeźwiony szedł do domu, wysypiał się, bo uważał, że rzetelny rzemieślnik nie może pracować w tym dniu, a od wczesnego ranka we wtorek znów rozpoczynał swą fachową, sumienną pracę”, opisywał przyszły generał broni Leon Berbecki12.
Wśród robotników picie wódki było nadal częścią życia tej klasy, obudowaną rytuałem mającym swój początek w tradycji cechowej. „Rano, każdego prawie dnia, pił ojczym kieliszek wódki z pieprzem »na wzmocnienie«. Przykładał wtedy kieliszek do ust i mocno machał głową, to jest płukał. Gdy przełykał, jabłko u szyi mocno latało. Próbowałem tak samo i macałem ręką, czy u mnie jabłko też tak lata”, wspominał robotnik z powiatu jasielskiego, który tylko przez jedno półrocze uczęszczał do szkoły.
Wódka towarzyszyła rodzinom robotniczym od dzieciństwa. „W niedzielę przychodzili »goście«. Podobało mi się to dlatego, że rodzice byli w dobrym humorze. »No, pocałuj krewnego ojca w rękę« — mówiła mama. Całowałem »krewnych« po kolei w brudne zatabaczone ręce. Czasami w takich wypadkach wołano nas do stołu i dawano po kieliszku, »niech się uczą«. »Dobry pijak jest dobrym robotnikiem« — mówiło »towarzystwo«. Ambicją moją było nie zakrztusić się, choćbym miał pęknąć, gdyż »towarzystwo« mówiło »morowy chłop«”. Jednocześnie wmawiano w chłopca, że jest odważny i wszystkich będzie bił. W rezultacie przyszły „robotnik z Jasielskiego” prowokował wciąż bójki, by potwierdzić to rodzicielskie i proletariackie przesłanie13.
Podobne doświadczenia miał górnik z Węglowego Zagłębia Dąbrowskiego. Gdy wstąpił on do konspiracyjnej PPS, „po każdym niemal takim zebraniu składano się na wódkę i pito ją. Nie było człowieka, który by im zwrócił na to uwagę. Wszyscy byli do tego nałogu przyzwyczajeni i lubili wypić, nawet i mnie częstowano. Za przynoszenie z karczmy tego świństwa dawano mi po 25 kop[iejek]”.
Jak wiele dzieci z pijackich rodzin, chłopiec zaznawał wielu upokorzeń: rodzice „bili mnie często, kiedy najlepiej spałem, miewałem moczenia w czasie snu — bito i bito mocno nawet uździenicą (tak radzili znachorzy)”. Skutek takiego pijackiego wychowania był łatwy do przewidzenia — chłopiec uciekł z domu. Ale „rodzice tym się nie przejmowali” w swej codziennej wędrówce pomiędzy trzeźwością a pijackimi uniesieniami. Ratunkiem okazała się dopiero pomoc starszego brata, z którym wstąpił on do PPS. Pomimo głodu wiedzy i samokształcenia socjalistycznego „pijaństwo w dalszym ciągu towarzyszyło przy tych pracach. Przypominam sobie przykry fakt. U karczmarza skradziono parę skrzyń wódki, śledztwo zaplątało w tę sprawę kilku ludzi partyjnych. Sąd ich wprawdzie uniewinnił, ale plama pozostała.
[...] Obawiałem się tego picia ogromnie, czułem, że mogę być nałogowym, jak inni, i nabyć dużo wad. By mieć atut do odmowy picia, zapisałem się do towarzystwa przeciwalkoholicznego »Przyszłość«, w którym rej wodzili postępowali inteligenci. Po złożeniu przysięgi i otrzymaniu legitymacji, pić i palić zupełnie przestałem. Postanowienia tego do chwili obecnej dotrzymuję, [...] działacz robotniczy nie może być pijakiem” — wspominał górnik14.
Jednak niektórzy nie musieli składać przysiąg i deklaracji, gdyż do abstynencji skłaniał ich własny organizm. „Do wódki miałem niewymowny wstręt, nie piłem nigdy, pomimo zachęty kolegów” — pisał „metalowiec, włókniarz i robotnik ziemny w jednej osobie” Zygmunt Wróbel15. Natomiast inni dojrzewali w oparach alkoholu: „Ojciec pił na zabój; pracując »na drodze«, bardzo rzadko przyjeżdżał do domu, a gdy przyjechał, był zawsze pijany i robił zwykle w domu grandy: tłukł talerze, miski, co mu w rękę wpadło. W takich chwilach byłem odnoszony przez matkę do dziadków, [...] [dziadka] lubiłem, bo pił trochę mniej od ojca i był więcej spokojny i opanowany” — pisał przyszły robotnik Michał Gieniek. „Czy rodziło się dziecko, czy umierało, ojciec był zawsze pijany. Dobijał po prostu chorą matkę, leżącą w łóżku [...]. Jaki może być stosunek kobiety z mężczyzną, któremu z mordy śmierdzi gorzała, a wstrętny odór czuć w promieniu trzech kilometrów?” — rodziły się pytania w młodej głowie.
Ukochany ojczulek nauczył też syna w czasie wojny kraść. Toteż wówczas, pisał Gieniek, „nie lubiłem proletariatu, to wszystko granda, pijaki, łobuzy, jak mój stary”16. O podobnych wyczynach ojca wyciąganego z szynku pisał przyszły palacz kolejowy. Zarabiał on 24 korony tygodniowo, z czego „dawał na utrzymanie 5 najwięcej na tydzień i to takich tygodni było rzadko. Resztę przepijał, od rana do wieczora nie było go w domu, a w sobotę po wypłacie przychodził stale pijany”. Po wyciągnięciu go z szynku w domu zaczynała się kłótnia, podczas której ojciec „rzucał wszystko i tłukł naczynia”17.
Można zaryzykować zatem tezę, że większość ówczesnych dzieci z rodzin robotniczych to Dorosłe Dzieci Alkoholików (DDA), cierpiących na poważne zaburzenia osobowości i psychosomatyczne. Właściwie niemal w każdym wspomnieniu robotniczym pojawia się pijany ojciec i wódka. Nie natrafiamy szczęśliwie często na motyw picia matek; być może decydował o tym wstyd, który steruje kobiecym postępowaniem w dużo większym stopniu niż w przypadku mężczyzn. Zdarzały się jednak kobiety uzależnione. „Babka lubiła popijać wódkę dość często, nauczona tego w okresie młodości, kiedy sprzedając obuwie, musiała wypijać z chłopami tak zwany litkup”, pisał przyszły fryzjer. To weszło jej w nałóg, niepijący dziadek gderał, wtedy zażywna babcia „szła do miasta wypić więcej lub mnie posłała, bym jej przyniósł lampkę »okowity«”. Gdy wlała to w siebie, rozpoczynała potoczystą perorę. Dziadek milkł wtedy i zajmował się warsztatem, a „babka, nagadawszy się, nawydziwiawszy, milkła, zawijała się w pierzynę na łóżku i szła spać”18.
Pobicia żon przez pijanych mężów, nawet kalekich, bez nogi, były na porządku dziennym, a raczej nocnym. Bywało też odwrotnie: we wsi podkrakowskiej podczas bójki między małżonkami mąż „został przez żonę tak ubity »orczykiem«, że w jakiś czas potem zmarł”, opisywał kelner krakowski rodzinę murarza19.
Jeśli tylko nadarzyła się okazja, nie gardziła kielichem służba. A że o nią było coraz trudniej, za to chrześcijańskie miłosierdzie potomków szlachty drążonej coraz większym poczuciem winy za grzechy przeszłości wobec poddanych nakazywało wybaczać, więc patrzono przez palce na pijane wyczyny służących. Na przykład w listach artysty malarza Wojciecha Kossaka kilkakroć natrafiamy na opinię o służącym: „Władek robi się pijanica, na św. Wojciecha urżnął się, jak świnia ostatnia. Muszę jakiś coup d’ état20 zrobić, aby go ratować, ale boję się, że to nałogowiec. Odprawię go na parę miesięcy, może to pomoże, jak biedy zazna”21. Inne wzmianki w listach wskazują jednak, że Władek pił nadal, gdy tylko nadarzyła się okazja.
„O wojnę powszechną za Wolność Ludów!
Prosimy cię, Panie”
— pisał Adam Mickiewicz w Księgach narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego22. I spełniło się: reakcję łańcuchową zapoczątkowało 28 czerwca 1914 roku zabójstwo w Sarajewie następcy tronu monarchii austro-węgierskiej, arcyksięcia Franciszka Ferdynanda Habsburga i jego żony przez nacjonalistę serbskiego Gavrilę Principa. Miesiąc później Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii i niebawem kolejne mocarstwa zaczęły przystępować do wojny, która ogarnęła cały świat, stając się wojną powszechną. Po jednej stronie stanął blok państw centralnych, na czele z Drugą Rzeszą i Austro-Węgrami, po drugiej ententa: Wielka Brytania, Francja, Rosja, Serbia, Japonia, Włochy (od 1915) i Stany Zjednoczone (od 1917).
Wybuch Wielkiej Wojny poprzedzał wyczuwalny fin de siècle. Zapowiadał on zmierzch dawnych czasów głuszonych absyntem w kawiarniach artystów gardzących groszorobami i filistrami, w kulturze przepełnionej dekadenckimi nastrojami, zaznaczonej niespokojnymi liniami secesji w architekturze. Miasta bawiły się, niczym w zatraceniu, w takt podkasanej muzy: podpitych kabaretów, lekkich operetek, w sztuce zapanowała mnogość stylów, dziewczęta z podkasanej muzy tańczyły kankana od Paryża po Wiedeń, pokazując majtki i kształtne nogi.
Wielu Polaków sądziło, że Rzeczpospolita nie odrodzi się nigdy. Znaczna część społeczeństwa pod zaborami pragnęła bowiem „świętego spokoju”, żyjąc bez przesadnej troski o chleb powszedni. Królestwo Polskie przeżywało okres prosperity; bardziej niż cara nienawidzono i obawiano się Prusaków, o których brutalności krążyły fantastyczne historie. Poza tym Warszawa, choć pod rosyjską okupacją, rozwijała się nad podziw: miasto było skanalizowane, oświetlone, na ulicach poruszały się tramwaje i automobile, stawiano niebotycznie wysokie kamienice na osiem pięter, wzniesiono Dom Towarowy braci Jabłkowskich przy Brackiej itd.
Jeszcze lepiej powodziło się poznaniakom w potężniejących Niemczech, pomimo przykrych doświadczeń z Bismarckowskim kulturkampfem i próbami germanizacji Polaków. Zwierzęca wprost nienawiść Prusaków do „polskiego dzikusa”, szerząca się po całej Rzeszy, o czym wspomnimy dalej, wywoływała podobne reakcje niechęci Polaków do Niemców. Natomiast Galicja w Austro-Węgrach cieszyła się polskim samorządem z szerokimi uprawnieniami.
Przekonania o niemożności odrodzenia się wolnej Polski powodowały też, że wielu ziemian polskich wybierało kariery w carskiej armii. Józef Dowbor--Muśnicki wstąpił do Korpusu Kadetów im. Mikołaja I w Petersburgu, mimo że przestrzegano go o nieżyczliwym stosunku Rosjan do Polaków. Na miejscu „zdumiała mnie niechęć do wszystkiego, co polskie i katolickie”. Dała się też zauważyć różnica pomiędzy stylami picia: podczas gdy wśród ziemiaństwa polskiego picie ekscesywne dotyczyło tylko uzależnionych, „wysoce nieetyczną cechą Rosjan było skłonność do nadużywania alkoholu. Abstynenci byli białymi krukami, trzeźwość zaś poczytywano za rzecz podejrzaną. Zwykle cichy i spokojny Rosjanin, będąc pijanym, obrażał ludzi sobie przychylnych, zaczepiał każdego i tłukł, co mu wpadło pod rękę. Po otrzeźwieniu delikwent robił się potulny, desperował, błagał o przebaczenie, poniżał się i tak dalej. [...] Niejednokrotnie byłem świadkiem gorszących scen. Na przykład pop pułkowy (ojciec przeszło pół tuzina dzieci) upijał się do utraty przytomności i poniewierał się często w rynsztokach; w czasie manewrów 1889 roku dwóch oficerów mojego pułku wypiło wiadro wódki, mając na przekąskę talerz kompotu z borówek. Przed zwierzchnikami płaszczono się w obrzydliwy sposób. Widziałem, jak podchmielony dowódca pułku Lesz [...] prosząc o awans, całował po rękach dowódcę korpusu generała [Aleksandra] Gerngrosa. Niesympatyczną też cechą Rosjan był ich brak zrównoważenia i niestałość. To, co dziś chwalili, jutro ganili i odwrotnie— zauważał Dowbor-Muśnicki, który w armii carskiej dosłuży się stopnia generała porucznika, a w wolnej Polsce generała broni.
Do tych przywar, opisywał dalej przyszły generał, dochodziła rosyjska sympatia do Niemców i „przyznawanie im absolutnej wyższości pod każdym względem”. Mimo to „przekonać się mogłem, że [Rosjanie] jest to naród o umyśle skłonnym do filozofowania, skory do czynów szlachetnych, nawet wzniosłych, obiektywnych. Żaden, że tak powiem, rdzenny Rosjanin nie wyrządził mi krzywdy ani niesprawiedliwości”23.
Zachowanie Moskali zdawało się potwierdzać archetyp nieświadomości zbiorowej Carla Gustava Junga. Właśnie taki paradygmat archetypowy mógł kierować Rosjanami, którzy przez wieki byli „rabami cara”. Na co dzień zachowywali się zatem jak pokorni poddani, by po pijanemu, w odruchu furiackiego buntu, niszczyć wszystko wokół siebie. W sferze symbolicznej byłby to akt nienawiści do siebie za owo „rabstwo”, aby po wyrzuceniu z siebie gniewu i otrzeźwieniu wrócić do służalczej pokory „rabów” wobec przełożonych.
Nie była to przy tym armia obdarta, jak się potocznie sądzi. Po przykrych doświadczeniach z wojny z Japonią żołnierz rosyjski był nieźle zaopatrzony i odziany24. Cóż z tego, skoro systematycznie okradali go oficerowie i podoficerowie! Zamiast regulaminowych trzech mundurów sołdat dostawał jeden, a w armii rosyjskiej podczas Wielkiej Wojny „już w listopadzie 1914 roku pocisków zabrakło!”. W związku z tym wydano bezsensowny rozkaz o wydzielaniu nabojów i ograniczeniu liczby wystrzelonych. „Głodującym koniom zalecano więc dawać siekaną jedlinę, bateriom przydzielono liczone pociski, zaś żołnierzom w kompaniach wydawano po dziesięć karabinowych nabojów na dobę. Konie chorowały i padały, artyleria nie strzelała, a w kompaniach szykowano na wypadek ataku kamienie i kłonice” — tak wyglądała rzeczywistość rosyjskiej armii, w której rodziła się „odraza i pogarda” dla władz i oficerów odpowiedzialnych za zaopatrzenie25. W rezultacie „Niemcy bezkarnie wybijali nieszczęsną piechotę” rosyjską, a mimo to sołdaci się nie zbuntowali — ale do czasu26.
Sprawę tę poruszamy, gdyż w szeregach armii państw zaborczych walczyli Polacy. W armii carskiej rachowano w 1917 roku liczbę Polaków na 700 tysięcy27. Badania wskazują na liczbę około 3 milionów żołnierzy Polaków wojujących w obcych armiach przeciw sobie. Ponad pół miliona nie przeżyło tej hekatomby, a podczas I wojny światowej zginęło ogółem więcej żołnierzy niż podczas II wojny28.
Niemal wszystkie armie udające się na front były żegnane z ogromnym entuzjazmem i niezachwianą wiarą w zwycięstwo, także na ziemiach polskich. Mimo że byli to żołnierze państw zaborczych, określano ich mianem „nasi”, bo przecież często rekrutów powoływano spośród miejscowej ludności. W szybkie zwycięstwo wierzyli też sami żołnierze. „Władze rosyjskie ujęte są wzorowym zachowaniem Warszawy — spokojem ogólnym itd.” — pisała Maria Zdzisławowa Lubomirska. „Zupełnie nie spodziewano się zapału, z jakim idą rekruci [...]. Towarzyszył im tłum entuzjastyczny, krzycząc hurra!!! Niech żyje armia!” — rosyjska...
Dla Lubomirskiej „wstrząsający był to widok w tę noc gwiaździstą [...]. Czy Kościuszkę dreszcz w grobie nie przeszywa?” — pisała zaskoczona reakcją warszawiaków w pamiętniku pod datą 4 sierpnia 1914 roku29. Wyrazy sympatii Polaków były zaskakujące, gdyż w początkach XX wieku na ziemiach Królestwa Polskiego stacjonowało ćwierć miliona żołnierzy rosyjskich, a po wprowadzeniu stanu wojennego natychmiast zaczęło się legitymowanie na ulicach i rewizje.
O Kościuszce pamiętali nawet opoje. „Bardzo często, idąc do roboty wcześnie rano, już o dwa kilometry słyszałem Boryczkę, śpiewającego jakąś zwrotkę godzinek, albo też »Patrz, Kościuszko, na nas z nieba«. A gdy się do niego zbliżałem, wynosił flaszkę wódki i kawał kiełbasy i próbował mnie częstować” — wspominał Wincenty Witos. „Gdy mu raz powiedział żartem: »Kaźmierzu, nie wypada, żebyście po pijanemu wzywali Kościuszkę, i to z nieba jeszcze«, Boryczka odrzekł: »Kościuszko pił także, to i mnie daruje«”. Co zdumiewające, ten alkoholik w łagodnej postaci „do samej śmierci trzymał się krzepko, a będąc już na emeryturze, większą część czasu przepędzał w lesie i miał jedno tylko zmartwienie, mianowicie: nie mógł pełnego kieliszka wódki donieść do ust wskutek trzęsących się rąk. Mimo moczenia ciała i duszy w spirytusie dożył bardzo późnego wieku, zachowując pełną świadomość. Wychował też z dwóch żon dwanaścioro dzieci, dorodnych i zupełnie zdrowych”, zadając kłam sądom, że alkoholik płodzi niedorozwinięte dzieci.
Drugim odpornym na działanie alkoholu osobnikiem był wójt Bogumiłowic Andrzej Solak, „o potężnej budowie ciała i szerokiej, czerwonej jak burak twarzy [...], pił codziennie najmniej za dziesięciu. [...] Gospodarstwo trzydziestomorgowe utopił prawie całkowicie w piwie”. Ale i on nieoczekiwanie „dożył bardzo późnego wieku, bo przeszło osiemdziesięciu lat, a pić przestał na parę dni zaledwie przed śmiercią”30.
Wydaje się, jakby „całe społeczeństwo przejęte zostało jedną myślą i że Austria posiada jeszcze w nim ogromny kapitał zapału i zaufania”, zauważył Wincenty Witos widzący entuzjazm społeczeństwa obrzucającego wojska kwiatami31. Jednakże działo się tak do chwili, gdy wygłodniałe oddziały c.k. armii zaczęły cofać się spod Lublina i Kraśnika, zabierać „resztki bydła, koni, uprzęży, zboża i siana, bez żadnej zapłaty. [...] Najgorzej zachowywali się [węgierscy] honwedzi, natomiast żołnierze Czesi szydzą i śmieją się z Austrii, agitując przeciw wojnie”32.
Najmniejszy entuzjazm wśród Polaków odnotowano w zaborze pruskim. Natomiast armię rosyjską od początków sierpnia 1914 roku „zaczęto traktować jako własną, a rosyjskich oficerów bez przeszkód przyjmowano na warszawskich salonach”. Rosyjski mundur przestał budzić odrazę, „w Warszawie pełno wojska”33. Ku ubolewaniu arcybiskupa Aleksandra Kakowskiego „teatry, sale zabaw i tańców, domy gry i rozpusty zapełniali oficerowie rosyjscy. Patrioci polscy przyjmowali ich w domach prywatnych, arystokratki i mieszczanki, nawet uczciwe, tańczyły na balach prywatnych i publicznych z oficerami rosyjskimi; nowość niebywała, gdyż oficera, nawet Polaka w mundurze rosyjskim, nie dopuszczano przed wojną do ognisk domowych”. Teraz bratano się z „»naszymi braćmi Słowianami« i z »naszym« wojskiem”, ironicznie kwitował arcybiskup Kakowski, a warszawianki żeniły się w cerkwiach z rosyjskimi oficerami śpieszącymi na front, „jakby zapomniano na zawsze o stuwiekowej [raczej stuletniej] przeszło niewoli, o znęcaniu się Rosjan nad religią katolicką i narodowością polską”34.
Lektura tych słów budzi małą konsternację. Wygląda na to, że dziewczęta polskie wychodzące za mąż za oficerów rosyjskich i polscy obywatele wykazywali się większym miłosierdziem i współczuciem niż sam arcybiskup, niejako z urzędu powołany do kierowania się miłością do bliźniego. Tymczasem odruchy sympatii do Rosjan w Warszawie i w społeczeństwie polskim wywołane były nie tylko współczuciem dla tych, którzy szli na śmierć i rany za cara, ale też wydaniem 14 sierpnia 1914 roku manifestu głównodowodzącego wojsk rosyjskich księcia Mikołaja Mikołajewicza o pojednaniu: „ Niech Naród Polski połączy się w jedno ciało pod berłem Cesarza Rosyjskiego. Pod berłem tym odrodzi się Polska, swobodna w swojej wierze, języku i samorządzie”. Ci, którzy chcieli wierzyć — uwierzyli w te zapewnienia, inni dostrzegali ogólnikowość sformułowań.
Zaskoczone dobrym przyjęciem dowództwo rosyjskie rozkazało żołnierzom zachowywać się przyzwoicie w Priwislanskim Kraju. Nade wszystko nie dopuszczać do pijaństwa, tak by zjednać sobie ludność polską. Nakazy dobrego obchodzenia się z ludnością w Królestwie Polskim nie dotyczyły jednak Izraelitów: w Jędrzejowie „Żyd Nehemiasz gościł kozuniów [kozaków], a ci na drugi dzień zgwałcili mu dwie córki. Żyd rwał sobie włosy z głowy i lamentował: »aj waj! Będziemy mieli żydków kozaków!«”.
Natomiast chłopi w Królestwie tygodniami gościli „kozuniów” jako swoich, relacjonował dalej ksiądz kapelan Kosma Lenczowski35. Podobnie było po wkroczeniu Rosjan do austriackiej Galicji i Lodomerii: w Oleśnicy na Rusi „Kozacy rabują tam sklepy i biją Żydów — zanotowała Irena z Tańskich Zaborowska pod datą 16 września 1914 roku — biją ich nahajkami, zabierają wszystko, rabują sklepy, porywają Żydówki — tylko Polakom dają pokój, a Polacy niechluje niemożliwi — są świnie nad świniami — u Pani Knotowej w Słupi zanieczyścili całą spiżarnię bogatą w beczki słoniny, miodu — każdy rondel zapaprali tym, co najgorsze na świecie”, dodała 19 września 1914 roku36. Jacy Polacy — nie dodała; być może chodziło jednak o chłopów rusińskich, nienawidzących Lachów. Do kwestii tych jeszcze nie raz wrócimy, a zanieczyszczony miód pitny trzeba było wylać.
Wybuch Wielkiej Wojny, jak określano I wojnę światową, wywołał na okupowanych ziemiach polskich napięcia na rynku. W zaborze rosyjskim w wielu miejscowościach Żydzi masowo wykupywali srebrne i miedziane monety, twierdząc, że „papiery nic nie [są] warte”. Chcieli mieć środki na zakup i obrót deficytowymi towarami. A tym na wojnach bywała wódka. „Wybucha wojna. Gdziekolwiek się obróciłem, wszędzie płacz kobiet. Mężczyźni chodzili pijani, klęli Moskali i cara, że chce zaprowadzić niewolę”, i z tym przekonaniem szli do poboru c.k. armii — pisał przyszły ślusarz z Zagłębia Naftowego37.
Władze zaborcze, dbając o trzeźwość i morale żołnierzy, wprowadzały zaplanowaną prohibicję. Po raz pierwszy w dziejach na taką skalę miała to być zupełnie trzeźwa wojna. Na zapleczu i na froncie miał panować ład i porządek, a nie pijany chaos atakujących i broniących się oddziałów ożywiających wódką wolę walki. Sztaby i dowódcy zdawali sobie sprawę, że nowoczesna wojna z użyciem potężnej artylerii, ciężkich karabinów maszynowych, aeroplanów, tanków i gazów bojowych wymaga od żołnierza trzeźwego wysiłku, czujności, precyzji znacznie większych niż w przeszłych wojnach.
Ale jak zapanować nad ludnością i wojskiem, gdzie wódka, wino, miody były częścią życia?
Szczególnie zdecydowanie w sprawie prohibicji zareagowali Rosjanie i władze w Galicji. Świadoma część ludności odebrała to dobrze. Księżna Lubomirska doceniła starania władz rosyjskich o zachowanie trzeźwości, spokoju ludności i wojsk w Warszawie. „Sądzę, że do tego spokoju przyczynił się także brak wódki. Rząd bardzo mądrze się znalazł i kazał tu wylać osiemset tysięcy wiader okowity, to samo wszędzie. Specjały trunkowe płynęły rynsztokiem. Syn stróża skusił się na nie z buteleczką w ręku, za co wnet się przeszedł z kajdankami w rękach”38.
Jednak spirytus był potrzebny nie tylko dla spragnionych alkoholu. Denaturat służył do podgrzewania potraw i płynów w maszynkach. Aby alkoholicy go nie konsumowali, władze nakazały dodawać do denaturatu metyloetyloketon i inne odrażające w smaku i zapachu substancje. Początkowo dodawano trujący metanol; jednak potem zrezygnowano z tego zabiegu, gdyż alkoholicy, nie zważając na zagrożenie, spożywali także zatruty metanolem spirytus, fundując sobie co najmniej ślepotę, a najczęściej śmierć. Podczas odwrotu z „bieżeńcami” przed Niemcami z Baranowicz do Kijowa Joanna Potocka pisała: „Brak prowizji już daje się nam czuć, a zwłaszcza brak spirytusu. Nasza służba rozpaliła ognisko koło naszego wagonu i ugotowała nam wodę na herbatę”39. „Prowizja” oznacza tu prowiant, a spirytus to denaturat używany do gotowania w „maszynce”, którego zabrakło.
Karol Wędziagolski służący w XVIII Korpusie armii carskiej znalazł się w Narwie. „W małych, lecz schludnych estońskich garkuchniach zajadaliśmy na cały świat sławne narwskie węgorze, popijając gorzałką w filiżankach do kawy, gdyż od pierwszego dnia wojny w całej Rosji obowiązywała surowa abstynencja”40. Władze rosyjskie zadbały o trzeźwość także w Królestwie Polskim. Zbiorniki spirytusu i wódki w gorzelniach nakazano wylewać do rynsztoków, do rowów, w pola albo do rzek. Ze wspomnień Heleny z Seifertów Jabłońskiej wynika, że zachowywano jedynie tyle alkoholu, by sołdaci mogli wlać niewielkie przydziały wódki do manierek, nic nadto.
Rosyjscy dowódcy starali się uprzedzać władze cywilne i duchowne o akcji wylewania wódki w gorzelniach. W Sandomierzu proboszczowi Józefowi Rokosznemu już 4 sierpnia 1914 roku „rano dał znać naczelnik powiatu, żeby kupowano spirytus, bo zapas będzie zniszczony. Rzucili się ludzie na gwałt, wykupywali; i ten do palenia, i ten do picia. Podobno wczoraj w Opatowie, gdzie jest duży skład monopolowy, zniszczyli ogromną ilość spirytusu, tak że płynęła rynsztokami”, opisywał ksiądz. Odchodzące z miasta władze i posterunki rosyjskie, spodziewając się Austriaków, na koniec „u nas spirytus poniszczyli. Dziś rano, do dnia, zawieźli nad Wisełkę, tuż przy moście, i tłukli butelki, i wrzucali do wody. Z fur rozkradali Żydzi, chłopaki. Od robót uciekali murarze i rozdrapywali butelki, zanim potłukli. Później chłopaki z siatkami powchodzili do wody, wyłapywać małe buteleczki”41. Tak przemożne i silne było pragnienie alkoholu jako „leku na wszystko” — szczególnie na niepewny wojenny czas.
Operacja wylewania spirytualiów sprawiła, że niemal całe Królestwo Polskie oraz opanowana przez Rosjan część Galicji zostały wprost podtopione wylewaną wódką i spirytusem ze zbiorników. Za każdym razem obrazek był podobny. 10 sierpnia 1914 roku w Łowiczu „wieczorem i w nocy, z rozporządzenia władzy, urzędnik akcyzy z pomocą strażników ziemskich poniszczył sklepy monopolowe, tłukąc butelki i wytaczając na ziemię spirytus” — zanotował Władysław Tarczyński. „Przy tej operacji dokonane były liczne kradzieże butelek z wódką i spirytusem. Ostatnie kilkanaście wiader najlepszego spirytusu ocalono dla szpitala i dnia następnego pod strażą tam dostawiono”. Miały służyć podczas leczenia chorych i dezynfekcji sprzętu medycznego42.
Rosjanie zadbali o niszczenie składów monopolowych także na Litwie. Dochodziło tam do zapijania się na śmierć wylewanym spirytusem. W Wilnie „wielu z obecnych kładło się na ziemię i piło płynący spirytus aż do utraty przytomności, a jeden zapił się i umarł na miejscu”, zanotował Władysław Zahorski43. „O alkohol było bardzo trudno. Sprzedawanie alkoholu zostało zakazane, a gorzelnie wypuszczano do rowów” — dodawał ziemianin Stanisław Aleksandrowicz. „Na wiadomość o przybyciu przedstawicieli akcyzy do gorzelni zbiegała się okoliczna ludność z rozmaitego rodzaju pojemnikami, jak skopki, wiadra, a nawet ceberki, do których czerpała płynący alkohol. Była to nawet pewnego rodzaju uroczystość darmowego picia i nawet robienia zapasów alkoholu. Eskorta wojskowa — zwykle kozacy — nie przeszkadza w zbieraniu alkoholu już wylanego”; tego nie było w rozkazie. W związku z tym zdarzały się „wypadki śmiertelne zatrucia się nadmiarem wypitego spirytusu”.
Piszący to Stanisław Aleksandrowicz odnotował też, jak spirytus popłynął strumieniem aż do Wilii przy miasteczku Michaliszki, gdzie pasło się bydło. Stado „pognane do strugi na wodopój napiło się już trochę rozcieńczonego wodą spirytusu. Widok pijanych krów i byka był bardzo komiczny, jednak tylko bawił, a nie budził odrazy, jak widok »zalanego« człowieka”44.
Jednak niekiedy, uciekając w popłochu, władze zapominały o składach spirytusowych. „W Szydłowie urzędnik akcyzy zniszczył cały zapas wódki w monopolu i wyjechał, zapominając o Cytowiańskim monopolu” — zanotował Eugeniusz Romer pod datą 4 września 1914 roku. „Policja uciekła z całego powiatu” rosieńskiego na Litwie, zostawiając magazyn ze spirytusem na pastwę ludności. Romer, jak wielu, pochwalał zarządzenia władz rosyjskich dotyczące prohibicji: „Przeprowadzenie tak kardynalnej reformy, jak zamknięcie monopolu i zakaz wyszynku wszelkich alkoholi, chociaż pozbawiało to rząd największego źródła dochodu w chwili największego zapotrzebowania tych środków na prowadzenie wojny tak nadzwyczajnie kosztownej, pozwalało ludziom nawet sceptycznie usposobionym myśleć, że Rosja zdolna jest przeobrazić się i sprostać zadaniu. Z drugiej strony dzikie okrucieństwo Niemców [...] musiało osłabić przekonanie o wysokiej cywilizacji i poszanowaniu prawa przez Niemców”, wlewających w siebie hektolitry piwa wzmocnionego sznapsami — zauważał45.
Braki na rynku zmobilizowały najbardziej obrotną warstwę na ziemiach polskich — Izraelitów. To oni i chłopi „rozwożą po wsiach i miasteczkach szwarcowaną wódkę z Galicji. Do Klimontowa przyjechały z tym dwie fury. Pan Chajecki radził burmistrzowi, żeby wódkę kazał zniszczyć”, pisał ksiądz Rokoszny pod datą 2 września 1914 roku46.
Władze, obawiając się pijackich rozruchów, usiłowały także zapobiec przemytowi. 4 września 1914 roku „Żydzi przywieźli do Koprzywnicy wódkę galicyjską i znów się paru mieszczan upiło”. Tym razem duchowieństwo postanowiło interweniować i zrobiło to całkiem przebiegle. „Dziś dziekan [przełożony kapelan kościelny nad dekanatem — J.B.] poszedł do apteki, wezwał tam dwóch starszych Żydów, przedstawicieli dwóch istniejących tu partii, i zapowiedział im: »krążą tu jacyś ludzie i powiadają, że mają Żydów bić, ja was będę bronił i obronię, o ile ludzie będą trzeźwi, ale jeżeli ludzie będą mieli wódkę i będą pijani, to ja na pijanych nie mam sposobu, więc wódkę trzeba koniecznie usunąć dla waszego bezpieczeństwa«. Żydzi przyjęli tę przemowę bardzo dobrze i przyrzekli solennie, że wódki w Koprzywnicy nie będzie”47.
Jednak w innych miejscach, jako urodzeni handlowcy, Izraelici nie zamierzali zrezygnować z alkoholowych interesów. Usiłowali ominąć nakaz prohibicji, ubić dobry interes i wyrwać się z nędzy. Nie zawsze jednak im się to udawało. Podczas walki o górę Kliwę na Węgrzech, „wracając, spotkaliśmy Żydów wiozących z Husztu transport wódki i wiktuałów, które sprzedają żołnierzom po wygórowanych cenach”, pisał hrabia August Krasicki pod datą 21 grudnia 1914 roku. „Cały transport im skonfiskowano, wódkę z baryłek wylano, za wiktuały wypłacono im wedle cennika zatwierdzonego przez władze wojskowe, a Żydom wymierzono doraźną karę po 20 trzcin, które zaaplikował im z satysfakcją mój ordynans [Józef] Kuzio”48.
Wincenty Witos pisał z kolei o zdarzeniach w Tarnowie: „Chodząc, mimo woli byliśmy świadkami niebywałej sceny. Żołnierze rosyjscy, widocznie na skutek rozkazu, wylewali wódkę i spirytus z ogromnych beczek do rynsztoka na rynku, tuż koło ratusza. Ponieważ kilka beczek rozbili naraz, z wódki i spirytusu utworzyła się formalna rzeka. W mgnieniu oka setki osób rzuciło się na ziemię, łykając chciwie rozlany płynący trunek. Gęsto rozstawieni żołnierze bili kolbami i gwałtem odrywali pijących. To jednak bardzo niewiele pomagało. Za chwilę musiano ich odnosić, gdyż bardzo wielu straciło przytomność. Było to obrzydliwe widowisko, które wywarło na nas przykre wrażenie, tym więcej, że żołnierze rosyjscy z tej okazji rzucali pod adresem Polaków rozmaite uwagi”49.
Ale i rosyjscy żołnierze, gdy tylko nadarzyła się okazja, pili do nieprzytomności, nie zważając na kary. Po początkowych sukcesach austriackich pod koniec sierpnia 1914 roku armia generała Aleksieja Brusiłowa przekroczyła Zbrucz i zagroziła Lwowowi. Po wejściu do wschodniej Małopolski oddziałom carskim rozkazywano także w zaborze austriackim opróżniać zbiorniki z wódką.
Jak to wyglądało w Demidówce, opisywał Andrzej Kuśniewicz. „Gorzelnia była otwarta szeroko [...]. Przygalopował oficer wraz z dwoma praporszczykami [chorążymi — J.B.]. Zeskoczył z konia, podszedł do gorzelni. Wstąpił ostrożnie w pustą przestrzeń pełną kręcącej w nozdrzach woni mocnej okowity. Wciągnęli wszyscy trzej to mocne powietrze, zadumali się. Ale zaraz potem padła decyzja: Tysiące litrów — do stawu! Odkręcić zawory! Opróżnić rezerwuary! I — won! — żeby nie było żadnej pokusy. Toż spirytem na dwie mile zajeżdża! I nim tamci dwaj zakrzątali się wokół sięgających sufitu kotłów z manometrami i plombami akcyzy, on wyjął szybko pistolet z kabury i wystrzelił prosto w lśniący metal. Siknęła wódka cieniutką strugą. Wziął na palec, posmakował: — Krepka! — Pokręcił z uznaniem głową”.
Proporszczyki otworzyli zawory i okowita, bulgocąc, siknęła do stawu ogromną strugą. „Poszedł po szeregach jegrów szept: — Spirit-spirit-spirit”...
Pokusa stała się nie do przezwyciężenia, wyschnięte gardła domagały się alkoholu, w głowach zatańczyła wyczekiwana ulga po wypiciu spirytusu. Pękły żołnierskie szyki. Jegry rzucili się do okowity i mimo kapralskich nahajek, zapędzających ich do szeregów, deptani jeden przez drugiego pili „jej Bohu, spirit”. A wraz z nim połykali „pijawki skręcające się w esy-floresy, drugi raz grube jak śliwki węgierskie; dalej komary padłe na wznak, wyciągające cienkie łapy ku górze w śmiertelnych skurczach; i pająki wodne tuż przed skonaniem; i malutkie żabki oraz muszki, a obok nie nazwane i nie do rozpoznania robaki i robaczki, cała wodna fauna. Istny rusko-małorosyjski barszcz! — można by zadrwić. [...] Pijawki zwisające spomiędzy warg, przegryzane wargami. Część pijących już leżała martwa, spita na śmierć”.
Inni otwarli śluzy i masa śniętych ryb pomknęła w stronę potoku, gdzie baby prały bieliznę. Widząc ryby odwrócone brzuchami do góry, rzuciły się do nich, aby je wyławiać, uradowane, że będą miały solidny obiad dla rodziny, może niejeden, z alkoholowym farszem...50 Choć opis Kuśniewicza wydaje się podkoloryzowany, to dobrze oddaje nieposkromioną żądzę żołnierzy: byle się upić i choć na chwilę — zapomnieć.
Największym zagrożeniem dla mieszkańców Galicji stali się kozacy, którzy zapędzali się w głąb terytorium na swych koniach. Wiedząc o ich zamiłowaniu do gorzałki, uciekający właściciele ziemscy Podkarpacia pozostawiali często spirytualia w gorzelniach. Na ogół kończyło się to katastrofą dla sołdatów. Na przykład ksiądz Rokoszny z Sandomierza wspomniał o pijaństwie kozaków, którzy napadli w sierpniu 1914 roku na stację Herby w poszukiwaniu wódki, piwa i czekolady. Znaleźli ją i skutek był łatwy do przewidzenia51.
Po zajęciu Rzemienia 22 września 1914 roku znów „kozacy rzucili się zaraz na gorzelnię, gdzie znaleźli wielkie zapasy wódki w żelaznych rezerwuarach i zaraz zaczęli pić. W przeciągu godziny z kilku sotni kozaków już tylko konie były trzeźwe. Zaczęły nadciągać oddziały piechoty.
Żołnierze ci również zaczęli pić na umór. Wszelka subordynacja wobec oficerów znikła i niedługo całe otoczenie gorzelni zasłane było pijanymi do nieprzytomności żołdakami.
Pułkownik rosyjski, który przed wieczorem z gronem oficerów nadjechał, kazał zaraz opróżnić rezerwuary i wypuścić wódkę do rowów. To jednak powiększyło jeszcze pijaństwo, gdyż żołdacy rzucili się na ziemię, chłepcąc wódkę z rowów, a i chłopi miejscowi nadbiegli z garnkami po płynącą wódkę. Na to nadjechał generał ze sztabem, a widząc, że pijaństwo czyni szybsze postępy jak opróżnianie rezerwuarów, polecił podnosić na bok pijanych i płynącą wódkę podpalić. W momencie spłonęła cała gorzelnia”, potem także pałac, a okolica została spustoszona i zniszczona przez Moskali52.
Dowództwo rosyjskie tak bardzo obawiało się pijaństwa swych żołnierzy, że likwidowało nawet browary. W Okocimiu w majątku Jana Götza browar „przed kilkoma tygodniami doszczętnie splądrowali Rosjanie i szlachetny trunek wprost z kuf wytoczyli do rzeki, aby zapobiec pijaństwu żołnierzy i pokusom sztabów”, zauważył oficer łączności Stanisław Żmigrodzki w styczniu 1915 roku53. Ale pomimo kar rabunki kozackie szerzyły się jak pożar, szczególnie w bogatych pałacach i dworach polskich na Rusi54. Piechota miała znacznie gorzej, natrafiając na spustoszone już przez kozaków piwnice z winami i miodami.
Właśnie pijaństwo kozaków bywało szczególnie groźne. Byli nie do upilnowania przez wyższych dowódców, wysyłani konno jako patrole i rozpoznanie, na odległość wyczuwając też alkohol. Na podstawie źródeł możemy sądzić, że pijani czy podpici dopuszczali się często gwałtów — nawet na 12-13-letnich dziewczynkach. Według relacji kierownika czytelni polskiej Jędrzeja Sąsiadka w Dubowcach „kozacy »wypili gorzelnię«, a potem wyprawili we wsi awanturę, trwającą całą noc. Zgwałcili mnóstwo kobiet i dziewcząt. Jedna dziewczyna umarła z nadmiernego gwałcenia”. Inne ratowały się ucieczką w stawy, siedząc w oczeretach „w wodzie po szyję”55.
Podobne sceny odnotował Bronisław Świeykowski w Gorlicach, który jako głównych sprawców gwałtów wskazywał Czerkiesów: „istne bestie w ludzkich ciałach”56. Natomiast podczas pierwszego oblężenia Przemyśla, w 1914 roku, po zamknięciu pierścienia okrążenia, kozacy ruszyli do Dubiecka nad Sanem w Galicji. Po zrabowaniu i zniszczeniu nędznego dobytku mieszkańców, „dobrawszy się do gorzelni, czy też składu okowity, to przez 2 tygodnie pili i pili, a jak mieli odejść, bo o naszych wojskach zasłyszeli, to beczki z okowitą porozbijali i zapalili. [...] Strach, pani, co to za ludzie, ale od naszych [wojsk austro-węgierskich] to my też krzywdę mieli”, żaliła się w Przemyślu staruszka, której pozostała tylko żebranina57. Działo się tak, pomimo że nadal w armii rosyjskiej obowiązywał rozkaz niszczenia gorzelni i magazynów spirytusowych, także na terenach zdobytych.
29 czerwca 1915 roku w Adamowie Michał Stanisław Kossakowski służący w armii carskiej ustawił swój tabor sanitarny „na podwórzu gospodarczym koło pięknej gorzelni i składu mieszczącego zapas 1400 wiader spirytusu [ponad 172 hektolitry]”. Zmęczona kadra sanitarna wypiła herbatę i zapadła w sen, gdy wtem „budzi mnie pan [zarządca folwarku hrabiego Wincentego Łosia] Matuszewski, donosząc, że skład spirytusu stał się już polem grabieży i orgii. Zrywam się zaniepokojony.
— Czyżby moi żołnierze?
— Nie pańscy — odpowiada mi Matuszewski — ale kozacy pilnujący składu”.
Dalszy ciąg tych zdarzeń wydaje się nieco dziwny. Opisywał Kossakowski: „Podchodzą do mnie co chwila jacyś pijani żołnierze z oświadczeniem, że choć im bardzo wstyd, jednak przyznać muszą, że się upili. Na widok ich oskoma [pragnienie] bierze żołnierzy mojego Oddziału, ten i ów przychodzi spytać mnie o pozwolenie nabrania spirytusu lub ostatecznie chociażby tylko dla nas, bo można go nabrać darmo, ile kto unieść zdoła. Widzę, że nam grozi podwójne niebezpieczeństwo, więc w obawie, że sam sobie nie dam rady z budzącą się dookoła żądzą trunku, budzę wszystkich oficerów, zarządzam ścisły nadzór nad naszymi żołnierzami i zapowiadam im najsurowszy wymiar kary, w razie gdyby ośmielono się w jakiejkolwiek formie przyjąć udział w grabieży wódki”.
Wystawiono warty oficerskie, gdy rozkaz ze sztabu 48 Dywizji nakazał wysadzić gorzelnię w powietrze. Mimo że sztab ten nie miał prawa wydawać poleceń dowództwu 52 Dywizji, w której służył Kossakowski, to na wieść o planach zniszczenia drogocennego płynu „grabież doszła do niezmiernych rozmiarów. Jacyś żołnierze wytaczają wódkę beczułkami, wynoszą wiadrami i we wszelkiego rodzaju naczyniach, garnkach i kubkach. Mógłby ktoś zapytać, dlaczego nie przedsięwzięliśmy żadnych kroków w celu niedopuszczenia do grabieży, powiem tu wtedy mimochodem, że wiele z wynoszonych zapasów było dostarczane panom oficerom armii na ich rozkaz”58.
Wybiórcze stosowanie zasady abstynencji powodowało, że prohibicja zarządzona przez władze rosyjska była dziurawa. Psalmista Paszczuk opisywał wydarzenia we wsi pod Słuckiem: „Poprzedniego dnia spuszczano spirytus z beczek tutejszej gorzelni. Miejscowi sprzedawali go teraz po 3-5 rubli za butelkę”. Cała wioska zatacza się, jest pijana; także „bieżeńcy” przez chwilę przenoszą się do alkoholowego raju59.
Potem było jeszcze gorzej: po wytrzeźwieniu ludzi dopadało pragnienie, następnie głód. Tymczasem brakowało żywności, często wody. Gdy wreszcie dostawali jadło, pochłaniali je bez opamiętania — i chorowali lub umierali wskutek skrętu kiszek.
27 sierpnia 1914 roku rozeszła się wieść, że „Moskale idą” na Lwów. Miasto ogarnęła nieopisana panika, gdyż obawiano się wkroczenia armii pijanych barbarzyńców. Część ludności zdołała się ewakuować z miasta z obawy przed kozakami; inni, jak pewne panie „zdobne w czerwone krzyże”, usiłowali obłaskawiać wkraczających w początkach września Moskali, częstując ich wódką. Jakaś Żydówka biało ubrana „podała kubek wódki siedzącemu na koniu oficerowi. On kopnął go nogą, przy czym dostało się także Żydówce. Nie wiedziała, że w wojsku rosyjskim obowiązywała bezwzględna abstynencja”, a jeśli była łamana, to pokątnie, a nie na oczach ludności dużego miasta60.
Potwierdzają to inne zdarzenia odnotowane we wspomnieniach. Kozak zachęcany przez panie do wypicia kielicha „wypraszał się od tego bardzo energicznie. Przekonywały go żargonem polsko-ruskim, że wódka nie jest, broń Boże, zatruta i że sprawi im przyjemność, jeśli ją wypije. Oburzony tym służalstwem wreszcie kozak splunął przed owymi paniami” i odjechał61.
Zdaje się jednak, że nie chodziło mu o wyrażenie pogardy kozackiej dla „polskiej służalczości”. Wkraczającym wojskom moskiewskim, jak wiemy, zakazano picia i rabunku, aby nie zrazić do siebie „wyzwalanej” ludności polsko-ruskiej. Gdy lody przełamano, we Lwowie „znalazły się więc w porę kwiaty, całusy od dziewic nadobnych, wiwaty, papierosy, wódka [...] i zapewnienia ogromnej radości z powodu możności przywitania i oglądania na własne oczy dzielnych, zwycięskich żołnierzy sławnego cara! Oczywiście nie przeszkadzało to bynajmniej po kątach markować równocześnie swego ultra-austriackiego patriotyzmu!” — ironizował naoczny świadek pamiętnych dni okupacji rosyjskiej we Lwowie Bogdan Janusz62.
Oficerowie rosyjscy zajęli we Lwowie hotel „George”, „ponieważ zaś od samego rana alkohol cieszył się ogromnym uznaniem, a jak wiadomo, armii cara nie wolno używać go bezwarunkowo, zatem z polecenia władz wojskowych wydał prez[ydent] dr T. Rutowski jeszcze tego samego dnia [3 września 1914 roku] obwieszczenie do ludności tej treści: »Wszelkie szynki, piwiarnie i handle win mają być natychmiast zamknięte. W restauracjach i pokojach do śniadań nie wolno wydawać wódki ani win«”. Równie zdecydowanie zareagowały rosyjskie władze wojskowe: „Niniejszym rozkazuję, ażeby bezwzględnie wszystkie restauracje i kawiarnie były zamykane o godzinie 11 wieczorem podług czasu petersburskiego”, czyli o 10.00 wieczorem czasu lwowskiego, zarządzał nowy gradonaczalnik Lwowa generał major Eiche po zajęciu miasta63.
We wrześniu 1914 roku uzupełnił to kolejnym zarządzeniem: „Właściciele restauracyi, piwnic, winiarni, sklepów spożywczych i innych przedsiębiorstw handlowych mają w terminie dni trzech od dzisiejszej daty stanowczo bez wyjątku wszystkie zapasy wódki, wina, piwa i innych napoi spirytusowych wynieść ze sklepów i złożyć w odrębnych pokojach lub lochach i piwnicach i zakomunikować adres wskazanych miejsc do Zarządu Gradonaczalnika, skąd będzie wysłana osoba w celu nałożenia pieczęci na składy napoi spirytusowych. Osoby, które nie uczynią zadość niniejszemu rozkazowi, lub też jeśli się zauważy sprzedaż napojów spirytusowych, będą karane karą pieniężną do trzech tysięcy rubli i wysłane za granicę miasta, Lwów, 18 września 1914”64.
Rozkazy rozkazami, a życie życiem. „Zakaz ten nie przeszkodził oczywiście bardzo szerokim zabawom wieczorem i noc całą oficerów z wesołymi niewiastami, które dziwnie prędko zapomniały o sympatiach swoich jeszcze z dnia poprzedniego, rozmiłowując się na śmierć w nowym przedmiocie swoich »uczuć najszczerszych«”, kpił Bogdan Janusz65.
Dowództwo rosyjskie w zdobytym Lwowie niebawem dowiedziało się, że Bank Hipoteczny w czasach austriackich zgromadził w rezerwuarach na dworcu kolejowym ogromne ilości spirytusu. Z płynem tym „dali sobie Rosjanie bardzo szybko radę. Produkt wartości 500 000 koron dnia 26 czerwca [1915 roku] spuszczono do ścieków ulicznych, by spłynął kanałami. Przy tej sposobności i tutaj nie obeszło się bez rozkradania przez ludność płynącego obfitą strugą alkoholu, a także, mimo wart, zapijania się nim żołnierzy. Kilku poniosło nawet z tego powodu śmierć, leżąc na ziemi i pijąc bez pamięci. Sam widziałem dwóch takich” — wspominał Stanisław Srokowski. „Po stwierdzeniu owych faktów przedsięwzięto u żołnierzy rewizję manierek, usilono [sic] też poniewczasie warty antyspirytusowe, wystawiając je teraz nawet tam, gdzie były najzupełniej zbędne”66. Jednakże nadal, zarządzając wylewanie wódki i wprowadzenie prohibicji, Rosjanie zjednywali sobie przychylność mieszkańców Lwowa, podobnie jak niedawno Warszawy.
Reasumując, można stwierdzić, że pomimo kilku głośnych pijackich incydentów i gwałtów wojska rosyjskie zachowywały nadspodziewaną wstrzemięźliwość. Mieszkańcy Małopolski spodziewali się znacznie gorszych wybryków ze strony „barbarzyńców ze Wschodu”. Tymczasem dowódcy rosyjscy wpajali w sołdatów przekonanie, że walczą za wolność ciemiężonych ludów słowiańskich, więc muszą się zachowywać wzorowo. „W ogóle postępowali żołnierze rosyjscy po ludzku z nędzą i niedostatkiem” — napisał świadek tamtych dni. „Przez cały czas pobytu we Lwowie wydawali ochotnie z kotłów swych gorącą zupę do garnuszków”67.
W styczniu 1915 roku ojciec doktora Adama Benisza opowiedział synowi legioniście, przebywającemu na urlopie, o okupacji Nowego Sącza przez Rosjan. Wbrew stereotypowym wyobrażeniom „charakteryzuje mi ojciec poprawne zachowanie się komendy rosyjskiej w mieście i nakaz zniszczenia alkoholu. [...] Kończąc opowiadanie o swych przeżyciach, porównał ojciec pełną abstynencję rosyjskich oficerów, którzy pili tylko herbatę i czarną kawę, z pijaństwem, jakie zapanowało wśród austriackiej elity wojskowej po wejściu wojska austriackiego do miasta, gdy Żydzi ochotnie raczyli alkoholem Austriaków jako swoich wybawców z niewoli rosyjskiej”68.
Nawet rosyjski następca generała Eichego na stanowisku gradonaczalnika Lwowa, „typ brutala, satrapy i łapownika”, pułkownik Aleksiej Skałłon, nakładał drastyczne kary „za sprzedaż wódki i piwa”. Nie można go było ową wódką przekupić, gdyż Skałłon miał znacznie intratniejszy interes niż hurtowy obrót gorzałką, wywożąc srebra i kosztowności nieobecnych mieszkańców Lwowa i składając je za Dnieprem w Słobódce koło Kijowa. Także przy układaniu listy zakładników zarobił Skałłon „nie najgorszą na owe czasy sumkę 60 000 rubli”69.
Generał porucznik w armii rosyjskiej, potem polski generał Eugeniusz de Henning-Michaelis po przejściu na teren Rumunii usiłował także tam, gdzie wino stało się bardziej dostępne, utrzymać swą dywizję w ryzach prohibicji. „Bałem się ekstrawagancji alkoholicznych; zapieczętowano tu wszystkie spirytualia, ale od czegoś są Żydki”. Nie wiemy jednak, czy doszło do pijackich wyczynów, natomiast wiemy, że generał jeździł do Czerniowiec „głównie kupić większy zapas cukierków, które, wobec surowo przestrzeganej prohibicji, odchodziły masowo. [...] W sklepach i mieście dziwiono się bardzo, że nie pijemy wina”70.
Po czym dodawał, opisując stacjonowanie w rejonie rumuńskich Fokszan: „walka z alkoholem trwała; jak na złość stałem w centrum produkcji wina. Codziennie wylewało się do rowów tysiące litrów, a w piwnicy stało wypuszczone wino nieraz na cztery stopy wysoko; najbardziej upijali się kozacy”71.
Ale i Polacy także ulegali powabowi dobrego wina. Fin Kaarlo Kurko, walczący między innymi w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku, przytaczał opowieść jednego z rotmistrzów ułanów. „Brałem udział w walkach na terenie Rumunii, a oprócz tego nieźle się tam bawiliśmy. Krzepkie rumuńskie dziewczyny są — jak wiadomo — gorące, a rumuńskie wino — dobre”. Pewnego dnia jeden z ułanów wbił w miękką ziemię na pastwisku lancę, chcąc uwiązać konia. Lecz natrafił na coś twardego. Zaczął kopać i dokopał się do solidnych desek, aż wreszcie „ukazała się szeroka, równa, i starannie wykonana podłoga”. Żołnierze zaczęli ją rozrywać, sądząc, że natrafili na skarb — i natrafili: na zbiornik wina trzech i pół metra głębokości.
Zadowoleni z odkrycia „przystąpili do degustacji wina i stwierdzili, że jest smaczne i uderza do głowy. Wkrótce cały szwadron był na lekkim rauszu, żołnierze nalewali wina do wiader służących do pojenia koni i przenosili do swoich kwater”. Na odgłos wesołych śpiewów nadjechał dowódca: rotmistrz rozkazał żołnierzom natychmiast wytrzeźwieć i postawił przy zbiorniku wartownika z rozkazem strzelania do każdego potencjalnego złodzieja. Podczas inspekcji warty „nie zobaczyłem ani śladu wartownika; na trawie leżał jedynie karabin”, opowiadał rotmistrz. „Zajrzawszy do zbiornika z winem, dostrzegłem rękę żołnierza wystającą ponad powierzchnię drogocennego płynu. Kąpał się w nim, jak Poppea w oślim mleku, ale z gorszym skutkiem”.
Spragniony żołnierz utopił się w winie, zapewne upojony albo zatruty oparami alkoholu. Nie był to koniec winnych przygód. „Jak tylko odszedłem od zbiornika, żołnierze pobiegli tam z wiadrami, żeby nabrać wina, w którym utopił się ich kolega”72. Przypominało to sceny z wojen napoleońskich w Hiszpanii, we Włoszech, na Węgrzech.
Po zajęciu Lwowa i części Galicji przez Rosjan późnym latem 1914 roku front się ustabilizował. Ale już w marcu roku następnego Gorlice obsadzone przez oddziały carskie zostały ostrzelane przez Austriaków. „W nocy strzelanina się wzmaga, to jednak nie przeszkadza bohaterskim sołdatom do rozbicia ostatniej jeszcze, dotychczas nietkniętej piwnicy dyrektora gimnazjalnego i do pustoszenia gabinetów przyrodniczych i fizykalnych w gimnazjum. Dwóch sołdatów zapija się na śmierć w ciągu tej nocy i to spirytusem ze słojów, w których były konserwowane żaby, węże i ryby [...] — to fakt autentyczny, którego świadkiem był tercjan w gimnazjum” i inni, odnotował kanonik Bronisław Świeykowski pod datą 7 marca 1915 roku73. Nie dopilnowali ich oficerowie carscy, tak dbający o trzeźwość swych żołnierzy.
Wraz z przedłużaniem się wojny i związanej z tym nudy okopowej i garnizonowej rozluźniały się obyczaje abstynenckie i zasady prohibicji. Modne wśród wyższych szarż rosyjskich stało się picie koniaku, który miał dobrze działać na serce i inne organy. Toteż pewien pułkownik zdziwił się bardzo, że tabor Kossakowskiego, cofając się z Brześcia Litewskiego, nie zabrał ze sobą tego szlachetnego trunku.
„— Jak to? Z Brześcia nie wzięliście alkoholu?
— Ani kropelki — odpowiadamy — wzięliśmy tylko te skarby — i wskazałem na skrzynię z jodyną.
— Ach! do diabła! — biada pułkownik. — Miałem w Brześciu upatrzony cały skład wina, postawiłem na straży kozaków, a te swołoczi wszystko mi wypiły, a teraz muszę od żołnierzy pożyczać”.
Pozostała więc pułkownikowi do wypicia herbata, którą ordynans Gutowski przyrządzał, rozdmuchując „samowar butem. Myślałem, że widok taki można mieć jedynie w karykaturach pism humorystycznych”, dziwił się Kossakowski74. Co ciekawe, doktor Kossakowski nie ratował się alkoholem, a przynajmniej o tym nie pisał, mimo że nieraz dokuczał mu chłód i przeziębienie. Wolał pod koniec sierpnia 1915 roku kurczyć się pod kołdrą, „dygocąc z zimna; płuca i gardło podrażnione przez kurz chłonięty w czasie odwrotu z Brześcia jeszcze mnie bolą”.
A przecież pokrzepiający alkohol był na wyciągnięcie ręki, lecz z jakichś przyczyn nasz lekarz nie chciał z niego skorzystać. Wino zostało zatem przywiezione przez kapelana, który „z triumfującą miną wskazał na skarby zdobyte przez siebie w Brześciu. [...] Jak gdyby stado zdziwionych gąsiorów wyciągnęły w górę swoje szyjki różnych rozmiarów butelki z alkoholem”75. Podczas gdy oddział Kossakowskiego zadbał o jodynę do ciał rannych i kontuzjowanych, ksiądz dobrodziej zadbał o strawę duchową w postaci wina do spełnienia Eucharystii.
Oczywiście nie tylko kozacy odznaczali się zamiłowaniem do upijania się, nie bacząc na konsekwencje utraty zdrowia i życia. Na zapleczu, w Kijowie, na przekór wojnie rozkwitło bajkowe życie dekadenckie: „tysiące młodzieńców w przepięknych mundurach »ziemskich huzarów« [...], czyli dekujących się w ten sposób cywilów, uzbrojonych od stóp do głów, omalże w karabiny maszynowe”, paradowało po ulicach, „a dokoła nich słońce, muzyka, tańce, szampan, szał, słowem — prawdziwy raj Mahometa, [...] hurysek i odalisek, najsłodszy winograd wojny, czerpiący niewidzialnymi ssawkami jak wampiry krew, pożywne dla siebie soki kwitnięcia z dalekich, gnilnych okopów, z zawszonych baraków, z ofiar życia i beznadziejnej nędzy” tych, którzy mieli pecha znaleźć się na froncie — opisywał Karol Wędziagolski.
Znalazł się on także w Kijowie, skierowany do szpitala psychiatrycznego jako „wariat”. Był to skutek nudnej służby w okopach, gdzie w 1915 roku „od kapitana w dół rżnięto w baka i zapijano wódą”. Po tych doświadczeniach Wędziagolski popadł w „zupełny rozstrój nerwowy”, jak sam się do tego przyznał. Wiedział jednak, że „wariatem” nie jest, że potrzebny mu urlop i dłuższy wypoczynek, więc podczas rozmowy z psychiatrą trzymał rękę na swoim parabellum, grzecznie namawiając lekarza, by mu wystawił dokument podróży. W obliczu takich argumentów doktor zgodził się i aby uspokoić sumienie, dodał: „trzytygodniowy pobyt na wsi zrobi panu lepiej niż trzyletnia kuracja tutaj”, w szpitalu76.
Po takiej pomocy psychiatrycznej Wędziagolski podczas rewolucji lutowej 1917 roku przystąpił do niej jako komisarz polityczny korpusu. Natomiast po przejęciu władzy przez bolszewików (i strasznych doświadczeniach z partią Lenina) Wędziagolski zostanie „kontrrewolucjonistą”, przyjacielem eserowca Borysa Sawinkowa i zaufanym Józefa Piłsudskiego.
Wiemy też, że w polskim II Korpusie, sformowanym w 1917 roku z żołnierzy polskich służących w armii rosyjskiej, doszło do drastycznego pijaństwa. Pewnego dnia dowódca II Korpusu generał Sylwester Stankiewicz powiadomił kurierem generała Józefa Hallera, że jest zagrożony w swej kwaterze w Czeczelniku. Po przybyciu cadillakiem na miejsce „spostrzegłem, że bardzo wielu żołnierzy chodzi z putniami77 w rękach”. Stankiewicz zbliżył się do jednego z żołnierzy i od razu uderzył go zapach mocnego spirytusu. Zanurzył rękę w dwóch putniach i spytał, skąd ten spirytus i po co. „— A to, panie generale, ktoś przebił rurę w gorzelni i leje się ta gorzałka, to my ją bierzemy. — Te dwie putnie kazałem wylać na miejscu, ale cóż to znaczyło w porównaniu z tyloma innymi. Toteż wieczorem już rozniosła się wieść o śmierci dwóch żołnierzy, którzy struli się tą gorzałką” — opisywał generał Haller78.
Polegli na polu spirytusowej chwały.
Henryk Gruber pracował przed Wielką Wojną we Lwowie jako urzędnik towarzystwa ubezpieczeniowego. Pochodził z Sokala, potem został legionistą, bankowcem i finansistą. „Pewnego dnia przed bramą domu, gdzie mieściło się biuro, ujrzałem na chodniku przy wejściu grupę Hucułów. Na zapytanie moje, na kogo czekają, odpowiedzieli, że przyjechali, aby pobrać każdy po 1000 koron od cesarza, jak im przyrzekł »pan komisarz«”.
„Panem komisarzem” okazał się niejaki „jegomość o twarzy Mefista” podpisujący się nazwiskiem Wichase. W ubezpieczalni znali go jako grubą rybę, mającą przyciągnąć do towarzystwa asekuracyjnego licznych włościan. I Wichase rzeczywiście rozpoczął działalność: „Objeżdżał wsie w Karpatach, ustawiał przed karczmą stoły z napitkiem i obwieszczał chłopom, że z powodu jubileuszu Najjaśniejszego Pana każdemu chłopu czy babie zostanie wypłacona kwota 1000 koron, o ile podpisze formularz towarzystwa i wpłaci dwie korony. Uroczystość odbywała się zawsze przy udziale miejscowego żandarma, któremu Wichase prezentował legitymację towarzystwa [...]. Po pijatyce w karczmie przenosił się Wichase do następnej wsi, dokąd szła za nim sława dobroczyńcy, obdarzającego w imieniu cesarza poddanych w Karpatach po tysiąc koron na głowę, płatnych w naszym biurze we Lwowie”.
Pierwsza delegacja Hucułów zjawiła się przed budynkiem biura i nie zamierzała odstąpić od oblężenia gmachu. Po dwóch dniach zjawiało się wreszcie dwóch smutnych panów, którzy długo „za materacami” objaśniali szefom towarzystwa, że „pan Wichase, Czech, był zbiegiem z domu wariatów w Kuplparkowie pod Lwowem”, a oni są agentami policyjnymi, którzy go poszukiwali. Trzeźwym i wyrachowanym szefom było wstyd, że dali się naciągnąć bajaniom podpitego „wariata”, więc nakazali swym urzędnikom bezwzględne milczenie79.
W austro-węgierskiej armii cesarskiej i królewskiej (c.k.) służył Józef Haller. We Lwowie w koszarach Ferdynanda dosłużył się stopnia oficera artylerii. Tamże nabawił się niechęci do popijawy, będącej częścią obyczajów armii austro-węgierskiej, choć początkowo z ochotą uczestniczył w życiu towarzyskim i sportowym stolicy Rusi Czerwonej. Lecz „dowódca pułku bardzo towarzyski, żądał też, żeby raz na miesiąc urządzać wieczór w kasynie dla zaproszonych gości. Miał on bowiem żonę i dwie córki. Niestety, wieczory te kończyły się zazwyczaj pijatyką” — po odejściu większości gości i pań. „Wtedy znów pułkownik czuł się swobodny i wesoły, sam dobrze popijał i zachęcał do tego oficerów, a zwłaszcza młodszych i niedoświadczonych lubił upijać, dolewając im trunków. Ja, jako gospodarz kasyna, musiałem, niestety, dotrzymywać mu towarzystwa. I tak pewnej nocy, już dobrze po północy, siedziałem naprzeciw pułkownika bardzo rozweselonego, który śmiał się do rozpuku, gdy któryś z oficerów zwalił się nieprzytomny i widocznie zakroił się na mnie, siedzącego naprzeciw, ciągle mi docinając, aż wreszcie skoczył na stół, porwał pełną butelkę czerwonego burgunda marki węgierskiej i zaśpiewał znaną burszowską pieśń [...] i wręczył mi tę pełną butelkę, którą według ich zwyczaju miało się wypić duszkiem.
Przyznam się, że do dziś dnia nie rozumiem, jak tego dokonałem, ale stwierdzam, że tę butelkę wina wlałem w siebie, postawiłem pustą przed nosem pułkownika i siadłem, widząc osłupiały wzrok mego dowódcy, który wreszcie zdecydował się sam odejść i żegnając się, powiedział:
— Panowie oficerowie, o godzinie szóstej rano z placu alarmowego wyrusza cały pułk artylerii pod moim dowództwem.
Na zegarze była trzecia trzydzieści rano [...]. Był to jeden z jego zwariowanych wyczynów, zapewne dla ochłonięcia po nocy”.
Ćwiczenia odbyły się w zarządzonym czasie. Dopiero gdy koń pułkowego trębacza zarył się w piachu, łamiąc sobie kark, pułkownik przerwał szkolenie wojska przez na wpół pijanych oficerów. „Była to też ostatnia orgia pijacka i odtąd spokojnie płynął czas”80.
Na ogół polscy oficerowie cieszyli się z zaprzestania przesadnego biesiadowania. We Lwowie, gdzie przeważała ludność polska, mogli znaleźć inne formy rozrywki: uczęszczanie na przedstawienia teatralne, do kabaretów, operetki, na zebrania artystyczne i literackie. Natomiast oficerowie niepolscy zadłużali się, przesiadując głównie w piwiarniach i kawiarniach, „asystowali jedynie kelnerkom i kasjerkom, często gęsto nadużywając spirytualiów”. W związku z tym w brygadzie, w której służył Haller, wprowadzono „dobry zwyczaj oficera służbowego, który był odpowiedzialny przed kolegami za utrzymanie w gronie kolegów poza koszarami odpowiednich form towarzyskich. Musiał on dobrze patrzeć, czy ktoś nie nadużył trunków. Przyznam się, że była to niełatwa, nie bardzo przyjemna, choć koleżeńska służba, gdy trzeba było już podgazowanego kolegę uspokajać, perswazjami przekonywać, a wreszcie przy pomocy innych najczęściej wyprowadzać z lokalu o odwozić do domu”.
Na dodatek oficerowie rozpitej c.k. armii mieli niskie żołdy, więc łatwo wpadali w pętlę zadłużenia, niczym feldkurat Katz ratujący się wyprzedażą nie swoich mebli itp.81 Polacy na ogół znają c.k. armię głównie z powieści Jaroslava Haška Przygody dobrego wojaka Szwejkapodczas wojny światowej, napisanej i wydanej w latach 1921-1923, oraz znacznie późniejszej powieści polskiej Kazimierza Seydy C.k. Dezerterzy, wydanej w 1937 roku. Hašek, pisząc Szwejka, nie fantazjował; poznał c.k. armię od podszewki jako jednoroczny ochotnik i kandydat na oficera, a po wydaleniu z kursu oficerskiego jako żołnierz 11 kompanii marszowej 91 pułku w Czeskich Budziejowicach. Jaka szkoda, że nie zdążył opisać przygód Szwejka w niewoli i podczas rewolucji październikowej, w której sam Hašek wziął udział jako komisarz czerwonych. Przeszkodził mu w tym alkoholizm, z którym się zmagał; zmarł, zanim dożył 40 lat...
Niemniej jednak władze austriackie, podobnie jak rosyjskie, rozumiały wagę alkoholowego problemu. Po wypowiedzeniu wojny Serbii i kolejnym państwom w imperium habsburskim zakazano „przez cały czas mobilizacji szynkować napojów wyskokowych — nawet piwa. W restauracjach i bufetach kolejowych można dostać tylko mleka, wody mineralnej i bezalkoholowych jabłeczników”, zanotował doktor Jan Hupka82.