Alkoholowe dzieje Polski. Dwie okupacje 1939-1945 - Jerzy Besala - ebook

Alkoholowe dzieje Polski. Dwie okupacje 1939-1945 ebook

Jerzy Besala

0,0
52,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Alkoholowe dzieje Polski w czasach wojny totalnej i okupacji

W tysiącletniej historii Rzeczypospolitej czasy II wojny światowej oraz okupacji niemieckiej i sowieckiej to najcięższe chwile. Naród polski po raptem dwudziestu latach niepodległości znów utracił wolność. Tym razem został postawiony w sytuacji krańcowej: miał zostać wyniszczony przez hitlerowskie Niemcy lub roztopiony w sowieckiej rzeczywistości łagrów i przesiedleń.

Jednak Polacy dalecy byli od biernej rezygnacji. Po okresie chaosu wojennego września 1939 roku następowały procesy przystosowawcze. Alkohol zaczął pełnić funkcję środka uspokajającego i znieczulającego, ale też środka wzmacniającego chęć odwetu na okupantach. Służył też jako łapówka. W książce omówiono również los Żydów oraz mniejszości narodowych oraz kwestie spożywania alkoholu przez gnębicieli Polaków: siepaczy SS i ich pomocników oraz w ZSSR, gdzie znaleźli się Polacy. W obu przypadkach wódka i samogon odegrały znaczącą, złowrogą rolę, pozwalając na przeprowadzenie zbrodniczych planów na skalę przemysłową, jakich nie znał dotąd świat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 973

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jerzy Besala Alkoholowe dzieje Polski. Dwie okupacje 1939-1945 ISBN Copyright © Jerzy Besala, 2020All rights reserved Redaktor Marta Dobrecka Recenzent naukowy prof. dr hab. Włodzimierz Borodziej Projekt okładki Paulina Radomska-Skierkowska Fotografia na okładce Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie / Ośrodek KARTA Fotografia przedstawia grupę oficerów armii Andersa, 1943, Palestyna, fot. NN Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Wprowadzenie

Tom ten obejmuje czasy II wojny światowej oraz okupacji niemieckiej i sowieckiej w latach 1939-1945. W tysiącletniej historii Rzeczypospolitej były to najcięższe chwile dla narodu polskiego, który po 20 latach niepodległości znów utracił wolność. Tym razem został postawiony w sytuacji krańcowej: miał zostać wyniszczony przez hitlerowskie Niemcy lub roztopiony w sowieckiej rzeczywistości łagrów i przesiedleń.

Jednak Polacy dalecy byli od biernej rezygnacji. Nie zapomnieli umiejętności konspirowania, cechowały ich inteligentny spryt i odwaga, na wychodźstwie powstał rząd emigracyjny i utworzono Polskie Siły Zbrojne, w kraju organizowano oddziały zbrojne reprezentujące różne ugrupowania polityczne. Rozpoczął się też przemyt na ogromną skalę, w tym alkoholu, który pokrzyżował hitlerowskie plany zagłodzenia Polaków, ale i wykolejał przestrzegane dotąd normy moralne.

W niniejszym tomie znów na pierwszy plan wysuwa się człowiek uwikłany w „wielką historię”, płynący po wzburzonym morzu dziejów i alkoholu. Często jest to człowiek szary, który nie miał żadnych szans, by wyjść na scenę tak zwanej wielkiej historii. Nie da się przy opisie losów ludzi, zdarzeń i spraw związanych z alkoholem oddzielić ich od kwestii zaopatrzenia i wyżywienia. Nie da się też opowiedzieć ich bez nakreślenia panoramy czasów oraz wzmianek, opinii, obserwacji uczestniczącej i biernej ludzi, gdzie występuje, przewija się alkohol. Stąd wielość cytatów z relacji pamiętnikarskich, z uwzględnieniem przy tym, że źródła te należy poddawać krytycznemu oglądowi. Ale literatura wspomnieniowa jak mało które źródło oddaje też najlepiej uczucia ludzi i atmosferę czasów, pomimo że były to często subiektywne opisy i spojrzenia. Nawet jednak przez nie przebija cząstka prawdy historycznej; często też mogą pełnić funkcję egzemplifikacji.

W książce tej uwzględnimy również los Żydów oraz mniejszości narodowych: ukraińskiej i białoruskiej; byli to przecież obywatele polscy. Uwzględnimy też kwestie spożywania alkoholu przez gnębicieli Polaków: siepaczy SS i ich pomocników oraz w ZSSR, gdzie znaleźli się Polacy. W obu przypadkach wódka i samogon odegrały znaczącą, złowrogą rolę, pozwalając na przeprowadzenie zbrodniczych planów na skalę przemysłową, jakich nie znał dotąd świat.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

I. „A lato było piękne tego roku”

1. Goldwasser na Westerplatte

21 sierpnia 1939 roku plut. pchor. Tadeusz Pietrzak służący w 29 pułku strzelców kaniowskich stacjonujących w Kaliszu pisał: „Jeszcze wczoraj założyłem się z Władkiem o litr wódeczności, że będzie wojna, Władek, że nie”1. Do cywila mieli wyjść za 24 dni.

Demokratyczne kraje Europy zwlekały ze stanowczą reakcją, patrząc bezradnie, jak Hitler pożera kolejne terytoria i łamie postanowienia traktatu wersalskiego. Jesienią 1938 roku doszło do kolejnego kryzysu — sudeckiego — sprowokowanego przez Führera. Na mocy haniebnego traktatu monachijskiego państwo czechosłowackie zostało rozebrane, w czym wzięła udział także Rzeczpospolita Polska. Chodziło o Zaolzie, zajęte podstępnie przez Czechów w 1918 roku. Teraz przyszedł czas rewanżu, co w Polsce na ogół przyjęto z aprobatą.

„Ludzie podenerwowani sytuacją światową chętnie zasiadali w kawiarniach. Nigdy do tej pory nie widziałem takich tłumów w kasynie, jak w końcu września tego roku” — wspominał Józef Kuropieska, pełniący obowiązki szefa sztabu dywizji. „Oczywiście wszyscy pili i okrutnie wygrażali... Czechom. Kiedyś naurągałem jakiemuś majorowi, że to nie uchodzi tak pomstować na słabszych w wytworzonej konstelacji”. Na szczęście major nie doniósł wyżej o przytomnej reakcji oficera sztabu2.

Fala psychozy wojennej w Polsce od pewnego czasu przypominała sinusoidę: narastała i opadała. Zależała od przebiegu wydarzeń. Alarmującym sygnałem ze strony III Rzeszy było przemówienie Adolfa Hitlera wygłoszone 28 kwietnia 1939 roku w Reichstagu. Wypowiedział on wtedy zawartą z Polską deklarację o niestosowaniu przemocy. Odpowiedź ministra Becka w sejmie 5 maja była twarda: Polska nie ugnie się przed żądaniami niemieckimi. Mnożyły się prowokacje. Nie tylko ze strony niemieckiej, lecz także polskiej. Część społeczeństwa uznała jednak, że jest to „wojna nerwów”. W siłę III Rzeszy wielu Polaków nie wierzyło.

Jednakże w województwach i miejscowościach graniczących z III Rzeszą i w wyższym dowództwie Wojska Polskiego inaczej postrzegano siłę hitlerowskich Niemiec. „Nie wierzono gazetom, które podawały wiadomości mające uspokoić społeczeństwo”, ani w to, że „Polska nie zostanie »w razie czego« sama” — wspominał mieszkaniec Poznania3. „Ludzie robili zapasy, potrzebne i niepotrzebne — na wszelki wypadek lub dla ulokowania pieniędzy” — zanotował komunista, krawiec i podoficer rezerwy, komunista Tadeusz Becela. „Wkłady w bankach topniały, obroty kupców rosły gwałtownie. Knajpy też były stale pełne. Szumiało w nich jak w ulu”4. Kiedy dwaj sąsiedzi Polski dotąd deklarujący wzajemną nienawiść — III Rzesza i ZSRR — 23 sierpnia 1939 roku zawarli pakt o nieagresji, napięcie znów wzrosło, by nieco opaść 25 sierpnia po zawarciu układu sojuszniczego polsko-brytyjskiego. Wielu pamiętało czasy Wielkiej Wojny, panujący głód, więc niemal każdy, jak potrafił, usiłował się zabezpieczać, gromadzić zapasy i tłumić narastający lęk przed wojną.

1 września 1939 roku o godzinie 4.48 pancernik „Schleswig-Holstein” oddał salwę w kierunku polskiej Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte. Zostało to uznane za symboliczny początek II wojny światowej, choć już kilkanaście minut wcześniej doszło do bombardowania Tczewa i Wielunia przez Luftwaffe.

Obrona Westerplatte obrosła legendą. Placówka miała się bronić dwanaście godzin, a wytrwała przez siedem dni i sześć nocy. Komendantem placówki był mjr Henryk Sucharski, zastępcą i dowódcą oddziału wartowniczego kpt. Franciszek Dąbrowski. Majorowi Sucharskiemu przypisano w narodowej legendzie rolę bohatera heroicznej obrony, do czego przyczynił się reporterski, wielokrotnie wznawiany, opis Melchiora Wańkowicza. Jednakże „król polskiego reportażu” wiedzę czerpał dość jednostronnie: z opowieści samego majora, którego spotkał w Ankonie latem 1946 roku5. Niebawem major zmarł w szpitalu w Neapolu, po czym miało się okazać, że jego relacja nie do końca odpowiadała prawdzie.

Po odwilży październikowej 1956 roku historycy i dziennikarze zaczęli spisywać wspomnienia westerplatczyków, którzy uosabiali hart i honor Polski, po części osładzając gorycz Września ’39. Gdańskie Towarzystwo Naukowe w 1957 roku wydało lakoniczne notatki mjra Sucharskiego i znacznie szersze wspomnienia kpt. Franciszka Dąbrowskiego w jednym tomie. Te ostatnie nie odbiegały zdecydowanie od relacji podanej Wańkowiczowi przez Sucharskiego6.

A jednak kryła się za tym tajemnica pewnego przyrzeczenia. Znający prawdę (?) oficerowie na Westerplatte umówili się, że przemilczą sprawę zachowania i dowodzenia przez niezłomnego majora, który w narodowym panteonie stał się bohaterską postacią walczącą niczym Leonidas pod Termopilami. O tej „zmowie milczenia” wiemy między innymi stąd, że 15 stycznia 1957 roku były dowódca placówki „Przystań” na Westerplatte ppor. Zdzisław Kręgielski napisał w liście do Franciszka Dąbrowskiego, iż „sprawę Sucharskiego” poruszył „delikatnie” podczas spisywania relacji westerplatczyków przez Zbigniewa Flisowskiego. „Umówiliśmy się z Flisowskim, że ta druga [relacja] to część całkiem poufna, która nie znajdzie się [...] w ewentualnie wydanych pamiętnikach”, pisał Kręgielski7. Relacje te staraniem Zbigniewa Flisowskiego zostały opublikowane po raz pierwszy w 1959 roku.

Jaka to była „część całkiem poufna” wspomniana przez dowódcę placówki „Przystań”?

Informacje, co się naprawdę zdarzyło na Westerplatte, zaczęły przeciekać do opinii publicznej. Szerzyły się najpierw pogłoski, że niektórzy westerplatczycy wytknęli Wańkowiczowi błędy. Pod koniec lat pięćdziesiątych reportażysta krakowski Janusz Roszko usłyszał od wówczas już kmdr. por. Dąbrowskiego nieznane okoliczności obrony Westerplatte. Opowiadanie komandora było szokujące, gdyż wywracało dotychczasowe wyobrażenie o bohaterskim komendancie Sucharskim, którego nazwisko nadawano ulicom w całej Polsce, i o samych westerplatczykach. Na dodatek Dąbrowski zastrzegł się, że jego relacja nie może być opublikowana przez 25 lat.

Wreszcie w 1990 roku pierwsza tama pękła i na łamach „Wojskowego Przeglądu Historycznego” pojawiła się relacja ppor. Zdzisława Kręgielskiego, który już nie żył (zm. 1987). Różniła się znacznie od poprzedniej, ugładzonej relacji zamieszczonej przez Zbigniewa Flisowskiego w książce Westerplatte, wydanej po raz pierwszy w 1959 roku. Sporządzona przez Kręgielskiego, nieopublikowana do roku 1990, charakterystyka mjra Sucharskiego była niepochlebna: dowódca placówki „Przystań” pisał, że major był „zarozumiały na punkcie swego stanowiska i ważności swej osoby”, wyniosły w stosunku do niższych stopniem (oprócz kpt. Dąbrowskiego), a szczególnie wobec oficerów rezerwy. Na przykład spożywanie wspólnych obiadów w kasynie oficerskim z por. rezerwy adiutantem Stefanem Grodeckim, co zaproponował kpt. Dąbrowski, uważał „za ujmę dla siebie”8.

Oschły, introwertyczny, tłumiący zapewne wiele emocji, major okupywał te stany, wynikłe z narzucenia sobie „maski” stwarzającej „z reguły ciężką atmosferę”, owrzodzeniem żołądka. Zmarł wskutek zapalenia otrzewnej. Tę zależność ciała od psyche widać najbardziej u osób nieodpornych psychicznie, a z kilku relacji wynika, że najprawdopodobniej mjr Sucharski nie był odporny emocjonalnie. I trudno go o to winić, choć jego stan psychiczny omal nie doprowadził do tego, że legenda Westerplatte nigdy by się nie narodziła.

Odejdźmy jednak na chwilę od spraw związanych z komendantem Westerplatte i zatrzymajmy się przy łączących się z tym kwestiach alkoholowych. Po ostrzale z pancernika do natarcia ruszyła niemiecka Kompania Szturmowa. Została odparta, więc Niemcy ponowili ogień z dział okrętu „Schleswig-Holstein”. Po czym znów ruszyła do natarcia Kompania Szturmowa wsparta plutonem SS. Ale i ten atak Polacy odparli.

W nocy z 1 na 2 września na rozkaz kpt. Dąbrowskiego sierż. Michał Gawlicki ruszył w stronę Wartowni nr 5 rozkręcać szyny. Dowódca wartowni plut. Adolf Petzelt bardzo się ucieszył z tego planu, gdyż szyny biegły kilka metrów od tejże wartowni. Uradowany „powiedział: »Zaczekajcie, dam wam zadatek, żebyście tylko wykonali dobrze robotę, bo gdy Niemiaszki wjadą jakąś pancerką, to ja leżę pierwszy«. Przy tych słowach nalał nam po pełnej szklance jakiegoś gdańskiego likieru, który okazał się później naprawdę świetnym środkiem znieczulającym na pokrzywy, których pełno było w rowie wzdłuż toru kolejowego. Tym rowem czołgaliśmy się prawie 200 m”, wspominał Gawlicki9.

Krytycznym dniem stał się 2 września 1939 roku. Około godziny 16 mat Bernard Rygielski udał się do Wartowni nr 5, aby zjeść spóźniony ciepły posiłek. Dowódca wartowni plut. Petzelt znów „poczęstował nas koniakiem [...], mówił, że chyba wszyscy zginiemy. »Tolek, nie nawalaj — mówiłem żartem — na pewno pomoc otrzymamy«. Dał mi dla chłopców butelkę koniaku i parę paczek papierosów” — opowiadał Rygielski.

Jak widać, zaopatrzenie w dobre trunki było niezłe, co pozwalało odkażać zakonserwowaną żywność, jak też wzmóc energię i męstwo. Toteż gdy do Wartowni nr 5 z placówki „Fort” udał się kpr. Edmund Szamlewski ze zdobycznym pistoletem maszynowym z lunetą oraz starszy strzelec Ignacy Zatorski, Petzelt poczęstował ich także łykiem wódki „Goldwasser”10. Miał spory zapas trunków.

Po czym rozpętało się piekło. O godzinie 18 nadleciały samoloty i zaczęły bombardowanie Westerplatte. Zginął w nim plut. Petzelt. Postawy obrońców były różne, nikt przecież nie rodzi się bohaterem. Niektórzy nie wytrzymywali bombardowania psychicznie. Na przykład strzelec Władysław Jakubiak wybiegł na otwarty dziedziniec, co oznaczało wystawienie się na pewną śmierć, i tak się zresztą stało. Dowódca placówki „Prom” por. Leon Pająk pomimo ciężkiej rany, złożony w jadalni koszar, nagle wstał i zaczął chodzić. Dwóch żołnierzy uciekło z Wartowni nr 1, jeden z budynku koszarowego. „Koszary i Wartownia nr 6 kołysały się niczym kajak na wodzie” — wspominał plut. Edward Łuczyński. „Nie można było utrzymać się na nogach. Co chwila podmuch upadającej w pobliżu bomby rzucał stojących na ziemię. W tym naprawdę ciężkim momencie żołnierze jakoś dziwnie wesoło byli nastrojeni, »na całego« opowiadali różne dowcipy i śmiali się”.

Pojawił się kpt. Dąbrowski i gdy mu wyjaśniono, co to za śmiechy, „sam się uśmiechnął i rzekł: »Lepiej, że się śmieją, niżby mieli płakać«11. Czy był to wpływ alkoholu, czy raczej „głupawka”, która bywa formą odreagowania silnego stresu? Do końca nie wiemy. Niezwykłym hartem wykazywał się około 60-letni murarz Karol Szwedkowski, który „śmiało patrzył śmierci w oczy; na wybuchy bomb wcale nie reagował, tylko siedział przy prymusie benzynowym, grzał wodę lub początkowo wino i, jak mógł, ratował rannych i chorych”12.

Natomiast daleki od heroizmu był komendant mjr Sucharski. Widząc zniszczenia, zabitych, w tym swego ordynansa, rannych, a wśród nich ciężko ranionego por. Pająka, zaczął się załamywać. Westerplatte broniło się 12 godzin, więc zadanie uważał za wykonane. Nakazał palić szyfry, dokumenty i wywiesić białą flagę, chociaż „mimo wielkich strat w ludziach i sprzęcie nie załamaliśmy się”, relacjonował sierż. Michał Gawlicki13.

W relacji kpr. Edmunda Szamlewskiego czytamy, że „major Sucharski siedział z boku, milczący. Odnosiło się wrażenie, że jest mocno zafrasowany i głęboko się nad czymś zastanawia. Trudno go było poznać, przez tych kilka dni dziwnie się jakoś zmienił, postarzał”. Natomiast kpt. Dąbrowski „spokojnie odbierał telefony z poszczególnych wartowni i podawał obsadom instrukcje głosem tak opanowanym, pomimo huku i wstrząsów, jakby miał uszy zatkane watą”14.

Z opisu kaprala przebywającego wówczas w koszarach można domniemywać, że mjr Sucharski wpadł w szok, otępienie, depresję, czemu zawsze towarzyszy ogromny lęk. Nie jest to powód do wstydu, jest to stan chorobowy. Dowodzenie przejął kpt. Dąbrowski. Nawet w filmie Westerplatte Stanisława Różewicza z 1967 roku Henryk Sucharski, grany przez Zygmunta Hübnera, pojawiał się na ekranie jako smutny major. Mimo to film ten w zasadzie utrwalał legendę bohaterskiego dowódcy. Dopiero w 1990 roku wizja niezłomnego dowódcy straciła blask, kiedy Walter Pater opublikował ośmiostronicowy maszynopis ppor. Zdzisława Kręgielskiego.

Było to już dwa lata po śmierci podporucznika, który relacjonował, że mjr Sucharski „w drugim dniu walki po nalocie lotniczym jako pierwszy z całej załogi załamał się. Od tego momentu przestał istnieć jako dowódca. Kierowanie całością walki przejął na siebie kpt. Dąbrowski. Mjr Sucharski był do tego stopnia załamany, że nie potrafił się nawet opanować przed szeregowymi, chodził z błędnym wzrokiem, z pianą na ustach i stale powtarzał: co to będzie, co to będzie”.

Doszło ponoć do tego, że kapitan zakazał swemu dowódcy pokazywać się między szeregowcami, grożąc mu izolatką, a dowódcy placówek i wartowni składali meldunki Dąbrowskiemu. „Kuba [przydomek Dąbrowskiego — J.B.] — ja już nie mogę, ja już nie mogę”, miał w tym czasie powtarzać major. Dąbrowski tylko dlatego go nie odizolował, iż „chciał do końca stwarzać pozory, że mjr Sucharski jest właściwym dowódcą. Zaciskał zęby i ani słowem nie prostował mylnych sądów”15.

Okres karencji dla przedstawienia prawdy o Westerplatte minął, umowa milczenia przestała obowiązywać i ujawniano coraz więcej informacji o rzeczywistej roli kpt. Dąbrowskiego i mjra Sucharskiego. W połowie lat sześćdziesiątych XX wieku historyk Rafał Witkowski podczas spotkania z weteranami Westerplatte usłyszał od por. Stefana Grodeckiego, iż „szok spowodowany nalotem był tak silny, że musiano majora krępować pasami do łóżka”. Na pytanie zdumionego Witkowskiego, dlaczego tyle lat o tym milczeli, odpowiedzieli: „Myśmy wtedy złożyli przysięgę, że nikomu tego nie ujawnimy, a major zaś zobowiązał się wytłumaczyć po wojnie wobec swoich żołnierzy z dowodzenia na Westerplatte”. Inni potakiwali głową16.

W 1993 roku reportażysta Janusz Roszko zdecydował się opublikować na łamach „Polityki” szkic Tajemnica Westerplatte na podstawie relacji kmdra por. Franciszka Dąbrowskiego. Potwierdził on, że mjr Sucharski po bombardowaniu i zabiciu ordynansa strzelca Józefa Kity przeżył wstrząs i „kazał wywiesić białą flagę”. Gdy tylko kpt. Dąbrowski dowiedział się o tym, nakazał prześcieradło zrzucić. Najprawdopodobniej w kurzu po bombardowaniu nie zostało ono nawet dostrzeżone przez Niemców. Lecz major, „gdy usłyszał, że Dąbrowski kazał zdjąć białą flagę — wpadł w jakiś szał. Zaczął się trząść i bełkotał z pianą na ustach. Wezwano dra [kpt. Mieczysława] Słabego. Przypinają majora pasami do łóżka, jakaś deszczułka w usta. Atak epilepsji?”. Doktor rozpoznał ostry atak depresji lękowej, ale nie miał odpowiednich leków, więc podał środki nasenne i uspokajające, po czym „Sucharski długo spał [...]. Sprawę przypadłości majora znało niewiele osób. Ukrywano to przed załogą”.

Jednakże gdy minął szok, Sucharski „chodził po budynku, agitował podoficerów, żeby nalegali na szybką kapitulację. Denerwowało to Dąbrowskiego [...]. Po dwóch czy trzech dniach major wyszedł z załamania, ale nigdy nie doszedł do zwykłej swojej formy. Stale był przybity” — pisał Roszko na podstawie relacji kmdra Dąbrowskiego17. Tę opowieść potwierdziła córka komandora Elżbieta Hojka.

Po tych rewelacjach rozpętała się mała burza w polskim stylu. W przypadku mjra Sucharskiego chodziło o osobę-symbol, wpisujący się w narodową legendę „rycerza niezłomnego”, „bez skazy”, czyli postać, która w życiu na ogół nie występuje, natomiast w zbiorowej wyobraźni Polaków rozrasta się przeważnie do chorobliwych granic. Wytoczono zatem przeciw redaktorowi Roszce, a pośrednio i kpt. Dąbrowskiemu, działa alkoholowe.

Siostrzeniec mjra Sucharskiego Ryszard Bugajski usłyszał od swego ojca Wojciecha informację podaną przez majora. Kapitan Dąbrowski miał być mocno zawiedziony, że nie został komendantem Westerplatte i „podobno lubił kobiety, alkohol i karty”. W innym wywiadzie Bugajski uzupełnił: „oficerowie, z Dąbrowskim na czele, całe godziny grali w karty”18.

Po takim wyznaniu łatwo uznać kpt. Dąbrowskiego za „szwarccharakter” oddany przyjemnościom tego świata, przeciwstawiając mu postać sumiennego, trzeźwego, poważnego komendanta placówki. Głos zabrała też opiekunka kombatantów, działaczka ZBoWiD-u, społecznik Stanisława Górnikiewicz-Kurowska, utrzymująca kontakt z westerplatczykami, zwana Mateńką (zm. 2015). Powołała się ona na list kpr. Stanisława Treli, który pisał o spotkaniu we wrześniu 1958 roku: „jest mi wiadomym z ust por. Leona Pająka i mojego kolegi kpt. [? raczej chodzi o kaprala — J.B.] Jana Stradomskiego, że wspomniane spotkanie red. Roszko odbyło się w prywatnym mieszkaniu kpt. Fr. Dąbrowskiego oraz pana Olka Cichowicza przy suto zastawionym stole z alkoholem. Dyskusje prowadzili ppor. Kręgielski i żona pana Kapitana, pani Dąbrowska. Był wrzesień 1958 r. Pan Fr. Dąbrowski wódki nie pił, był już bardzo chory na gruźlicę, do dyskusji się nie włączał”19.

Sugestia, że panowie przy wódce fantazjowali, wydaje się czytelna. Jednakże nawet „Mateńka” westerplatczyków w wywiadzie dla „Wprost” powiedziała, że „wie z listów i rozmów z obrońcami Westerplatte, iż w czasie walki w 1939 roku mogli oni pić alkohol przyniesiony — jej zdaniem — z kasyna znajdującego się na bronionym przez nich terenie. Słyszała też, że żołnierze chłodzili gorące od strzelania karabiny własnym moczem”20.

Sceny te miały się znaleźć w filmie Tajemnica Westerplatte w reżyserii Pawła Chochlewa, podobnie jak inne drastyczne sceny z pijanymi polskimi żołnierzami, sikającymi na przykład na portret marsz. Rydza-Śmigłego. „Mateńka” jako konsultantka uważała jednak, że niektóre sceny należy wyretuszować lub usunąć, mimo że raczej były prawdziwe.

Tymczasem strażnicy złotych legend polskich na urzędach i w prasie nacjonalistycznej zawrzeli z oburzenia. Wiadomo, że żołnierz polski walczył zawsze trzeźwy, godny, hardo i przytomnie patrzył śmierci w oczy, nie rozstrzeliwał towarzyszy. A kpt. Dąbrowski nie mógł podniecać się wódką, nawet gdyby miał paść ze zmęczenia, natomiast mjr Sucharski nie mógł „stchórzyć”, choć w języku medycznym oznaczało to po prostu szok i ostry epizod depresji. Na wojnie każdy się boi (prócz psychopatów), różnie radzi sobie z lękiem i, jeśli może, sięga po środki tłumiące strach. Mimo to, aby zyskać dotacje państwowe, sceny rzekomo „szkalujące” żołnierzy polskich usunięto ze scenariusza, przerabiając go podobno dziewięć razy. Kapitan Dąbrowski tylko raz pociąga z butelki wyjętej z kieszeni, resztę niech sobie widzowie dopowiedzą.

Pokrzepiali się zresztą trunkami nie tylko Polacy, ale i niemieccy oficerowie. Kapelmistrz orkiestry na pancerniku „Schleswig-Holstein” Willi Aurich zapisał, że w przededniu walk, 28 sierpnia 1939 roku, po zejściu na ląd z por. Georgiem Schäferem i „obejrzeniu miasta wypiliśmy u Bodenburga szklaneczkę piwa”. „Bodenburg-Speisewagen” reklamowała się jako jedna z najlepszych gdańskich winiarni i piwiarni mieszczących się przy ulicy Długiej (Langasse 41-42). Więc następnego dnia, 29 sierpnia, kapelmistrz zapisał ze szczerą boleścią: „po tej wczorajszej szklaneczce piwa jestem chory, ponieważ nie pozostało się przy jednej szklaneczce. Po chwili bowiem przysiedli się do nas trzej panowie, a następnie...? Wynik: jestem dziś chory”. Z wolna dochodził do siebie, w niedzielę jego orkiestra miała koncertować, lecz 1 września, jak wiadomo, na pancerniku zagrano inną, bombową melodię21.

Dzielnych westerplatczyków nie pokonali Niemcy. Nie pokonał brak woli walki, postawa mjra Sucharskiego, tchórzostwo niektórych żołnierzy ani też alkohol pociągany przez żołnierzy i rzekomo stale podpitego kpt. Dąbrowskiego, wymachującego pistoletem. Pokonał ich brak medykamentów, gangrena, która zaczęła pożerać niektórych rannych, a nade wszystko brak wody dostarczanej dotąd z Gdańska. Dostęp do zapasowej pompy na dziedzińcu koszar podczas ostrzału był bardzo utrudniony. Toteż kubek wina był na wagę złota; zaprzestano gotowania potraw z obawy, że dym wskaże cel niemieckim działom. „Niemcom wystarczyło tylko odciąć wodę” — opisywał ppor. Kręgielski22. Wspominał też o tym kpr. Trela: „I najgorsze to koniec wody”23.

Był to jednocześnie koniec obrony Westerplatte. Pozostała legenda.

2. A więc wojna!

W marcu 1939 roku, podczas pierwszej mobilizacji alarmowej, polskie władze wojskowe zakazały żołnierzom spożywania alkoholu. Jednak władze były daleko, plutony z podporucznikami i szefami kompanii blisko, więc czasem ratowano się haustem wódki. Podczas mobilizacji marcowej powołany z rezerwy ppor. Jan Wójcik był strasznie zmęczony podczas doglądania transportu swojej baterii. Widząc to, ogniomistrz szef Stanisław Werner „powiedział:

— Panie poruczniku, pan już ledwie stoi na nogach. Wiadomo, że w transporcie wojskowym nie można pić alkoholu i to jest karalne, ale niech pan porucznik to wypije.

Schylił się pod ławkę, wyciągnął manierkę i nalał mi do szklanki »końską« dawkę wyborowej. Nie wiem, czy ta wódka, czy serdeczność starego żołnierza zaprawionego na frontach pierwszej wojny światowej, albo może jedno i drugie bardzo mi dobrze zrobiły”. Potem ppor. Wójcik skierował się na kwaterę do majątku Lubiniec, gdzie rządca Mieczysław Kobierski, oficer rezerwy, ugościł go kolacją i wódką. Podobno, „chociaż ja tego po dziś dzień nie pamiętam — żeśmy rozmawiali, zjedli kolację i wypili pół butelki wódki. Jeżeli on nawet nie kłamał i ja rzeczywiście przy tym byłem wszystkim obecny, to w każdym razie na pewno nieprzytomny. I podobnie nieprzytomnego wyciągnięto mnie po kilku godzinach z łóżka, żebym dopilnował porządku na tak zwanej »osłonie«”24. Nasz rezerwista jakoś sobie poradził mimo stanu nieważkości.

Obwieszczenie o ostatniej mobilizacji ogłoszono 31 sierpnia 1939 roku. Była mocno spóźniona. 1 września Polacy usłyszeli w Polskim Radiu pamiętne słowa: „A więc wojna!”. Rezerwiści udawali się do swych oddziałów najczęściej pociągami i na ogół towarzyszyła im w podróży wódka. Pił i młody Wiesław Kielar „ku aprobacie obserwujących mnie poborowych.

— Ciągnie jak kura ze spluwaczki! — zauważa któryś dowcipniś”.

Nadal umiejętność picia wódki było synonimem wojskowej męskości25. Inny rezerwista, Andrzej Dolecki, zauważał, że na stacji w Zębicach koło Starachowic „nagle w sztucznym tłoku wyłuskano policjantom pistolety i pałki. Wśród zebranych widać było dużo pijanych. Szli walczyć »pod muchą«. Już opijali zwycięstwo. Byliśmy zresztą wszyscy pewni, że się nie damy. Pokażemy takim a takim synom”26.

Nawet podczas walk wrześniowych „rozpowszechniano wśród społeczeństwa różne optymistyczne wieści, na przykład, że nasze samoloty zbombardowały Berlin, że nasze oddziały wdarły się w granice niemieckie”. Przecież gospodarka II Rzeczypospolitej się rozwijała, rozpoczęto modernizację wojska, budżet był trzymany w ryzach przez ministra skarbu i wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego. W lipcu 1939 roku 59 milionów zł uzyskano z dochodów monopolowych, czyli nieco mniej niż z podatków bezpośrednich (67,6 miliona zł)27. Nadal wierzono w siłę i nowoczesność polskiej armii i ufano pogłoskom, że czołgi niemieckie są „z papendeklu”, czyli masy papierowej, i rozlecą się w ulewie lub pod zwycięskimi szablami i lancami ułanów. Przecież takimi pojazdami straszyli Niemcy w Wielkiej Wojnie, a poza tym brakowało im stali, argumentowano. Prawdę o ogromnej przewadze III Rzeszy znał tylko wywiad i najwyższe dowództwo.

Dziennikarz Edward Sokopp został powołany jako oficer broni pancernej. Według relacji jego tankietka była niewiele większa od fiata 126p, czyli słynnego „malucha”. W trzecim dniu wojny „ze spokojem obchodziliśmy imieniny naszego kolegi z pierwszego plutonu por. Stefana Widorta” — opowiadał Sokopp, który na przyjęcie przyniósł wódkę, a inni upolowane kurczaki. Zapach rożna zwabił gości, których „było coraz więcej. Solenizant liczył skrupulatnie wypite kieliszki, swoje i gości. Powinniśmy być trzeźwi. Byliśmy stale w pogotowiu, ale — dzięki libacji — z większym zapasem brawury”. Lecące z Prus samoloty uznano za polskie „łosie” wracające z bombardowania, zanim znów się pojawiły z powrotem. Tym razem zorientowano się, że były to niemieckie junkersy, tak zwane sztukasy28.

Ci, którzy odwiedzili Niemcy podczas igrzysk olimpijskich 1936 roku, także wiedzieli, że wojsko hitlerowskie było zmechanizowane, dysponowało potężnymi siłami pancernymi, świetnymi środkami łączności i, jak się okazało, miażdżąco przewyższało polskie lotnictwo29. Na dodatek Hitler zastosował zabójczą strategię blitzkriegu polegającą na wdzieraniu się klinów wojsk pancernych, rozcinaniu, oskrzydlaniu i otaczaniu wojsk przeciwnika oraz na panowaniu w powietrzu. Przejmujący był fakt, że żołnierze polscy często nie byli przeszkoleni w użyciu świetnych karabinów przeciwpancernych wz. 35 i 38, które w wielu przypadkach zbyt późno docierały do oddziałów cofających się nocami i uwikłanych w walki. Wyjmowano je z zaplombowanych skrzyń, przechowywanych jako sprzęt optyczny. „Miały zaskoczyć nieprzyjaciela, a tymczasem zaskoczyły nas, dowódców plutonów, ponieważ nie znaliśmy ani ich konstrukcji, ani praktycznego zastosowania, ani siły ognia”, pisał por. Wacław Kopisto30.

Szkoda. Pomimo modernizacji armii polskiej i niezłego uzbrojenia zrodziły się nowe mity narodowe. W boju pod Mokrą w starciu z niemieckimi czołgami „niektórzy ułani starają się ciąć szablami głowy wychylonych z wież d[owód]ców czołgów” — zanotował bohaterski wyczyn oficer Wołyńskiej Brygady Kawalerii Stanisław Koszutski. „Dało to początek legendzie o »szarżach« polskiej Kawalerii na czołgi w 1939 roku. Legenda absolutnie kłamliwa. Było to przypadkowe zdarzenie”31.

27 sierpnia 1939 roku został zmobilizowany w Poznaniu i wysłany do Rzeszowa kpr. Bernard Witkowski. „Mimo tego, że pozostawiliśmy w domu bardzo wielu swoich najbliższych, a pożegnania były niezwykle trudne i bolesne, w pociągu panowała bojowa atmosfera. Znieczuleni i podochoceni alkoholem jechaliśmy ze śpiewem, pełni zapału rozprawienia się z każdym, kto poważy się zbrojnie najechać naszą Ojczyznę”32. Podobnie wspominał ppor. Kazimierz Szubert odjeżdżający na wojnę z Pińska. 2 września: „jedziemy. Pociąg zatrzymuje się na każdej stacyjce, tu słychać głosy o wodę — upał straszny. W przedziale tematy się wyczerpały, wszystko pali i pije, oczywiście wodę, towarzystwo zaczyna zagrywać w karty. I tak do wieczora”33. Chyba pito nie tylko wodę, trzeba jednak zachować dobre imię dla przyszłych pokoleń.

Wskutek celowych bombardowań śmiertelne zagrożenie objęło ludność cywilną miast i uchodźców. Rozpoczął się exodus wielkich rzesz ludzi drogami na wschód, pod gradem niemieckich bomb lotniczych, artyleryjskich, pocisków karabinowych. Ludność „była ogłuszona tym, co się dzieje [...]. Z faktu, że wojsko cofa się bez walki — bez nieprzyjaciela, wyczuwała grozę sytuacji, rozumiejąc,że zostaje sama. Zanadto to wojsko kochała, by winić je za to” — zauważał dowódca 26 pułku ułanów płk. dypl. Ludwik Schweizer34. Lotnictwo wroga sparaliżowało ruch wojsk polskich w ciągu dnia i nadal bezwzględnie atakowało cele cywilne. Piloci niemieccy, jak dowódca dywizjonu II Pułku Bombowców Nurkujących mjr Oskar Dinort, tłumaczyli się nieświadomością: „To nasz cel — Wieluń. Miasto zburzone [...]. Tam w dole jest miasto pełne ludzi... ale to są żołnierze, atakuję tylko żołnierzy”. Po czym sam sobie zaprzecza: „tuż za miastem duża zagroda zapchana ludźmi, końmi, zaprzęgami. Z wysokości 1200 metrów schodzimy na 800. Seria naszych bomb i zagroda znika w kłębach dymu i ognia. Wracamy nad miasto. Ostatnie najcięższe ładunki spadają na rynek. Fontanna ognia, dymu i odłamków jest wyższa niż wieża małego kościoła. Ostatnie spojrzenie w dół. Polska brygada kawalerii przestała istnieć”35.

W rzeczywistości w Wieluniu nie było już żadnych polskich wojsk, a bombardowanie niemieckie było w istocie atakiem terrorystycznym.

W tych warunkach rozpoczął się też proces „rozpadu człowieka przeciętnego”. Uruchomiło to rozmaite postawy: od heroicznych, przez zrezygnowane, do cwaniackich i bandyckich36. Uczeń wadowickiego liceum Norbert Ogiermann zapamiętał, że w czwartek po ogłoszeniu mobilizacji, na dzień przed wybuchem wojny, „w sklepach kupowano masy towarów tak, że brakowało niektórych artykułów spożywczych. Bardzo częstym zjawiskiem byli pijacy, którzy dzięki alkoholowi umieli panować nad wzruszeniem i łzami, opuszczając rodziny i swoich najbliższych”37. Po masowym wykupywaniu towarów niektórzy ruszyli do rabunku sklepów, magazynów, hurtowni. Bywało, że do rabusiów dołączali się policjanci. W Krakowie „ludzie buszowali na dworcu, w koszarach, rozbijali państwowe magazyny z wódką, cukrem i papierosami, konserwami”, wywozili węgiel ze składów, rozbili też fabrykę czekolady „Helwecja”38.

Uciekali też Żydzi, oczywiście ci, którzy mogli sobie na to pozwolić. Między innymi ze Szczekocin wyruszyła ciężarówka z 93 osobami (w większości dzieci), kierując się na Zaleszczyki w drodze do Rumunii. Potem jechali w stronę Wołynia. Wciąż brakowało benzyny. Ale pomogli im bracia w wierze. „Dowiedzieliśmy się, że w mieście [Zamość — J.B.] jest wielka winiarnia, gdzie będziemy mogli dostać spirytus. I tak się stało: właściciel nazwiskiem Fersztendik okazał się Żydem o gorącym sercu i sprzedał nam 80 litrów spirytusu za normalną przedwojenną cenę”. Zaprosił też bieżeńców do dwóch willi w Krasnobrodzie.

Zapewne ten spirytus pomógł w kupnie benzyny, dotarli bowiem do Równego. Miasto zostało zbombardowane, warunki życia były trudne, więc u sowieckiego urzędnika uchodźcy zdołali wybłagać kilka litrów benzyny. Dojechali do Łucka, „gdzie życie było dużo lżejsze niż w Równem. Ale nie na długo: 20 czerwca 1940 roku żydowskich bieżeńców NKWD wyciągnęło z łóżek i zesłało na Syberię. Z pozostałymi rozprawili się Niemcy39.

Po obu stronach nie walczyli aniołowie. Choć Polacy bronili swej ojczyzny, niemieccy żołnierze bywali znacznie brutalniejsi. Hitler rozkazał im postępować bez litości. Ale też niektórzy polscy żołnierze starali się zadbać o swoje potrzeby alkoholowe. Już pierwszego dnia wojny zdarzyły się przypadki zabierania spirytusu przez wojskowych. Kapitan Stanisław Truszkowski służący w Wilnie w 1 pułku artylerii lekkiej Legionów udał się do apteki po proszki na ból gardła. Tamże natrafił na strzelca piechoty, który „niewiele się krępując moją osobą, żądał od aptekarza niczego innego, lecz... spirytusu, dość dwuznacznie przy tym operując karabinem [...]. Pierwszy dzień wojny! Byłem zdumiony. Bezosobowo powiedziałem, że rozkazy zabraniają sprzedaży żołnierzom alkoholu i że żołnierzom nie wolno pić napojów wyskokowych”. Indagowany amator spirytusu odpowiadał z niechęcią na pytania oficera i opuścił aptekę dopiero wtedy, gdy Truszkowski wezwał trębacza z karabinem i sam wyjął pistolet z kabury40.

Polscy żołnierze zaskoczeni tempem działań wroga, który rozcinał na kawałki polską obronę, potrzebowali żywności i napojów. Szczególnie wtedy, gdy szwankowało zaopatrzenie kwatermistrzowskie. Uczeń Tadeusz Brańka pisał o sytuacji w niedzielę, czyli 3 września w Wadowicach: „poszedłem do miasta, tu rozbili monopol, papierosy, spirytusu, sklepy poodbijane i wojsko zabiera, co mu potrzeba”41. Kapral Witkowski wspominał o postoju w jakiejś zagrodzie leżącej daleko od wsi rzeszowskiej. „Żołnierze szukali żywności, plądrując dom, znaleźli ukrytą w piwniczce przestraszoną kilkunastoletnią dziewczynę i zaraz zaczęli ją gwałcić. Dowódca z pistoletem w ręku opanował sytuację, ale nie było to ani łatwe, ani bezpieczne. Kolejny raz wojna pokazała swe straszne oblicze”42.

Do chaosu przyczyniła się sytuacja na kolei. Major dypl. Wielisław Krajowski sądził, że „przyczyna leżała w tym, że [szef komunikacji wojskowych] gen. [Aleksander] Szychowski był dawnym saperem kolejowym, a więc technikiem, a prawa jego ręka mjr [dypl. Leon] Nowosilski — raczej kolejarzem o rzeczywiście wybitnej znajomości zagadnień techniczno-kolejowych — aniżeli sztabowcem”. Na dodatek nikt się nie zainteresował serią ważnych publikacji w czasopiśmie niemieckim o nowoczesnej koncentracji sił i środków z wykorzystaniem „kombinacji transportu kolejowego z samochodowym [...]. W ogóle ani gen. Szychowski, ani mjr Nowosilski nie doceniali znaczenia transportu samochodowego” — sądził mjr Krajowski43.

Rezultatem stał się postępujący paraliż bombardowanej kolei i węzłów kolejowych. Po kraju zaczęły krążyć pociągi widma, co pogłębiało chaos. Do tego dochodziła beztroska niektórych pracowników: mgr rtm. Wilhelm Pflancer z Okręgowej Dyrekcji Kolei państwowych we Lwowie zeznawał na emigracji, że „delegat Szt[abu] Gł[ównego] przy Dyrekcji Kolejowej ppłk dypl. [Stanisław] Turek wraz z dyrektorem kolei inż. [Aleksandrem] Tyszką codziennie prawie po kilka godzin wydalali się na obiady i kolacje do miasta do restauracji Kozieła i wracali stamtąd pijani, podczas gdy w tym czasie dziesiątki ludzi czekało na nich albo z ważnymi meldunkami z linii, albo na ich decyzje i zarządzenia”. Choć w innych miejscach brak wzmianek o pijackim życiu ppłk. Turka, a inż. Pflancer surowo postrzegał świat i ludzi, to nie mamy powodu, by mu w tym przypadku nie wierzyć. Działo się tak, gdy „całe tysiące ludzi zalegały gmach dyrekcyjny i przyległe ulice, byli to pracownicy ewakuowanych dyrekcji krakowskiej i katowickiej, pracownicy, którzy zbiegli z linii — wszyscy czekali wskazówek, zajęcia, pomieszczenia, pieniędzy”44.

Natomiast na Kresach dochodziło do masakrowania śpiących żołnierzy przez ludność ruską. Był to odwet za panoszenie się polskiej administracji w czasach II Rzeczypospolitej i zabór cennego mienia, jakim był dla „ruskich” samogon. Opowiadał o tym między innymi pchor. Jan Tomasz Nowakowski. Wspominał o parolitrowej butli, którą szeregowy woźnica wyciągnął spod plandeki. „W połowie była wypełniona wiśniami. Podchorąży zmartwił się:

— A spirytus? — spytałem.

— Panie podchorąży! Skąd spirytus? Samogon! Ale pierwsza klasa. Tyle tylko że już go nie było, gdy to znalazłem.

— Człowieku! — podskoczyłem. — A jak zatrute?!

— Gdzie tam — zaprzeczył. — Wczoraj tośmy z chłopakami garściami jedli, no i to zostało. Pan się poczęstuje, panie podchorąży!”.

Kandydat na oficera uznał, że w związku z tym należy zejść z konia, skoro inni maszerują pieszo, by okazać swój bojowy duch i posilić się wiśniami. Nie był to dobry wybór. „Urżnąłem się tymi wiśniami jak... ech! A chłopak na wozie uśmiechał się porozumiewawczo”. Na szczęście nie pojawił się wyższy dowódca, by stwierdzić, że pluton prowadzi pijany podchorąży45...

Różne też były postawy chłopów i możnych właścicieli w rdzennej Polsce. Podporucznik Stanisław Piotrowski opisywał, jak w domostwie koło zupełnie zniszczonego Garwolina „późną nocą, pierwszy raz po tylu dniach, zasiedliśmy z rotmistrzem do kolacji [...]. Po wejściu do środka nie mogłem ochłonąć z wrażenia. Kapral Franek przygotował iście królewską kolację, nadając jej uroczystą oprawę. Na stole leżał duży bochen białego chleba zwany plackiem. Obok litrówki z wódką stały szklaneczki, szampanki. Na talerzu kusił pokrajany boczek wędzony i plasterki pachnącej kiełbasy wiejskiej”.

Okazało się, że gospodarzem był podupadły szlagon. Ale to nie on gościł żołnierzy: „okropny sknera, wszystkiego nam żałuje. Rządzi nim stara baba kutwa i sekutnica, jako gospodyni”, tłumaczył kapral Franek. Ale od czego wdzięk żołnierski. Franek oczarował młodą służącą, ta dała mu klucz do piwnicy gospodarza w Garwolinie i okazało się, że tamże „uginają się półki”. Kapral wziął co nieco, urządził przełożonym kolację, pomimo oporów Piotrowskiego, że właściciel oskarży go o włamanie.

Inaczej podszedł do tej sprawy samozwańczy komendant okręgu garwolińskiego rtm. Baranowski. Orzekł, że Franek „chłopak z inicjatywą powinien być plutonowym”, i mianował go natychmiast. Rotmistrz okazał się przy tym również nad wyraz przebiegły, na kolację bowiem zaprosił gospodarza, nieświadomego, że to produkty z jego piwnicy. Sądząc, że dowódcy wznoszą toasty własnymi trunkami za zwycięstwo, ochoczo „wychylał dwie i trzy lampki pod jeden toast. Pamiętał również o zagryzce. Szczególnie wychwalał boczek wędzony, jako bardzo smaczny, choć znacznie gorszy od tego, który on osobiście przygotowuje”. Zapowiadał po wojnie świniobicie, na które panów oficerów zaprasza.

Gdy rotmistrz wyjawił mu, że wódkę zdobył kpr. Franek w spalonym Garwolinie, pijany już szlagon bełkotał: „Dzielny człowiek. Za jego zdrowie, aby nam żył sto lat!”. W tym czasie Franek, „stojąc z boku, łypał na nas swoimi śmiejącymi się oczami”. Pijanego gospodarza odprowadzili do łóżka, po czym rotmistrz wyjawił swoje zasady: „trzeba się uczyć od starszych doświadczonych ludzi. Uchlał się, myśląc, że pije na nasz rachunek. Taka wódka lepiej mu smakowała. W sumie plutonowy zrobił dobry uczynek w stosunku do tego pijącego sknery. Chyba zadowolona jest i jego gospodyni”46.

Po czym rotmistrz zasnął snem sprawiedliwego. Trudno się jednak dziwić szlagonowi: „Garwolin nie istniał” — zanotował pod datą 12 września dowódca 26 pułku ułanów płk. dypl. Ludwik Schweizer — bo został zbombardowany przez Luftwaffe47.

Podoficer zawodowy Tomasz Kowalski walczył między innymi w obronie Modlina. Jego plutonowi coraz bardziej brakowało spyży dla koni i jadła dla ludzi, więc zażądał od sołtysa jakiejś wsi w rejonie miejscowości Cybulice tony owsa. Zebrać się miała cała wieś, ale już pierwszy gospodarz odpowiedział, że „owsa nie ma i nie da”. Wtedy Kowalski zagroził mu, że jak znajdą, zarekwirują wszystko. I stało się: „znaleźliśmy na strychu spichlerza plecione kosze słomiano-wiklinowe pełne owsa. Zabraliśmy wszystkie, około tony” — relacjonował. „Dla żołnierzy udało mi się zdobyć w naszych taborach konserwy mięsne, kawę, kaszę i trochę ryżu”. Ratowano się więc i w ten sposób.

Zagrożenie życia obnaża psychikę człowieka. Nawet wśród wyższych oficerów dochodziło do ataków obłędu. Zagadką było na przykład postępowanie płka dypl. Zygmunta Trzaski-Durskiego, pomocnika (zastępcy) dowódcy Okręgu Korpusu 9 gen. Franciszka Kleeberga. Podczas podróży służbowej do Baranowicz zaczął mówić do szofera kpr. Stanisława Michałowskiego, że „został wysłany na pewną śmierć” przez swego przełożonego i że po powrocie zastrzeli gen. Kleeberga. Ostrzelał też samochód policyjny, zastrzelił komendanta posterunku w Różanie, st. przodownika Leona Kasztelana. Pozostali policjanci odpowiedzieli ogniem, raniąc pułkownika, w wyniku czego zmarł.

Co było powodem zachowania pułkownika Durskiego? Pułkownik był trzeźwy, gdyż kierowca w zeznaniach nie wspomniał o alkoholu. Czy był dywersantem? Główny komisarz cywilny przy Naczelnym Wodzu Wacław Kostek-Biernacki 14 października 1939 roku twierdził przed ministrem Eugeniuszem Kwiatkowskim, iż Durski „przed śmiercią zeznał — wobec 7 świadków — że był na usługach wywiadu niemieckiego. Kostek-Biernacki sam czytał to sprawozdanie”48. Jednak najbardziej przekonująca jest wersja ataku psychotycznego: według zeznania kierowcy Durski „miał halucynacje”, że „cała okolica jest zagazowana”. Wszystko wskazuje, że „zagazowany” został nieszczęsny mózg pułkownika i miał rację autor raportu sporządzonego w Urzędzie Śledczym, że „według dotychczasowych wyników dochodzeń pułkownik Durski uległ obłędowi”. Jednak honor armii był ponad wszystko i zdanie to naczelnik urzędu śledczego nadkomisarz Witold Makowski usunął z raportu49.

Kiedy tylko było to możliwe, wojsko wspomagało się alkoholem. Wojciech Rawski, którego wojna zastała w kompanii kolejowej jako oficera żywnościowego, wspominał, że podczas jazdy koleją w nieznane zaszedł do jakiejś wioski. Tam w sklepiku zakupił „jakieś ciastka, sucharki, cukierki. Była jeszcze wódka, więc kupiłem dwie flaszki”. Żołnierze „przygnębieni wstrząsającym przykładem barbarzyństwa [masakra ludności cywilnej w Rybniku — J.B.]” zjedli to wszystko w Skarżysku, przy świecy, „przepłukując gardła wódką”50. Wódka czasem okazywała się konieczna: wprawdzie nie wpływała dobrze na poziom dyscypliny, lecz była środkiem zapobiegającym zachorowaniu na dyzenterię, choć żołnierze mieli również środki odkażające wodę.

Wspominał kpr. Witkowski: biegunka była „spowodowana zapewne tym, że piliśmy surową wodę z różnych studni i strumyków. Wszyscy żołnierze mieli w swych osobistych apteczkach tabletki, które chlorowały i uzdatniały wodę do picia, ale często skrajnie spragnieni piliśmy ją łapczywie, zapominając o zaleceniach. Naszym naturalnym lekarstwem na tę paskudną przypadłość były jabłka w sadach (!) i czarne jagody w lesie”51.

Niektórzy cieszyli się innymi napojami pobudzającymi: „czarna żołnierska kawa — niebo w gębie, potwierdzał to każdy, parząc sobie usta”, luzując trzewiki, „żeby rozciągnąć się na miękkim puszystym mchu”, wspominał pchor. Jan Tomasz Nowakowski52. Poza tym część żołnierzy była wyposażona w „skarb: prasowaną w kostki polską kawę żołnierską. Zawierała też cukier. To było naprawdę doskonałe. Żując długo rozdrobnione kostki co jakiś czas, oszukiwało się żołądek”53 w oczekiwaniu na opóźnione kuchnie polowe.

Brak jednolitego frontu, do czego oficerowie byli przyzwyczajeni, oraz gwałtowne manewry sił niemieckich sprawiały, że niekiedy wyżsi dowódcy tracili głowy i „uspokajali nerwy” alkoholem. Dowódca Wołyńskiej Brygady Kawalerii płk. dypl. Julian Filipowicz „pije i w miarę rozwoju sytuacji pije coraz więcej.Widząc, że dostawcą alkoholu jest jego szofer, a magazyn butelek jest w samochodzie d[owód]cy, rozbijam cały ten skład, niby przypadkiem” — wspominał ówczesny oficer sztabu Brygady kpt. dypl. Stanisław Koszutski. „Dostaję za to niesamowite wymyślanie, na które hardo odpowiadam [...]. To nie jest dobra zapowiedź wzajemnych stosunków oficera sztabu z dowódcą brygady. A szkoda, bo pomijając pijaństwo i grubiańskie traktowanie wszystkich oficerów sztabu, widzę w płk. Filipowiczu zaciętego dowódcę o dużej i szybkiej decyzji i zmyśle taktycznym”.

Jednakże pułkownik, widząc krytyczne spojrzenia podwładnych, cuchnąc wyziewami koniaku, odesłał Koszutskiego do 2 Pułku Strzelców Konnych ze słowami: „Zasrani sztabowcy. Gówniarze, co chcą mnie uczyć — dodał jakby od siebie. Pojechałem z ulgą w sercu i od tej chwili znienawidziłem zapach koniaku do końca mojego życia”54.

Pomimo heroizmu wielu, jak to zwykle w zbiorowisku ludzkim bywa, nie wszyscy oficerowie polscy świecili dobrym przykładem i byli lubiani przez swych żołnierzy. Podczas jednego z ostatnich epizodów kampanii wrześniowej dowódca III batalionu 179 pułku piechoty kpt. Adam Jarosiński, walczący w Samodzielnej Grupie Operacyjnej Polesie gen. Franciszka Kleeberga, usiłował wyrwać się z okrążenia w rejonie Kocka. W Białobrzegach miał pozostać 1 pluton z 8 kompanii wsparty ckm-em, a reszta batalionu miała maszerować na Poizdów. Tymczasem okazało się, że dowodzący 8 kompanią kpt. Stefan Pfont zatrzymał w Białobrzegach cały swój pododdział. Nie cieszył się on dobrą opinią: „w połowie września gdy wraz z Jarosińskim maszerowali jeszcze jako Zgrupowanie »Drohiczyn Poleski«, Pfont spoliczkował pewnego żołnierza, niesłusznie oskarżonego o kradzież kury w jednej wiosce. Ów żołnierz odgroził się, że go za to zastrzeli, i pobiegł po karabin. Pfont, widząc to, natychmiast uciekł. Kilka dni wcześniej po pijaku spoliczkował swego ordynansa za to, że ten nie potrafił załatwić mu kolejnej butelki wódki. Ordynans ten również nie pozostał dłużny i odgroził się, że doniesie na niego do wyższego dowództwa”. Być może skłonność do obijania żołnierzy brała się stąd, że Pfont służył jako kapitan policji55. Okazji do policzkowania po pijanemu nie miał już zbyt wiele, gdyż 5 października gen. Kleeberg wydał rozkaz o zaprzestaniu walk.

Osiemnastoletni Witold Engel, uciekając z rodziną z Poznania, „wprosił się” do wojska jako goniec. Dowódca artylerii 59 pułku piechoty por. Orzeszko rozkazał wydać mu mundur i ekwipunek. „Poszedłem z jowialnym, grubym szefem. Dzięki »piersiówce« francuskiego koniaku, który mi dała matka na drogę, dostałem oficerski mundur, piękny pas z koalicyjką i nowiutki pistolet [...]. Siedzieliśmy sobie wygodnie w pustym otwartym samochodzie, stojącym na środku podwórza folwarku, i pokrzepialiśmy się koniakiem”.

Baśniowy spokój prysł, gdy nadleciały samoloty. „Tęgi sierżant-szef wyskoczył jak młodzieniec z samochodu, ciągnąc mnie za rękę, lecz nie wypuszczając z drugiej dłoni butelki koniaku”. Zdążyli dobiec do linii drzew, gdy „w miejscu, gdzie przed chwilą popijaliśmy, wytrysnął gejzer ognia. Samochód osobowy dosłownie zniknął wraz ze śpiącym szoferem”.

Na okoliczność szczęśliwego ocalenia sierżant z gońcem łyknęli z butelki koniaku, po czym Engel popędził na koniu po rozkazy do por. Orzeszki56. Nastąpił bowiem atak czołgów, powstrzymany celnym ogniem polskich działek ppanc.

Spirytus ukoił również podoficera szkoły dla małoletnich Mikołaja Cabana, opiekującego się taborem amunicyjnym i sanitarnym. Podczas przebijania się do Dęblina wypił z kolegą pod dwa suchary „prawie pół manierki spirytusu. Już w drodze poczułem szum w głowie. Spirytus działał na głodny organizm szybko. Jak przez mgłę widziałem kręcących się żołnierzy przy wozach z amunicją”, po czym po wydaniu dyspozycji zasnął, opisywał.

Był to zaiste sen kamienny, skoro Caban nie słyszał, co się działo na zewnątrz. „Obudziłem się rano w ruinach gajówki, między wpół rozwalonym piecem a murowanym filarem. Byłem częściowo zasypany gruzem. Wydostać się pomogli mi moi żołnierze. Mimo że z gajówki zostały gruzy, byłem zdrów i cały. Przespałem kilka godzin i nie słyszałem huku dział ustawionych obok gajówki ani wybuchu pocisku, który ją zdemolował”. Caban szczęście miał zaiste niezwykłe. „Za gajówką stało kilka ciężkich dział poszarpanych wybuchem pocisku, a obok leżała obsługa. Tabor również przestał istnieć. Z wozów zostały szczątki”57.

Po reorganizacji cofających się oddziałów we Włodawie nad Bugiem „utworzono tak zwany batalion morski pod dowództwem komandora ppor. mar. Stefana Kamińskiego”, wspominał ówczesny pchor. Klemens Kurzyp. „Aby zapoznać się z kadrą, komandor Kamiński wezwał oficerów i podchorążych swego batalionu na odprawę do swej kwatery w prywatnym domku. Na odprawie popijał ze szklanki sok wiśniowy i chcąc poczęstować nim, poprosił swoją gosposię o kieliszki”. Okazało się, że gosposia ma tylko bańki. „Kazał jej dobrze wyparzyć te bańki i przynieść, po czym ponalewał nam z butelki tego soku, wznosząc toast za dobrą współpracę. Zatkało nas, był to bowiem spirytus zabarwiony sokiem, który komandor popijał ze swej szklanki bez skrzywienia”58.

Niemcy wykorzystywali, a raczej tworzyli propagandowe obrazy rzekomo niezdyscyplinowanego i rozpitego polskiego wojska, swym rozprzężeniem samego winnego klęski. Na przykład drukowali „wspomnienia majora X”, weterana I wojny światowej służącego niegdyś w armii rosyjskiej. Miał on stacjonować ze swym polskim oddziałem w Brodnicy i pisał o zabawowych nastrojach w przededniu września 1939 roku, że po wydaniu rozkazu wymarszu do Jabłonowa „moim porucznikom trudno było się rozstać z wesołymi paniami ze dworu [...]. Po prostu traktowano jak wojsko na ćwiczeniach. Co więcej — wierzono w siłę tego wojska, które nie dopuści »szwabów« do majątku, lecz samo zwycięsko pójdzie naprzód”.

Na widok tego bałaganu major wzdychał: „W armii rosyjskiej robota organizacyjna wyglądała o wiele poważniej. Żołnierz rosyjski i młodszy oficer był o wiele lepszy od naszego: nie spotkałem tam tyle tchórzostwa, bezładu i bałaganu, co obecnie”59.

Wspomnienia te zostały wydane w Berlinie przez Oberkommando der Wehrmacht w polskojęzycznej „Gazecie Ilustrowanej” i były przeznaczone dla polskich jeńców w oflagach. Znalazły się w nich również opisy karygodnego zachowania po ciężkim bombardowaniu Jabłonkowa: „moi żołnierze łącznicy też wykorzystali okazję, przynosząc zrabowany tytoń, papierosy, wódkę, koniak [...]. Zabroniłem im używać alkoholu”60. I dalej: „nie ma chleba”, za to „oficerowie intendentury włóczą się pijani”. Szerzyły się napady na magazyny61. I na tym apokaliptycznym tle „długie szeregi wspaniale uzbrojonych samochodów pancernych, czołgi, tanki, zmotoryzowana artyleria [...] tuż za wojskiem ciągnęły dymiące kuchnie”, ze smakowitymi daniami, dodawał we „wspomnieniach” rzekomo „szary żołnierz” o wojskach niemieckich, porównując je z polskim „chaosem odwrotu”62. Obrazy te wpisywały się w stereotyp o polnische Wirtschaft, polskiej gospodarce, jako bałaganie...

A jaki miał być ów odwrót związków operacyjnych i oddziałów wojsk polskich, zaskoczonych atakiem niemieckim bez wypowiedzenia wojny, rozcinanych uderzeniami hitlerowskich czołgów i bombardowanych z powietrza? Trudno było o utrzymanie porządku cofających się wojsk, oddziały się gubiły, szwankowała łączność. Strategia blitzkriegu nie pozwalała na utworzenie frontu, jak w czasach I wojny światowej, a dezorientację dobrze oddał pchor. Janusz Łada Grodzicki. Cofał się on z pułkiem artylerii spod granicy koło Działoszyna, zapisując: „My byliśmy strażą przednią — a gdzie reszta? Gdzie się rozegra ta decydująca bitwa? Nie wiedziałem, że bitwa ta trwa na tysiącu odcinków, trwa od pierwszego września stale. Koncepcji nowej wojny nie znałem. Nie znał jej również i nasz dowódca — pierwszorzędny żołnierz [...]. Na nasze pytania z dziedziny taktyki wojennej odpowiadał po prostu: Nic nie rozumiem”.

Być może nie chciał jednak mówić, jak bardzo ta wojna różniła się od pozycyjnej, w okopach z czasów Wielkiej Wojny. Niedostatek widać było także w wyżywieniu i piciu, choć żołnierze, „zawsze coś mają”, nie tylko zbieraną po polach marchew, brukiew, rzepę i śliwki63.

Zdarzały się też przypadki dezercji. Oficer Wojciech Rawski tłumaczył zaginięcie oficera lekarza następująco: „mając w pamięci jego zachowanie [...] po pierwszym nalocie — mogę z całą pewnością sądzić, że był to człowiek nerwowo chory i wyczerpany i tylko przez pomyłkę został zmobilizowany”64.

Podporucznik rezerwy Julian Ochnik cofał się z wojskiem z Chełmna na Toruń. Znienacka dotarł doń okrzyk od czoła kolumny: Gaz! „Rzeczywiście w poświacie budzącego się dnia od strony Wisły widać pełzające opary [...]. Niektórzy żołnierze już mają założone maski. Jadę, wyprzedzam kolumny i gdy znalazłem się w atmosferze niby gazu, poczułem alkohol. I cóż się okazało. Władze Torunia, obawiając się trafienia bomb i wybuchu zbiorników ze spirytusem, zadecydowały, aby wypuszczono go do Wisły. Gaz się wyjaśnił”65, za to rzeka oddychała oparami spirytusu.

Wisła była zbyt duża i rwąca, by alkohol w niej pozostał. Szybko się w niej rozwodnił i ulotnił, więc żołnierze nie mogli czerpać wódki z rzecznymi dodatkami, jak za czasów Wielkiej Wojny. Poza tym jednak wojskowi bywali zapobiegliwi i często chowali wódkę na czarną godzinę. Tenże ppor. Ochnik, cofając się na Warszawę, w jakiejś wsi postanowił nakarmić swoich żołnierzy, więc gospodyni usmażyła na smalcu jajecznicę z 30 jaj. „Jeden z kierowców powiedział, że ma litr wódki, czy może przynieść. Pozwoliłem” — wspominał Ochnik, który z gestem zapłacił gospodyni 20 zł (oczekiwała 5 zł). Po czym „chłopcy syci i w różowych humorach chętnie udali się do samochodów”66. Pod datą 1 października ppor. Kazimierz Szubert zanotował o 30-kilometrowym przemarszu na trasie Suchowola–Osowno: „No, odmarsz. Cześć, do zobaczenia, może się kiedyś »uwidim«. Suchowola ma swoje wspomnienia — tam można było obłupać się spirytusu, nasz Młynarek zalał się w sztok”67. Czy zdołał maszerować, czy raczej go wieźli — nie wiemy.

3. „Podchorąży dał mu wódki”, czyli sposób na dywersantów

Wściekłość na ulicach potęgowały nie tylko bombardowania, lecz także grasujący ponoć dywersanci, w tym „wesołe kobiety” nawołujące, by popić i zabawić się z nimi, zamiast walczyć68. Nie jest jednak pewne, że były dywersantkami: zdarzały się na przykład prostytutki pod ostrzałem toczące przed sobą beczułkę. „Gdzie was diabli niosą? — ryczę wściekły” — wspominał ppor. Jan Wójcik.

„— Czego pan krzyczy? Też... Dostałyśmy beczkę oliwy, tośmy wojsku przyniosły, bo pewnie nie macie na czym smażyć”69. Nawet one chciały wziąć udział w walce ze „Szwabami”.

Czy istniało tak powszechne zjawisko dywersji, jak sądzono w walczącej Polsce i jak to było rozdmuchiwane do granic psychozy? Szef sztabu gen. Waleriana Czumy płk Tadeusz Tomaszewski pisał: „na terenie Warszawy zetknąłem się z trzema rodzajami dywersji: telefoniczną, fałszywych wieści i strzelania z ukrycia. Telefony były opanowane przez podsłuch”70. Do tego dochodziła powszechna obawa przed zatrutą żywnością i alkoholami. Generał Czuma, widząc psychozę na tle niemieckiej piątej kolumny, samosądy, internowanie osób noszących niemieckie nazwiska, zmuszony był powściągnąć histerię warszawiaków i wydał zakaz „stosowania podobnych szykan, nie opartych na żadnych innych podstawach, poza faktem cudzoziemskiego brzmienia nazwiska”71. Poza tym większości spirytusu nie trzeba było zatruwać: był on skażony i przeznaczony do gotowania na maszynkach spirytusowych, powszechnie stosowanych.

Dywersanci pasowali do polskiej legendy narodowej, że my zawsze walczymy czysto, a oni brudno. Jednak jest to zagadkowa sprawa. Nie ma śladu w archiwach i dziennikach, by Hitler, przygotowując się do wojny z Polską, przewidział specjalne zadania dla mniejszości niemieckiej. Wiemy natomiast, że Abwehra szykowała do wojny grupy dywersyjne, choć w wielu przypadkach nie jest to dobrze udokumentowane źródłowo i wymaga dalszych badań72.

Natomiast w pamiętnikach często natrafiamy na owych dywersantów. Andrzej Dolecki podczas marszu w stronę Brześcia i Białej Podlaskiej dowiedział się od chłopca wiejskiego, że z lądującego samolotu wysiadły dwie dziewczyny. Jedna z nich — „niczego sobie” — zaczepiła Doleckiego, po czym udała się do stodoły na pogaduchy i wódkę z żołnierzami. Doleckiemu zaświtała myśl, że to dywersantka, i gdy podzielił się tą rewelacją z żołnierzami, dostał od dziewczyny kopniaka w jądra. Zdołano ją obezwładnić, schwytano też drugą, z miniaturową radiostacją. Owe kobiety okazały się mężczyznami. Zostali rozstrzelani73.

Wspominał Franciszek Pawelec, walczący na Podlasiu, że „Niemcy wiedzieli o ruchach naszych wojsk”. Jego pododdział natrafił na poruszający się krzaczek porzeczek, po czym wyłoniła się z zamaskowanego bunkra sylwetka mężczyzny, który ukradkiem wyrzucił kartkę. Niemiecki kolonista twierdził, że jest w swoim sadzie, zaprosił do domu, „krzyknął tam na trzy kobiety, żeby przygotowały poczęstunek, a sam wytaszczył gdzieś z piwnicy dość pokaźnych rozmiarów gąsior i napełnił z niego szklanki. Wzniósł toast za nas i za polską armię”.

Gospodarz liczył, że pod wpływem trunku żołnierze zapomną o jego ukrywaniu się w bunkrze, ale srodze się omylił. Żołnierze na polecenie porucznika pili niewiele, po czym oficer kazał prowadzić się do bunkra. Okazało się, że Niemiec przetrzymywał tam karabin maszynowy i radiostację. Odczytano z przejętej kartki „nazwy miejscowości postojów naszej armii, odległości i drogi, którymi maszerowała”. Dzięki temu zarządzono alarm, oddziały polskie wycofały się z zagrożonego lasu i bomby niemieckie spadły w próżnię, zamieniając las w pogorzelisko74.

Władze polskie i samorządowe podsycały psychozę niemieckich dywersantów i piątej kolumny, więc dochodziło do rozstrzeliwania podejrzanych osób. Tymczasem według dyrektora Wydziału Narodowościowego w MSW Wacława Zaborowskiego i wnikliwych badań historyka żadnych przygotowań do wojny ze strony mniejszości niemieckiej w Polsce nie było75. Atmosfera zagrożenia prowadziła jednak do agresywnych demonstracji antyniemieckich, zwłaszcza w Bydgoszczy i w Katowicach, ataków na Niemców itp.

Po wybuchu wojny szczególnego znaczenia nabrała „krwawa niedziela” 3 września w Bydgoszczy, którą mieli wywołać dywersanci niemieccy, strzelając do polskich oddziałów. Jednakże badania dokumentalne, między innymi dziennika bojowego mjra Bolesława Rassalskiego, wykazały, że „to nie bydgoscy Niemcy rozpoczęli strzelanie w dniu 3 września 1939 r. na ulicach miasta, ale że inicjatywa wyszła od Polaków”. Oddziały antydywersyjne zorganizowano wśród cywilów wespół z oddziałami regularnymi Wojska Polskiego. W rezultacie doszło do tego, że „wszyscy do wszystkich strzelali: polscy uzbrojeni cywile do polskiego wojska, biorąc je za Wehrmacht lub kryptodywersantów przebranych rzekomo w polskie mundury, a dalej polscy żołnierze maruderzy do polskich uzbrojonych cywilów, pośród których trudno było odróżnić Polaka od Niemca. Powstał ogromny bałagan [...] polskie patrole wyciągały z mieszkań przedstawicieli mniejszości niemieckiej lub zatrzymywały na ulicach osoby pochodzenia niemieckiego i na miejscu rozstrzeliwały”76.

Przy okazji dochodziło do rabunku niemieckich gospodarstw i podpaleń, w tym kościoła ewangelickiego w Bydgoszczy. „Naftę i skażony spirytus do podpalenia kościoła sprzedał — jak potem opowiadali świadkowie pożaru — podobno sklepikarz z ul. Leszczyńskiego. Został on później rozstrzelany przez Niemców” — opowiadał świadek tych wydarzeń Bronisław Bruski77. W rezultacie tych krwawych dni w Bydgoszczy według danych niemieckich zginęło 379 obywateli polskich narodowości niemieckiej (według badań polskich: 365). W sumie w Bydgoszczy i pobliskich powiatach zabito we wrześniu 1939 roku co najmniej 1200 niewinnych Niemców, wiele gospodarstw puszczając z dymem.

Bromberger Blutsonntag, „bydgoska krwawa niedziela”, posłużyła znakomicie propagandzie Josepha Goebbelsa. Niemal wszystko wskazuje, że odbyła się ona, niestety, z cichej inicjatywy i przyzwolenia polskich dowódców. Rezultatem była niemiecka zemsta: znacznie bardziej krwawa i długotrwała. W obozach koncentracyjnych wachmani, bijący wynędzniałych więźniów pejczami, często ryczeli, że to zemsta na pijanych „polskich świniach” za 60 tysięcy (!) Niemców zamordowanych w Bydgoszczy.

W rzeczywistości mordów na Polakach we wrześniu 1939 roku było więcej, niż zginęło Niemców podczas Bromberger Blutsonntag. Za Wehrmachtem, który również podczas podboju II Rzeczypospolitej dopuszczał się zbrodni, podpaleń i rabunków, szły bowiem specjalne grupy operacyjne — Einsatzgruppen — „czyszczące” zajmowane tereny z „elementów niepożądanych”: patriotów, intelektualistów, inteligencji, nieposłusznych księży, a nade wszystko — z Żydów. We wrześniu zamordowano ich około 7 tysięcy; na ziemiach polskich włączonych do Rzeszy do kwietnia 1940 roku rozstrzelano 50 tysięcy przedstawicieli polskiej inteligencji.

W ręce dywersantów w polskich mundurach, a może i dezerterów narodowości niemieckiej z armii polskiej, wpadł geolog Krzysztof Prawdzic. Obywateli polskich narodowości niemieckiej służących w Wojsku Polskim było około 20 tysięcy i niektórzy przypłacili życiem lub ranami służbę Polsce. Prawdzic wiózł mapy sztabowe z Warszawy do Radomia. Uradowani dywersanci niemieccy wzięli go do niewoli, ale Prawdzicowi w drodze przypomniał się Zagłoba i jego fortele. Udał, że skręcił nogę, wytrzymał kopniaki, po czym powiedział, że chce zdjąć but, by nogę wymasować. Gdy zobaczył, że Niemcy pichcą sobie jadło na maszynce spirytusowej, podpełzł do nich i „z całej siły trzasnąłem ciężkim obkutym obcasem buta w tył jego głowy! I zanim spostrzegł się ten drugi — buch go jeszcze silniej w nienawistny ryży łeb!”. Po czym Prawdzic porwał rondel z pieczenią i pobiegł w las. Przygarnęła go rodzina chłopska w wiosce Władysławowo, skąd dotarł do rodzinnych pieleszy78.

Obecność dywersantów potwierdzał również mjr Edmund Galinat, meldując, że „od początku na Pradze funkcjonował sztab dywersji złożony z kilkunastu osób dysponujący: stacjami radiowo-nadawczo-odbiorczymi, telefonami podsłuchowymi, bronią wszelką, do maszynowej włącznie, bibułą agitacyjną, polskimi mundurami wojskowymi i policyjnymi, samochodami, sygnałami świetlnymi dla samolotów itp.”. Stacje nadawcze „lojalni Niemcy” lokowali w kominach swych domów, mieli też kody i sygnały dla lotnictwa, a bywało, że szefami dywersantów byli polscy oficerowie pochodzenia niemieckiego79. Ci obywatele polscy mieli starannie przygotować się do blitzkriegu w Polsce i od początku wojny dawali o sobie znać, na przykład rozkręcając tory. W rzeczywistości na poparcie relacji Galinata brak pewnych dowodów.

Bywało, że polscy żołnierze w osobliwy sposób przesłuchiwali podejrzanych. Na przykład plut. pchor. Pietrzak indagował podwładnego, gdzie się podział kpr. pchor. Rabczyński. Żołnierz odpowiada, że pchor. Rabczyński „bada szpiega.

— Gdzie go schwycił?

— Włóczył się po wsi rozpytywał. Podchorąży dał mu wódki, je z nim kolację w gospodzie”80. Scena niczym ze Szwejka, doprowadzonego na posterunek w Putimiu przed oblicze wachmistrza, który wziął go w „krzyżowy ogień pytań”, co skończyło się wielką popijawą z „kochanym szpieguniem”.

4. „Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy!”

W drugim dniu wojny w stolicy „nie wiadomo skąd pojawiło się na ulicach mnóstwo pijanych i podchmielonych przechodniów, choć, zdaje się, wydano zakaz sprzedaży alkoholu. Widać w tym rozgardiaszu wypijali domowe zapasy. Całowali żołnierzy. Zarażali wesołością innych”, wspominała pielęgniarka Sabina Dłużniewska81. Wierzono, że „silna, zwarta i gotowa” armia pod wodzą Rydza-śmigłego, którego kult budowano po śmierci Marszałka Piłsudskiego, popędzi Niemców do Berlina.

Tym bardziej że 3 września 1939 roku Polskę obiegła radosna wiadomość: Francja i Wielka Brytania, wypełniając zobowiązania sojusznicze i gwarancje, wypowiedziały Niemcom wojnę. Wiadomość wszędzie przyjęto entuzjastycznie, w Puławach „w cukierni grano hymny, mężczyźni obejmowali się, kobiety płakały, a w knajpach chóralne pijackie głosy świadczyły o krzepie naszego narodu” — pisał Krzysztof Prawdzic. Gdy dojechał do leśniczówki, „znalazła się znowu okazja do postawienia przez naszego gospodarza flaszki znakomitego węgrzyna, by wychylić wspólnie szereg toastów za rychłe zwycięstwo. Nikt w nie wówczas nie wątpił”82.

Podobna atmosfera zapanowała w Hrubieszowie. „W koszarach było gwarno jak nigdy. W kasynie wznoszono toasty, dzwoniły kieliszki, ściskano się i całowano” — opisywał por. Wiesław Mirecki powołany do służby w tamtejszym pułku. „Zrobiłem więc odprawę z moimi żołnierzami. Omówiłem sytuację i doniosłe wydarzenia. Postawiłem wódkę”. Po czym wraz ze swym plutonem kolarzy (zanim przesiadł się na konia, których brakowało) pojechał do rozradowanego miasta, gdzie „jakieś panienki obdarzyły [sic — J.B.] nas kwiatami”, z radia „płynęły ciągle z Warszawy pieśni i marsze. Słuchając ich i popijając kawę z koniakiem, snuliśmy z podchorążym wspaniałe plany militarne, kawałkowaliśmy Rzeszę i zmieniali granice Europy”.

Dalszą część dnia czczono w restauracji83. Fala entuzjazmu toczyła się jak kraj długi i szeroki. Sytuacja wydawała się zmieniać na korzyść Polski. W rzeczywistości Francuzi pozorowali ofensywę na Niemcy. Posuwali się niemrawo, ograniczonymi środkami, i zatrzymali się przed ufortyfikowaną linią Zygfryda.

Z radości w Polsce niemal wszędzie pito wódkę, choć 1 września Prezydent Rzeczypospolitej wydał zarządzenie zakazujące sprzedaży napojów powyżej 4% zawartości alkoholu. Zatem sprzedawano piwo: „wchodzę do jakiegoś staromiejskiego baru. Zauważyłem, że podczas bombardowania najlepiej czuję się w restauracji” — wspominał Władysław Smólski naloty na Warszawę. „»Gruba Kaśka« pogodnie uśmiechnięta roznosi kufle piwa, podczas gdy o 300 kroków dalej pikujące niemieckie samoloty walą bombami w most. To mi dodaje ducha”84.

Jednak pomoc angielska i francuska nie nadchodziły i Polska biła się osamotniona. 12 września 1939 roku po naradzie francusko-brytyjskiej w Abbeville naczelny wódz armii francuskiej gen. Maurice Gamelin wstrzymał natarcie i wycofał wojska za linię Maginota. Powodem były szybkie postępy wojsk niemieckich w Polsce. Jednakże nadal, zgodnie z układem sojuszniczym, Francuzi i Brytyjczycy pośpiesznie gromadzili czołgi, artylerię, samochody i samoloty, między innymi w Marsylii, skąd siły te miały być przerzucone przez Bałkany i Rumunię do południowo-wschodniej Polski. Stąd miały wesprzeć Wojsko Polskie w przeciwuderzeniu na Niemców. Statki brytyjskie z samolotami już były w drodze do portów rumuńskich.

Wkroczenie Sowietów 17 września przerwało i te przygotowania. Na granicy francusko-niemieckiej nastąpił okres „dziwnej wojny” polegającej na wymianie ognia z Niemcami i zrzucaniu ulotek. Mściła się asekuracyjna strategia obronnej linii Maginota, którą Hitler i jego czołgi objadą później przez Ardeny.

Tymczasem, aby zdusić ducha oporu i sparaliżować polskie władze i dowodzenie, Warszawa od wybuchu wojny była silnie bombardowana. 4 września niemieckie bomby spadały na Śródmieście, Okęcie, Pragę, Dworzec Szczęśliwicki. Według relacji płka dypl. Tadeusza Tomaszewskiego zastępca szefa sztabu do spraw operacyjnych płk Józef Jaklicz po tym bombardowaniu już 5 września 1939 roku „uległ ciężkiemu szokowi nerwowemu na skutek przepracowania”. Tomaszewskiego poinformował o tym lekarz ppłk Henryk Cianciara, „w powietrzu zaś czuję wyraźnie zapach eteru”, tak jakby niektórzy wyżsi oficerowie wspomagali się nim i ulegli zatruciu. Jednak zainteresowane osoby prostowały tę relację85.

Szybkość natarcia niemieckiego i brak realnej pomocy aliantów spowodowały, że rząd postanowił ewakuować się z Warszawy do Lublina. Na dodatek wojewoda śląski Michał Grażyński ogłosił to publicznie. Zarządzenia ewakuacyjne, potok pojazdów państwowych i prywatnych, pociągów załadowanych urzędnikami i dokumentami sunącymi na południowy wschód wstrząsnęły mieszkańcami Warszawy. Krążyły plotki, że „wyżsi oficerowie, ci, co nie zdążyli uciec — zamiast walczyć na froncie — prowadzą luksusowy tryb życia w nocnych schronach »Prudentialu«, piją wino i wódkę, nie dopuszczając do siebie nikogo”, podczas gdy w innych schronach nie ma miejsc86. Warszawa nie ma metra, a chronienie się w piwnicach groziło zawaleniem kupą gruzów.

Po odjeździe pociągu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ewakuował się również z Warszawy komisarz rządowy stolicy Władysław Jaroszewicz. Za jego przykładem poszła policja, a nawet niektóre sekcje straży pożarnej. Do pogłębienia chaosu przyczynił się też szef propagandy Sztabu Naczelnego Wodza płk dypl. Roman Umiastowski, który 6 września przez radio nakazał młodym mężczyznom opuszczenie miasta, a pozostałą ludność wezwał do stawiania barykad i umocnień. W rezultacie doszło do rozprzężenia, co pogłębiło opuszczenie stolicy przez Brygadę Pościgową płka Stefana Pawlikowskiego. Na dodatek wycofano tak bardzo potrzebne Warszawie dywizjony artylerii przeciwlotniczej i ciężkiej, przerzucając je do Lublina, Lwowa i Brześcia. Umiastowski przyczynił się także do wywołania psychozy na tle dywersantów, którzy mieli zatruwać studnie, rozsiewać zarazki, podkładać zatrute cukierki i alkohole, a lotnictwo niemieckie miało spuszczać z nieba baloniki gazowe wraz z dywersantami przebranymi w polskie mundury. Takie pogadanki płynące z fal radiowych i gazet powodowały, że „zamiast uspokojenia wprowadza się nastrój zdenerwowania, niepewności i podejrzliwości wzajemnej, tak jakbyśmy się nie bili we własnym kraju, a na obcym terenie, gdzie na każdym kroku czyha szpieg” — zżymał się na Umiastowskiego doc. dr Wacław Lipiński87. W czerwcu 1940 roku płk Umiastowski stanie przed sądem wojskowym za sianie paniki. Ale wyrok nie zapadnie.

W nocy z 6 na 7 września do Brześcia, dokąd przedtem pośpiesznie przeniosła się Kwatera Główna, udał się Naczelny Wódz marsz. Edward Rydz-Śmigły. W Warszawie do 9 września pozostał szef sztabu Naczelnego Wodza gen. Wacław Stachiewicz. Ewakuacja władz z jednej strony pociągnęła za sobą exodus mieszkańców, a z drugiej zaczęła napływać do Warszawy ludność uciekająca z zachodu i południa kraju oraz rozbite oddziały Armii „Łódź”. Drogi z zachodu na wschód zostały zablokowane, a w samej stolicy pojawiły się objawy paniki. Sklepy zostały zamknięte, przestał działać transport miejski.

Wydawało się, że w takich warunkach duch walki opuści społeczeństwo niezłomnego miasta. Trzeba było niezwykłej ręki, by to rozprzężenie i chaos pohamować, tym bardziej że 8 września 1939 roku niemieckie czołgi 4 Dywizji Pancernej gen. Georga Reinhardta uderzyły na Warszawę wzdłuż osi dróg prowadzących na Ochotę i Wolę. Przełożeni niemieckiego generała i on sam byli przy tym przekonani, że Warszawa jest miastem otwartym i zostanie łatwo zdobyta po uciążliwym 100-kilometrowym marszu wojsk hitlerowskich.

Stało się inaczej. Na ulicy Grójeckiej na Ochocie ze wzniesionej barykady posypały się strzały z broni przeciwpancernej, działek i karabinów maszynowych. Natarcie niemieckie zostało zatrzymane. Według dowódcy obrony Warszawy gen. Czumy ogień polski uszkodził pięć czołgów. Nieprzyjaciel nie ryzykował kolejnego ataku w zapadających ciemnościach.

Z palącego się czołgu w polskie ręce wpadli jeńcy niemieccy. Przyprowadził ich żołnierz żydowskiego pochodzenia, srodze „poturbowany i podrapany przez rozwścieczone kobiety”, które wraz z innymi mieszkańcami stolicy chciały Niemców zlinczować. Po czym rozegrała się niecodzienna scena: konwojent po doprowadzeniu do sztabu pułku zaczął prosić o podarowanie mu jeńców, „bo musi się z nimi policzyć”, gdyż byli sprawcami żydowskich prześladowań w III Rzeszy. Jednak ppor. Zbigniew Świerczyński zabronił mu samosądu, tłumacząc, że walczących Niemców chroni konwencja genewska. Okazało się ponadto, że pochodzą ze Śląska. Jeńcy padli na kolana w podzięce za darowanie życia; po przeszukaniu okazało się, że są sumiennie wyposażeni, także w pastylki przeciw gazom trującym i „służbowe prezerwatywy”. Tłumaczyli się, że przekonywano ich, iż jadą na pokojowe manewry, na wszelki wypadek „z ostrą amunicją”, i dlatego zawiesili na antenkach proporczyki z hakenkreuzem. W rzeczywistości, jak napisał po roku gen. Reinhardt, „bez rozkazu załogi ozdobiły swe pojazdy rozpoznawczymi chorągiewkami ze swastyką”88.

Po odparciu ataku duch Warszawy odżył, stolica nie zamierzała być miastem otwartym. Komisarzem cywilnym obrony Warszawy po ucieczce Jaroszewicza został mianowany prezydent stolicy, mjr rezerwy Stefan Starzyński. Stał się postacią legendarną, dbającą o to, by miasto funkcjonowało, jak to tylko było możliwe; by ludność stanęła murem za wojskiem. „Prezydent Starzyński pilnuje tej jedności. Pracuje wśród strzałów, przy biurku, jeździ po mieście, przemawia przez radio, pisze odezwy, nie odgradza się od ludzi”. Od przemówień ochrypł, więc gdy przybył do radia, zaproponowano mu kawę i koniak. „Dziękuję, nie — odparł Starzyński — bardzo lubię, owszem, ale potem jeszcze bardziej chrypię”. Pozostało mu picie kawy tam, gdzie ona jeszcze była. Chrypa pozostała89.

Bodaj nigdy ludność Warszawy tak się nie zjednoczyła, jak podczas bombardowań wykonywanych z niemiecką punktualnością i zaciskających się kleszczy niemieckich. Nawet „prawdziwie warszawskie dziecko, zepsute i cyniczne w beztroskie dni” stawało się „szlachetne i gorące w nieszczęsną chwilę”. Tak postrzegał pisarz Ferdynand Goetel poetę Światopełka Karpińskiego. Ten jako porucznik został adiutantem dowódcy komendy placu, ale z dawnych nałogów nie zrezygnował: „niewyspany i strudzony zaciągnął mnie do swego pokoju na górnym piętrze hotelu [Bristol — J.B.], który zajmował w towarzystwie przygodnej kobiety. Karabin w kącie, kilka granatów ręcznych na parapecie okna, rząd butelek pod ścianą stanowiły ekwipunek tego mieszkania.

— Nie śpię — otwierał gorączkowo butelkę — mam masę pracy, jestem podany do odznaczenia — patrzał na mnie przekrwionymi i błyszczącymi oczami.

— Zapędzi się pan w grób.

— Może. Ale to wspaniały czas”.

W przerwach miał jeszcze chwile, by na skrawkach papieru pisać wiersze, „chyba najpiękniejsze, co napisano o Warszawie z tych dni”90.

Karpiński przeżył i przedarł się do Wilna. Zmuszony koniecznościami i nałogiem starał się utrzymać dawny styl życia: razem z satyrykiem Januszem Minkiewiczem szeptali w kawiarni, że przybyli incognito. Aurą tajemnicy chcieli przyciągnąć chętnych, których można byłoby naciągnąć na drinka. W tym celu w końcu „ujawnili jednak swoje incognito i sprzedawali zamożnym uchodźcom bruderszafty po 100 litów. Chętnych znalazło się sporo i w ten sposób przez jakiś czas nieźle egzystowali”, wspominał Ludwik Sempoliński91. Jednak podtrzymywanie sił alkoholem osłabiło Karpińskiego do tego stopnia, że zmarł na „piorunujące zapalenie płuc”. (Istnieją też podejrzenia zawału, samobójstwa po wstrzyknięciu narkotyku lub zabójstwa przez nacjonalistów litewskich).

Miejsce po oddziałach policji zapełniła ochotnicza Straż Obywatelska utworzona przez prezydenta Starzyńskiego. Komendantem został mjr rezerwy Janusz Regulski. Miała ona swą strukturę: najniżej stały, ale też odegrały najważniejszą rolę, posterunki utworzone niemal w każdej kamienicy. To one przyczyniły się najbardziej do utrzymania spokoju, trzeźwości, niosąc pomoc warszawianom. Komendant Regulski wspominał właściciela cukierni Lourse’a, Stanisława Beredę, który zgłosił chęć przewiezienia zapasów żywności z płonącego Dworca Wschodniego. „Ludzie rozbierają, a jeszcze więcej niszczą [...]. Niech mi pan da samochody, ochronę i zaufanych ludzi, a rozwiozę, co uratuję, dla chorych w szpitalach. Za parę godzin będzie za późno”.

Regulski pisał, że z oczu cukiernika „biła [...] szczerość i jakaś fanatyczna ofiarność”. Komendant dał mu dwie ciężarówki, Bereda woził żywność przez cały dzień i noc, przywożąc pokwitowania od wdzięcznego personelu szpitali i błogosławieństwo pacjentów92.

W szpitalach trwała heroiczna walka o ratowanie chorych. Znajdowały się one między innymi na terenie uniwersytetu. Siostra Czerwonego Krzyża Anna Wróblewska opisywała, jak przenoszono rannych do Miejskiej Łaźni, gdzie nie było światła, gazu, wody, sucharów, za to było mokro. Okazało się, że jest nieco wody w wannie: „wodę tę czuć stęchlizną. Niebezpiecznie jest używać jej do picia, a zagotować nie ma na czym. Mamy maszynki spirytusowe, ale zabrakło denaturatu. Jeden z lekarzy zdobył gdzieś kilka butelek wina, obdziela nim chorych, ale to nie ratuje sytuacji. Wydano ostatnią porcję sucharów [...]. Ze wszystkich stron słyszę — siostro, wody, wody”93.

10 września komisarz Starzyński apelował do mieszkańców, aby usuwali gruz, śmieci z podwórek, a kupcy otwierali sklepy. Natomiast w zarządzeniu pod groźbą kar zabronił sprzedaży alkoholu. Dzięki temu uniknięto rozprzężenia i nawrotu paniki. Alkoholicy musieli się wstrzymać od spożywania; przynajmniej nic nie wiemy o przypadkach „heroicznego” zdobywania wódki.

Natomiast inni nałogowcy zostali wystawieni na ciężką próbę. „Ludzie palący cierpią dotkliwie z powodu braku papierosów. Opowiadano mi, że jakaś kobieta niosła większą ilość papierosów i tłum dosłownie rzucił się na nią, przewrócił i rozgrabił papierosy”. Aby rozpędzić rabusiów, żołnierze na postrach strzelali w górę, zapisała Halina Regulska94.