Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
ZAPOMNIJ O GOGGINSIE, ZMIEŃ SWOJE ŻYCIE Z PUWALEM!
ODKRYJ W SOBIE PRAWDZIWEGO WOJOWNIKA!
Masz niepowtarzalną okazję dotknąć świata zarezerwowanego dla żołnierzy najlepszych jednostek sił specjalnych na świecie. Książka, którą trzymasz w ręku, daje ci sprawdzone przez nich narzędzia do zarządzania sobą w każdych warunkach. Opisane techniki pomagają przetrwać w ekstremalnych sytuacjach i realizować niezwykle trudne zadania, nie tylko na płaszczyźnie zawodowej, ale i w codziennym życiu.
Książka zawiera unikalne wspomnienia dotyczące powstawania Grupy Przewodników Psów Bojowych w JW GROM (K9), opisane przez jej twórcę i pierwszego dowódcę. Już samo jej przeczytanie sprawia, że się zdobyć kolejny szczyt, zapisać na maraton albo przynajmniej wbiec na jakąś górę!
Nie geny, nie wrodzony potencjał, ale upór, determinacja i samodyscyplina pomagają osiągnąć cel.
Puwal miał marzenie: zostać komandosem, stać się niezwykłym wśród zwykłych. Tę ideę może wykorzystać każdy z nas. Możesz być, kim chcesz, musisz tylko w to uwierzyć.
MOGĄ CIĘ ZATRZYMAĆ TYLKO TE ŚCIANY, KTÓRE STAWIASZ SOBIE SAM.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 185
Specjalne podziękowaniadla Dominiki Petelickiej-Puwalskiejza pomoc, inspirację oraz wsparcieprzy napisaniu książki.
Wszystkie opisane wydarzenia miały miejsce podczas treningów, wypraw szkoleniowych oraz akcji bojowych, w których brałem udział, jednak ze względu na bezpieczeństwo operacyjne niektóre daty, miejsca, imiona oraz szczegóły wydarzeń zostały zmienione.
Masz niepowtarzalną okazję dotknąć świata zarezerwowanego dla żołnierzy najlepszych jednostek sił specjalnych na świecie. Książka, którą trzymasz w ręku, daje ci sprawdzone przez nich narzędzia do zarządzania sobą w każdych warunkach. Opisane techniki pomogły mi przetrwać w ekstremalnych sytuacjach i realizować niezwykle trudne zadania zarówno w służbie, jak i po niej.
Wstęp. Odważ się marzyć
Moskwa, początek lat dziewięćdziesiątych. Na jednej z ulic młodzi chłopcy kopią starszego mężczyznę. Brudny, zaniedbany, głodny, sprawia wrażenie bezdomnego.
– Dawaj, Kola! Przywal mu jeszcze mocniej. Może już nie wstanie! Dawaj, bladź! – słychać głosy podekscytowanych chłopaków.
Nikt nie staje w jego obronie, młodzi są agresywni. Krew bryzga, w powietrzu czuć podniecenie młodych ludzi, którzy dają upust swoim najgorszym instynktom. Ciało kopanego ze wszystkich stron człowieka podskakuje bezwładnie od każdego uderzenia. Kopnięcia są precyzyjne – głowa, nerki, wątroba, klatka piersiowa. Tylko spod zakrwawionych powiek widać jeszcze błyszczące ciągle oczy. Po kilku minutach zmasakrowane ciało mężczyzny leżące w kałuży krwi przestaje się ruszać. Podekscytowani przemocą chłopcy powoli przestają kopać.
– Zobacz, czy jeszcze żyje – pada z ust jednego z napastników.
– Zostawmy go, niech zdycha – mówi drugi.
Nagle ciało mężczyzny, jakby tchnięte niewidzialną siłą, powoli się podnosi. Nastolatkowie zamierają w bezruchu, a przed nimi staje, jak trup powstały z grobu, zalany krwią mężczyzna. Prostuje obolałe nogi, otrzepuje resztki piasku i błota z rękawów przetartej wojskowej kurtki. W tym samym momencie jego ciało nabiera mocy, a oczy ciemnieją. Staje przed nimi wyprostowany, gotowy do walki.
– Nu wot maja para – mówi spokojnym, ale bardzo stanowczym głosem, wypluwając z ust resztki krwi.
Pod jego zimnym spojrzeniem w jednej sekundzie cała grupa napastników rozpływa się w powietrzu. Uciekają w popłochu, wystraszeni na śmierć, jakby zobaczyli postać rodem z piekła.
Spojrzeli w oczy wojownika. Co w nich zobaczyli? Determinację, walkę, cierpienie, ale przede wszystkim siłę, która w nim tkwiła. Jeśli chciałby użyć jej przeciwko nim, nie mieliby szans. Okazało się, że ten mężczyzna to były żołnierz Specnazu, weteran wojny w Afganistanie, wojownik, który nieraz stoczył z wrogiem walkę na śmierć i życie.
Tę historię opowiedział mi wiele lat temu mój przyjaciel, śp. Darek Michałowski „Moskwa”, oficer Biura Ochrony Rządu (BOR), który zginął w katastrofie smoleńskiej 10 kwietnia 2010 roku. Obaj uczyliśmy się w szkole wojskowej w Poznaniu na kierunku działania specjalne. Jako nastolatek mieszkał z rodzicami w Moskwie i widział to na własne oczy.
Dlaczego przytaczam tę brutalną scenę? Żeby pokazać, że kto raz stał się wojownikiem, pozostaje nim na zawsze. Kim jest wojownik? W kolejnych rozdziałach przyjrzymy się mu, rozłożymy na części, bo tym właśnie jest anatomia: żeby zobaczyć i zrozumieć. I – być może – zainspirować się. Nie ma w tej książce recepty, jak stać się żołnierzem czy żołnierką. Bo wojownicy i wojowniczki są nie tylko w służbach, na wojnach czy w sytuacjach ekstremalnych. Są wszędzie. Z tej książki dowiesz się nie tylko tego, co sprawdziło się mnie i moim kolegom podczas służby w siłach specjalnych, lecz także, jak to przełożyć na cywilne życie.
***
Najpierw był komandos. Biegł przez tor przeszkód, skupiony na swoim zadaniu, choć wokół się paliło. Dla nastoletniego mnie to właśnie był prawdziwy wojownik. Wpatrywałem się w zdjęcie w „Żołnierzu Polskim” i dokładnie kimś takim jak ten komandos chciałem się stać. To zdjęcie i ten impuls, „chcę być taki jak on”. To była iskra, początek. W mojej głowie pojawił się obraz komandosa, którym chciałem zostać. Jak mógł do tego dojść chłopak z końca świata?
Zbójno, w którym się wychowałem, wylosowało piękne położenie wśród jezior, gwarantuje kontakt z naturą i przestrzeń, ale nie oferuje miejskich rozrywek i udogodnień ani łatwego startu do wielkiej kariery. Leży raczej na uboczu. W latach osiemdziesiątych XX wieku było stamtąd jeszcze dalej do „wielkiego świata” niż dziś. Zacząłem marzyć o czymś wykraczającym poza znaną mi powszedniość – tę samą drogę do szkoły i z powrotem, te same widoki i przewidywalne dni.
Miałem marzenie, które mogłoby pozostać tylko marzeniem, gdybym nie zaczął go realizować. Nie było łatwo. Koniec lat osiemdziesiątych i początek dziewięćdziesiątych był ciekawy, owszem, ale bywał też trudny. Mogę powiedzieć, że w naszym domu się nie przelewało, nawet na garnitur na moją studniówkę trzeba było pożyczyć pieniądze. I właśnie ciężka codzienna praca przysłaniała czasem odległe plany. Ale miałem szczęście, bo w moim życiu był pewien charyzmatyczny facet: mój dziadek Janek. Ktoś zupełnie nietypowy jak na swoje czasy i miejsce – pogodny mimo ciężkich doświadczeń życiowych. Odważnie śmigał na Jawie 350 (to był ścigacz końca lat osiemdziesiątych). Silny, dociekliwy, inteligentny. Wychowany we Francji, czytać i pisać po polsku nauczył się sam dopiero po wojnie. Przyjechał do mnie pogratulować zdania do szkoły średniej. Szliśmy razem alejką między drzewami na naszej posesji, rozmawiając jak dwóch dorosłych facetów. Od niego usłyszałem: „Będziesz jeździł po całym świecie, będziesz robił niezwykłe rzeczy” – te słowa zadziałały jak paliwo, które podsycało moje marzenia.
Nie wiem, skąd to wiedział. Czy rozumiał, czym jest potrzeba wyrwania się w świat, skoro sam miał taką szansę? Nie wiem, wtedy ważne było dla mnie, że ktoś traktuje mnie poważnie i trzyma za mnie kciuki. Teraz wiem, że słowa dziadka się spełniły – jeździłem po świecie, pomagałem w misjach humanitarnych, walczyłem z międzynarodowym terroryzmem i, co najważniejsze, ratowałem ludzkie życie. Wtedy jednak nic nie było oczywiste i nie miałem wiele poza swoim uporem. Nic z tego, co osiągnąłem, nie stało się samo, nie można powiedzieć, że mi się to „udało”. Osiągnąłem to, bo byłem zdeterminowany, żeby zrealizować marzenia.
Jednak prawdziwym wojownikiem był dla mnie mój drugi dziadek – Adam. To on, mając zaledwie dwanaście lat, potrafił przeciwstawić się nauczycielowi, który bił go linijką po rękach za to, że spóźnił się kilka minut na lekcję matematyki. Dlaczego się spóźnił? Bo na przerwie poszedł nakarmić konie, żeby zjadły, zanim kilka godzin później wróci ze szkoły i zaprzęgnie je do pracy. Kiedy linijka pękła na jego ręku, a nauczyciel schylił się po następną, dziadek naskoczył na niego i powalił go na ziemię, nie pozwalając na dalsze bicie. Jako dwudziestoletni mężczyzna na rozkaz niemieckiego podoficera w zimie wkładał zboże do młockarni. Widział, że jego ręce z każdą chwilą są coraz bardziej przemarznięte i dalsza praca może się dla niego skończyć ich amputacją. Odmówił jej wykonywania, chociaż wiedział, że może zginąć, a mimo to się postawił. Przez następne pół roku leczył odmrożone dłonie okładami z kapusty. Pamiętam, że już na zawsze zostały sine. Kiedy po wojnie nastała w Polsce władza ludowa, jako kułak, czyli właściciel dużego gospodarstwa rolnego, trafił do lokalnego aresztu śledczego za to, że nie dostarczył na czas zboża w obowiązkowym kontyngencie, mimo że jeszcze było niedojrzałe. Został aresztowany, a kiedy do celi weszło dwóch funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, strzelił im pod nogi ze swojego pistoletu. Tymczasowo był komendantem Milicji Obywatelskiej, stąd miał broń – i to prawdopodobnie uratowało go przed ciężkim pobiciem, ale też przed konsekwencjami jego czynu. Wyciągnął pistolet, bo wiedział, że wielu innych aresztowanych nie wróciło już do domu, a ci, którym się udało, mieli ciężkie obrażenia. Na pamiątkę tych wydarzeń przechowywał jeden nabój.
Z perspektywy czasu widzę, jak bardzo wpłynęły na mnie: postawa dziadków, rozmowy, osobisty przykład, odwaga i konsekwencja w podążaniu do celu. Czy to jedyni wojownicy, jakich spotkałem na swojej drodze? Oczywiście, że nie. Wiem też, że każdy trafia na swoich. Dla kogoś mogła to być nauczycielka walcząca wbrew całej szkole o ucznia, któremu nikt inny nie dawał szansy. Widzę też, że dla młodych ludzi wojownikami bywają też różnego rodzaju aktywiści, którzy nie są obojętni na dobro innych i naszej planety.
Przytoczyłem przykłady, w których liczyły się bezpośrednie starcie, siła czy przewaga. Jednak wojownik czy wojowniczka ma przede wszystkim siłę psychiczną. To, co łączy takie osoby, to: odwaga, niezależne myślenie i konsekwencja w dążeniu do tego, co uważają za ważne. Mogą być jak drogowskazy, takimi dla mnie byli moi dziadkowie. Wiem też, że każdy może stać się wojownikiem czy wojowniczką w swoim świecie i dla siebie.
***
Gdzie Zbójno, a gdzie misje w Afganistanie czy szkolenia w elitarnych ośrodkach na różnych kontynentach? Jak do tego doszło? Wnioskując z mojego doświadczenia, mogę powiedzieć, że na początek warto nazwać swoje marzenie. Głośno i wyraźnie je wyartykułować, a potem powtarzać. W ten sposób oswaja się je i nadaje mu realny kształt, bo to, co nazwane, jest bardziej rzeczywiste. Czasem wymaga to odwagi, bo marzenie jest śmiałe. Mówiąc głośno o swoich pragnieniach, nieraz narażamy się na krytykę czy na wyśmianie – można sobie wyobrazić, co w Zbójnie będą gadać o chłopaku, który mówi, że będzie komandosem. Tym bardziej jednak trzeba o nich mówić, bo wtedy inni oswajają się z najbardziej nawet odważnymi planami.
Trzeba mówić o swoich marzeniach także bliskim i znajomym. Gdy mówisz o tym, do czego dążysz, ludzie mogą ci w tym pomóc. Może znają kogoś, kto przybliży cię do celu, może wiedzą coś, co ci pomoże. Ktoś cię podwiezie na szkolenie, ktoś inny podpowie ci, jak coś zrobić, albo zna kogoś, kto będzie w stanie ci pomóc. Nic takiego nie ma szansy się wydarzyć, kiedy trzymasz marzenie w sekrecie.
Podobno liczba marzeń maleje wraz z wiekiem. Może jest tak, że sami je cenzurujemy i odrzucamy te najbardziej fantastyczne? A przecież bez czyichś marzeń o lataniu nie byłoby samolotów. Nie wiem, czy każdy ma swoje „zdjęcie komandosa”, czyli impuls, który uruchamia cały proces. Może czasem je ignorujemy? Pewnie zdarza się, że odkładamy do szuflady jako nierealne. Ale czy chcesz patrzeć, jak twoje marzenia więdną albo jak realizuje je ktoś inny? Stań się wojownikiem dla siebie, dla świata – w tej książce znajdziesz wszystko, co mnie ukształtowało, abym stał się tym, kim jestem. Pamiętaj, że jeśli konsekwentnie podążasz swoją ścieżką, to nawet jeśli zdarzy ci się z niej zboczyć, szybko wrócisz na właściwe tory.
Czy liczy się tylko wynik i osiągnięty cel?
Psy bojowe w siłach specjalnych to poważna sprawa. Przekonałem się o tym, gdy zaczynałem tworzyć Grupę Przewodników Psów Bojowych w JW GROM. Byłem już wtedy doświadczonym żołnierzem, operatorem GROM-u, ale pracę z psami zaczynałem od zera. Trafiłem do światowych specjalistów, guru w tej dziedzinie, uczniów samego Boba Baileya, dyrektora programu szkolenia zwierząt Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Pojechałem do nich na farmę, która była zarazem centrum szkoleniowym. Gospodarze i jednocześnie nauczyciele okazali się bardzo sympatycznymi i gościnnymi ludźmi, spędziliśmy miły wieczór przy kolacji. Nie mogłem jednak doczekać się rozpoczęcia nauki, zastanawiałem się, z jaką rasą będę pracował. Może border collie, które słyną ze świetnej współpracy z człowiekiem? Może któryś z owczarków? Już widziałem te mądre zwierzęta u swojego boku. Moi nauczyciele nie zdradzali jednak niczego. W końcu ruszyliśmy do wybiegów. Mijamy malinoisy, owczarki niemieckie, psy mniejszych ras, ale wciąż nie ma moich uczniów. Idziemy dalej i dalej, a moje zaciekawienie rośnie. Szkoleniowcy mają poważne miny i nie pozwalają sobie na zbędne komentarze. W końcu stajemy przed jakąś klatką przykrytą płachtą. „To są twoi uczniowie na najbliższe dwa tygodnie”, usłyszałem i płachta podjechała w górę.
Przede mną stało stadko kur.
Jak się szkoli kury? Szybko.
Żeby nauczyć kurę czegokolwiek, trzeba bardzo szybko wydawać jej nagrodę za dobrze wykonane ćwiczenie, dużo szybciej niż psu. Czy wytrenowałem kury? Oczywiście. Czy kury nauczyły czegoś mnie? Tak: skupienia i szybkości.
To była bardzo dobra szkoła. Każdego dnia szedłem do moich pierzastych podopiecznych i ruszaliśmy z treningiem. Polegał on na tym, że kura miała dziobnąć w sam środek specjalnego kółka. Nie obok, nie w brzeg, ale dokładnie w ciemną kropkę na środku. Miała to zrobić w konkretnej sekwencji, dziobiąc w środki kilku kolejnych kółek rozłożonych na ziemi, od najdalszego ode mnie do najbliższego, na długości około półtora metra. Nie brzmi jak wyzwanie? Polecam spróbować. Najpierw musiałem nauczyć kury, że dziobnięcie w kółko oznacza dla nich przysmak, ziarno, gdy jest dziobnięte tam, gdzie trzeba. Za dziobanie po tekturowym brzegu dostawały po jednym ziarenku nagrody (w wariancie zaawansowanym – w ogóle), a za trafienie w sam środek – więcej. Kury, tak się składa, łatwo się irytują. Kiedy dostawały mniej ziarna, niż oczekiwały, stawały się rozdrażnione i patrzyły na mnie z wyraźną złością. Ale daliśmy radę – i kury, i ja. Ostatecznie przechodziły od kółka do kółka dokładnie tak jak trzeba.
To był jeden z pierwszych etapów na drodze do stworzenia Grupy Przewodników Psów Bojowych. Bez kur nie byłoby malinoisów. Co jednak nie oznacza, że wprost z zagrody dla kurcząt trafiłem na wybieg dla dorosłych psów. Nie. Po drodze był jeszcze wybieg dla szczeniąt. Bystre, śliczne maluchy – urocze. Co może pójść nie tak?
A jednak był pewien haczyk. Szczenię ma mnóstwo energii, do tego malinoisy od małego są uparte i niesamowicie aktywne. Mają zęby ostre jak igły i nie wahają się ich używać. Zabawa z pieskami miała polegać tylko na szarpaniu się niewielką szmatką. Poza mną i psiakiem w betonowym pomieszczeniu nie było nic, co mogłoby odciągnąć jego uwagę. Jeden szczeniak i jeden człowiek – to nie brzmi groźnie. Ale jeden człowiek i co kilka minut kolejny świeży, niezmęczony szczeniak bez przerwy przez kilka godzin – to już robi różnicę. Ich był legion, a ja jeden. Po kilku godzinach popadłem w rodzaj transu. Cały czas tkwiłem w niewygodnej, pochylonej pozycji, miałem dłonie pokłute zębami ostrymi jak szpilki, krwawiące z dziesiątek bolesnych ranek. To wszystko przypominało chińską torturę.
Każdego kolejnego dnia było gorzej, bo dłonie były coraz bardziej poranione i opuchnięte, wdawały się zakażenia. Byłem obolały i znużony już na starcie, a do pomieszczenia, w którym przebywałem, co chwilę trafiał następny aktywny szczeniak, z niespożytą energią i uporem. Tak upłynęło kilka bardzo długich i bardzo wyczerpujących dni. Ale dopiero po tym etapie, który wymagał cierpliwości, pomysłowości i fizycznej wytrzymałości, po tym swoistym teście na niezłomność mogłem ruszyć dalej – do pracy ze starszymi psami. Gdybym był nastawiony tylko na ostateczny cel, czyli stworzenie Grupy Przewodników Psów Bojowych, te nużące etapy pośrednie byłyby czystym koszmarem. Jednak wiedząc, że to część procesu, mogłem każdemu z nich poświęcić pełną uwagę i skupienie, z pożytkiem dla tego, co finalnie chciałem osiągnąć.
To powtarzało się nie tylko na każdym etapie szkolenia mnie jako przewodnika psów, ale też w samym treningu psów. Żeby nauczyć psa pożądanych zachowań, potrzebny jest proces, sekwencja, w której poszczególne elementy są niezbędne. Weźmy jako przykład nauczenie psa wsiadania bez obaw do śmigłowca, z czym czasem i ludzie mają problem. Nic dziwnego, bo ta maszyna budzi respekt. Można od razu zaciągnąć psa siłą do śmigłowca z wirującymi ciężko łopatami, ale oczywiście nie przyniesie to niczego dobrego. Należy naukę rozłożyć na etapy. Od kuchni, czyli jak ćwiczyliśmy w najlepszej jednostce tego typu na świecie, o której jeszcze napiszę więcej, wygląda to mniej więcej tak.
1. Zaczynamy od zabawy – pies musi kojarzyć miejsce z czymś przyjemnym. Bawimy się z nim piłeczką tenisową w okolicy WYŁĄCZONEGO śmigłowca. Czyli jest fajnie, nic szczególnego się nie dzieje, choć sama maszyna może budzić w psie pewien niepokój.
2. Pierwsze wejście: wchodzimy do śmigłowca, wykonujemy w nim proste ćwiczenia. Wychodzimy. Co ważne, pies zawsze ma kaganiec, co jest dla niego dodatkowo stresujące. Kaganiec jest obowiązkowy – gdyby pies z jakiegokolwiek powodu ugryzł pilota, oznaczałoby to katastrofę dla wszystkich.
I tu mała dygresja. Wyjątkiem od tej reguły był owczarek belgijski Diego – niesamowity pies szefa K91 z jednostki, w której byliśmy gośćmi. On jako jedyny latał bez kagańca, a podczas lotu jak rasowy żołnierz patrzył w dół i wypatrywał miejsca lądowania.
3. Włączamy rotory na wolnych obrotach i powtarzamy wejście do śmigłowca i proste ćwiczenia. Brzmi niewinnie, ale czy wiecie, co się dzieje, kiedy śmigłowiec odpala? To przede wszystkim hałas, warkot i wizg, nieprzyjemny nie tylko dla naszych uszu. Dla psa sytuacja jest jeszcze bardziej stresująca, a przecież dźwięki to nie wszystko. To są potężne maszyny i gdy łopaty zaczynają się kręcić, z ziemi podrywają się tumany piachu i kurzu, które wirują wokół. W tym wszystkim pies musi pozostać skupiony na opiekunie i na swoim zadaniu. To trudne.
4. Kolejne wejście: śmigłowiec przyspiesza pracę łopat – wirują szybciej. Jeszcze więcej wszystkiego: hałasu, ruchu i tym samym psich emocji. Dlatego po każdym etapie szkolenia przychodzi czas na zabawę z psem, rzucanie mu konga. To go odstresowuje i uczy, że po zadaniu czeka nagroda.
Ale nie zawsze ten stres musi być aż tak silny. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz włączyliśmy wirniki z jednym z naszych psów na pokładzie, ten nie tyle się bardzo zestresował, ile raczej zainteresował nową sytuacją, i rozglądał się po pokładzie.
5. Wreszcie krótki lot, a potem kolejne i kolejne, czasem do znudzenia i psa, i przewodnika. Ale dzięki temu pies się przyzwyczaja do sytuacji.
6. Co jeszcze? Dokładamy kolejne elementy, czyli wyjście ze śmigłowca, wejście do budynku. Następnie zjazdy na linach, tak zwanych szybkich. To nie jest proste nawet bez psa – dochodzą podmuchy wiatru spod rotorów, lina się kołysze, są emocje. Miejscowi instruktorzy pokazali nam niezły sposób zjazdu bez grubych rękawic, za to z wykorzystaniem cieńszych i wygodniejszych rękawic taktycznych. Dzięki temu zjazdy na linach, które i tak bardzo lubiłem, stały się jeszcze lepsze.
7. Ćwiczymy wejście do budynku po raz kolejny i kolejny, aż cała sekwencja: podejście, lot, wyjście/zjazd, wejście do budynku, stanie się psu znana.
8. Po każdej takiej najtrudniejszej dla psa sesji jest też najlepsza nagroda. Po wyjściu ze śmigłowca na psa czeka pozorant, na którym zwierzę może wyładować swoje emocje. Pozorant to osoba ubrana w specjalny kombinezon, który umożliwia psu gryzienie, a jednocześnie chroni samego pozoranta. Po takich wymagających sesjach ważny jest też spacer z opiekunem.
Naturalnie każdy z kroków powtarzany jest wielokrotnie. W pracy z psami trzeba przejść kolejne etapy mozolnej nauki. Niczego tu nie przyspieszymy. Nie da się pójść na skróty. Jedyna możliwość to robić to, co w danym czasie jest do zrobienia.
Przygotowanie do pracy z psami, potem działanie z nimi to przykład, lecz to samo mogę powiedzieć o całej mojej drodze. Chciałem zostać komandosem. Ale przecież nie mogłem zgłosić się od razu do elitarnej jednostki i złożyć podania o przyjęcie. Nie wykonałem od razu skoku przez najwyżej ustawioną poprzeczkę – to był proces. Zaczął się od marzenia, ale potem musiały pojawić się konkretne kroki do jego realizacji. Na początek pomyślałem, że powinienem zadbać o kondycję i siłę, ale też chciałem uczyć się sztuki walki (i to nie na pięści za szkołą, to miałem na wyciągnięcie ręki). Łatwo się domyślić, że w Zbójnie i jego okolicach nie było wielkiego wyboru klubów sportowych – mogłem zapisać się do lokalnej sekcji karate, albo… karate. Wybrałem więc karate tsunami, czyli „powracająca fala”, styl walki opracowany w Polsce przez prawnika Ryszarda Murata pod koniec lat siedemdziesiątych.
Zajęcia odbywały się w Lipnie, miasteczku, w którym chodziłem do szkoły średniej, oddalonym od Zbójna o dwadzieścia kilometrów. Mogłem się na nie zapisać jedynie teoretycznie, bo rodzice nie widzieli potrzeby, żeby płacić za takie fanaberie. Na szczęście dziadek Adam chętnie wspierał wnuka. On też nie bardzo rozumiał, po co mi to całe „karatowanie”, ale widział, że mi zależy. Niemal w konspiracji, z boku i bez zbędnego afiszowania się z tym przed rodzicami dawał mi pieniądze na zajęcia. Dzięki temu mogłem zrobić pierwszy krok i zacząć ćwiczyć. Treningi odbywały się w sali gimnastycznej liceum ogólnokształcącego w Lipnie. Wyglądało to tak, że po szkole wracałem autobusem do domu około czterdziestu pięciu minut, następnie szybko coś jadłem i biegłem do autobusu, żeby dojechać na trening, po czym ostatnim autobusem wracałem do domu około dziewiątej wieczorem. Ci, którzy pamiętają koniec lat osiemdziesiątych i początek lat dziewięćdziesiątych, wiedzą, że to był czas popularności filmów z Bruce’em Lee i o wojownikach ninja. Kto nie chciał walczyć jak mistrz z klasztoru Szaolin? Ja chciałem.
Tymczasem godziny żmudnych ćwiczeń były mało porywające, zamiast ekscytujących technik walki – powtarzalne sekwencje ruchów ćwiczonych raz za razem. Choć była to ważna lekcja szacunku wobec przeciwnika i zasad, to karate nie dawało mi satysfakcji. Żmudne ćwiczenia, stałe sekwencje, nienaturalne ruchy, osobowość trenera – to wszystko mnie zniechęcało, więc jak tylko nadarzyła się okazja, zmieniłem zajęcia na viet vo dao. Viet vo dao to starożytna sztuka walki pochodząca z Wietnamu, która wykorzystuje techniki takie jak: uderzenia, kopnięcia, dźwignie, rzuty, podcięcia, duszenia i techniki zapaśnicze, czyli wszytko to, co jest istotne w realnej walce. Na filozofię viet vo dao składają się elementy z trzech systemów filozoficznych: konfucjanizmu, buddyzmu, a także taoizmu. Trenujący tę sztukę walki kierują się dewizą: „Być silnym, aby być pożytecznym”. I właśnie tego potrzebowałem w tamtym czasie.
Kończąc szkołę średnią, zdobyłem już pierwsze szlify w sztuce walki, odebrałem też lekcję systematyczności dzięki regularnym treningom. Dzięki temu, kiedy robiłem drugi ważny krok na wybranej drodze, czyli zdawałem do szkoły wojskowej, byłem już trochę do przodu. Szkoła oznaczała całkiem nowe wyzwania i masę nowych rzeczy do ogarnięcia. Teoria i praktyka, mnóstwo wysiłku fizycznego, dużo wiedzy i sporo nowych umiejętności – bardzo konkretnych umiejętności, więc w dalszej kolejności przyszedł czas na siły specjalne. To już było coś – jednostka elitarna, a po pewnym czasie możliwość wyjazdu na międzynarodowe operacje popularnie nazywane misjami. Byłem w miejscu, o którym marzyłem. To był kamień milowy na mojej drodze, dotarłem do niego i czułem ogromną satysfakcję. Ale też byłem świetnie przygotowany, żeby ruszyć dalej. Nie umiałem jeszcze tego dobrze nazwać, jednak podobał mi się tryb, w którym byłem: poszerzanie swoich możliwości, stałe parcie naprzód. W tym momencie wiedziałem już, że każdy z etapów dawał mi kompetencje, które mogłem wykorzystać w kolejnym. Dzięki temu przeszedłem morderczą selekcję do JW GROM. Czy da się wejść na K2 bez treningów i aklimatyzacji? Można próbować. Może nawet się uda. Ale taki wyczyn pozostanie… jednorazowy. Będą dyplom na ścianie i chwała, która szybko przebrzmi, jeśli nie będzie kolejnego potwierdzenia tego, że jest się świetnym wspinaczem, podejmującym nowe wyzwania. Dlatego stawiam na proces, coś, co dzieje się stale. Szczyty osiągamy od czasu do czasu, a żyjemy każdego dnia i przecież nie chodzi o to, żeby ignorować codzienność i przeskakiwać od celu do celu. Jak w górach – nie idziesz na szczyt tylko po to, by zobaczyć widok z wierzchołka, ale ważne jest, co się widzi i czuje po drodze. Trzeba też dać sobie czas, by odpocząć i nacieszyć się każdym sukcesem, nawet drobnym, bo to one nas budują i dają napęd do dalszego działania.
Droga – to na niej zdobywa się doświadczenia i to podczas jej pokonywania zachodzi najważniejsza zmiana.
Firma Ideo jest jedną z najbardziej innowacyjnych na świecie, to w niej pojawił się na przykład pomysł na myszkę komputerową. O jej sile stanowi stawianie na proces dochodzenia do nowatorskich rozwiązań (w tym przyzwolenie na okazjonalne porażki). Działanie firmy to jeden z bardzo dobrych przykładów korzyści wynikających ze świadomego nastawienia na proces. W pewnej szkole średniej w Chicago zrobiono eksperyment. Uczniowie musieli ukończyć pewną liczbę kursów. Gdy nie zaliczali, zamiast komunikatu: „Niezaliczone” dostawali komunikat: „Jeszcze nie”. Czyli zamiast być ocenianymi za (negatywny) wynik („Nie dałem rady”), dostawali informację: „Jestem na drodze do celu, ale muszę jeszcze popracować”. Coraz więcej osób zajmujących się edukacją widzi, że to jest sposób na skupienie się na procesie uczenia się, a nie sztywno ocenianych rezultatach. „Jeszcze nie” daje większą pewność siebie i umacnia wytrwałość.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. K9 to powszechnie używane określenie służbowych psów pracujących. [wróć]