52,00 zł
Kontynuacja niezwykle poczytnych Alkoholowych dziejów Polski. Czasy Piastów i Rzeczypospolitej szlacheckiej
Wiek XIX to czasy przełomu cywilizacyjnego, także w produkcji i piciu alkoholu. Staropolskie biesiadowanie odchodziło w niepamięć, węgrzyna zastępował coraz częściej szampan, w dobrym towarzystwie nie wypadało pić wódki, a arak najczęściej dolewano do herbaty.
Jerzy Besala barwnie opisuje, jakie były nowe wzorce, mody i trunki w różnych warstwach społecznych i wojsku, w jaki sposób pito i jakie były motywy spożywania alkoholu, nie zapominając przy tym o tle zdarzeń i wiernie oddając ducha czasów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1378
Poczytność pierwszego tomu Alkoholowych dziejów Polski sprawiła, że Wydawnictwo namówiło mnie na napisanie tomu drugiego. Z kilku przyczyn praca nad drugim tomem okazała się znacznie trudniejsza niż nad tomem pierwszym. Do 1795 roku jest stosunkowo mało źródeł na ten temat; natomiast wiek XIX to czasy przełomu w wielu dziedzinach życia i gospodarki. Zmiany i zachodzące procesy, wojny i powstania znalazły odbicie w narastającej lawinie źródeł pamiętnikarskich, korespondencji, aktów itp. Do ważnych źródeł dołączyła też prasa, którą siłą rzeczy musiałem potraktować wycinkowo, gdyż w przeciwnym razie praca rozrosłaby się jeszcze bardziej. Dlatego też wiele spraw związanych z alkoholem pozostało mi jedynie zasygnalizować, często stosując egzemplifikacje.
Niniejsza książka utrzymana została w stylistyce poprzedniego tomu, który zyskał przychylność czytelników. Nie jest to zatem rozprawa naukowa, ale praca z pogranicza nauki i eseistyki, fresku i mozaiki: próba łączenia naukowej rzetelności ze sztuką słowa i wyobraźni, na czym szczególnie mi zależy. Przywołuję tutaj wiele tekstów źródłowych, gdyż one najlepiej oddają ducha czasów. Niektóre z nich zostały nieco uproszczone, aby były zrozumiałe dla współczesnego odbiorcy. Nie zapominałem też o tle czasów i zdarzeń, choć główną osią pozostają oczywiście sprawy związane z piciem i wyrobem alkoholu, funkcjami, jakie pełnił trunek, i rolą, jaką odgrywał w życiu. Poprzez wyimki z pamiętników i innych źródeł starałem się ukazać sposoby, mody, trunki używane przez różne warstwy społeczne i wojsko.
Jak w poprzednich wiekach, tak i w XIX stuleciu pito w rozmaity sposób i różne były motywy spożywania alkoholu. Starałem się jednak rozróżniać, jeśli tylko było to możliwe, picie umiarkowane, niekiedy służące zdrowiu (alkohol bywał lekarstwem powszechnie stosowanym), upijanie się sporadyczne lub częstsze (ekscesywne) i wreszcie alkoholizm, czyli chorobę uzależnienia. O ile picie umiarkowane było częścią życia i socjologicznie odgrywało niekiedy pożyteczną rolę, na przykład mediacyjną, o tyle picie ekscesywne bez wątpienia prowadziło do patologii, czyli wynaturzeń. Psychologicznie rzecz ujmując, pod tymi uzależnieniami, tak jak obecnie, krył się ogrom lęków, zaburzeń osobowości, psychoz wreszcie. Natomiast osobnikom nieuzależniającym się łatwo alkohol służył jako środek rozweselający, znoszący nadmierne hamulce emocjonalne, utrwalający radość. I była to jasna strona umiarkowanego picia, tak jak ciemną było popadanie w rujnujący nałóg.
Oczywiście skupienie się na sprawach alkoholu może wywoływać u czytelników złudne wrażenie, że to pijani lub podpici Polacy walczyli o niepodległość. Nie było to moim zamiarem. Prawda jest znacznie bardziej złożona, choć rzeczywiście wódka stała się częścią składową życia żołnierza. Tu i ówdzie wtrącone opisy, opinie i statystyki odnoszące się do popijania przez inne nacje wskazują jednak, że wcale nie byliśmy mistrzami w tej dziedzinie. Bywało zatem różnie — czasem komicznie, czasem tragicznie — i o tym jest ta książka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
„Znikło już to państwo, i to imię, jak znikło tyle innych w dziejach świata” — pisał jeden z przywódców targowicy, przebogaty magnat Szczęsny Potocki. „Ja już jestem Rosjaninem na zawsze”1. Najjaśniejsza Rzeczpospolita po insurekcji kościuszkowskiej została w 1795 roku rozebrana między Rosję, Prusy i Austrię i znikła z mapy świata.
Po rzezi Pragi i zdobyciu Warszawy przez carskiego generała Aleksandra Suworowa w listopadzie 1794 roku zwycięski wódz rosyjski podjął próby pozyskania sympatii generałów polskich i warszawiaków. Zaczął wydawać w swej kwaterze bankiety i obiady. Prusacy byli podówczas sojusznikami Rosji i to oni mieli pozostać w Warszawie. Pomimo to Suworow nie wahał się ich upokarzać i wymyślać im od najgorszych2.
Na przyjęciach generała wojsk kościuszkowskich Jana Henryka Dąbrowskiego sadzał wyżej niż pruskich generałów. Chciał w ten sposób zaznaczyć, że Dąbrowski w zwycięskiej wyprawie wielkopolskiej sparaliżował poczynania Prusaków, a zatem był ich pogromcą. Jeszcze bardziej zależało Suworowowi, aby Dąbrowski, ugłaskany wywyższeniem na ucztach, podpisał rewers, że nie będzie służył przeciw Rosji. Generał zgodził się, gdyż chciał tym sposobem jak najszybciej wydostać się ze stolicy rozebranej Rzeczypospolitej, która miała być przejęta przez Prusy, i podążyć do Paryża, by organizować wojsko.
Aby zaskarbić sobie sympatię Polaków, rosyjski feldmarszałek kazał też płacić swym intendentom wysokie ceny za dowożone krajowe produkty. Efekt poczynań Suworowa był taki, że forsując pozycję Dąbrowskiego za stołem, feldmarszałek mimowolnie przyczyniał się do rozgłosu polskiego generała, który mógł uchodzić także za wzór trzeźwości: nawet w czasie wojny wypijał jedynie kieliszek rumu lub wina3. Był przeciwieństwem Suworowa, który goszczenie za stołem przemieniał niekiedy w nieopanowane wychylanie stakanów wódki, co mogło skończyć się nawet nową rzezią Warszawy: szczęśliwie jego pijanego rozkazu o „pohulaniu w Warszawie” nie wykonano.
Szczególnie do gustu przypadła feldmarszałkowi wódka robiona z jarzębiny, którą częstowała go pani Dadani. Potem jarzębiak zrobi karierę wśród Rosjan w Królestwie Polskim4. Jednak picie stężonych trunków wyzwalało w Suworowie bestię, dlatego czuwał nad nim jego specjalny „stróż”: tak feldmarszałek rosyjski nazywał zaufanego, który go hamował przed upiciem się i wywołaniem skandalu albo wspomnianej nowej rzezi, do której omal nie doszło również w lewobrzeżnej Warszawie5.
9 stycznia 1796 roku do stolicy wkroczyły pułki pruskie. W odezwach gwarantowano bezpieczeństwo i poszanowanie dla dobytku mieszkańców stolicy. W rzeczywistości posuwano się do rekwizycji; na przykład bankier Karl Weigelt zarekwirował dla gubernatora Baltazara von Wendenssena między innymi 200 do 300 butelek szampana i serwis porcelanowy6. Ponad 70-letni gubernator odznaczał się przy tym głupotą żołdaka, „a jego ubóstwo myślowe przerażało najbliższe otoczenie króla” pruskiego. Z kolei nadprezydent rejencji w Warszawie Daniel von Meyer uchodził za pijaka, który zaniedbywał obowiązki służbowe.
Niemniej jednak Prusacy usiłowali uporządkować Warszawę i inne miasta, które znalazły się pod ich panowaniem. Wprowadzili ruch prawostronny, zakazali wyrzucania śmieci na ulicę, zobowiązali właścicieli posesji do sprzątania ulicy dwa razy w tygodniu. Zarządzenia pozostawały jednak często na papierze: miasto tonęło w brudzie i smutku i wcale nie było to wynikiem rzekomej obojętności rozpitych warszawiaków wobec stanu ulic. Przyczyniali się do tego brudu i smutku, jak ocenia historyk Jan Kosim, „przekupni i rozpijaczeni urzędnicy magistratu i członkowie policji miejskiej”7.
Nieco inaczej postrzegał rządy pruskie Roch Sikorski na Podlasiu: „oddać jednak trzeba tę sprawiedliwość, że Niemcy tolerowali wszystkie wybryki, zaprowadzali porządek, handel się obudził [...]. Bielsk nawet za rządów pruskich upiększony został przez kilka kamienic, a Białystok im winien prawie całe swoje urządzenie i wykształcenie na wcale porządne miasto [...]. Wraz z Niemcami zaraz posprowadzali się kupcy niemieccy, którzy palili tytoń w fajkach porcelanowych, ciągnęli piwo kuflami, a czasem poncz, o którym pierwszy raz słyszeliśmy”8.
W marcu 1797 roku po wbiciu nowych słupów granicznych między Rosją, Prusami a Austrią w rejonie Świdra i Niemirowa odbyła się ceremonia połączona ze strzałami na wiwat i wznoszeniem toastów, „na miejscu gdzie obecnie graniczą trzy potężne państwa, nawzajem życząc sobie szczęśliwego zakończenia sprawy, które jako godne zapamiętania pozostanie na wieki w annałach narodów”9.
Władze pruskie sposobiły się do długich rządów nad Wisłą i Wartą. Wiedziały, że nie będą w stanie panować nad Polakami bez choćby elementarnej znajomości ich języka i obyczajów. Dlatego pruski „rząd dał im [urzędnikom — J.B.] urlopy i fundusz” na naukę języka polskiego. Rezultat był taki, że „najdziksze i niesłychane tłumaczenie polskiej mowy i myśli dało powód niejednokrotnie do opacznych zgoła wyroków o rezolucji, a rozmowa Polaka z Niemcem pobudzała do śmiechu słuchającego”, zauważał oficer Józef Grabowski10. Innym sposobem było sprowadzanie Ślązaków, lecz na Podlasiu ci „tłumacze [doprowadzali — J.B.] nieraz do rozpaczy nas swoim językiem śląskim, którym nam objawiali to, co po niemiecku było pisane”. Do tego urzędnikami pruskimi gardzono za ich sknerstwo, poza tym nie byli „braćmi szlacheckimi”, jak to było od wieków11.
Rozbiór wstrząsnął polską stolicą. Po 1795 roku „Warszawa za pruskich czasów była podobna do cmentarza”, zauważał ekonomista, działacz i pamiętnikarz hrabia Fryderyk Skarbek12. Kwitnąca niedawno stolica niemal z dnia na dzień pod zaborem pruskim stawała się miastem prowincjonalnym. Ze 120 tysięcy mieszkańców pozostało 61 tysięcy. W roku 1796 „opuścili ją niemal wszyscy ci, którzy nie mogli bez ciężkiej boleści poglądać na ten grobowiec zgasłego życia narodowego”, pisał w innym miejscu Skarbek13. Kamienice i pałace sprzedawano na aukcjach za bezcen. „Miasto, jak niegdyś huczne i ludne, dziś milczące i z rzadkim mieszkańcem”, pisał ze smutkiem Julian Ursyn Niemcewicz na widok Warszawy po powrocie z Ameryki w 1803 roku14. Niektórzy, jak historyk, poeta i działacz Adam Naruszewicz, popadali w głęboką depresję i umierali.
Jednocześnie rozkwitło w Warszawie rozpaczliwe, rzec można, pijaństwo, co sprzyjało ożywieniu gospodarczemu w dziedzinie handlu alkoholem i „towarami kolonialnymi”: „handel w mieście się rozszerzał [...] otwierano najwięcej magazynów różnych wódek i likworów, bo destylatorów było bez końca”, zauważył Antoni Magier; zresztą znawca wódek i autor dziełka o ich produkcji15. Tak jakby się nie przejmowano utratą niepodległości, „pisano o hodowaniu owiec, paleniu wódek, warzeniu piwa, o korzystnej uprawie koniczyny”16, instynktownie szukając ocalenia w polepszaniu bytu gospodarczego. Jednocześnie topiono smutek, którego dotąd zamożna szlachta i arystokracja zdawała się przez wieki nie zaznawać, w morzu alkoholu. „Rum, arak, porter wszedł bardzo w modę. Warszawa konsumowała natenczas dziesięć razy może więcej araku i rumu, aniżeli komory celne to okazywały; później odkryło się to przemycanie”. W karnawale „zaczęto wprowadzać świetnie tańcujące kawy, herbaty, kolejno kosztowne bale migdałowe”17. Arak i rum był przy tym ulubionym dodatkiem do mocnych herbat.
Po rewolucji francuskiej i wskutek wielkiego terroru w Warszawie i po gościnnych dworach schronili się również francuscy wysoko urodzeni emigranci, których Polska zawsze chętniej przyjmowała „niżeli podejrzliwe Hiszpany, hałaśliwe Szwaby i gołe Włochy”, pisał zgryźliwy Józef Krasiński, który nie potrafił się obyć bez epitetu przed nazwiskiem w swych pamiętnikach. Jeśli wierzyć jego relacji, to obyczaje się rozprzęgły zupełnie, „niektórzy ci ichmościowie z emigracją francuską pili i bawili się, pojedynkowali się i bili za lada fraszkę na kułaki, prawili koncepta obrażające uszy po ogrodach, na przechadzkach i po ulicach — wytłukiwali szyby po szynkowniach w nocy i rozganiali szyldwachy pruskie z posterunków [...] wałęsali się rokrocznie za granicę na karty i rozpustę — wykradali córkę rodzicom, hańbili żony cudze, kuzynki i siostry i odrąbywali sobie potem nosy i uszy [...]. Rozpusta, gry, pijatyka i orgie nocne, burdy, pojedynki i kłótnie o intrygi romansowe z mężatkami lub kobietami różnej nazwy ze strony młodzieży ówczesnej stanowiły modę wielkiego świata, naśladowaną od Francuzów tak dalece, że synalowie magnatów, tudzież bogatszej szlachty, po salonach dobrego tonu bezwstydnie przechwalali się przed kobietami: kto ile z nich tej albo owej nocy powytłukiwał szyb w kawiarniach, kto wiele w życiu uwiódł albo okpił niewinnych panien albo mężatek, kto zręczniej oszukiwał na handlu końmi albo w karty. Demoralizacja — pisał Krasiński — zakorzeniała się tak głęboko, że sami ojcowie pławili się w hulankach z synami, a żony romansowały z adonisami”18.
Potwierdzały to inne wspomnienia: że młodzież zbierała się, by „grać w karty, pić do upadłego i po pijanemu burdy wyprawiać nocą — na ulicach napadać na spokojnych przechodniów, na policjantów, na patrole pruskie, tłuc szyby w oknach, zdzierać szyldy sklepowe lub kłócić się między sobą i wskutek tego rąbać się po wytrzeźwieniu, a przywódcy tych band hałaśliwych byli to potomkowie hetmanów, wojewodów, kasztelanów, pierwszych obywateli, skazani na próżniactwo przy wielkich dostatkach i którzy w ten sposób czas zabijali, nie umiejąc go użytecznie zatrudnić”19.
Oprócz pijanych bójek w warszawskich kawiarniach, cukierniach, teatrach, atakowania pojazdów bito się honorowo koło szopy łazienkowskiej, czyli opuszczonej wozowni księcia Józefa Poniatowskiego, aż bratanek ostatniego króla Rzeczypospolitej zdecydował się wystawić tam wartę pruską. Ale i to nie pomogło, gdyż podpita młodzież żołnierzy rozbrajała i krępowała, na co Prusacy nie reagowali. „Bijatykom i godzeniom się stron powaśnionych nie byłoby nigdy końca”, gdyby nie wlewane do gardeł wino, raz stymulujące do agresji, innym razem traktowane i działające jako środek uspokajający, ugodowy.
Na tym pijackim tle wyróżniali się na Starym Mieście „rzemieślnicy zacni, pobożni i pracowici. Od świtu do późnej nocy pracowali, siedząc na swoich zydelkach przy szklanych baniach [dla rozszerzenia zasięgu światła — J.B.], śpiewając pieśni pobożne”, wyprawiając skóry, wypiekając chleby, szyjąc buty itd.20 Natomiast na prowincji podczas zabaw także dochodziło do sprzeczek między Niemcami a Polakami. Na dźwięk słów „bij, bo to Niemiec” „pudrowane głowy i harbajtle21 wynosili się ze swymi połowicami, mrucząc pod nosem verfluchten Polen”22; nawet wypijany trunek dzielił nacje, gdyż Niemcy oprócz piwa pili poncz, a Polacy mocniejszego węgrzyna.
Pan Roch Sikorski, opisujący te zdarzenia z początku XIX wieku, kilka razy zdołał jednak opanować kryzysową sytuację na zabawach: „»na zgodę dla dania dowodu, że Niemców szanujemy, wypijemy dziś wazę ponczu« — wołałem, po czym Niemcy rozochoceni i do węgrzyna się brali, i nieraz z pogodzonymi spełnialiśmy nasze staropolskie »kochajmy się«”. Jednak mediacji tych Sikorski o mało nie przypłacił życiem lub zdrowiem, gdyż pijany do nieprzytomności obudził się „w korycie, w którym zwykle pojono konie, przytrzymany lodem, wzywać o ratunek musiałem i dopiero za pomocą ludzi nadbiegłych ze stajni powstać musiałem”. Przez kilka tygodni walczył o powrót do zdrowia, co okazało się o tyle korzystne, że „ta długa choroba wywołała rozmyślanie, że należy być umiarkowańszym i nie trzeba ufać w ślepe powodzenie. Przychodząc bowiem do zdrowia, dowiedziałem się, że mi parę najpiękniejszych koni skradziono i że jeden się przebił” żerdzią. Na dodatek Sikorski nie zarobił na wysłanym do Warszawy chmielu, gdyż „przez zapalenie jednej osi” i „nawet w piwnicy przez złe zakręcenie kurka prawie cała beczka wódki wyciekła, aż się kaczki podusiły”. Targany wyrzutami sumienia, zmartwiony stratami „dałem sobie słowo, że więcej mnie do pijatyki nie wciągną, ale jak się pokaże, zapomniałem nie raz o tym przyrzeczeniu”, pisał pan Roch23.
Poważniejsi obywatele ziemscy i ludzie światli, którzy stali za Konstytucją 3 maja i insurekcją kościuszkowską, mieli dosyć tej huśtawki nastrojów, zdarzeń, rozprzężenia w stolicy. Niektórzy zagrożeni udawali się na emigrację; inni zaczęli wynosić się chyłkiem z Warszawy. „Pierwszy książę Józef cichutko wydalił się za granicę. Przyjaciele jego przy rozstaniu w Sali Chińskiej w Łazienkach wyprawili ogromną orgię, na której młodzież o mało nie pozapijała się na śmierć. Podobna hulatyka powtórzyła się na przenosinach [Antoniego? później podpułkownika] Pruszaka w Sanikach w Płockiem — na weselu jego z panną Skrzyńską”24.
Powodem wyjazdu księcia była niechęć carycy Katarzyny II, która nie oddała majątków Józefowi Poniatowskiemu za karę za jego udział w insurekcji kościuszkowskiej. Dopiero wstąpienie na tron cara Pawła I i zwrot dóbr spowodowały, że książę, tak zasłużony podczas insurekcji kościuszkowskiej, wrócił do Warszawy. W 1798 roku wyjechał do Petersburga uregulować sprawy spadkowe. Potem zawrócił do Polski i tamże z braku lepszego zajęcia pogrążył się w wirze zabaw. Z Jabłonny wpadał ze swą hulaszczą czeredą na uczty w restauracjach Nestego, Tomasza Gąsiorowskiego (właściciela Hotelu Angielskiego), Rozengarta, które pijani demolowali niczym współczesne gwiazdy rocka pokoje hotelowe. Za zniszczenia książę hojnie płacił.
Dla Warszawy zachowanie Poniatowskiego nie było niczym nadzwyczajnym. Książę słynął z ekstrawagancji, gdy był na rauszu. Już podczas Sejmu Czteroletniego „założył się, że na koniu całą Warszawę w dzień biały nago przejedzie, i dobrawszy sobie towarzyszów Ignacego Hryniewieckiego i podobno Sanguszkę [Eustachego? — J.B.], przejechał ją na spławionych wprzód koniach w Wiśle. Miał też wzór w stryju swoim, ekspodkomorzym koronnym [Kazimierzem] Poniatowskim, który obwoził w karecie nagą aktorkę, sławną Józefkę, którą potem za Józefa Zasławskiego wydał”25. Czasy libertynizmu oplatały wtedy rozkoszną — dla arystokracji — Warszawę aż do czasów okupacji pruskiej, kiedy to, jak wspomnieliśmy, wyludniona stolica zamarła. Na zresztą dość krótki czas.
Nie wyciągnęła księcia z rozkosznych odmętów elektryzująca wieść o tworzeniu Legionów Polskich we Włoszech. Poniatowskiego do nich nie poproszono, bratanek ostatniego króla polskiego nie widział siebie w roli podwładnego generałów Jana Henryka Dąbrowskiego, Józefa Zajączka czy nawet Józefa Wybickiego, aspirujących do przywództwa. Sądził, nie bez racji, że tylko on może być dowódcą tych legionów. Jednakże zwycięski generał Napoleon Bonaparte promował oficerów z nizin społecznych, więc pochodzenie Poniatowskiego było raczej przeszkodą niż pomocą w osiągnięciu awansu w legionach. Z kolei generał Zajączek, który z Bonapartem przejdzie wyprawę przez Egipt, słynął z porywczości: w Paryżu gotów był nawet do pojedynku z generałem Dąbrowskim, a Poniatowskiego, jako były jakobin, nienawidził26. Napoleon Bonaparte postawił zatem na Dąbrowskiego, który został dowódcą Legionów Polskich we Włoszech.
Książę Poniatowski pozostał w Warszawie i poddał się atmosferze dzikiej dekadencji, jaka ogarnęła młodzież w stolicy i we Lwowie. Zapewne i on wypierał w aktach pijanej swawoli świadomość utraty niepodległości i w ten sposób tłumił rozpacz z powodu finis Poloniae podobnie jak inni. Podczas tej orgii pijaństwa, swawoli i hazardu przepadały przy okazji gry w karty przy zielonym stoliku niemałe fortuny i rodziły się nowe, których właściciele, jak niejaki Michał Walicki z ulicy Długiej, za wygrane pieniądze urządzali ogromne i wystawne bale.
Podobnie Polacy bawili się w innych miastach zajętych przez Prusy. Pijany upiór „się na biedną Polskę niespodziewanie rozlał, ale niestety! połączony z ową zgubną łatwością zaciągania pożyczek na hipoteki na niski procent, obudził w możniejszej klasie nieprzezwyciężoną chęć zabaw, zbytków, hulatyk, która wkrótce przerodziła się w szał, jakiego nigdy przedtem w kraju naszym nie widziano”. Wyglądało na to, że Polska „chciała się gwałtem odurzyć, o przeszłości zapomnieć, nie myśleć o przyszłości i żyć tylko teraźniejszością”, zgodnie z dewizą Ludwika XV: Après moi le déluge (po mnie choćby potop, dewiza znana już w starożytności: post me diluvium)27. Dla majątków, czyli substancji narodowej, było najgroźniejsze to, że zaczęły się one dostawać w obce ręce, jeśli polscy wierzyciele nie spłacali długów hipotecznych.
W karnawale Toruń przybierał „postać polskiego grodu. Duch zabaw i towarzyskiego pożycia, mowa wszędzie słyszana, hałaśliwość swobodna i czasem nawet za głośna, zalotność i intrygi miłosne, wreszcie hulanki, zwady i pojedynki; wszystko to przytrafiało się podówczas w Toruniu i dawało mu powierzchowne znamię prawdziwie polskiego miasta”, pisał uczestnik tego życia hrabia Fryderyk Skarbek28. Choć poprzez pijatyki można było również zamanifestować polskość miasta, założonego zresztą przez Krzyżaków.
Dlaczego upijano się i swawolono tak, jakby się nic nie stało z „ojczyzną miłą”? Rozwydrzenie młodzieży warszawskiej po upadku państwa wynikało po części z braku w Warszawie uniwersytetu czy akademii, w tym wojskowych: jedynego, jak sądzono, właściwego zajęcia dla młodego szlachcica. Nie znajdując na miejscu możliwości wyższego kształcenia się, służby i walki w szeregach armii, młodzi łatwo ulegali pokusie hulaszczego życia.
Niektórzy „troskliwi rodzice” sądzili, że Polska się nie odrodzi, i „wysyłali synów swoich na akademie niemieckie [...]. Życie akademickie, czyli burszowskie podobało się Polakom, tak iż na akademiach była harmonia i przyjaźń między nimi a Niemcami. Był to jedyny prawie punkt zetknięcia się i spojenia tych dwóch sprzecznych narodowości. Swoboda, niepodległość i samowolność życia burszowskiego odpowiadały skłonnościom młodych Polaków”, którzy przyjmowali ich wzorce, „nie mogąc dla małej liczby swojej po akademiach skłonić młodzież niemiecką do naśladowania narowów i zwyczajów polskich. Zresztą było w tym jakieś podobieństwo między dwiema narodowościami, bo burszowie niemieccy pili, hulali i bili się na pałasze tak dobrze, jak Polacy, i mieli wspólną z nimi skłonność do opozycji i niepodległości”.
Tym sposobem, jak trafnie zauważał Skarbek, „nie było może w całej dążności Prusaków do wynarodowienia Polaków skuteczniejszego środka od wychowywania ich na akademiach niemieckich, skąd wracali zawsze z uczuciem przychylności i życzliwości dla tych, z którymi najweselsze chwile życia przepędzili”29.
Także ojciec Franciszka Gajewskiego z Wielkopolski, którego majątek zagrożony był bankructwem i ruiną, przewidział dla syna karierę wojskową. Wysłał go do Drezna, gdzie Franciszek nie tylko kształcił się intensywnie, ale równie niezmordowanie tańcował na balach. Nauczył się jednak tam pić umiarkowanie, a jego zetknięcie się, jak zobaczymy, z polską szkołą picia będzie dla młodego oficera niemałym wstrząsem.
Hulająca młodzież polska nie utraciła przecież nic ze swego patriotyzmu. Dostrzegały to światlejsze umysły i wiązały owo upijanie się i wieczne bijatyki na ulicach z apokaliptycznymi nastrojami wynikającymi z upadku państwa polskiego. Młodzieńcze zatracanie się w pijaństwie i bójkach było podświadomą próbą odepchnięcia od siebie, nawet przez potomków pierwszych rodów Rzeczypospolitej, katastrofy rozebranego kraju, niedawnej imperialnej potęgi. Były to „zbiorowe psychopatie o podłożu histerycznym”: przeszłość i przyszłość zostały wyparte na rzecz szaleńczego przeżywania chwili bieżącej, byle zatkać ziejącą czarną dziurę przerażenia wywołanego utratą potężnego niegdyś państwa, sądzi badacz30.
Hulanki, swawole, pijaństwo, orgie miały stłumić wyrzuty sumienia i chwilową niemoc walki o wolną Polskę. Ale gdy pojawi się szansa na zbrojne odzyskanie niepodległości, wielu dawnych hulaków przeistoczy się w przykładnych, walecznych oficerów, świecących dobrym przykładem.
Poniatowski cieszył się nadal zasłużenie opinią rozrzutnego hulaki, gromadząc wokół siebie „tłum dowcipnisiów, próżniaków, śmiałków, którzy go bawią, śmieszą i pochlebiają dla smacznych obiadów i dobrego wina dostatku”. Dołączono do nich „hołotę emigrantów francuskich złożoną z odrwigroszów, oszustów i najładniejszych kobiet intrygantek”31. Romansowano i hulano na zabój, gdyż w warszawskiej siedzibie księcia Poniatowskiego, „zaczarowanym Pałacu Pod Blachą zgromadzały się pierwszorzędne piękności arystokracji naszej”, łącznie ze słynną niebawem Marią Walewską, żoną Anastazego.
W związku z koniunkturą na polskie zboże znaczną część zysków arystokracja topiła w wystawnych ucztach, rautach, hulankach i miłostkach. Aby się wyróżnić z „pospolitego tłumu”, zwolennicy Poniatowskiego wkładali „mundur książęcy”: „zielony frak, podszewka żółta, kołnierz czarny, złocone guziki z konikiem, u dołu podpis »Jabłonna«, spodnie papuzie, kamizelka pąsowa, pończochy po kolana, ze sprzączkami trzewiki”32. Jednym słowem dzisiejszy projektant mody dostałby bolesnego wstrząsu i oczopląsu.
Ale nie ówczesne wesołe towarzystwo.
Latem książę i jego kompani spędzali czas w Jabłonnie. Profesor z in-flanckiej Mitawy Franciszek Schulz, widząc księcia Józefa, był pełen podziwu dla męskiej dorodności i wigoru Poniatowskiego; nic dziwnego, że wzbudzał on powszechne westchnienia u płci przeciwnej. Natomiast książę, choć nie gardził wdziękami innych pań, najbardziej ulegał chudej, ze śniadymi plamami na twarzy hrabinie Henrietcie de Vauban: kobiecie wielce nieprzyjemnej, pełniącej funkcję pani domu.
Styl życia księcia Józefa, zwanego Pepi, wzbudzał wiele niechęci wśród trzeźwych patriotów, poważnie traktujących sprawy związane z rozbiorami państwa polskiego. Wściekano się na rozrzutność Poniatowskiego, co rzeczywiście było zaskakujące, zważywszy na trudności finansowe, z jakimi się borykał: deficyt księcia był schedą po zbankrutowanym stryju, ostatnim królu polskim Stanisławie Auguście Poniatowskim. Złoszczono się na uleganie językowi, obyczajom i modzie francuskiej, co łączono z wpływami jego kochanki, pani de Vauban.
Mimo tych zarzutów książę prowadził dom otwarty i do przesady gościnny, jak na Polaka przystało. Robił niekiedy, co mu strzeliło do głowy: na przykład ścigał się podpity po ulicach Warszawy małymi powozami, tratując przechodniów. Nawet przychylny księciu pułkownik Franciszek Gajewski pisał, że „książę Józef pędził życie wesołe, wiele czasu poświęcał intrygom i miłostkom z rozmaitymi kobietami”. Nie przeszkadzało to jednak Poniatowskiemu w wolnych chwilach pogłębiać znajomość sztuki wojennej, „czytał wiele i nabierał coraz większej zdolności”, tak jakby sposobił się do przyszłego życia jako dowódca armii polskiej33. Zmierzał swoją drogą i być może dlatego lekceważył opinię, jego bowiem pałac, czyli „Blacha była jak mozaiką oblepiona wierszami, karykaturami i odezwami, niedorostki zaś biegały po ulicach, rozrzucając paszkwile i dowcipy” albo „zakładając je na wszystkich klamkach drzwi wchodowych do kamienic i pałaców”34.
A książę nic na to, znieczulony alkoholem i wojskowymi planami. Nie poruszyła go nawet fala pamfletów, która wylała się po ogłoszeniu legionowych odezw generała Dąbrowskiego w 1797 roku.
Jak wspomnieliśmy, szczególnie mocno darzył Poniatowskiego niechęcią Józef Zajączek, „człowiek, który zawsze musiał kogoś śmiertelnie nienawidzić”, zauważa historyk Szymon Askenazy. Zajączek był osobowością rozchwianą i zmienną w poglądach i ideałach, stąd te zmiany sympatii i nienawiści: przeszedł drogę od adiutanta i gwardzisty targowiczanina hetmana Franciszka Ksawerego Branickiego, przez jakobina i dzielnego żołnierza w insurekcji kościuszkowskiej, generała w legionach usiłującego podkopać pozycję Dąbrowskiego, zaufanego oficera Napoleona, aż wreszcie do księcia namiestnika w Królestwie Polskim, wiernego rosyjskiemu sadyście, wielkiemu księciu Konstantemu35. Niechęć też będzie żywił do księcia Józefa generał Dąbrowski, z powodu rywalizacji o naczelne dowództwo nad odrodzonym wojskiem polskim. Potem jednak okaże się, że Napoleon ze względów dyplomatycznych zakaże nawet używania terminu „wojsko polskie”.
Stan ówczesnej młodzieży w Warszawie budził trwogę światłych członków Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Od 1800 roku prosili i pouczali oni, aby rozpita młodzież nie wyrastała na „ciemnych i ponurych niewolników”36. Młodzi nad naukę i stowarzyszenia wolnomyślicieli woleli jednak ogłupiającą rozrywkę, tłumiącą wyższe potrzeby społeczne i uczucia. Frakcja Poniatowskiego konkurowała ze stronnikami książąt Sapiehów, a pretekstem do pijanych bójek były spory i wygwizdywanie przedstawień teatru francuskiego, który zagościł w Warszawie. Sapiehowie „nie tylko, że pierwszą zaraz reprezentację francuską wyświstali, lecz wrzuceniem czegoś niezmiernie śmierdzącego w piec teatralny rozpędzili publiczność”37.
Dzika rozrywka wymagała żeru w postaci pieniędzy. W sukurs przyszła wspomniana koniunktura gospodarcza, czyli wzmożony popyt na zboże i bydło. Arystokracja mogła zarabiać bez wysiłku, powierzając swe fortuny wiejskie plenipotentom i arendarzom, mogła też opłacać nawet największe zniszczenia poczynione podczas pijackich furii na „obiadach”. Styl życia prowadzony w kręgu pałacu Pod Blachą nie był przy tym obojętny dla zdrowia ludzkiego i pochłaniał coraz więcej ofiar. Hieronim Górski „umarł z opilstwa”, Radziwiłłowie to „wszyscy utracjusze”, Kęszycki to „wielki zawadiaka”, a Kalinowski „pułkownik od huzarów, śmiały rębacz [...] wykradł Potocką, córkę Prota”. „Niektórzy ci ichmościowie z emigracją francuską pili i bawili się, pojedynkowali”, tracąc części ciała, a nawet życie, opisywał Józef Krasiński38. Natomiast Dąbski (zapewne Stanisław) „na czele bandy hulaków przebiegał Warszawę, Mazowsze i Płockie, pijąc, krzycząc i dokazując bez przerwy”, a ten, kto więcej wypił i potem potrafił raźno tańcować, kto więcej pobił i zwymyślał Prusaków, „tym godniejszym się stawał względów dowódcy tego Bachusowego zgromadzenia”39.
Na pewien czas ten szał nieco opadł, gdy przyszła moda na wzajemne wizyty, „bywanie”, tańce i „szlachetniejsze rozrywki” z paniami. Już nie wypadało wtoczyć się po pijanemu do pałacu razem z rozwrzeszczaną bandą kamratów. Jednakże około 1802 roku znów wróciły stare nawyki. Borysławski, bywalec dworu Czartoryskich w Puławach pisał z Warszawy do Wincentego Krasińskiego, bawiącego w swych rodzinnych Dunajowcach: „Młodzież tutejsza [warszawska] jest w tej chwili bardzo hałaśliwa, bo wróciła znów do złego tonu picia od rana do wieczora. Szczególniej u Stasia Dąbskiego bywają pijatyki takowe i to codziennie. Nasz Wyleżyński przyłączył się do tej partii i nie widuję go inaczej jak pijanym”. Powstał nawet klub na wzór angielski, „ale oparty na liberum veto”. Za „źrenicę naszej wolności klubowej” uznano alkohol, jak pisał „ulubieniec dam Michał Grabowski, i w tym klubie gromadzili się za lada pretekstem na obiady i kolacje, od których nikt trzeźwy nie wstawał”40.
Dobiegające z Warszawy wieści budziły zrozumiałe obawy rodziców z wysokich rodów przed wysłaniem dzieci do dawnej stolicy. Matka Wincentego Krasińskiego zgodziła się na jego wyjazd z Dunajowiec w karnawale 1803 roku, pod warunkiem że Warszawa „miała być niby dla niego pierwszą tylko stacją podróży po świecie”. Przypominała mu o tym w liście: „Pamiętaj, że ani pić, ani grać, to słowa wyryte, bo zaprzysiężone pod najświętszym zaklęciem. Jedź do stryja, zajmij się tam książkami i rysunkami, daj czas refleksji”. I nie wplątuj się związek małżeński, zalecała41.
Krasiński, owszem, „przeczytał ten list z czcią, jaką miał zawsze dla matki — po czym złożył go do domowego archiwum i pił [w Warszawie] z drugimi tak dobrze jak i oni, za wszystkimi zabawami się uganiał, do księżniczki się zalecał” Marii Radziwiłłówny i odgrywał na scenie teatralnej rolę Mieszka I z panią Feliksową Potocką (Pauliną z Paców), grającą Dobrawę. Wystąpił też jako król Zygmunt August i Agamemnon42. Podpita pycha Wincentego Krasińskiego rosła, gdyż wszędzie „był pożądanym”, więc dla niego przekładano nawet godziny zabaw i obiadów klubowych, byle raczył się zjawić — najlepiej w miarę trzeźwy.
Ale to była jedna strony — hulankowa — Krasińskiego. Drugą był klub ubrany w ojczyźniane szaty. Albowiem Wincenty Krasiński i jego towarzysze w odpowiedzi na zabawy Poniatowskiego i jego kompanów spod „Blachy” stworzyli grupę patriotów. Krasiński zadeklarował, że ma „zamiar wydźwignąć nieszczęśliwą Polskę z przepaści”, przy okazji pełnymi garściami czerpiąc z uroków młodzieńczych hulanek. Grupa ta utworzyła Towarzystwo Przyjaciół Ojczyzny, w którym znaleźli się bracia Kazimierz i Stanisław Małachowscy, trzej bracia Łubieńscy (Piotr, Franciszek, Tomasz), kuzyni Krasińscy (Wincenty i Józef), Ludwik Pac.
Pomimo sekretnego charakteru stowarzyszenia dowiedziano się o nim w kręgach arystokracji i zaczęli garnąć się do niego nawet dotychczasowi admiratorzy księcia Józefa. Ale nie było to łatwe, gdyż uczestnicy Towarzystwa decydowali o przyjęciu kandydata w tajnym głosowaniu. Jeden z nich, magnat Franciszek Ostrowski, „usiłujący gwałtem do Sali posiedzeń się wcisnąć”, został w związku z tym wystawiony na pośmiewisko. Zawiązano mu oczy i na wzór masoński poddano go próbom, oprowadzając po piwnicach, „kazano mu wierzyć, że głowy kapusty były głowami skaranych śmiercią zdrajców, kąpano go w zimnej wodzie, ukłuto go do krwi, dano mu dotykać rozpalonego żelaza, zamknięto go w pewnym miejscu smrodliwym niby w Grobie Wielkiego Mistrza” itd.43
Ostrowski po zdjęciu opaski został serdecznie wyśmiany. Wielce upokorzony rwał się do pojedynku. Ale i to znów wydrwiono, więc jego brat Antoni Ostrowski namówił Franciszka, aby wydał obiad pożegnalny w restauracji Tomasza Gąsiorowskiego, by „przeciągnąć na swoją stronę najszaleńszą młodzież” w Warszawie.
Nie przewidział jednak stopnia tego szaleństwa. „Na tym obiedzie Oborscy, Nosarzewski, Cichocki, Matuszewicz, Brzostowscy i Górscy, spiwszy się, kazali grać gospodarzowi na skrzypcach zdjętych ze ściany w sypialnym gabinecie — do taktu zaczęli przyklaskiwać talerzami, porcelaną, szkłem [...] wściekłość rozmarzonych łbów trunkiem do tego stopnia szaleństwa wzrosła, iż wytłuczono szyby u okien, zwierciadła na ścianach, pokaleczywszy kosztowne meble i zabrawszy ze sobą klucze do domów, rozpierzchli się.
Jest to próbka demoralizacji arystokratów naszych, pozostała w historii na świadectwo hańbą i nauką potomnych wnukom”, zauważył celnie Józef Krasiński, wspomniany kuzyn Wincentego, członek Towarzystwa Przyjaciół Ojczyzny44. Zniszczenia były znaczne, gdyż Hotel Angielski, gdzie pijana uczta się odbyła, był wyposażony w drogocenne meble. Winą obarczono jednak Ostrowskiego, który w niesławie opuścił Warszawę i już do niej nie wrócił.
Rywalizacja „papuzich” z pałacu Pod Blachą z „przyjaciółmi ojczyzny” wyfraczonymi na czarno prowadziła niekiedy do tragikomicznych zdarzeń. Do pijackiego incydentu doszło w Ogrodzie Saskim w 1806 roku. Zwolennicy księcia Józefa nosili wspomniane zielone fraki na żółtej podszewce, podczas gdy członkowie Towarzystwa Przyjaciół Ojczyzny wyróżniali się czarnym frakiem i lakierowanymi guzikami z emblematem kotwicy i napisem Nadzieja, który pojawiał się powoli wraz z wycieraniem się lakieru. Po mocno zakrapianym śniadaniu u Wincentego Krasińskiego młodzi zbawcy ojczyzny zdołali wytoczyć się na zewnątrz, po czym w Ogrodzie Saskim natrafili na podobnie do nich ubranego człowieka. Wiedzieli jednak, że nie jest on członkiem Towarzystwa Warszawskiego, więc dla zbadania sprawy wysłano Józefa Krasińskiego, by zorientował się, czy przypadkiem ów wyfraczony jegomość nie jest członkiem organizacji patriotycznej powołanej także w Poznaniu i Płocku. W razie zidentyfikowania go jako nieczłonka Józef Krasiński miał zedrzeć z niego frak, jednak mimo że szumiało mu w głowie, nie chciał się posuwać do tak raptownego czynu wobec być może Bogu ducha winnego człowieka. Ale podrażniły go słowa kuzyna Wincentego Krasińskiego: „widzę, że się boisz”. Poruszony tymi słowami Józef podszedł zatem do eleganckiego panicza i spytał, skąd ma ten mundur. „Bom go sobie sprawił”, odparł zapytany, na co w odpowiedzi Krasiński szarpnął i zerwał mu cały bok razem z guzikami45.
Gapie mieli świetną rozrywkę, a właściciel porwanego fraka Łabęcki wyzwał Krasińskiego na pojedynek. Odbył się on w ogrodach przy pałacu Łubieńskich. Zakończył się szczęśliwie, gdyż tylko kapelusz Józefa Krasińskiego został przestrzelony. Sprawa jednak doszła do władz pruskich i dyrektor policji Pletz nakazał Józefowi Krasińskiemu opuścić Warszawę w ciągu 24 godzin46. Wyjechał też Wincenty, co sprawiło, że działalność Towarzystwa Przyjaciół Ojczyzny zamarła.
Zaskakująca może się wydawać wyrozumiałość pruskich władz wobec pijackich ekscesów młodzieży polskiej. Gubernator Warszawy generał Koehler „zwykle gdy mu donoszono o tych wybrykach, nawet o pobitych przez nich policjantach, szyldwachach, patrolach, śmiał się z tego i przestawał na daniu im lekkich napomnień. Za to też pokochali go warszawianie tak serdecznie, że mu pomnik chcieli wystawić po wyjściu Prusaków”, pisał Juliusz Falkowski w swych Obrazach.
Ale Koehlerem kierowały nie tylko człowieczeństwo czy dobroć, lecz także wyrachowanie. Tolerując wybryki warszawskiej młodzi, utrzymywał się na swej posadzie, gdyż „pijatyki i rozpusty młodzieży i te nieustanne salonowe zabawy [...] bardzo były po myśli” pruskiego rządu. „Patrzał on na nie z dala szyderczym okiem, przekonany, że to ciągłe biesiadowanie panów i szlachty polskiej na grobie Ojczyzny będzie epilogiem naszych dziejów, zgubą ostateczną majątków, ducha i narodowości polskiej. W rzeczy samej po dziesięciu latach panowania pruskiego majątki ziemskie w podległych mu polskich prowincjach były tak nadwerężone i zagrożone, że większa ich część byłaby niechybnie przeszła w ręce Prusaków, gdyby szczęście wojenne Napoleona nie przyprowadziło nad brzegi Wisły”, sądził Falkowski47.
Także Józef Krasiński poczuł niechęć do tamtejszych czasów i młodzieży, gdy przypomniał sobie warszawskie szaleństwa młodości: „jednak bezstronnie wyznać muszę, że młodzi ludzie dzisiejsi [lata 1840-1850] wydają mi się aniołami po młodzieży mojego pokolenia”. W drugiej połowie XIX wieku Falkowski dodawał: „Ofiary tej rozpusty, tego pijaństwa, tych pojedynków były tak liczne, jak gdyby zaraza przeszła przez Polskę, i rzecz szczególna, do tego rozkiełznanego, hulaszczego pokolenia należeli ludzie, którzy później dosłużyli się wysokich rang w wojsku lub stali się znakomitymi mężami stanu”. Natomiast ci noszący wielkie nazwiska, którzy zapadli na chorobę alkoholową, umierali na nią; pamiętnikarz wymienił ich nawet z nazwiska48.
Czas jednak biegł i wielu stawało na rozdrożu: szaleć w pijanych oparach, tracąc zdrowie, czy wziąć się do czegoś pożytecznego? Alkohol, niedosypianie, gorączkowy hulaszczy tryb życia odciskały swe piętna na twarzach birbantów i metres. Gdy państwo Wincentowie Krasińscy powrócili z Paryża do Warszawy, żona Krasińskiego, księżniczka Maria z Radziwiłłów dostrzegła inne, jakże zmienione twarze. 16 kwietnia 1805 roku Maria pisała do przyjaciółki, zdziwiona wyglądem rozwiązłych arystokratów: „Nie wiem, czy moje oczy inaczej teraz widzą jak dawniej, czy też świat w rzeczy samej zmienił się od roku, ale bardzo mało znajduję osób, które albo nie zbrzydły, albo się nie postarzały. Na próżno książę Józef peruczką okrył swą łysinę; nie ukrył nieszczęsnych śladów czasu na swojej osobie, i jeśli lata następne będą równie niemiłosierne, to za powrotem twoim nie poznasz pięknego książęcia. Pani Vauban jest chudsza, niż była, wygląda jak suszona gruszka” itd., zwierzała się Maria ze swych spostrzeżeń49.
Poniatowski miał wówczas 42 lata. Zdołał jednak powstrzymać fizyczną degradację. Zadecydowała o tym zmiana trybu życia na wojskowy, który dobrze znał, co wyniosło dawnego birbanta na piedestał bohatera polskiego.
„Książę Karol [Radziwiłł — J.B.] Panie Kochanku umiera bezdzietnie; z nim ginie tradycja hulaszczego możnowładztwa”, dowodził Ludwik Dębicki w swej monografii o Puławach50.
Nie do końca to prawdziwe stwierdzenie. W porozbiorowej Rzeczypospolitej większość szlachty i część arystokracji nie zmieniła ani na jotę swego stylu życia. „Prusacy nie wywarli żadnego zgoła wpływu na obyczaje i społeczne pożycie nasze, tak wielkiego świata w stolicy, jak obywatelskiego i wiejskiego pożycia zachowały [się] główne znamiona ducha i charakteru narodowego. Wszędzie panowała w towarzystwie grzeczność i poważanie [...]. Gościnność i uprzejmość w przyjęciu były poniekąd świętym obowiązkiem”, a „obok otwartej wesołości panowała zawsze pewna surowość obyczajów w towarzystwie, która nikomu granic przystojności przestępować nie dozwalała i to nawet wtedy, gdy gęsto krążące kielichy głowy zawracały”.
Ojciec przyszłego generała wojsk polskich Henryka Dembińskiego walczył w insurekcji kościuszkowskiej, a „wrodzona starożytna polska gościnność robiła, że dom nasz po wielkiej rewolucji francuskiej był schronieniem kilkunastu rodzin dawnej szlachty francuskiej, markizów, diuków, z żonami, dziećmi, czasem z guwernantkami i dość liczną służbą”, dodawał stary Dembiński51.
Jeszcze w końcu XVIII wieku trwał „rozdział według stroju i obyczaju, owa antyteza wąsów i peruki, kontusza i fraka haftowanego”, czyli polszczyzny i francuszczyzny52. Zwolennicy kontusza trwali niezłomnie przy osławionej gościnności polskiej, która miała dobre strony, ale i fatalne, jeśli chodzi o rozpijanie szlachty. Kontusz kojarzony z rubasznym czerepem nadal trzymał się dzielnie. Na Podlasiu, a zapewne i na innych ziemiach królowało nadal powiedzenie „rzecz chłopska jeść, a pańska pić”53. Wychowanie synów utrzymane było w tradycji staropolskiej, choć oczywiście nie we wszystkich rodzinach. „Syn jest zupełną własnością ojca. Gań i karz syna, kiedy zły, kiedy dobry, dlatego, żeby się nie zepsuł”, nakazywał Apolinary Morawski swej żonie. Gdy przybył z Warszawy na Litwę, jedynaka pozdrowił, obejrzał, „a ukląkłszy i zmówiwszy pacierze, natychmiast i te bebechy, i te falbany, i samo dziecko, słowem wszystko razem na śnieg na dworze wyrzucić każe. »Niech się błazen hartuje« — powiada. »Niech się na wszystko z góry przygotuje! Albo niech lepiej nie żyje!«”.
Takie to było pierwsze spotkanie przyszłego doktora medycyny Stanisława Morawskiego z ojcem, który „ani razu w życiu swoim nie pocałował mnie w twarz, ani jednej zabawki lub cacki nie kupił” i wysyłał jedynie srogie listy do syna. „Dopiero w trzydziestym roku sam odważyłem się raz usiąść w obecności jego”54. Morawski potrafił przełamać obawy i lęki, potrafił także na studiach dać w mordę. Jednak jakiż deficyt emocjonalny musiało rodzić takie nieludzkie wychowanie osłonięte wiarą w „hartowanie ciała i charakteru”! Nic tylko wyżywać się w wojnach, pić albo zwierzać się przytomnemu przyjacielowi, o co nie było łatwo. Także Roch Sikorski wspominał: „Mąż był do tego stopnia panem domu, że żona nawet usiąść przy stole bez pozwolenia jego nie mogła. Na głos pana wszystko w domu drżało”, żona „dziecko na łonie rzucała [...]. Dzieci drżały jak liście”55. Piszemy o tym, gdyż dysfunkcje pokrzywionej przez ojców osobowości niektórzy zalewali potem rzeką alkoholu.
Franciszek Gajewski, wojskowy wychowany w tradycji drezdeńskiej, jadąc z Kalisza na Częstochowę i Kraków, odmalował ponury obraz początków XIX wieku kwitnącej niegdyś Rzeczypospolitej. „Miasta puste po najwięcej [sic!] niebrukowane, domostwa częściowo pod gontami, częściowo słomą kryte. Roje Żydów w nich, gdzieniegdzie majster pijany albo mieszczanin wracający z pługiem z pola. Ścieżki wydeptane w błocie po ulicach, kupy śmieci przed domami, a bydło pasące się w rynku. Winiarnia u Żyda, a pełno w niej szlachty, najwięcej w kontuszach. Chłop na wpół dziki, schorzały, nędzny; szlachcic głupi, zarozumiały i zabobonny. Mieszczanin pijak i niedołęga, Żyd chytry, przebiegły, chciwy grosza [...], zgoła wszystkie rzemiosła w ręku żydowskim [...]. Pijaństwo rozpowszechnione we wszystkich klasach, przesądy wszędzie, upór bez granic, ale powszechna wesołość, gościnność wielka, przywiązanie do narodowości bez granic, dobrej chęci pełno”56.
Na podobny obrazek natrafił także oficer huzarów Ignacy Lubowiecki, pamiętnikarz, który niemal nie odnotowywał wątków alkoholowych. Wspomniał, że uchodząc z armii austriackiej, wymknął się z posterunku na nieosiodłanym koniu. Dotarł do Ręczajów, wsi pana Kunickiego. Tam zastał „we dworze człowieka starego w prostym kożuchu, leżącego w stanie pijaństwa bez przytomności na podłodze przed dużym ogniem kominkowym”. Stróż „wskazuje na leżącego pijaka, iż to jest ekonom”. Obawiając się pogoni Austriaków, Lubowiecki przekonał się „nadto, że ów pijany ekonom był człowiekiem niezmiernie ograniczonym”, więc „uznałem, że ostrożność nie dozwala zwierzać mu zamiary przebycia potajemnie granicy”. Okazało się, że gęsto rozstawione czaty austriackie mają rozkaz strzelać do każdego poruszającego się na granicy. Nastąpiła scena niczym z Popiołów i Lubowiecki zdołał przedrzeć się pod ostrzałem „do wsi Ząbki, o milę od Pragi”57.
Dobre w tej kontuszowej tradycji było to, że Polacy pozostali narodem o „otwartych sercach” i nie upodobnili się na przykład do Anglików, którzy „posiadają kraj cudny, cały jakby jeden starannie utrzymany ogród, nieprzebrane bogactwa [...] i mimo tych zasobów ciągle się nudzą”, pisała Izabela Czartoryska do matki Leona Dembowskiego. „Nie znają, co to jest towarzyskość, co wylanie serca, przyjaźń i wszystko u nich zimne, skrzepłe, skrępowane etykietą, która w zwyczaj przeszła i od której jarzma wyłamać się nie umieją. Wszyscy posępni, smutni, milczący [...]. Nasza Polska sto razy lepsza i przy całej swej biedzie sto razy szczęśliwsza”58.
Jednak niższe warstwy angielskie umiały odreagowywać owo rodzące się „dżentelmeńskie skrępowanie” klas wyższych polegające na nieokazywaniu uczuć. Serca i głowy angielskie zdobywał ich nowy narodowy trunek: dżin, czyli jałowcówka, który rozwiązywał języki, kazał zaciskać pięści w kułaki i grzmocić adwersarzy, brutalizując życie Londynu.
W Polsce do legendy przechodziły czasy saskie, koszmarne pijaństwa i tacyż opoje. Pamiętnikarze czasem je wspominali, ale na ogół z drwiącą przyganą, pomimo że obyczaje pijackie trwały na niektórych dworach niewzruszenie i nadal łączono je z chlubnym obowiązkiem gościnności. Gdzieniegdzie nadal była popularna dawna fala wygłaszania toastów, obiegająca powoli cały stół, w takt spełniania owych toastów do ostatniej kropli wina w kielichu. W Polsce porozbiorowej tym bardziej wzajemna pomoc łączona była z gościnnością i z kielichem. „Zamożni panowie poczytywali sobie za święty obowiązek otworzyć drzwi gościnne domów swoich dla tych tułaczy”, którym klejnot szlachecki po staremu nie pozwalał utrzymywać się z pracy rąk. „Pamiętam takich kilku u mego ojca, którzy nie mieli żadnych obowiązków, wyjąwszy, iż towarzyszyli panu na polowaniach, że stawali do kufla, kiedy śród gali pijatyka nastawała”, albo spełniali tajne misje w miłosnych podchodach. „Wieczory tych panów były zwykle zajęte miłostkami w garderobie”, skąd dochodził brzdęk bandury, gitary i rzewne pienia, o ile nie byli zajęci kolejną biesiadą i pijaństwem. Nic dziwnego, że przy takim trybie życia i utrzymywania szlacheckich darmozjadów oraz huzara, stangretów, forysiów, masztalerzy, laufra ojciec hrabiego Skarbka „przyczynił się do zmarnotrawienia majątku”.
„Jakie czcze i bezowocne było ówczesne pożycie obywatelskie!” — westchnął jego syn, późniejszy ekonomista Fryderyk Skarbek, uczeń Mikołaja Chopina. Nadal głównym tematem rozmów bywały opowieści o „bohaterach pijakach”, słynących „z nadzwyczajnej możności wypicia duszkiem wielkiej miary wina lub przetrzymania w piciu kilku pijaków”; byli też „bohaterowie miłości” i „bohaterowie pojedynków”. Wojewoda brzesko-kujawski Stanisław Dąmbski [zapewne Dąbski — J.B.] urządzał w dobrach Giżyce (ziemia sochaczewska) „nieustanne prawie bankiety i uczty. [...] Z domu jego nigdy goście nie wychodzili, ogromny stół był co dzień zastawiony nie wykwitnie ani obficie, lecz mieścił kilkadziesiąt osób”, a nawet siedzących na szarym końcu „wojewoda pocieszał, wydając rozkaz nalania im wina i mówiąc: »panie bracie, czy kiszka nalana, czy nadziana, to wszystko jedno«”. Trudno się dziwić, że syn Dąbskiego, również Stanisław, słynący z wypijania ogromnej ilości trunków, „ciągle wyprawiał pijatyki i sam pił z przyjaciółmi, tak iż całe życie swoje w nieszczęśliwym odurzeniu, a koniec jego w chorobach i kalectwie spędził”.
A nie był to magnacki ciemniak z przeszłej epoki, lecz człowiek wyedukowany, przejęty hasłami rewolucji francuskiej. Podobno utrata niepodległości uczyniła ze Stanisława Dąbskiego alkoholika: „niechęć i rozpacz, które go ogarnęły, przemieniły go w rozpustnego i namiętnego pijaka”, sądził Skarbek. Alkoholizm Dąbskiego uznano zatem za wywołany wyższą patriotyczną koniecznością. Dlatego też, pomimo pijackiego stylu życia, „nikt mu poważania nie odmawiał”59.
Być może to tragedia państwa, a jeszcze bardziej wzorce i nawyki z dzieciństwa i młodości pogłębiały plagę pijaństwa i alkoholizmu wśród młodych. Przyszły generał Dembiński, którego ojciec musiał uciekać z rodzinnego majątku z obawy przed zesłaniem przez carycę na Sybir za udział w powstaniu kościuszkowskim, przeniósł się z rodziną do austriackiej Galicji. W nowym miejscu, we wsi Sędziejowice w powiecie szydłowskim, jako chłopiec Dembiński nie tylko hartował się do roli żołnierza, bijąc się na kamienie i kije oraz wspinając po drzewach, ale „ważniejsze złe ze szczerością, z jaką chcę życie moje opisać, wspomnieć to jest, że mając 11 lub 12 lat, nabrałem nałogu pijaństwa. Zwyczaj polski częstowania wódką gościa, jaki z rana przyjechał, był do tego pierwszą sposobnością. Pilnowałem więc, jak od stolika odeszli, żeby się wódki napić, a tym sposobem wciągnąłem się coraz bardziej tak, że potem ani zamek, ani kłódka do schowania wódki dostatecznymi nie były”.
Dembiński obarczał po części winą za nałogowe picie nie tylko obyczajowość polską, ale i konkretnie nauczyciela, księdza, odwiedzanego przez innych księży circaquintam horam (około piątej godziny), „a wtedy lagena [bukłak — J.B.] wina niejedna wypróżnioną została, gdzie mnie chodzącemu około pijących nieraz kieliszek ofiarowano”. Niech się, chłopaczek, przyucza do polskiego stylu życia.
Jednak Dembiński się nie przyuczył na długo: „nie przypominam sobie prawdziwie, jakem od tego nałogu już nieraz zgorszenie robiącego odwykł, lecz to nie trwało jak kilka miesięcy”. Zerwania z nałogiem przyszły generał upatrywał w związku z przyjęciem pierwszej komunii. Spłynęła na niego łaska Boża, która wybawiła go z haniebnego nałogu60.
W Warszawie ze staropolską tradycją kojarzeni byli zwolennicy węgrzynów. Uważali oni za wyborny trunek wina węgierskie, podczas gdy arystokracja skłaniała się ku szampanowi. Polonus Walenty Skorochód Majewski „w poranne godziny w kontuszu i żupanie” udający się do katedry św. Jana, pisarz i historyk Tomasz Święcki oraz prawnik Franciszek Ziemięcki uchodzili za wybitnych znawców tego trunku. Gdy rozebrano Bramę Krakowską z kamienicami przed Zamkiem Królewskim, jeden z domów zajął kupiec Karol Thugutt, który urządził tam skład win i korzeni. „U niego pan Skorochód odbierał sobie beczkę Madziara i codziennie na wytchnienie po rannej pracy umysłowej tu przychodził; wypijał małą buteleczkę tego wina, pogawędził ze znajomymi, nowinki miasta usłyszał i wracał na obiad”. Wraz ze Święckim i Ziemięckim kosztowali też starego węgrzyna: „Ziemięcki jako dawny palestrant znał się na wartości Madziara, lubo go wielce umiarkowanie używał; wszyscy trzej oceniali dobrze wartość tego trunku, gdy odznaczał się, wedle wyrażenia starych kontuszowców, odorem, colorem et saporem61, o którym Węgrzy mawiali, że »u nich rodzi się wino, a w Polsce wychowywa«”62. I rzeczywiście — młode wino często dojrzewało w piwnicach szlachty i kupców.
Nie lepiej, a może i gorzej niż na Mazowszu działo się ze zwyczajami pijackimi na Ukrainie. Tam nadal sławą i szacunkiem cieszyli się opoje o tęgich głowach. Był wśród nich wymieniany przez księdza Jędrzeja Kitowicza następca Piotra Borejki, „starodawny Polak w stroju narodowym, z głową ogoloną [...] Podolanin, bardzo poważany przez swych ziomków. Tęgi do kielicha i do korda, miał twarz brunatną, na karku olbrzymich rozmiarów osadzoną”. Pewnego dnia uderzył ową głową w słup sosnowy i „innego nie doznał szwanku, jak tylko, że mu drzazgi czoło poorały. Nie ma wątpienia, że nasi praojcowie mieli twardsze czaszki, może z powodu golenia głów i wystawiania ich na wpływ powietrza”, suponował przyszły senator Leon Dembowski63.
Oczywiście nadal strojono sobie żarty — także wobec miłośników staroszlacheckich strojów. Na przykład pewien figlarz podczas biesiady, wykorzystując stan niezupełnej trzeźwości biesiadników, „wszystkie czapki na wywrót podszewką wywrócił”. Podpici „kontuszowi chodzili po pokojach, brali czapki, na jakie natrafiali, i rzucali je na powrót, mówiąc: to nie moja, bo żaden nie mógł do swojej trafić, choć pamiętał, gdzie ją położył”. Bywało też często, że podgolone głowy, z których się kurzyło, pijąc zdrowie damy z jej trzewiczka, trykały się często czołami, gdyż wypity alkohol nie pozwalał utrzymać stosownej równowagi64. Guzy i bóle głowy musiały być znaczne, ale od czego pomoc w postaci kolejnej porcji węgrzyna na owe cierpienia.
„Ostatni raz 12 kontuszowców razem widziałem w roku 1829 w Krzesku za Siedlcami. Na starym Podlasiu był starodawny dom, słynny z gościnności, dwóch rodzonych braci, znakomitych obywateli Michała i Jana Niemirów”, wspominał Kazimierz Władysław Wóycicki. „Starszy wiekiem pan Michał, skarbnik, jak go tytułowano, był wiernym typem ojców naszych, co otwartość i szczerość, a gościnność i uprzejmość uważali za potrzebę życia”. Pomagali po cichu potrzebującym, a na św. Jana i Michała zjeżdżano się z najdalszych okolic w kontuszach: „z pełnych piwnic nie brakło węgrzyna ani suto zastawionych stołów”. Swą ewangeliczną gościnność posuwali tak daleko, że „w ciągu roku każdego dnia przy stole czekały gotowe nakrycia dla nieprzewidzianych gości”65.
Kapitan wojsk polskich, a później biskup pomocniczy krakowski Ludwik Łętowski, mieszkając w Bobowej na Sądecczyźnie, we wczesnej młodości też uczestniczył w tych rozrywkach. Podczas konkurów do pięknej Anieli Gołuchowskiej „pijali i my, chłopcy, z jej trzewiczków, a to tak się odbywało. Stawiano kieliszek do trzewika i pito z niego, klęcząc i przyśpiewując, a panna chowała nóżkę pod spódniczkę nie bez raka na czole. Śpiewka była do tego poważna, a kończyła się wesołą zwrotką: »Wypił, wypił, a nic nie zostawił, bodajby go, bodajby go Pan Bóg błogosławił«”66.
Oczywiście im dalej od centrum upadłej Rzeczypospolitej, tym bardziej utrzymywały się tradycyjne zwyczaje i styl życia. Na Litwie i Żmudzi „najważniejszym zajęciem obywatelskiego życia było jedzenie [...]. Dzień rozpoczynano od kawy ze śmietanką [...] około godziny dziesiątej, odwiedzić apteczkę, napić się po kieliszku anyżówki, kminkówki lub pomarańczówki i zakąsić pierniczkiem lub śliwką na rożenku było rzeczą nieodzowną. Od jedenastej gospodarz, przepiwszy do gości dużym kieliszkiem ajerówki od morowego powietrza dla zaostrzenia apetytu, z kolei każdego częstował, po czym na lekką zakąskę zapraszał, ale ta lekka zakąska składała się z kołdunów, bigosu, kiełbas i zrazów, a dookoła półmiski z roladą, rozmaitą wędliną i serem. Porter i piwo towiańskie gasiło pragnienie [było to piwo sławne na całą Litwę — J.B.]. O godzinie drugiej podawano do stołu. Obiad z kilkunastu potraw złożony poprzedzała wódka, a towarzyszyło wino, nie wiem dlaczego franz-weinem nazywane, bo się na francuskiej ziemi nie zrodziło, wydawała je podobno Frankonia. Nie powiem, aby i inne wina nie były w używaniu, węgierskiego nie znano, ale z reńskim i szampańskim na wielkich fetach napotkać mogłeś; stary lipiec kowieński [szlachetny miód pitny] już bardzo był rzadkim”. Po czym następowała kawa ze śmietanką i delicjami takimi jak „orzechy i mak smażony w miodzie”, herbata o szóstej, „a wnet po niej ochoczy gospodarz wołał: Panowie, hora canonica [godzina kanonika — J.B.], zawód życia krótki, napijmy się wódki? O dziewiątej wieczerza złożona z pięciu lub więcej sytnych potraw, z bojaźni, aby z głodu nie przyśnili się Cyganie. Koło północy, chcąc nie na czczo pójść do spoczynku, dawano wereszczakę [zupa z kiełbasami, półgęskiem i krupami jęczmiennymi], po czym po parę lampeczek krupniku lub ponczyku wypić wypadało i to się nazywało podkurkiem”.
Towarzyszyły temu tańce młodzieży i gra w karty starszych, którzy przy okazji „wysuszali gąsiory i butelki”. Zrodziło się nawet powiedzenie: „Nie jedź w Wiłkomierskie, bo cię spoją, w Upitskie, bo cię zgrają”. Podobno „w Wiłkomierzu szczęśliwy, kto się tylko upił, a na śmierć nie zapił. Tam bywało, że stawiają beczkę piwa na stole, wyjmują z niej szpunt, a panowie szlachta, nadstawiając kubły po kolei i wychylając je duszkiem, całą beczkę od razu wypijają”67.
Nie wiemy nawet, czy tak oszołomieni zdawali sobie sprawę, że Rzeczypospolitej już nie ma; że tu jest Rosja. Chyba tak, skoro Leon Potocki zapisał: „od obiadu składającego się przed laty z piętnastu potraw dziesięć odcięto [...]. Poncz i krupnik wyszły z mody [...]. Pijatyki wyszły z używania, dawniej wołano »Jeśli mnie kochasz, pij« — teraz powtarzają: »Nie pij nadto, bo ci to zaszkodzi«. Szulernie zupełnie ustały”, a dawni pijacy, spędzający czas na pożeraniu i piciu, o ile nie uzależnili się od wódki, zaczęli interesować się polityką, czytając prasę i książki68.
Natomiast na Ukrainie starzy Polonusi nie chcieli przyjąć do wiadomości utraty niepodległości przez Polskę. Gdy do domu wojewody Łosia we Lwowie przybył były komendant Kamieńca Podolskiego, generał Józef Orłowski, wojewoda zaczął go podpytywać: „Cóż tam słychać o Turkach w Kamieńcu?”. Zdziwiony Orłowski odrzekł, że Kamieniec zajęli Rosjanie, bo przecież nastąpił rozbiór kraju.
„Ach, czyż można takim bredniom dać wiarę — przerwał Łoś żywo — to koncepta gazeciarskie. I mnie wprawdzie coś o tym gadano, ale Deus me avertat [niech Bóg mnie strzeże — J.B.], żebym podobnym głupim pogłoskom miał wierzyć”69.
Nie lepiej najbardziej przytomna część Polaków postrzegała zabór austriacki zwany Galicją od dawnego grodu Halicz (Galicz). „Galicja, jakby śmiercią ozioniona, wystawiała obraz trupa skościałego, martwego, zamarłego, którego obsiadło drobne, a dokuczliwe robactwo”, pisał o zaborze austriackim Kajetan Koźmian. Tym „robactwem” była „biurokracja demokratyczna [...] złożona z samych ubogich, nędznych, chciwych i przekupnych Niemców, a wyznajmy na nasz wstyd i zniemczonych Polaków”. Plagą stało się przekupstwo i adwokaci: „tak pieniactwo polskie dawne zostało karłem przy austriackim olbrzymie”. Do tego biurokracja austriacka dodawała niejasne przepisy i podburzała włościan przeciw panom70.
Kraków także znalazł się pod okupacją pruską. Prusacy zdążyli z Wawelu wywieźć insygnia i skarby koronne, zanim dawna stolica Polski dostała się pod panowanie austriackie. Rajcy nie mieli żadnych pensji, więc pozostawało im „traktowanie się winem za pieniądze z kasy miejskiej”. Także na wieść o „pomyślności” jakiegoś majstra udawali się do niego z gościną. Ten, skłopotany bardziej aniżeli radosny, wołał do swej małżonki „Marysiu! jutro panowie rajcy będą u nas; przygotujże posiłek dla nich, gęś pieczoną i ćwiartkę cielęcą”, a sam „posłał po garniec lub dwa wina i czekał ich przybycia, wymiatając izbę z nagromadzonych po kątach śmieci”. Goście na urzędzie przyszli, najedli się, popili, „a majster prosi, aby dokończyć tej resztki”, co na stole. Na to rajcowie: „»przyjdziemy tu później na tę resztkę«. — I znów biedny szewc lub krawiec musiał połowicy swej zalecić, aby jedzenie gotowała — a sam sposobił gąsior napitku”71.
Wraz z korupcją i pieniactwem — tym razem w wydaniu austriackim — pojawiły się nowe postacie łączące stanowiska prawników z hulankami. Ten typ reprezentował Franciszek Węgliński, adwokat lwowski, „wsławiony trząsaniem przekupionymi sądami galicyjskimi we Lwowie i w Wiedniu i stąd znaczący, a przez sposób hulaszczego życia posiadający wziętość u powszechności lwowskiej. Miał on za miastem dom wiejski, który nazwał Pohulanką, tam wśród wina i wszelkiego rodzaju rozpasania sprawował częste uczty, które kaziły sprawiedliwość sądową”, pisał Koźmian72.
Różne bywały zatem postawy Polaków. Niektórzy oficerowie, jak generał Stefan Lubowidzki, przechodzili na służbę rosyjską. Ale nie było ich zbyt wielu. Swój udział w insurekcji i niechęć do rusofilów podkreślano strojem: pułkownik, potem wicebrygadier wołyński Józef Drzewiecki zaczepiony na przyjęciu przez Lubowidzkiego, że wszedł między ludzi „ubrany, jakbyś żebrać przyszedł”, odparł, że „przyszedł spróbować, kogo z nas dwóch piękniej ubranym znajdą, dodając, że płaszcz mój krew Kościuszki zbroczyła”.
Po takim dictum jak niepyszny „jenerał zakręcił się i wyszedł z sali”. Poza tym zabawy pijackie odbywały się po staremu także na Wołyniu: „młodzież hulała i ja z nią, najznamienitsze imiona towarzyszyły biesiadom, Seweryn Rzewuski dostarczał rubasznych śpiewów; a że takowe uczty często ogałacały z młodzieży poważne zamkowe wieczory, krzywiono się na nas i mnie, jako domowego, nieraz kobiety połajały”, pisał tenże Drzewiecki.
Miał on doborowe towarzystwo mieszkające pod Wiśniowcem: niemal sami wojskowi, kurujący po swojemu troski. „Jeździliśmy kuligiem po znajomych i hulaliśmy z nimi”, opisywał. „Raz na takiej uczcie u brata mojego byli między innymi bazylianin z Poczajowa i człek młody, dzielny jeździec, a zawsze krótko i w ostrogi przybrany. W starym a obszernym domu były ustronne komnaty. Ksiądz i młody jeździec, pijąc, pierwsi z nóg spadli, a zebrani hulacy uradzili, żeby ich rozebrać i jednego za drugiego przestroić, czekając przebudzenia”.
Co też wykonano. Po nocnym chrapaniu bazylianin zbudził się pierwszy i zobaczył śpiącego obok innego bazylianina. Wziął go za księdza kasjera, nasłanego do odebrania jakichś długów. Zobaczył jednak braciszek, że ma przypięte ostrogi i jest jakoś kuso ubrany, więc uznał to za sprawkę diabła i przywidzenie. Postanowił przespać dzieło szatana, tuląc się do poduszki i mamrocząc: „Sen mara, Pan Bóg wiara, sprawa to diabla, coś mi się zamarzyło”.
Jednak zbudził się także jeździec. Spostrzegł, że jest odziany w habit bazylianina. I on, mamrocząc, że przeobraził się z wilka w „owczą sukienkę”, uznał to za sen, usiłując ułożyć się ponownie do poduszki, by przespać zwidy. Wtedy słuchacze w przyległym pokoju nie wytrzymali i ryknęli śmiechem. Po czym zaprosili zadziwionych swą przemianą bazylianina i jeźdźca do stołu: „Klin wybijać klinem: napijcie się, bo już i śniadanie na stole” — wezwał ich do leczenia kaca jeden z przyjaciół domu73.
Na Wołyniu, w Międzyrzecu mieszkał też chorąży wielki koronny, kawaler Orderu św. Stanisława i Orła Białego Jan Stecki, „pan znakomity i jeden z najbogatszych na Wołyniu”. „Podobnego, jakim był, egoistę trudno znaleźć”, pisał Kajetan Koźmian. Żenił się i rozwodził kilka razy. Śmierć syna zastała go przed udaniem się na redutę (wielki bal maskowy). Gdy oznajmiono mu przykrą nowinę, „doktor radził, aby nie wychodził z pokoju i użył uspokajającego lekarstwa”. Wtedy chorąży rzekł do towarzyszącego mu gościa: „Cóż robić, kochany szambelanie, jedźmy przekonsolować się [odbyć stypę — J.B.] na redutę. Pojechał i całą noc był przytomny zabawą [sic!]”. Na obiadach i ucztach „lepszego wina stawiano przed nim, gorsze i cieńsze dla reszty domowników”, czasem poważniejszym stołownikom siedzącym dalej „posyłał [...] kieliszek dobrego wina, czym większą robił przykrość lub przyjemność”.
Skąpiec dla innych „dla próżności lub ambicji krocie bez zmarszczenia się sypał, krocie na sprawy pieniacze i rozwodowe trawił”74. Tenże Stecki „dworzanom nadawał ordery i tytuły dworskie, a wszelkie dokumenty owych czasów napuszystości tej dają miarę, gdy zwykle zaczynają się monarchiczną formułą »My, z Bożej łaski«”. Doszło do tego, że byle pan „parodiując śmiesznie etykietę monarchiczną z zakrojem nieco azjatyckim [...] siedząc na tronie, udzielał posłuchania”75. Wino pite codziennie i do utraty przytomności na biesiadach w dawnym stylu zdawało się odbierać zupełnie rozum nawet niektórym przedstawicielom pierwszych familii Rzeczypospolitej podatnych na choroby umysłowe.
Mimo szerokiego gestu Steckiego w nadawaniu orderów i godności wielu odsuwało się od niego. Goście woleli spotykać się u syna Steckiego, który był „ludzki, gościnny, uprzejmy, dobrego serca” i częstował dobrym winem76.
W żartach posuwano się daleko. Na przykład pułkownika Drzewieckiego namówiono, aby udawał wariata. Zgodził się i pewnego dnia kazał łatwowiernej sędzinie o znamienitym nazwisku wyrzucić dzieci przez okna, na dowód miłości do Boga. Co i uczyniła. Na szczęście na wykonanie drugiej części żartu Józefa Drzewieckiego — „pozarzynać jej córeczki, bo od Abrahama Bóg takiej ofiary żądał” — sędzina się nie zdobyła. Muzułmańskie święto Kurban Bajramu, kiedy to podrzyna się gardła zwierzętom, w chrześcijańskim wydaniu szczęśliwie się nie powiodło.
Jednak po takim żarcie pułkownik zaczął być obserwowany z troską, jako rzeczywisty „waryat”. W rzeczywistości to raczej alkohol prowadził do takich szalonych pomysłów. Zatroskany lekarz „całą resztę dnia mnie dozierał, kazał pić rzeczy chłodzące, a gdym się uspokoił, zdrową dał radę, nie wdawać się nigdy w podobne żarty, tym bardziej gdy wzburzony umysł łatwo tę słabość przyjąć jest w stanie”77.
Rzeczywistych „waryatów” nie brakowało. Część z nich z pewnością możemy zakwalifikować do grupy alkoholików cierpiących na delirium tremens, urojenia, paranoje i pogłębiające się psychozy. Było niegroźnie, do chwili gdy choroba dawała o sobie znać w aktach zagrażających życiu ich i innym. „Mieliśmy lokaja Kajetana. Poczciwy, ale pijaczyna” — wspominała Henrietta z Działyńskich Błędowska mieszkająca w rodzinnym Trojanowie koło Żytomierza. „Dają nam znać, że dostał pomieszania, że furiat, rzuca się do wszystkich, więc go zamknięto. Przez kilka dni tak było. Nic mu nie pomagało. Wyszłam raz do ogrodu sama jedna i w dalszą część ogrodu się zapuściłam, gdy słyszę żwawe stąpanie. Obracam się. Kajetan tuż przede mną, z obłąkanym spojrzeniem. Uciekać nie było sposobu, gdyż mi łydki drżały. Nadstawiam więc fantazją, mówiąc »Dzień dobry, Kajetanie. Jak się miewasz?« — »Oj, źle, pani, chcą mnie zabić. Ja uciekłem, aby mnie pani obroniła i schowała gdzieś«”. Henrietta z trudnością skłoniła lokaja, by udał się z nią do jej kryjówki w domu. Gdy szli tam, „plótł przez ten czas rozmaite rzeczy”, aż wreszcie „schwytali nieboraka, gdy wchodził w moje drzwi. Ogromnie bałam się wariatów” — pisała bogata ziemianka, a oni niekiedy pojawiali się we wsi. Henrietcie przyszło nawet jednego z nich leczyć na dworze: ze znakomitym skutkiem, gdyż niekiedy wystarczyło okazać dobre serce.
Szaleństwo nie oszczędzało też duchownych, którzy zapadali na chorobę alkoholową i związane z tym zaburzenia psychiczne. Gdy Henrietta z matką były w Tryhurach, usłyszały „jęki podziemne. Zdziwione, spytałyśmy się superiora [przełożonego] bazyliańskiego, co by to znaczyło. Odpowiedział, że to ksiądz kaznodzieja zwariował i w lochu go trzymają, aby nie szkodził. Uprosiła moja matka, aby jej go powierzono, że wykurowaniem się zajmie. Sprowadzono biedaka do Trojanowa. Siadał z nami do stołu. Przebijała się w jego mowie nauka i nawet zajęcie mu służyło. Dawano mu do przepisywania rozmaite papiery. Bez myłki przepisywał, tylko jak jaki grosz dostał, na wódkę tracił i tym stan zdrowia pogarszał”. Gdy mu odcięto źródło dochodów, „w sekrecie kapelusze słomiane robił i sprzedawał. Gdy mu nici odmawiano, wyparał [wypruwał] watę z kołdry i z tych kręcił nici”, byle zarobić na alkohol78. Taka była potęga nałogu, gorzałka stawała się celem życia dla nieszczęśników zapadających na chorobę alkoholową.
Był to świat dobroci, ludzkich odruchów, ale również bezlitosnej walki o byt, w której wszelkie chwyty były dozwolone. Obok filiponów, czyli pracowitych, czystych starowierców, żyli niedaleko „pełnorozumni” ukraińscy łotrzykowie, zwani łoburami. Tak nazywano „zgromadzenie próżniaków, którzy używali wszelkiej swobody, żadnych powinności nie odrabiali ani czynszu nie płacili. Kilka chat było takich i w Trojanowie za rzeką, na storosielu [dawnej wsi — J.B.], zajmowały się żebractwem. Łoburki jednak w pięknych koralach ustrojone były i kolorowe chustki na głowie miały. Dzieci ich, gdy na świat przychodziły, zaraz im oczy wykalali [wykłuwali — J.B.] lub ręce i nogi wykręcali. Takowe ofiary przeznaczone bywały na jeżdżenie po odpustach i śpiewaniem o litość prosiły. Z zebranych pieniędzy utrzymywały się całe familie, a w każdej przynajmniej dwóch takich powinno być. Rząd wszedł w to i zabronił ściśle takich okrucieństw. Przyłączył ich do klasy robotniczej. Długo nie mogli przywyknąć do pracy, lecz musieli”79.
Jak widać, los dzieci chłopa pańszczyźnianego na Ukrainie wydawał się znacznie lepszy, nawet pod polskim panowaniem, niż los dzieci tych żebrzących „wolnych łoburów”. Bo przecież pan zarówno na Mazowszu, jak i na Wołyniu musiał dbać o swojego poddanego, który przynosił dochód, o jego zdrowie i odpowiednio go motywować napitkami z okazji większych świąt. Zauważał to emigrant francuski Leonard hrabia de Moriolles, pisząc: „Dom p. Rogowskiej był prawdziwie patriarchalnym, służbę traktowano tu po ojcowsku, w ogóle panowała atmosfera szczęścia i dobrobytu”80.
W wielu bogatych domach polskich przyzwyczajono też młódź ziemiańską do niewygód. Nadal, jeśli nie udawano się do hotelu, zabierano ze sobą pościel, naczynia, łyżki. Bywało, że „przyjechawszy na nocleg do karczmy, rozściełano nam prześcieradło na gołej ziemi lub tapczanie i nic więcej, mówiąc, że ani słomy, ani siana nie ma. Salopkami przykrywaliśmy się”, wspominała Henrietta Błędowska. „Matka także dla przykładu dobrego podobne miała posłanie. Na przekąskę mieliśmy chleb czarny. Tak nas chciała zahartować, jako polskie dzieci, których przeznaczeniem jest być narażonym na wszelkie odmiany losu”81. Wychowanie było twarde, miało hartować ciało i ducha.
Hrabia de Moriolles uciekający z Francji przed rewolucją był zaskoczony w 1796 roku tymi zwyczajami. Kiedy wyjechał ze Lwowa na Brody, stwierdził, że „nie miałem dotąd wyobrażenia o zajazdach tak nędznych, jakie tu spotkałem. Cztery gołe brudne ściany bez łóżka, bez krzesła; taki był pokój, do którego wprowadzono nas. Przy tym wszystkim w dotkliwy sposób uczuwać się nam dawał brak wszelkiego pożywienia. W Polsce o lepszych zajazdach pojęcia nie miano, a to dlatego, że podróżny wiózł ze sobą wszystko, co mu potrzebne było; nawet w domach magnackich [...] pokoje przeznaczone dla gości pozbawione były wszystkiego i każdy z gości przywiózł ze sobą pościel”. Zatem na Kresach nic się nie zmieniło od XVI wieku, pomimo że „Polacy, włócząc się po świecie, mieli sposobność zapoznać się z wygodami”. Moriolles za przyczynę tego zacofania podawał, że magnaci są „gorąco przywiązani do starych tradycji [...] żyjąc tylko wspomnieniami minionej chwały i wielkości”82.
Pijackie goszczenie się gdzieniegdzie trwało, gdzieniegdzie zanikało, niemniej nadal jeżdżono od dworu do dworu. Tam „była zwykle wielka sala, w której goście jedli, pili i nocowali, każdy na pościeli, przywiezionej ze sobą. Nie znano pościeli gościnnej natenczas. Gość przywoził ogromny tłomok, służący słał mu na świeżej słomie i zawieszał pawilon nad posłaniem. Wszyscy się mieścili w owej sali, tak mężczyźni, jak kobiety, każdy pod pawilonem swoim”.
Po czym rano gospodarz i goście przystępowali do zakrapianego śniadania; ale już nie tak pijanego jak kiedyś. Wojna i późniejsze zniszczenia Księstwa Warszawskiego siłą rzeczy musiały się odbić na zaniechaniu dawnego stylu picia i biesiadowania. „Pozyskaliśmy więcej ogłady salonowej, kobiety nasze nabrały większej elegancji i wykształcenia naukowego. Pijaństwo wyszło najwięcej z mody, lubo jeszcze niewykorzenione zupełnie; już rzadko gdzieś słychać o poczubieniu się, więcej się zajmujemy umysłowo, więcej pracujemy nad językiem narodowym”, pisał Franciszek Gajewski83. Czas fermentu umysłowego zataczał coraz szersze kręgi od czasów oświecenia i Sejmu Czteroletniego; to był zupełnie inny okres niż saskie biesiadowanie, spędy szlachty na pijaństwo, aby zyskać jej „kreski” podczas wyborów, czy też zawodów arystokratycznych pań i panów w pierdzeniu. Co nie oznaczało przecież, jak się przekonamy w rozdziale o Księstwie Warszawskim i z innej części wspomnień Franciszka Gajewskiego, że upadła pijacka gościnność i przekonanie, że „gościa przyjąć dobrze w dom to znaczy się z nim upić”. One trwały nadal.
Czasem tylko przywiązanie Polaków do tradycji i wysławiana gościnność nie wychodziły na dobre podróżnikom. Głodny hrabia przyglądał się Kamieńcowi Podolskiemu. Zaczepiony przez kilku oficerów, już po paru słowach wymienionych po francusku „zaprosili mnie zaraz na kawę, kazali podać likier i poncz, od czego nie śmiałem się wymówić, co przy wygłodzonym żołądku, zbyt dobrym nie było”, żalił się de Moriolles84.
Oficer w ówczesnych armiach miał nie tylko dowodzić, ale powinien także być oswojony z alkoholem i umieć go pić w odpowiednich dawkach. Nikt nie miał do niego pretensji, gdy wzmocnił się kielichem, natomiast upicie się i złe komenderowanie czy dowodzenie wojskiem groziło sądem wojskowym. Przyszły generał wojsk polskich Henryk Dembiński wybrał karierę wojenną, więc matka posłała go do Akademii Inżynierów w Wiedniu.
Dyscyplina była surowa, lecz „o 12-tej szliśmy do stołu, gdzie oprócz kilku potraw każdy dostawał porcję wina ½ zejdla [około 180 g]”. Tyleż samo wina dostawali kilkunastoletni kadeci na kolację85. Niektórzy, skłonni do nałogów, w ten sposób powoli zapadali w chorobę alkoholową, inni po prostu urozmaicali potrawy tą popitką chroniącą często przed dolegliwościami żołądkowo-jelitowymi. Pasteryzacji żywności wówczas nie znano i o zatrucia było bardzo łatwo, więc alkohol pełnił najczęściej pożyteczną funkcję.
Dembiński kontynuowałby naukę wojskową w Wiedniu, gdyby nie wieści w 1809 roku. Napoleon zmierzał znad Renu na Wiedeń, a wojsko Księstwa Warszawskiego pod komendą księcia Poniatowskiego zmierzyło się pod Raszynem z korpusem arcyksięcia Ferdynanda d’Este, po czym dotarło do Krakowa. Jednak extrablatty (wiadomości) austriackie donosiły zupełnie coś innego: o sukcesach wojsk habsburskich. Wtedy „nie wiem, czy za popędem Polaków, czy inaczej, każdy wstawszy z miejsca, jak wypił wino ze szklanki, tłukł ją o ziemię. Pamiętam, że w tym akcie z niejednym Włochem tajemnie mrugnąłem, mając przekonanie, że extrablatt kłamie”.
W końcu dowództwo zakazało tego tłuczenia szklanek, rzekomo na wiwat sukcesów armii austriackiej, a w rzeczywistości na pohybel. I wreszcie, gdy nadeszły nominacje na oficerów w akademii wiedeńskiej, „żaden Polak nominacji tej nie przyjął”.
Dembiński zdołał uzyskać zgodę na wyjazd do Krakowa, chociaż jego brat Jan przekonywał go, że Polski już nie ma, a armia Poniatowskiego jest rozbita. Jednak Henryk Dembiński opierał się „na nadziei, że ja 19-letni chłopak, Polskę wskrzeszę”86. Wprawdzie Polski nie wskrzesił, ale od szeregowca doszedł do stopnia generała i przez krótki czas wodza naczelnego powstania listopadowego.
Los w różne miejsca rzucał młodzież w porozbiorowej Polsce. Dembiński uczył się w akademii wojskowej w Wiedniu, podczas gdy Franciszek Gajewski kształcił się w Dreźnie na oficera armii saskiej. Odkrywał świat życia towarzyskiego, balów, musztry, napatrzył się też na tragikomiczne przypadki opilstwa. „Dobrzycki w owym czasie świeży jak róża, skromny jak panienka, rozpił się w Kaliskiem; wszedł do służby saskiej, zwariował skutkiem pijaństwa i zabił się, wyskoczywszy z okna w Dreźnie”. Dopadły go zapewne psychozy alkoholowe lub delirium tremens.