Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
•Skąd się biorą tyrani – od cezarów rzymskich i Henryka VIII Tudora do
Stalina i Hitlera
•Rola błazna w historii
•Sprawy życia duchowego
•Podejrzane teorie i praktyki: od markiza de Sade do Rudolfa Steinera
•Dlaczego nie kochamy się publicznie?
to tematy, które porusza Jerzy Besala w swej najnowszej książce. Autor, historyk i eseista, zajmujący się również dziejami uczuć, usiłuje z tej interesującej perspektywy spojrzeć na niezwykłe osobistości i zjawiska, które zaważyły na dziejach Europy. Pisze o roli maminsynków i narcyzów, z których wyrastali tyrani. Stara się dociec, co się kryje pod mroczną tajemnicą Elżbiety Batory podejrzanej o zgładzenie wielu młodych dziewczyn, aby zachować młodość. Pochyla się też nad postacią markiza de Sade, który był nie tylko erotomanem, jak się potocznie sądzi. Wielu uważa go za filozofa, który swymi rozważaniami o naturze zła w człowieku wyprzedził epokę potworności nazizmu i wojen w XX w.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 461
Projekt okładki i stron tytułowych Michał Bernaciak
Redaktor merytoryczny Bożena Czerwińska
Redaktor prowadzący Bogusław Brodecki
Redaktor techniczny Bożena Nowicka
Korekta Anna Olszowska
© Copyright by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2013 © Copyright by Jerzy Besala, Warszawa 2013
Zapraszamy na strony: www.bellona.pl Dołącz do nas na Facebooku www.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona
Nasz adres: Bellona SA ul. Bema 87, 01-233 [email protected]
ISBN 9788311126923
Tyran i błazen mieszczą się w granicach groteski. Nie bez przyczyny Adolf Hitler mimowolnie przypominał Charliego Chaplina, choć Chaplin występował na ekranie wcześniej, nim Führer zrobił oszałamiającą karierę.
Jedyną władzą błazna jest rozśmieszanie i ośmieszanie, natomiast dyktator, nawet występując w roli błazna, ma ją zawsze. Błazen poprzestaje na ośmieszeniu rzeczywistości i postaci, podczas gdy tyran uporczywie trzyma się wizji „uzdrowiciela” społeczeństwa, narodu, państwa, ludzkości. Najczęściej nasuwającym się w takim przypadku skojarzeniem jest nieopanowany przymus zagarniania władzy, a niekiedy i pieniędzy. Ponieważ dyktator nie może utrzymać się przy władzy demokratycznymi sposobami, zaczyna od pomówień, a potem eskaluje przemoc, terror, mordy polityczne i krwawe wojny. Wszyscy stają się podejrzani, paranoja tyrana rozwija się. Wreszcie w sprzyjających warunkach socjotechnicznych dopuszcza się zbrodni ludobójstwa. Wszystkie działania podejmuje dla dobra ludzkości, lecz w rzeczywistości motywuje go strach przed utratą władzy i jej ponurymi konsekwencjami.
W warunkach tyranii błazen ma nikłe szanse przetrwania. Chaplin ocalał, bo nie zdołały go dosięgnąć macki Hitlera. Jednakże siła rażenia filmu Charliego o dyktatorze, a właściwie o tyranach, której władze państw niedemokratycznych tak się obawiały, spowodowała, że The Great Dictator został wyświetlony w Hiszpanii dopiero po śmierci generała Francisco Franco w 1975 r. W Niemczech film doczekał się upublicznienia w 1998 r., a pełna wersja Dyktatora została pokazana we Włoszech w 2002 r., gdyż w filmie występowała postać Napaloniego (porte parole Mussoliniego).
Krajem szczególnym był tu ZSRR. Choć „przodujące państwo proletariatu” było szczelnie ukryte za żelazną kurtyną, czasem udawało się niektórym być błaznem i dyktatorem jednocześnie. Nikita Chruszczow występował najpierw na dworze Stalina w roli komika, tańczącego niezdarnie na „popojkach” kozackiego hopaka. Dzięki tej roli przetrwał „czystki” i ocalił życie. Jednocześnie był tyranem obciążonym zbrodnią ludobójstwa podczas wyniszczania Ukrainy w ramach przymusowej kolektywizacji i deportacji Polaków. Gdy objął całkowitą władzę jako pierwszy sekretarz KC KPZR, okazało się jednak, że maska błazna Chruszczowa zrosła się trwale z jego osobowością. Po serii porażek w polityce zagranicznej i gospodarce oraz ośmieszających go wpadek dyplomatycznych, jak np. wygrażanie pięścią polskim komunistom w 1956 r. na lotnisku Okęcie i walenie butem na mównicy ONZ, sowieckie Biuro Polityczne w końcu się go pozbyło. Jak się wydaje, twórca aparatu represji psychiatrycznych (psychuszek) wobec opozycji antyradzieckiej sam się do tych szpitali nadawał jako pacjent.
Książka ta nie przybliża wyłącznie postaci z kręgu dyktatorów, tyranów i ich paranoi. Czytelnik znajdzie w niej też inne rozdziały: o trwodze związanej z życiem i śmiercią, zmartwychwstaniem i reinkarnacją, podejrzanych i podejrzliwych, stygmatyzowanych organizacjach i postaciach oraz o tym, dlaczego nie kochamy się publicznie. Dowie się także o innych sprawach z dziedziny antropologii kulturowej, czyli o tym, co znajduje się poza głównym nurtem historii i kultury.
Zapraszam w podróż pełną refleksji i niespodzianek.
Gdy Gajusz Juliusz Cezar został w 63 r. p.n.e. najwyższym kapłanem kraju, w świątyniach republiki rzymskiej zaroiło się od jego posągów. Niebawem uzyskał wiele godności i tytułów od wdzięcznego senatu, tak naprawdę wystraszonego możliwościami wojennymi utalentowanego wodza i jego bezwzględnych legionów.
Cezar to wielokrotny konsul, trybun, imperator, „ojciec ojczyzny” i wreszcie ogłoszony przez senat wieczysty dyktator. Jako taki nie miał już żadnych zahamowań: zasiadał w kurii na złotym krześle, jego posągi noszono na noszach i wożono na wozie procesyjnym należnym bogom, miał swojego kapłana, łaskawie też zezwolił, by jeden z miesięcy nazwać swoim imieniem, co w wielu językach zostało do dzisiaj.
Czy Cezar czuł się już bogiem? Mamy prawo podejrzewać, że jego cynizm mógł się przeplatać z rosnącym przekonaniem o boskości, o czym świadczy jego reakcja na to, gdy „ktoś z tłumu ozdobił jego wieniec wieńcem wawrzynowym, przewiązany z przodu białą wstążką”, jak to opisywał Swetoniusz. Trybuni kazali usunąć wstążkę oznaczającą władzę królewską, za co „Cezar wówczas ostro zganił trybunów i pozbawił ich władzy”. Odkąd istniało państwo, dla władzy najwyższej jednostki zawsze szukano sacrum, potwierdzenia pozaziemskiego prawa do panowania nad innymi, do ustanowienia kultu i świętości. Przy tym dyktatorskie zapędy i szalone ambicje powodowały u Cezara ogromne napięcia, znajdujące ujścia w napadach padaczki. Nie można bezkarnie oszukiwać natury forsując realizacje chorych ambicji, o czym miało się przekonać wielu dyktatorów, tyranów i wodzów cierpiących na epilepsję i paranoję, poczynając od Aleksandra Macedońskiego w IV w. p.n.e.
Zasztyletowanie Cezara w 44 r. p.n.e. nie oznaczało jednak końca idei cudownego władcy. „Umarł Cezar w 56 roku życia i w poczet bogów został zaliczony nie tylko przez formalną uchwałę senatorów, lecz również przez głębokie przekonanie ludu” – pisał Swetoniusz. Dyktator dokonał tak ogromnych przemian świadomości rządzących i rządzonych, że do jego następcy princepsa Augusta zwracano się per cezarze. Wdzięczny lud za pośrednictwem Waleriana Messali w 2 r. obwołał Augusta ojcem ojczyzny.
Princeps miał początkowo jeszcze tyle instynktu samozachowawczego, że odmówił przyjęcia tytułu. Do opiewania jego wielkości przystąpili więc najwięksi poeci: Wergiliusz, Horacy, Owidiusz, a nawet historyk Tytus Liwiusz. Było kogo opiewać, bo August żył nad wyraz skromnie, jadał byle co, sypiał w skromnym pokoiku w domu na Palatynie, wojen prawie nie prowadził, za to zawdzięczać mu można spokój i dobrobyt w imperium. Miał nawet dystans wobec siebie i świadomość, że życie to komedia: tuż przed śmiercią spytał, czy dobrze ją odegrał?
Ale i skromny August nabierał z wiekiem przekonania o boskiej sile swej władzy. Rozmawiając „starał się wywołać wrażenie, jakoby wzrok jego miał nieco boskiej siły i cieszył się, jeśli ktoś pod jego spojrzeniem schylał głowę, jakby rażony promieniem słońca”. Lubił manipulować ludźmi, a do najdalszych zakątków imperium zaczęły docierać popiersia nowego władcy Rzymu, aby lud wiedział, jaki to bóg ziemski nimi rządzi. Bowiem decyzją senatu August również został ubóstwiony, a „pewien były pretor przysięgał, że już po spaleniu zobaczył postać władcy ulatującego do nieba”, pisał Swetoniusz.
Następcy uważali się też za boskich pomimo braku aprobaty senatu i plebsu. Zaczynali jednak na ogół łagodnie i skromnie: Tyberiusz nie przyjął tytułu ojca ojczyzny, nie zgodził się, aby miesiąc september (wrzesień) przemianowano na Tiberius. „O ludzie stworzeni do niewoli”, zawołał nawet kiedyś wychodząc z kurii po wysłuchaniu porcji pochlebstw, których nie znosił. Ale i on w końcu rozpętał terror wobec podejrzanych, a jego szaleństwa erotyczne przetarły drogę późniejszym, jeszcze gorszym.
Kaligula zaczął od starannego publikowania wydatków państwowych, gardził donosami, aby po przebytej chorobie umysłowej nagle okazać się szaleńczym tyranem. Niemal wszyscy widzieli, że jest chory psychicznie; ale trzeba było kolejnego spisku, by go się wreszcie pozbyć i zabić. Jako bóg, gdyż Kaligula uważał się za takiego, identyfikując się najczęściej z Jowiszem, „wystawił własną świątynię, wyznaczył kapłanów i najbardziej wymyślne ofiary zwierzęce. W świątyni stał jego posąg ze złota, wielkości naturalnej i podobny do niego, ubierany codziennie w takie szaty, jakie miał właśnie na sobie on sam”, relacjonował Swetoniusz. Nie mamy powodu, by mu nie wierzyć. Jak pisze Aleksander Krawczuk, za zaszczyt kapłaństwa w wybudowanej na swoją cześć świątyni „bóg Kaligula” kazał sobie płacić miliony sestercji. Został zamordowany w wyniku spisku, podobnie jak jego następca, otruty Klaudiusz i zakłuty Neron. Senat miał w sobie jeszcze na tyle odwagi, że ani Kaligula, ani matkobójca Neron nie zostali po śmierci zaliczeni w poczet bogów. Ale Klaudiusz, Wespazjan i Tytus – już tak.
Oczywiście zdajemy sobie sprawę, jak trudno współczesną miarą mierzyć starożytne czasy i religie. Tu zresztą nie chodzi o ciąg prostych porównań z późniejszymi tyranami. Możemy jednak zauważyć zbieżność psychohistoryczną; uczucia są bowiem takie same i sterowały paranojami tak cezarów, jak późniejszych tyranów. Już w czasach antycznych stało się ponadto widoczne, jak bardzo sprzężone są władza absolutna i religia. Skoro nie można było oprzeć się na zmiennym ludzie i podejrzanym senacie, trzeba znaleźć inne wsparcie. Najlepiej nadawali się do tego bogowie, więc cezarowie budowali swój kult równy bogom. Stąd stawianie posągów, a potem wyobrażeń, obrazów, drukowanie „jedynie słusznych myśli” itd.
Zapewne uzyskawszy taki stygmat władcy imperium rzymskiego czuli się zwolnieni z wszelkich ziemskich hamulców. Życie traktowali jako nieustającą ucztę, uczestniczyli w wynaturzonych orgiach, obnosili publicznie biseksualizm, dopuszczali się gwałtów, spisków, zabójstw – to krąg „boskich cezarów”.
Przenieśmy się do Persji, do gór Chorasanu i uchodzącej za niedostępną wykutej w skałach twierdzy Alamut. Około 1080 r. perski dowódca twierdzy Hasan ibn as-Sabbah nawrócił się na ismaelityzm, uznając Ismaila za siódmego i ostatniego imama, duchowego następcę Mahometa i kalifa Alego. Ibn as-Sabbah doktrynalnie poszedł dalej i założył skrajną muzułmańską sektę ismaelitów, zwaną niebawem asasynami. Była to organizacja zakonna szerząca terror, ze ścisłą hierarchią i siedmioma stopniami wtajemniczenia. Na czele stał wielki mistrz przybierając imię Szeik-al-Dżebel, zwany też Starcem z Gór.
Jak Hasan ibn as-Sabbah uzasadniał prawo do mordów politycznych, skoro Mahomet tego zabraniał? Otóż dowodził on, że następcy Proroka, czyli potomkowie Alego i Ismaela są niewidzialni, a on jest ich następcą. Z jego woli można skrytobójczo mordować. Tajne wyroki śmierci wykonywali młodzieńcy odurzani przed akcją haszyszem (po arabsku hasziszijjuna, co Frankowie strawestowali na assassin, morderca). Hasan ibn asSabbah, jako żywo przypominający Osamę ibn Ladena, skrył się w niedostępnej twierdzy górskiej Alamut i tam fanatyzował tysiące młodych, przygotowując ich do śmiertelnych akcji. Ponoć najpierw zapraszał ich do komnat z hurysami i haszyszem, a gdy ich uzależnił od narkotyku i kiedy się ocknęli, asasyni chcieli już tylko do raju, którego zaznali. Wtedy ibn as-Sabbah szkolił ich i wysyłał, by czyścili świat z niewygodnych mu ludzi, poczynając od kalifów bagdadzkich i sułtanów seldżuckich, czyli najwyższych islamskich suwerenów. Z rąk asasynów zginął nawet drugi syn wielkiego Czyngis-chana. Ideową podstawą aktów terroru były mistyczne doktryny i alegorycznie interpretowany Koran.
Wskutek terroru ismaelitów potworny Starzec z Gór i jego następcy stali się istnymi współwładcami Azji Mniejszej. Mimo że bano się go, w dniu jego śmierci 23 maja 1124 r. był czczonym władcą. Wprawdzie jego państwo nie przetrwało, rozbite w XIII w. przez Mongołów, ale dotąd w Indiach żyją duchowi potomkowie Hasana ibn as-Sabbaha – Thugowie. W imię krwiożerczej bogini Kali zadusili oni okrutnie i dokonali grabieży wielu tysięcy, a może i dwóch milionów ludzi i to na gościach, którzy mieli pecha zawędrować w okolice Pendżabu. Tym razem rolę duchowego dyktatora spełniała bogini Kali o wielu rękach, chociaż część muzułmańskich zabójców podszywała się pod nią, znajdując doskonałe alibi. Dotąd thug w języku angielskim oznacza bandytę i zbira.
„Nie miałbyś żadnej władzy nade mną, gdyby ci to nie było dane z góry”, odpowiedział Jezus Piłatowi z Pontu, gdy prokurator Judei zagroził mu potęgą swej władzy. Największy bodaj filozof chrześcijański, św. Tomasz z Akwinu (1227-1274) był w związku z tym przekonany, że władza w państwie pochodzi od Boga. Za najlepszy sposób sprawowania władzy Akwinata uważał monarchię; tym samym król na ziemi stawał się centralną postacią, co przypominało hierarchię na czele z Panem Bogiem w niebiosach.
Ale monarcha chrześcijański był nieporównywalnie bardziej niż cezarowie rzymscy ograniczony w swych ziemskich poczynaniach: dziesięciorgiem przykazań, religią miłosierdzia, jej moralnością i zwierzchnictwem duchowym papieża. I to wyróżniało korzystnie chrześcijaństwo na tle dotychczasowych religii, gdyż było wiarą miłosierdzia dotąd uznawanego przez antycznych Rzymian i inne ludy jako objaw skrajnej słabości, nie do przyjęcia. Król, krocząc tą drogą, miał działać na rzecz szczęścia ludu.
Doceńmy tę chwilę. Wprowadzenie Dekalogu do systemu sprawowania władzy jednostki było istnym przewrotem kopernikańskim w zestawieniu ze skrajną, w naszym rozumieniu, niemoralnością władców starożytnych.
Jak Jezus został namaszczony w Betanii przez Marię drogocenną maścią nardową, tak monarcha średniowieczny zyskiwał władzę z łaski Bożej poprzez namaszczenie świętymi olejami w katedrze. Był to akt sakralny, święty i czynił z króla osobę nietykalną, ponad innymi, odrębnym stanem. Dlatego tak pilnie spoglądano na życie monarchów, następców tronu, na ich sypialnie, obawiając się uzurpatorów, tych nie z Bożej łaski. Pojawienie się postaci nienamaszczonej, niesakralnej mogło przecież wywołać – i wywoływało! – nieobliczalne skutki. Dość przypomnieć, co się stało z Wielkim Księstwem Moskiewskim w XVI w., gdy koło Moskwy pojawił się Dymitr Samozwaniec z Kozakami zaporoskimi i polskimi panami, podając się w 1604 r. za „cudownie ocalałego” syna Iwana IV Groźnego. Kryzys dynastyczny w Rosji przełożył się na katastrofalną „wielką smutę”. Wyniszczenie Moskwy przez Polaków, Kozaków i Tatarów spowodowało takie wyludnienie, że szach perski pytał poselstwo polskie, czy nad Wołgą żyją jeszcze jacyś ludzie? „Wielka smuta” w Rosji była właśnie związana z załamaniem się centralnego zwornika władzy, jakim była tyrania moskiewskich gosudarów.
W okresie wprowadzania chrześcijaństwa pojawiali się dość licznie królowie uznawani potem za świętych, m.in. w Czechach, na Węgrzech, Rusi, w Skandynawii. Jednakże gdzieś ok. XIII-XIV w. czas nawracania się skończył; w Europie z wielkich państw już tylko Litwa była pogańska. Inne też stały się zapewne społeczne oczekiwania.
Z biegiem lat namaszczeni dobrotliwi władcy w rodzaju XIII-wiecznego francuskiego Ludwika Świętego, co to przyjmował dziennie 120 nędzarzy, czy naszej świętej Jadwigi Andegawenki, której Litwa zawdzięcza chrzest w 1386 r., stawali się coraz mniej cudowni i święci, za to coraz bardziej okrutni, przeradzając się w krwawych tyranów. Na Wyspach Brytyjskich szalał Henryk VIII, odrywając Anglię spod władzy duchowej papieża i stanowiąc się głową Kościoła narodowego, co umożliwiło mu wiele nadużyć i doprowadziło do masowych zbrodni, np. wobec mnichów, o czym w kolejnych rozdziałach. Nim nadszedł Dymitr Samozwaniec, na drugim krańcu kontynentu srożył się straszliwie Iwan Groźny. Ileż pogardy było w jego listach do Stefana Batorego, króla wybranego przez „płochych ludzi”, to jest szlachtę polską i litewską, podczas gdy on, Iwan IV, panował tylko i wyłącznie z woli Bożej. Tak się oczywiście działo do chwili, gdy mu Batory „przetrzepał” skórę, a car był o krok od niewoli w Polsce: wówczas zaczął tytułować króla polskiego bratem.
Iwan Groźny rzeczywiście miał wówczas władzę absolutną, zbudowaną na powszechnym przekonaniu ludu, że „o sprawach tego świata wie tylko Bóg i Wielki Gosudar”. Niemniej jednak dręczył go bezustannie paranoiczny lęk przed spiskiem. Przez kilka wieków carowie w świadomości ludu rosyjskiego byli cudownym słoneczkiem (nawet Dymitra Samozwańca tak witano w Moskwie w 1604 r.). Niewzruszonym pewnikom o boskiej naturze panujących carów towarzyszyło wychowanie: do 7 roku życia nikt nie mógł oglądać dzieci carskich, które żyły i bawiły się w absolutnej izolacji. Podobnie bywało w Hiszpanii z jej przejmująco ciężką etykietą, którą pobożny król Filip IV Habsburg wetował sobie nocnymi orgiami. Iwan szczęśliwie nie uważał się za świętego, ale przypisywał szczególne znaczenie modlitwom za dusze tych, których zamordował. Tak się stało w 40-tysięcznym Nowogrodzie Wielkim, którego ludność w 1571 r. zniszczył niemal całkowicie poprzez utopienie w przeręblach za rzekomą próbę poddania się królowi polskiemu Zygmuntowi Augustowi.
Ścięcie Karola II Stuarta w 1649 r., a potem Ludwika XVI w 1792 r. przybliżyło w Europie dwie skrajności: sacrum i profanum. Jak zauważył Roger Caillois, wtedy to właśnie zetknęli się bezpośrednio dwaj niedotykalni z dwóch skrajnych biegunów społecznych: król i kat. Dla ówczesnych ludzi świat o ustalonej hierarchii stał się odtąd zupełnie nieprzejrzysty i nieprzewidywalny. Bo czyż ustanowiony przez rewolucję francuską kult Rozumu mógł zastąpić Wiarę, a racjonalistyczni przywódcy w rodzaju Maximilliena de Robespierre’a i Louis Antoine Léon de Saint-Justa zastąpić władców z Bożej łaski? Zaraz się okazało, że nie: sami złożyli głowy pod gilotynę, którą wprowadzili jako narzędzie terrorystycznego miłosierdzia. Tym razem w roli dyktatorów wystąpił lud, który nie był w stanie znieść terroru innych dyktatorów, i wedle znanego odtąd powiedzenia rewolucja zaczęła pożerać własne dzieci. Niebawem Alexis de Tocqueville, a potem Hannah Arendt zauważą, że rewolucja i tak wraca do stanu rzeczy sprzed rewolucji, aczkolwiek w innej scenografii. Zgodnie z tym prawidłem pojawił się nowy władca, kryjący dyktatorskie zapędy w nowych szatach wolności ludów: cesarz, tym razem Francuzów, a nie Francji, Napoleon Bonaparte.
Napoleon na progu XIX w. nie potrzebował już bożych pośredników: koronował się sam. Szczęśliwie nie widać jednak, by realizował jakiś szczególny plan kultu swej osoby, genialne go wodza, dawcy wolności. Być może jeszcze nie miał w ręku technicznych środków poza policyjną kontrolą szpicli Josepha Fouché; wystarczała mu więc z konieczności szerzona wśród jego wojaków wielka legenda o małym kapralu, ojcu każdego żołnierza z trójkolorową kokardą, niezwyciężonego a skromnego wodza, wybranego przez Opatrzność. Tym samym przecierał jednak drogę świeckiemu kultowi i pomysłom Hegla o światowo-historycznej indywidualności, przez którą spełnia się „wola Ducha Świata”. Napoleon był przy tym mistrzem autoreklamy, propagandy i legendy, która zyskała mu ogromne poparcie.
Na tak przygotowanym gruncie pojawił się kult świecki – w ponad sto lat po Napoleonie – na niespotykaną skalę. Znalazł najpełniejszy wyraz najpierw w osobie Włodzimierza Lenina. Ten beniaminek wychowany w atmosferze przekonania o własnym geniuszu, całym życiem i poglądami usiłował udowodnić, że nim był. Pod maską człowieka skłonnego do polemik, krył się narcyz, który nie znosił sprzeciwu, na dodatek pozbawiony empatii wobec ludzkich uczuć. Podczas polowania na zsyłce zatłukł żywe zające wskakujące przed powodzią do jego łodzi, o czym opowiadał Nadieżdie Krupskiej, zanosząc się śmiechem. Był też nieczuły na muzykę, na teatr, na wytwory ludzkiego geniuszu artystycznego; przeważała w nim nieludzka skłonność do inżynierii społecznej poparta ukochanym Karolem Marksem. Leninowskie pomysły rozlewania kwasu solnego na drogach, by bosonogie armie i ich konie zatrzymały się z gnijącymi nogami nie do wygojenia, jak i ludobójcze rozkazy wobec „kontrrewolucji” ukazują prawdziwe oblicze wodza rewolucji.
Kult Lenina powołał do życia Józef Stalin, gdyż miał on być świecką repliką religijnego kultu obrazów świętych. Był to czas, gdy Europa poharatana po I wojnie światowej szukała dróg wyjścia z kryzysu i impasu politycznego. Jedną z nich była nowoczesna dyktatura, taka jak w przypadku Benito Mussoliniego we Włoszech i bolszewicka w ZSRR, osłonięta teorią „dyktatury klasy robotniczej”. Jak zauważył bystry minister uzbrojenia III Rzeszy Albert Speer – Hitler, podobnie jak Stalin, dostał do ręki to, czego inni cezarowie-bogowie nie mieli: nowoczesną technikę. Obydwaj dyktatorzy nauczyli się znakomicie wykorzystać gazety, radio, kino i inne wynalazki masowej komunikacji. Hitler poprzez fanatyczne przemówienia i akcje, np. latający „Führer nad Niemcami”; Stalin poprzez poddanie cenzurze wszystkich mediów, które odtąd miały gloryfikować Stalina-półboga.
Podobnie jak Mussolini obydwaj tyrani wywodzili się z rodzin o tradycjach chłopskich i bez wątpienia byli narcyzami, bitymi przez ojców alkoholików i osłanianymi przez nadopiekuńcze matki. Ta mieszanka wybuchowa w dzieciństwie wyzwoliła zapewne skrajny egocentryzm, choćby po to, by mieć jakąkolwiek tożsamość: dla nich świat zewnętrzny nie istniał realnie, liczyło się tylko ich Ja. To powodowało też niezrozumiałą dla czującego cokolwiek porządnego człowieka, niezwykłą łatwość, z jaką obydwaj wysyłali całe narody i miliony ludzi na śmierć. Rodzi się przy tym fundamentalne, choć z pozoru groteskowe pytanie: czy ci świadomi przecież swoich czynów paranoicy wynosili się na szczyty bogów tylko po to, by tam odnaleźć zagubioną w dzieciństwie tożsamość? Jeśli tak, to za tę próbę ludzkość zapłaciła straszliwą cenę. Przy tym obydwaj tyrani mieli nienawistny bądź niechętny stosunek do religii chrześcijańskiej: Stalin, były seminarzysta duchowny, zwalczał ją brutalnie i jawnie, zamykając, czy nawet wysadzając kościoły w powietrze, jak to się stało z monumentalnym wspaniałym zabytkiem architektury – soborem Zbawiciela w Moskwie. Hitler mówił o wyzwoleniu rasy germańskiej z moralności judeochrześcijańskiej z jej dziesięcioma przykazaniami i centralnym nakazem miłowania Boga i bliźniego swego. Führer zapowiadał też powrót do surowej moralności rzymskiej z jej pogardą dla ludzkiego życia, co oznaczało dla Hitlera pogardę dla innych w imię racji narodu i rasy.
Gdy Adolf był młodzieńcem, profesor i autor znanych prac z zakresu socjologii władzy i religii Max Weber (zm. w 1920) użył słowa „charyzmatyczny” na określenie władzy tych, którzy są obdarzeni bądź uważają się za natchnionych przez siłę wyższą do wypełnienia ważnych misji na świecie. Hitler był z całą pewnością przekonany, że jest władcą wybranym przez Boga, charyzmatycznym, nietzscheańskim nadczłowiekiem. „Z pewnością lunatyka kroczę po drodze wskazanej mi przez Opatrzność” – mówił z przekonaniem po zajęciu Nadrenii w 1936 r. Można z całą pewnością dowieść, że znaczna liczba filozofów niemieckich z ich etycznym idealizmem przygotowała sumiennie drogę do pojawienia się przerażającego „nadczłowieka”, Führera. Hitler bowiem bardzo szybko uwierzył, że jest heglowskim herosem. Człowiek, „gdy działa tak jak Opatrzność tego chce, staje się bezgranicznie silny. Spływa na niego ta siła, która cechuje wszystkich wielkich ludzi w historii świata... czuję, że mam prawo powiedzieć: to nie było jedynie dziełem człowieka” – mówił Hitler już po czterech latach od objęcia władzy.
Triumf woli, film dokumentalny Leni Riefenstahl z 1934 r., w gruncie rzeczy fundamentalizował kult, który udało się Hitlerowi stworzyć m.in. za pomocą nieokiełznanych przemówień, fanatycznych owacji ludności biegnącej do Wodza z kwiatami i łzami szczęścia, teatralnych inscenizacji Parteitagów i wreszcie dzięki propagandzie Josepha Goebbelsa. Führer jak Stwórca usiłował więc erygować do życia „Nowy Świat” aktem Woli, o której naczytał się tyle u Schopenhauera i która nie schodziła mu z ust. Stąd była prosta droga do goebbelsowskiego hasła: tysiącletnia Trzecia Rzesza jest dziełem Adolfa Hitlera.
Alan Bullock sądzi, że legenda Hitlera powstała w partii nazistowskiej spontanicznie i została przezeń przyswojona i wykorzystana. Adolf uwierzył w swą nadprzyrodzoną władzę daną od Opatrzności, podobnie jak uwierzyli ludzie z otoczenia Wodza. I to stało się początkiem jego końca, gdyż Hitler, nawet ponosząc klęski, wierzył w samosprawczą moc swego mitu, który miał zawsze zwyciężać. Tak jakby był równy Najwyższemu. W niedostrzegalny dlań sposób zaczęła go pożerać własna legenda, po czym „król stawał się nagi”.
Stalin nie wierzył w Boga już od czasów seminarium. Niszczył zaciekle religię, a tę trzeba było czymś zastąpić. „Kult Stalina od samego początku, czyli w październiku
1929 r., nosił wszelkie znamiona oficjalnej inspiracji” – pisał Bullock. „Wielki Genialny Przywódca, Nauczyciel Stalin, Słoneczko Narodów miłujących pokój” odtąd nie schodził z łamów prasy, fal radiowych, kronik filmowych, murów miejskich, ścian szkół, urzędów, fabryk i skwerów w każdym mieście. Wszystko było gigantycznym oszustwem, z czego Stalin nie do końca zdawał sobie sprawę: uzmysłowiła mu to dopiero jego żona Nadieżda. „Jesteś tyranem, oto, kim jesteś! Dręczysz własnego syna, własną żonę, zadręczyłeś cały naród rosyjski!”, wykrzyczała swój ból, zanim popełniła samobójstwo. Zresztą ciąg samobójstw kobiecych towarzyszył obydwu totalitarnym tyranom.
Ale Stalin coraz bardziej pogrążał się w manii wielkiego mistrza bolszewickiego zakonu. Podobnie jak w państwie Hitlera, tak i w Rosji sowieckiej malarze, rzeźbiarze, muzycy, poeci, dziennikarze wysławiali swym talentem geniusz Ukochanego Przywódcy. Tym samym stawał się on postacią kosmiczną, wszechogarniającą, wszechopiekuńczą i wszechwiedzącą „cudowną ikoną, z którą miliony ruszały do boju i na śmierć”. Charakterystyczne jest przy tym, że współtwórcy kultów obu wodzów – Gregor Strasser, Ernst Röhm, Siergiej Kirow, „krwawy karzeł” Nikołaj Jeżow – zginęli podczas czystek przeprowadzanych przez „kultowe postaci” dyktatorów, których sławili w swych wystąpieniach. Obydwaj stanowili zagrożenie dla kultów. Utrwalanie obu przerażających „ubóstwień” tyranów włącznie z wojnami spowodowało utratę życia ok. 70 mln ludzi!
Świecki kult jednostki, jej tyrania, frommowska ucieczka od wolności społeczeństw miały i mają nadal ogromną siłę przyciągania. Inaczej nie byłoby ciągu kolejnych „przywódców z krainy cudów”, ustanawiających kult własnej osoby i na nim, jak na rdzeniu, budujących cały system państwowy i społeczny. Takich jak beniaminek matki, katowany przez ojca Mao Zedong, winien śmierci i nieopisanych cierpień wielu dziesiątków milionów Chińczyków, kolejny beniaminek i narcyz przekonany o swym geniuszu Fidel Castro, podobnie jak Che Guevara; Kim Ir Sen, jego syn i wnuk, Reza Pahlavi, Pol Pot, Nicolae Ceauşescu, czy groteskowi dyktatorzy afrykańscy w rodzaju Hajle Sellasjego, Idi Amina z Bokassy, czy też Ferdinanda Marcosa z Filipin i Duvaliera z Haiti. Wszyscy warci byliby homeryckiego śmiechu, gdyby miliony ludzi nie były okrutnie torturowane i tracone z rozkazu tych ludzkich bestii przekonanych, że działają dla dobra „swego ludu”. Albo tych bardziej cynicznych – dla własnych korzyści materialnych.
Saddam Husajn, niegdyś ateista, również zaczął szukać boskich podstaw swej ziemskiej tyranii i praw do przewodzenia arabskiemu światu islamu. On, syn chłopa z klanu al-Khattab w pobliżu Tikritu, dowodził, że jest spokrewniony z Fatimą, córką Mahometa. Dla świata islamu to świętokradztwo. Jak pisze Krzysztof Mroziewicz, swój mit odnalazł też Saddam w biblijnej postaci Nabuchodonozora, władcy Babilonii, który zniszczył Jerozolimę. Saddam nie był przy tym nieoczytanym prymitywem i wiele pomysłów na mitologizację i inscenizację swej władzy absolutnej wziął zapewne z dziejów innych dyktatorów. Niektóre zmodyfikował: nie kazał się np. tytułować jak cezarowie czy Stalin Ojcem Narodu, ale Wielkim Wujem.
Za to poszedł dalej nawet niż Stalin i Hitler, zezwalając na obwieszanie każdego niemal muru w Iraku swoimi podobiznami. Łaskawie też zezwalał, by nawet beztalencia sławiły we wszystkich środkach masowego przekazu jego imię. Podobnie jak Hitler i Stalin miał Husajn ambicje literackie, które zaowocowały powieścią o sobie, czyli o dobrym królu. Jak inni szaleni dyktatorzy, we wszystkim chciał być najlepszy; jego nienasycone Ja manifestowało się na każdym kroku. Gdyby mógł, podporządkowałby sobie zapewne nie tylko okolice swego państwa i islam, ale cały świat. Na szczęście nie umiał zawierać sojuszy, być może dlatego, że był jeszcze bardziej narcystyczny niż jego mistrzowie.
Tak naprawdę i on znalazł się w pułapce mitu, który stworzył. Taki mit jest wiecznie żarłoczny, ciągle mu mało: dla jego potwierdzenia trzeba rakiet i broni masowego rażenia. Złowroga siła tego mitu jest o tyle groźniejsza, że w porównaniu z czasami Hitlera i Stalina technika niebywale posunęła się naprzód. I w końcu Saddam ściągnął na siebie atak Stanów Zjednoczonych, wynikający z obawy przed destabilizacją tego wrażliwego roponośnego regionu, a potem świata. Zginął marnie z pętlą na szyi, ku przestrodze przyszłych i obecnych dyktatorów.
Ale nie ma obawy: nawiedzonych uzdrowicieli narodów w rodzaju ludobójcy Pol Pota, którego Czerwoni Khmerzy wycięli 20-25% populacji Kambodży, czyli od 1,2 do 2 mln ludności – nie zbraknie. Bowiem nie jest zbiegiem okoliczności, że ludobójstwo pojawia się tam, gdzie triumfuje tyrania. Osłonięta jest najczęściej szczytnymi hasłami, tak by ludobójca zamaskował własne zbrodnie. I być może, aby nie oszalał, o ile już nie jest szalony.
Dwudziestego drugiego kwietnia 1509 r. na tron angielski wstąpił Henryk VIII Tudor. Koronacja połączona ze ślubem z Katarzyną Aragońską odbyła się 24 czerwca. Król był młodziutki, miał 18 lat. Uchodził za niezwykle pięknego, otwartego i zdolnego, a o jego krzepie krążyły legendy. Potwierdzają to barczyste ramiona odmalowane na kilku portretach. Po zimnym, ponurym, podejrzliwym ojcu, Henryku VII, nowy król zapowiadał nowe czasy: ludycznych zabaw, muzyki, wesołych wojenek i intelektualnych potyczek.
Tymczasem Henryk VIII stał się jedną z najbardziej znanych, budzących grozę postaci, które wpłynęły na zbiorową wyobraźnię o królach – nieprzewidywalnych okrutnikach. Wpływ Tudora na bieg dziejów Europy jest przy tym nie do przecenienia w związku ze schizmą angielską i wyrośnięciem Wielkiej Brytanii na supermocarstwo. Jest też postać Henryka znakomitym materiałem dla psychohistoryka usiłującego zrozumieć dzieje w kontekście psychologii historycznej.
Ogromny wpływ na małego Henryka wywarła babka, Małgorzata Beaufort, władcza a jednocześnie nieznośnie emocjonalna, często wybuchająca szlochem, która usiłowała zdominować królewicza. Wywołało to u Henryka niechęć do kontrolujących kobiet i wyzwoliło demona podejrzliwości wobec pań, który towarzyszyć mu będzie całe życie, co przyniesie opłakane skutki. O edukację Henryka Tudora zadbał poeta John Skelton, wedle Erazma z Rotterdamu „niedościgłe światło i ozdoba literatury brytyjskiej”. Oprócz łaciny i innej wiedzy Skelton nauczył królewicza rubaszności, niefrasobliwości i wygimnastykował mu umysł. Natomiast do ćwiczeń fizycznych Henryk rwał się sam, opanowując znakomicie jazdę konną, fechtunek, sztukę polowania i zapasy, w których nie miał sobie równych.
Znakomity słuch muzyczny pozwalał mu grać mistrzowsko na lutni, klawikordzie i innych instrumentach, a talent komponować dojrzałe utwory, uznawane za jedne z najlepszych w tej epoce. Jego hymn O Boże, twórco wszelkich rzeczy dotąd jest śpiewany w angielskich kościołach. Pisał też wiersze wychwalające urodę życia. Być może w ten sposób chciał zaznaczyć swą odrębność wobec prób zdominowania przez babkę. Nic dziwnego, że objawiając swe talenty zaczął być wychwalany jak ktoś stworzony ponad ludzką miarę. Z pewnością zaważyło to na jego pysznej maniakalnej paranoi.
Stan ducha poddanych i cudzoziemców po wstąpieniu Henryka VIII na tron dobrze oddaje głos pewnego wenecjanina: „Miłość do króla ogarnia każdego, kto go ujrzy, albowiem Najjaśniejszy Pan wydaje się nie osobą z tego świata, ale kimś, kto zstąpił z niebios”. „Można by powiedzieć, że Henryk jest geniuszem wszechstronnym”, zauważał Erazm z Rotterdamu, który miał możliwość osobistego poznania 8-letniego Henryka w Eltham. Biograf króla Albert Frederick Pollard zreasumował te zachwyty ówczesnych Anglików i nie tylko po francusku: „Le nouveau Messie e le roi, «nowym Mesjaszem jest król»”.
Rzeczywiście, Henrykiem zachwycali się i mężczyźni, i kobiety: „Najjaśniejszy Pan jest najurodziwszym spośród wszystkich możnych władców, jakich w życiu widziałem, powyżej przeciętnego wzrostu, o łydce nadzwyczaj kształtnej, cerę ma jasną i bez skazy, włosy kasztanowe zaczesane gładko i krótko przycięte na modłą francuską, a twarz okrągłą, tak piękną, że pasowałaby do pięknej kobiety”, pisał jeden z obserwatorów. A czwarty baron Mountjoy William Blount dodawał w liście do Erazma z Rotterdamu: „wszyscy tu cieszą się z tak wielkiego księcia [...]. Niebo śmieje się, ziemia weseli, świat opływa mlekiem, miodem, ambrozją! Wygnano z kraju skąpstwo”, którym odznaczał się ojciec młodego króla, przedwcześnie zgorzkniały Henryk VII.
Świat poznał takich zachwytów sporo, gdy pojawia się nowa władza. Taka bowiem jest natura ludzka, że z nową władzą rodzi się nowa nadzieja. Podobnie zachwycano się 17-letnim Neronem – muzykiem, poetą, śpiewakiem, dobroczyńcą ludu i zbiedniałych senatorów – gdy wstępował na cesarski tron. Podobne nadzieje wiązano z 15-letnim Heliogabalem, który okazał się szaleńcem przewyższającym to, co Rzym oglądał. Jednakże często ci zdolni młodzi pięknisie, rokujący tak wielkie nadzieje, zmieniali się po okresie młodzieńczej dobroci przeplatanej z wybrykami w niewyobrażalnych tyranów i despotów. Na ogół cierpieli na aleksytymię, czyli odcięcie od uczuć wyższych. Wtedy ich tożsamość pozbawiona stymulacji wynikającej z uczuć domagała się wciąż żeru z ludzkich ciał i, jeśli by się tylko dało, z dusz.
W przypadku Henryka już opis króla przez Williama Thomasa wzbudza nasze psychologiczne podejrzenia. Pisał on: Henryk VIII „był natury tak niewzruszonej, że chyba nikt nie pamięta, aby mienił się na twarzy za przyczyną jakiejś nowiny, czegoś zaskakującego czy jakiejś przeciwności”. Dziś wiemy, że tak właśnie „po kowbojsku”, czyli nie okazując emocji, reagują ludzie nieczuli, skupieni jedynie na własnej osobie. Praktycznie ich świat to oni sami, reszta to statyści ich świata. Określa ich się mianem psychopatów lub socjopatów.
Król Hal, skoro znalazł się w roli najlepszego z najlepszych, aby utrzymać sam przed sobą i przed światem to przekonanie, musiał się bezustannie wykazywać na rozmaitych polach życia. Po objęciu tronu 23 kwietnia 1509 r. ogłosił amnestię, ale nie dla 18 przestępców, których kazał ściąć. Wyprawił się następnie do Francji, zajął dwa miasta, dwornie postępował z jeńcami, zyskując uznanie w rycerskiej Europie. W tym czasie, w znacznie ważniejszym boju Szkoci pod królem Jakubem IV Stuartem zaatakowali Anglię. Zostali jednak rozbici w puch 9 września 1513 r. pod Flodden przez Tomasza Howarda.
To nie „królowi Harremu” przypadł zatem zaszczyt zmiażdżenia armii i uśmiercenia króla szkockiego. Ale Henryk VIII zdawał się tym początkowo nie przejmować, nadal bawiąc się w panowanie i spółkowanie ze starszą od niego żoną Katarzyną Aragońską, w której zdawał się być szczerze zakochany. Ciężar sprawowania władzy oddał wtedy kanclerzowi Tomaszowi Wolseyowi.
Pomimo radosnego stylu życia, zabaw i związków cielesnych z Katarzyną następca tronu nadal się nie pojawiał. Aragonka urodziła pięcioro dzieci, ale umierały one po narodzeniu, oprócz Marii, późniejszej królowej. To było pierwsze przebudzenie ze snu o jego wszechpotędze jako króla wszechmocnego, tak pilnie podtrzymywanego przez niego i przez świat. Nie miał nawet syna, a czas młodości upływał. Za to rósł mu guz na jądrze.
Nadal jednak zdawał się być przekonany, że jest tak wszechmocny, że niemal ponad prawami natury. Wszak w pojedynkach bił wszystkich, w poważnych dyskusjach okazywał się najbystrzejszy i najbardziej przekonywający, w muzyce nie ustępował wirtuozom. Mógł zabłysnąć przed światem możliwościami intelektualnymi po 1517 r., kiedy Marcin Luter, skromny augustianin, ogłosił w Wittenberdze tezy godzące w teologię Kościoła papieskiego. Początkowo Anglia wystąpieniem jakiegoś mnicha nie za bardzo się przejęła, gdyż miała znacznie odważniejszych reformatorów w swych dziejach, na przykład profesora teologii w Oksfordzie Johna Wycliffe’a, który w XIV w. podważał dogmaty o sakramentach kościelnych i szerzył wiarę w predestynację. Być może wyspiarskie położenie Anglii sprawiło, że jego nauki nie rozlały się po Europie, aczkolwiek miały wpływ na poglądy Jana Husa i związane z tym wojny husyckie w XV w.
Gdy po roku 1517 Europę ogarnęła luteromania, król przypomniał sobie, że jest zaliczany do najwybitniejszych intelektualistów i teologów, a nie tylko do niezmożonych osiłków. Napisał więc uczony traktat Obrona siedmiu sakramentów, skierowany przeciw dziełu Lutra O niewoli babilońskiej Kościoła. Dzieło było niemal naukowe, wyważone i publicznie wygłoszone w maju 1521 r., podczas gdy obok skwierczały na stosie palone księgi Lutra.
Papież był wzruszony i pełen podziwu dla wiedzy teologicznej i intelektualnej Henryka VIII: „nigdy by nie pomyślał, że taką księgę zawdzięczać można monarsze, który musiał poświęcić swój czas innym czynom, skoro ludzie, którzy przez cały czas poświęcają się studiom, nie potrafią zdobyć się na podobną”. W październiku 1521 r. Klemens VII nadał Henrykowi VIII tytuł Defensor Fidei, czyli Obrońca Wiary, który królowie brytyjscy noszą do dzisiaj!
Jednakże ambicje nowego Obrońcy Wiary sięgały coraz wyżej. On, tak udany wybraniec Boga, nie mając syna zapragnął, aby jego córka Maria poprzez mariaż z cesarzem Karolem V Habsburgiem zapanowała nad całą Europą, przynajmniej do granic imperium Jagiellonów. Ale Karol V pomimo wstępnej umowy małżeńskiej ożenił się z Izabelą Portugalską. Wtedy w Henryku obudził się wściekły lew, który wesołkowatego i pysznego młodzieńca zmienił w okrutnego despotę.
Dlaczego? Z psychologicznego punktu widzenia transgresja „rubasznego króla Hala” w potwora dokonała się zapewne skutkiem zderzenia się iluzji z rzeczywistością. Henryk, nieodmiennie zwycięski, podziwiany za wszystko, skrajnie ego centryczny narcyz, mający o sobie jak najlepsze zdanie, nagle natrafił na opór materii (brak syna) i ludzi (zarzucenie jego planów przez cesarza). Jego potworny egocentryzm musiał się z tym jakoś uporać: albo przez akt siły, albo poprzez intelekt. Nadeszły emocje: całą wściekłość wylał Henryk najpierw na żonę Aragonkę za brak syna. Katarzyna po 18 latach małżeństwa nagle mu obrzydła i przestał ją „kochać”. Następnie wymyślił sobie, że jego związek jest kazirodczy i dlatego Bóg odmówił mu dotąd błogosławieństwa w postaci syna, mimo że miał już syna ze związku pozamałżeńskiego.
Od jakiegoś czasu interesował się też dwórką Anną Boleyn i wymyślił sobie, że ta „świeża panienka” z pewnością urodzi mu syna. Pozostał tylko drobiazg: uzyskanie orzeczenia papieskiego nieważności „kazirodczego” związku małżeńskiego z Katarzyną i ożenek z Boleyn. Poza tym, jak zauważał autor książki o alkoholu Iain Gately w gruncie król był „wiecznie pijany”, a to rodzi iluzyjne widzenie świata. Podczas kaca pojawiała się wściekłość, dalej paranoja, mania i padaczka.
Los był przeciw Henrykowi VIII: wojska cesarskie złupiły w 1527 r. Rzym, papież Klemens VII był na łasce siostrzeńca Katarzyny Aragońskiej, cesarza Karola V, a sama Katarzyna, dotąd wpatrzona w męża jak w obraz i mu uległa, teraz broniła się odważnie przed unieważnieniem jej małżeństwa, odwołując do Rzymu. Kardynał Wolsey ripostował królowej, ale poniósł w Stolicy Apostolskiej dyplomatyczną klęskę, co doprowadziło Henryka VIII do nowych ataków wściekłości. Wizja siebie jako wszechmocnego omnipotensa zachwiała się, a to groziło dekonstrukcją chorej osobowości króla, przed czym Henryk zaczął po swojemu się bronić.
Zachowały się opisy relacji króla z otoczeniem. W początkowych zachowaniach Henryka widać było, jak bardzo chciał się bratać ze wszystkimi i być w „osobistej, bliskiej z nimi relacji”, jak to zauważał kanclerz Tomasz More. Otóż takich kontaktów bliskości ze wszystkimi się nie da utrzymać: to neurotyczne złudzenie. Gdy i ta iluzja się rozwiała, król, uważający siebie za istny cud świata, poczuł dotkliwe rozczarowanie, że świat i ludzie, w chorej jaźni stworzeni na jego potrzeby jako „geniusza”, nie grają tak, jak on chce. Ze skrajnego zbratania się z towarzyszami w okresie zabaw, czyli prowadzenia ludycznego stylu życia, rozczarowany Henryk przeskoczył nagle do skrajnej pogardy i nienawiści do świata i ludzi, którzy nie dostosowywali się do jego „genialnej” osobowości. Zaczął ich mordować, bo takie miał możliwości.
To cecha ludzi niedojrzałych, infantylnych, poruszających się po skrajnościach wszystko albo nic, 0-1, białe-czarne. Niewygodne fakty, jak i przegrywających ludzi Henryk odtąd zaczął się pozbywać. Kanclerz Wolsey, który zawiódł króla w Rzymie i udzielił „kazirodczego ślubu” z Katarzyną Aragońską miał swoiste szczęście, gdyż przed mieczem kata uratowała go naturalna śmierć.
Następnie Henryk VIII zaczął grę w wielkim stylu: zerwanie zależności od Rzymu. Wykorzystał do tego statuty zwane Praemunire, zabraniające angielskim duchownym apelacji do Trybunału w Stolicy Apostolskiej. Henryk naginał te statuty jak chciał, wedle własnych interpretacji. Następnie oskarżył duchowieństwo o złamanie tegoż statutu i darował im „winy” za cenę uznania jego zwierzchnictwa nad Kościołem angielskim i zapłatę 118 tysięcy funtów na rzecz skarbu Królestwa. Wystraszony kler uległ presji Henryka.
Królowi nie chodziło jednak o uprawomocnienie faktycznego zwierzchnictwa nad Kościołem angielskim, lecz o sprawę małżeństwa i dziedzica tronu. Stroną ideologiczną zajął się profesor Oksfordu Tomasz Cranmer, który namówił monarchę, aby odwołał się w sprawie „nieważnego małżeństwa” do teologów w Europie, a nie do papieża. Wybrano tych, którzy sprzyjali „nowinkom” religijnym. I tak 15 maja 1532 r. duchowieństwo angielskie uznało, że król jest „jedynym obrońcą Kościoła, jedynym i najwyższym panem – i, o ile prawo Chrystusowe na to pozwala – także najwyższą głową”. Zaraz potem kanclerz Tomasz More złożył dymisję.
Triumfujący król, wspierany przez Tomasza Cromwella, pozbawionego skrupułów człowieka z gminu, tajnie poślubił 25 stycznia 1533 r. Annę Boleyn. Następnie, zwodząc papieża Klemensa VII, uzyskał zgodę zatwierdzającą Cranmera na arcybiskupstwie Canterbury. Dwudziestego piątego maja 1533 r. nowy arcybiskup pobłogosławił nowy związek króla. Co ciekawe, wszystko odbyło się legalnie, a król miał za sobą sympatię antyklerykalnego parlamentu i szarych ludzi, którzy z niechęcią płacili pieniądze na annaty przesyłane do Rzymu. Następnie parlament angielski zrównał stanowisko Henryka VIII z pozycją cesarza, a w Akcie Apelacyjnym z 1533 r. uznał króla Anglii za najwyższego zwierzchnika także stanu duchownego.
Odpowiedzią była ekskomunika rzucona przez Klemensa VII na Henryka VIII, Boleyn i Cranmera. Wtedy w Akcie Supremacji parlament bez zastrzeżeń uznał króla za jedyną i najwyższą głowę Kościoła anglikańskiego. Przeciwnicy – wśród nich znaleźli się eks-kanclerz More i biskup John Fisher – zostali uwięzieni w Tower. Zerwanie z Rzymem, czyli schizma stało się faktem.
Taki akt wymagał krwawych ofiar, czemu dopomogła chora osobowość króla. Odtąd Henryk VIII znalazł się w szponach paranoi zdrady, która narodziła się w jego mrocznym umyśle. Zaczęło się od wizji zakonnicy i dziewicy z Kent, Elżbiety Barton: Henryk kazał ściąć toporem kata niewygodne dlań wizje wraz z głową mniszki. Terror, który rozpętał, oddawał dobrze psychopatyczną część jego natury: na szafocie zginął More i Fisher, a oskarżeni o zdradę kartuzi londyńscy i inni zakonnicy byli wieszani, odcinani żywcem, po czym wypruwano z nich flaki, które palono na oczach konających.
W wigilię dnia św. Jana 1535 r. Henryk VIII wystawił widowisko o dniu Apokalipsy, w którym grający go aktor siekł głowy na prawo i lewo. Spektakl cieszył się dużym powodzeniem i został zaraz zastąpiony realnym. Na pniu pod miecz kata położyła też główkę arogancka Anna Boleyn, która nie wywiązała się z wyznaczonej przez króla roli urodzenia syna. Parlament w 1536 r. nakazał rozwiązać zakony, jeśli znajdzie się w nich ślad nieprawidłowości.
Jednak nawet psychopata potrzebuje uzasadnienia zbrodni, więc Henryk wymyślił sobie, że Anna Boleyn go zaczarowała. Paranoja zdrady dosięgała także nieżyjących, jak arcybiskupa Canterbury św. Tomasza Becketa, zamordowanego w 1170 r.: jego szczątki król kazał wywlec i spalić. Szerzeniem terroru z niezwykłym profesjonalizmem zajął się Cromwell. Gdy tego oprawcy zabrakło, nie starczało i rąk do pracy: np. 70-letnią hrabinę Salisbury, Małgorzatę Pole, ciął jakiś niedoświadczony chłopak, ze zdenerwowania „rąbiąc jej głowę i ramiona na kawałki”.
Czy była to antyklerykalna rewolucja, jak chce historyk George Macaulay Trevelyan z przełomu XIX i XX wieku? Rzeczywiście: miała wiele jej znamion, pożerała nawet swe dzieci, jak Cromwella i Cranmera. Miała też swą kontrrewolucję chłopską na północy kraju, maszerującą jako „pielgrzymka” na Londyn w 1536 r. Henryk jął się wtedy kolejnej broni, w której bywał mistrzem: oczarował adwokata „kontrrewolucji”, Roberta Aske, zgodził się pozornie na żądania ruchu plebejskiego, doprowadzając do samorozwiązania się armii chłopskiej. Następnie Henryk wprowadził na północy kraju armię i krwawe sądy. Ponieważ kontrrewolucja chłopska ugodziła go w kolejną iluzję – władcy, przeciwko któremu żaden poddany nie ma prawa się zbuntować – więc zemsta Henryka VIII była okrutna: mieszkańców zrewoltowanych hrabstw od Yorkshire po Durham kazał „wieszać na drzewach, ćwiartować i rozwłóczyć szczątki po wszystkich miastach – żeby przeraziło ich to ostrzeżenie”. Jako jeden z pierwszych zawisł rozmówca Henryka VIII – prawnik Aske, kraj pokrył się wisielcami, a przywódcy buntu poszli na szafot. Cromwell, nienawidzący „starej arystokracji” czynił to z ogromną satysfakcją.
Nie pomagała nawet „Pielgrzymka Łaski” przerażonych poddanych króla, usiłująca uratować resztę klasztorów przed likwidacją. Do 1540 r. Henryk przejął wszystkie 563 klasztory, wycinając kilka tysięcy mnichów i „dyscyplinując” społeczeństwo egzekucjami, wywłaszczeniami i strachem. Przy tym nawet w dniu ścięcia np. Anny Boleyn król bawił się świetnie, tańcząc, radując się i zaraz poślubiając Janinę Seymour. W końcu ofiarą terroru stał się sam kanclerz Cromwell, rający niefortunnie wybrednemu Henrykowi na żonę Annę z Cleves, zbyt brzydką jak na oczekiwania otyłego króla, który określił ją mianem „flamandzkiej kobyły”, która „nic nie ma w sobie pięknego i roztacza złe wonie i z przodu, i z tyłu. Obwisłe piersi i inne cechy wywołały u mnie pewność, że nie jest dziewicą. Jej ciało nie nadaje się do wywołania jakiegokolwiek pożądania”. W rzeczywistości król Hal obawiał się kolejnego aktu impotencji. Mimo że monstrualnie gruby monarcha stał się karykaturą samego siebie, szukał winnego tego stanu rzeczy. Cromwell także został ścięty.
Henryk VIII w gruncie rzeczy nie był reformatorem religijnym, a człowiekiem władzy, narcyzem cierpiącym na paranoję, charakterystyczną dla ludzi władzy obdarzonych wysoką inteligencją i sprawnością intelektualną. Jak wynika ze zredagowanej przezeń Księgi Króla, władca chciał pozostać przy katolickim wyznaniu wiary: uznawał obecność Chrystusa w Eucharystii, celibat księży i indywidualną spowiedź uszną. Jedyną gruntowną zmianą było przejęcie przez niego władzy papieża nad Kościołem w Anglii. „Rewolucja kościelna” – zgodnie z tezą A. Tocqueville’a i H. Arendt – wróciła więc do stanu przed zmianą kościelnego ustroju, na nowo podretuszowana. Od tego momentu krwawe represje objęły również protestantów w jego Królestwie.
Jedną z zagadek osobowości tego króla była jego domniemana erotomania. Jednakże Henryk VIII miał więcej żon niż kochanek i tylko jedno nieślubne dziecko. Jego ożenki i rozstania, jak z Anną Kliwijską, odbywały się w majestacie prawa. Kiedy łagodne prawo nie starczało, król kazał sięgać po prawo topora, odrąbując głowy – również swej ostatniej żonie, młodziutkiej Katarzynie Howard, kobiecie o skłonnościach nimfomanki.
Wiedzieć nie znaczy rozumieć, rozumieć nie znaczy czuć. Król zdaje się być klasycznym przypadkiem, gdy te płaszczyzny człowieczeństwa nie zachodzą na siebie, czyniąc go człowiekiem niekompletnym, o ile można nazwać go człowiekiem. W wieku 55 lat był już wrakiem. Monstrualnie otyły, z opuchłymi nogami, wprowadzany na schody przez specjalną maszynerię, stał się człowiekiem o osobowości wszechstronnie i gruntownie uzależnionej, owładniętej obsesjami. Jego uzależnienie od hazardu było widoczne: o wszystko usiłował się zakładać z dworzanami, przy stole gry w kości i karty w ciągu godziny powodowały, że całe fortuny zmieniały właścicieli, w zapisach kosztów osobistych króla tysiące funtów przeznaczonych było na hazard. Pojedynkowanie się, wieczne sprawdzanie swej siły, rosnące zamiłowanie do okrucieństwa, porywy seksualne i intelektualne tego zdolnego skądinąd człowieka wskazują na wewnętrzny przymus życia „na haju”, w obsesyjno-iluzyjnym świecie. Wszystko, co nie dorastało do owej iluzji, było niszczone albo kontestowane intelektualnie.
Co ciekawe bystrzy ludzie epoki, sami cierpiący na neurozy, dostrzegali swych braci z daleka: „szlachetka Henryk sam siebie ma za Boga i robi to, na co ma ochotę”, zauważył Marcin Luter. Nic tak nas nie boli, jak własna wada, widziana u innych. Sam Luter cierpiał bowiem, jak napisał protestancki teolog Heiko A. Oberman na chorobę, którą można zdiagnozować jako paranoia reformatica. Owa mania reformatora religii eksplodowała tysiącem stron publikacji i poglądów Lutra, niekiedy się wzajemnie wykluczających.
Co pozostawił po sobie Henryk VIII? Historyk Stanisław Grzybowski orzekł, że „straszliwy król Hal ... zamordował starą wesołą Anglię późnego średniowiecza, Anglię gościnnych klasztorów, uczonych mnichów, rycerskich arystokratów i psotnych duszków; położył zaś podwaliny pod Anglię bezwzględnych karierowiczów, morskich rozbójników, ponurych protestantów”. Sporo w tym racji, a na dokładkę Henryk VIII wraz z książętami włoskimi otworzył galerię renesansowych potworów, wysoce inteligentnych ludzi u władzy lub prących do niej, realizujących swe iluzje w morderczy sposób. Obraz księcia wedle przekazu Makiawela z 1513 r. wypełnił się więc w Anglii aż zanadto i natychmiast w osobowości „króla Hala” i jego politycznym działaniu.
Choć żadne z dążeń Henryka VIII nie spełniło się – Anglia stała się protestancka i zrewoltowana, a Tudorowie wymarli wraz z Elżbietą I – to brutalny przykład Henryka VIII zrywającego z Rzymem zapoczątkował proces angielskiej splendid isolation i ekspansji morskiej. Na Wyspach Brytyjskich odtąd wrzało: nieprzypadkowo tutaj ścięto po raz pierwszy w dziejach nowożytnych (1649) głowę monarsze Karolowi I – i wybuchła rewolucja społeczna o podłożu zdecydowanie religijnym. W tym sensie Henryk VIII mierzył w kierunku budowania potęgi Anglii, choć czynił to po trupach i po części mimowolnie.
Jednakże fenomen podbicia trzeciej części kuli ziemskiej od XVI-XVII w. przez małą Anglię nie mógł być psychologiczno-historycznym przypadkiem. Po lekcjach brutalnego panowania Henryka VIII, Tudorów i Stuartów, wojen religijnych i społecznych rewolucji, poddani działaniu ginu i rumu, bezwzględni Anglicy dostosowali swój styl myślenia i działania do walki o panowanie na lądach i oceanach.
I to im się udało.
„Tłumy gromadziły się co dzień, by oglądać ten wspaniały, lecz smutny widok”. Sunąca kolejka ludzi przypominała, jak pisał Christopher Hill, „tłumy, które zbierały się, by oglądać zabalsamowane ciało Lenina na Placu Czerwonym”.
Jednakże zanim zmarł wódz rewolucji proletariackiej, 3 września 1658 r. pożegnał się ze światem wcześniejszy dyktator tzw. rewolucji burżuazyjnej, Oliver Cromwell.
Porównanie wydaje się być na miejscu: Cromwell był bodaj pierwszym rewolucjonistą doby nowożytnej, choć sam o tym nie wiedział i pewnie wzdragałby się przed tym określeniem, gdyby to usłyszał. Wtedy też po raz pierwszy użyto słowa „rewolucja”. Jak wskazuje filozofka Hannah Arendt, stało się to w 1660 r.
Jednakże termin rewolucja oznaczał co innego niż obecnie. Alexis de Tocqueville (1805-1859), minister w rządzie francuskiej II Republiki, z przenikliwością zauważał, że „celem nadchodzącej rewolucji nie było obalenie dawnego ustroju, lecz jego przywrócenie”. W „XVII i XVIII wieku ... (rewolucje – J.B.) miały w zamiarze przywracać i odbudowywać” dawny system, pisała Arendt. Te zdumiewające refleksje o bezsensie rewolucji miały odniesienie także do rewolty angielskiej. Siła ciążenia do „dawnych dobrych czasów” w nowych szatach bywała nie do przezwyciężenia. Dotyczyło to na ogół wszystkich rewolucji: rozpad ZSRR także przywołał w Rosji na powrót kapitalizm.
Osią narastającej nienawiści na Wyspach Brytyjskich w pierwszej połowie XVII w. były procesy ekonomiczne, społeczne i religijne dzielące społeczeństwo wyspiarzy. Narastały spory wzbogaconej szlachty i kupców ze „zrodzonymi do władzy” nobilami, rządzącymi hrabstwami i miastami. Drugą osnową konfliktu była sprawa rolnictwa, posiadania ziemi i biedoty. Problem był poważny, na pozór feudalny: w rosnącej w liczbę, urbanizującej się Anglii pojawił się bowiem palący problem wyżywienia wyspiarzy.
Do tego dochodził nie tylko konflikt władzy, czyli króla Jakuba I i Karola I Stuartów, ale także niepokoje religijne, gnębiące Wyspy Brytyjskie od czasów zerwania z katolickim Rzymem przez Henryka VIII i ustanowienia Kościoła anglikańskiego. Zastygłe morze krwi czekało na nowe poruszenie. Narastała niechęć, a potem nienawiść nie tylko do katolików, ale także między anglikanami wspierającymi Jakuba I, a purytanami usiłującymi tworzyć struktury niezależne od państwa. Purytanie dzielili się jeszcze dokładniej: na prezbiterian kierujących się na ogół kalwinizmem i independentów – na ogół biednych zwolenników pełnej autonomii gmin wyznaniowych.
Nakładały się jeszcze na te problemy sprawy powstań antykrólewskich w Szkocji i kwestia irlandzka. Katolicy w akcie odwetu za represje chcieli 5 listopada 1605 r. wysadzić w powietrze gmach Parlamentu wraz z anglikańskim królem. Jednakże słynny „spisek prochowy” Guya Fawkesa nie udał się i katolicy utracili niemal wszystkie prawa. Dotąd rocznica udaremnienia Gunpowder Plot – „spisku prochowego” – jest hucznie obchodzona w Londynie i stanowi element tożsamości narodowej i antykatolickiej Anglików.
Jednocześnie w tej urbanizującej się i podbijającej inne kontynenty Anglii narastało wolnomyślicielstwo w sprawach wiary. Wielu coraz bardziej racjonalistycznych londyńczyków uważało eucharystię za wyraz zabobonu.
W takim tyglu dorastał Cromwell urodzony 25 kwietnia
1599 r. Ciążyły na nim stygmaty wielkiej postaci przodka, ale i katowskiego miecza, gdyż jego pradziad, pierwszy minister Henryka VIII Tudora, „młot na zakonników”, wzbogacony na konfiskacie mienia katolickiego, został ścięty z rozkazu tegoż Henryka w 1540 r. Marnymi resztkami tej fortuny zarządzał m.in. ojciec Olivera, Robert Cromwell. Były to dobra zagrabione niegdyś augustianom, co musiało wywrzeć piętno na młodym paniczu Oliverze, który mógł współczuć augustianom albo ich obciążyć winą. Wybrał to drugie.
Od osiemnastego roku życia osierocony Oliver wychowywał się w towarzystwie władczej matki i siedmiu sióstr. Uczył go pastor Thomas Beard, który w swych kazaniach, sztukach i w książce dowodził, że papież jest Antychrystem, a „najwięksi i najmożniejsi władcy nie ujdą kary za swoje grzechy”. Z pewnością wpłynęło to mocno na ontologiczne poglądy świata sprawiedliwości i grzechu młodego Olivera.
Miał on już w miarę ukształtowaną osobowość, ale w jakimś momencie stłumił gniew, skoro zaczęła go gnębić „melancholia”, jak określano wówczas depresję. Po roku studiów w Cambridge, po śmierci ojca w 1617 r. Cromwell wrócił do domu w Huntigton. W wieku 21 lat ożenił się i głównym zajęciem stało się płodzenie, wychowanie dzieci, hodowla koni i czytanie Biblii. Jak sądzi lekarz Theodore Mayerne i inni w tym czasie, gdzieś do 1638 r. Cromwell zapadł na „melancholię”: być może dlatego nie odnosił sukcesów w życiu politycznym. Potwierdza to sam Oliver w liście z października 1638 r.: „Och, żyłem w mroku, kochałem mrok i nienawidziłem światła. Byłem wodzem, właśnie wodzem grzeszników”. Dlatego być może nie tylko nie odnosił sukcesów w małym życiu politycznym hrabstwa, ale wręcz przegrywał.
Część badaczy sądzi, że Cromwell przeżył iluminację wywołaną wiarą w otrzymanie łaski Bożej, która to możliwość wpisana była w dogmaty kalwinizmu. Jednakże bardziej prawdopodobna wydaje się wersja, m.in. Ch. Hilla, o przejściu Cromwella z depresji w fazę maniakalną, być może wywołaną otrzymaniem ogromnego spadku po krewnych. Oliver uwierzył bowiem, że jest w stanie łaski. Zyskał energetyczny napęd i zmienił się w buntownika-purytanina, rewolucjonistę.
Gdy w listopadzie 1640 r. Karol I Stuart zwołał nowy Parlament, zwany Długim, Cromwell czuł już w sobie niezwykłą wolę działania. Został posłem z Cambridge do Izby Gmin. Szybko został zauważony jako dobry mówca ze środkowych ław poselskich, gdyż miał demagogiczny talent: mówił to, co ludzie chcieli słyszeć i z furią bronił praw parafian do wyboru kaznodziejów. Jego pozycja rosła, gdy stał się współpracownikiem kuzynów, przywódców Izby Gmin Johna Pyma i Johna Hampdena.
Król usiłował aresztować posłów Izby Gmin, którzy przez pierwsze 6 tygodni wykonali ogromną pracę reformatorską. Jednak ci schronili się w city. Król nie zdołał ich dopaść, więc ruszył do Szkocji po wojsko. Wyspy Brytyjskie od stycznia
1642 r. ogarnęła zamieć wojny domowej.
Anglicy świetnie żeglowali, grabili wybrzeża amerykańskiego „Nowego Świata” i wprowadzali brutalne, wręcz mordercze porządki, nie patyczkując się z nikim, znieczuleni rumem. Ale nikt w Parlamencie, nawet arystokraci, nie potrafił sprawnie zorganizować i dowodzić armiami „starego typu” w polu. Cromwell zarzucał Hampdenowi, że jego żołnierze to „przeważnie starzy schorowani służący, gorzelnicy”, nie mający szans w walce z rojalistami, na ogół mężnymi szlachcicami, „ludźmi honoru”. Zaczął więc Cromwell w Huntington organizować szwadron konnicy, który stał się zaczynem jego Armii Nowego Typu.
I tutaj Oliver ukazał swój talent dowódczy. Choć był samoukiem, to wiele się nauczył studiując operacje największego autorytetu militarnego protestantów, Gustawa Adolfa. Cromwell pojął (a raczej, jak sądził, Bóg mu podpowiedział), że ważne są nie tylko uzbrojenie i taktyka. Najważniejsze było morale. A te oparł Cromwell na purytańskiej pobożności i dyscyplinie, zrywając z wielowiekową tradycją dowodzenia masami wieśniaków przez szlacheckich oficerów. O awansie miała decydować prawość, pobożność, wola walki i podporządkowanie się dowódcom, a nie pochodzenie. W ten sposób Oliver premiował ludzi niskiego pochodzenia, choć nie tępych wieśniaków, a głównie ruchliwych rzemieślników. Mimo że sam wywodził się ze znakomitej szlachty, uzasadniał to tak: „Wolę kapitana w samodziałowym kaftanie, który wie, o co walczy i miłuje to, niż takiego, kogo wy nazywacie szlachcicem, a kto nie jestem niczym więcej [...]. Jeśli wybieracie na dowódców jazdy pobożnych i prawych ludzi, inni prawi ludzie pójdą za nimi. Garstka uczciwych ludzi to więcej niż tłum”.
Utworzony na tych zasadach regiment „żelaznobokich” odznaczał się niezwykłą dyscypliną i wolą walki opartą na pobożności. Za przekleństwo żołnierz purytański miał płacić 12 pensów, za upicie się zakuwano w dyby, za obelgę w rodzaju „jesteś okrągłogłowy” – wyrzucano z armii. „Kierowany przez Boga” Cromwell był bezwzględny w zaprowadzaniu dyscypliny. Ogromne zdolności organizacyjne i wojskowe w tworzeniu Armii Nowego Typu sprawiły, że w styczniu 1644 r. był już zastępcą głównodowodzącego w stopniu generała-porucznika.
Nie był to łatwy kawałek chleba. Posunięciom Cromwella, jak każdej nowości niesprawdzonej w praktyce, towarzyszyły poważne wewnętrzne konflikty: to w końcu również cecha wojen domowych i rewolucji. Przyprawiano mu gębę tępiciela lordów, który marzy, aby „dożyć momentu, kiedy w Anglii nie będzie ani jednego magnata” i zdąża do ścięcia króla nadal traktowanego przez część społeczeństwa jako sacrum.
Przeciwnicy porozumienia z królem z chęcią by się pozbyli Cromwella, ale ten od bitwy pod Marston Moor w czerwcu 1644 r. zaczął odnosić sukcesy jako wódz, tworząc stopniowo 12 pułków znakomitej jazdy. Szlacheckich oficerów starej daty zniechęcało też stosowanie przez Cromwella „improwizacji” wojennych na miejsce sprawdzonych teorii batalistycznych, choć właśnie ponawiane szarże, jak pod Marston Moor, przynosiły Cromwellowi ogromne sukcesy.
Wiele prób odsunięcia niebezpiecznie nowatorskiego generała od dowodzenia kończyło się jego kolejnymi sukcesami wojskowymi, aż w końcu to sam Cromwell zdołał odsunąć od dowodzenia nieudolnych wodzów, jak lorda Essex Roberta Devereux i doprowadzając do uchwalenia w początkach 1645 r. aktu stworzenia regularnej, dokładnie zaplanowanej New Model Army (Armii Nowego Typu). Od tej chwili naczelny wódz Thomas Fairfax i jego zastępca Cromwell zaczęli odnosić wielkie sukcesy, gromiąc siły królewskie pod Naseby w czerwcu i pod Langport w lipcu 1645 r. Na dodatek Karol I na początku 1647 r. został wydany przez Szkotów i wpadł w ręce „Długiego Parlamentu”.
Gdyby Cromwell nie odniósł olśniewających zwycięstw, jego Armia Nowego Typu stałaby się mało znanym eksperymentem w historii wojskowości. Każdy sukces przedłużał jednak wiarę w niezwykłe możliwości dowódcze i organizatorskie Cromwella. Szlachecki honor, alkohol, tępa dyscyplina i kary, które napędzały dotąd oddziały do walki Cromwell potrafił zamienić w religijną euforię: „prezbiterianie, independenci, wszyscy tu byli natchnieni tym samym duchem wiary i modlitwy”, pisał do spikera parlamentarnego Williama Lenthalla. Cromwell, jak wielu charyzmatycznych przywódców, był przy tym przekonany, że stoi za nim Bóg. Gdy tylko brakowało mu wiary albo czasy stawały się mniej dramatyczne, Cromwell zdawał się wpadać w depresję, natomiast gwałtowne wypadki wywoływały u niego niezwykły przypływ energii i zdeterminowanej maniakalnej odwagi, niecofającej się przed niczym.
Jednakże w latach 1646-1647 skończyły się angielskie „dzieje wojenne”, a zaczęły bodaj znacznie trudniejsze „dzieje polityczne”. Doszło do buntu nieopłaconej, a rozpuszczanej armii. Cromwell był purytaninem; tymczasem w łonie independentów pojawili się levellers, „równacze”, głównie rzemieślnicy, na czele z Johnem Lilburnem, przeciwni jakimkolwiek przywilejom i podziałom, zwolennicy teorii prawa naturalnego i umowy społecznej (Umowy Ludu), twierdzący, że ludzie są z natury równi. Rewolucja budowała swe ekstremistyczne skrzydła – z jednej strony levellerzy i jeszcze bardziej radykalni diggers „kopacze”, a z drugiej – zwolennicy dogadania się z królem. Cromwell stanął w obliczu konieczności wyhamowania lub poddania się procesom, które mogły wprowadzić rewolucję w plebejskie koleiny, przypominające ewangeliczny protokomunizm, oczekujący na paruzję, czyli przybycie Jezusa. I jak zwykle zwlekał, czekając na „wewnętrzny głos”.
Tymczasem armia pobudzana przez agitatorów ruszyła na Londyn i zajęła go 6 sierpnia 1647 r. Stolica wrzała od politycznych i religijnych sporów w atmosferze modłów i oczekiwania na „piąte królestwo” zapowiedziane przez proroka Daniela. Natomiast „święci” w armii „żelaznobokich” czekali już na Chrystusa, a całą rewolucję angielską przenikały nastroje milenijne, tysiąclecia zapanowania Zbawiciela. Nawet pobożny Cromwell miał dość tej nasyconej proroctwami atmosfery, podkręconej 11 listopada 1647 ucieczką króla Karola I z zamku Hampton Court na wyspę Wight.
Podejrzewano, że ucieczkę tę sprokurował sam Cromwell, by rozjaśnić zagmatwaną politycznie sytuację; aby przeciąć wytworzony dualizm władzy wojska i Parlamentu. Dotąd osłaniał króla i był zwolennikiem monarchii: „ani jeden człowiek nie mógłby się cieszyć spokojnie życiem i majątkiem, gdyby król nie miał swoich uprawnień”, orzekł. Jednakże, gdy zabrakło owego koronowanego „zwornika państwa”, doszło do drugiej wojny domowej, w której rojaliści zostali ostatecznie pobici w sierpniu 1648 r., a król został porwany przez chorążego rewolucyjnej armii George’a Joyce’a. „Cromwell uparcie zaprzeczał, iż miał coś z tym wspólnego”, także przed samym Karolem I, pisał biograf króla Charles Carlton. Jednakże król nie uwierzył w poparcie Cromwella, chyba słusznie, gdyż awansował on Joyce’a i przyznał mu sto funtów pensji.