Anatomia wojownika - Robak-Reczek  Anna - ebook + audiobook

Anatomia wojownika ebook

Robak-Reczek Anna

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

ZAPOMNIJ O GOGGINSIE, ZMIEŃ SWOJE ŻYCIE Z PUWALEM!

ODKRYJ W SOBIE PRAWDZIWEGO WOJOWNIKA!

Masz niepowtarzalną okazję dotknąć świata zarezerwowanego dla żołnierzy najlepszych jednostek sił specjalnych na świecie. Książka, którą trzymasz w ręku, daje ci sprawdzone przez nich narzędzia do zarządzania sobą w każdych warunkach. Opisane techniki pomagają przetrwać w ekstremalnych sytuacjach i realizować niezwykle trudne zadania, nie tylko na płaszczyźnie zawodowej, ale i w codziennym życiu.

Książka zawiera unikalne wspomnienia dotyczące powstawania Grupy Przewodników Psów Bojowych w JW GROM (K9), opisane przez jej twórcę i pierwszego dowódcę. Już samo jej przeczytanie sprawia, że się zdobyć kolejny szczyt, zapisać na maraton albo przynajmniej wbiec na jakąś górę!

Nie geny, nie wrodzony potencjał, ale upór, determinacja i samodyscyplina pomagają osiągnąć cel.

Puwal miał marzenie: zostać komandosem, stać się niezwykłym wśród zwykłych. Tę ideę może wykorzystać każdy z nas. Możesz być, kim chcesz, musisz tylko w to uwierzyć.

MOGĄ CIĘ ZATRZYMAĆ TYLKO TE ŚCIANY, KTÓRE STAWIASZ SOBIE SAM.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 185

Oceny
4,6 (32 oceny)
23
6
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aniuffa

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Kroliz

Nie oderwiesz się od lektury

Nie sposób się oderwać. Motywująca, inspirująca, inteligentna opowieść o życiu prawdziwego wojownika. Pokazuje że mamy w sobie więcej niż nam się wydaje.
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

dobra motywacja. polecam
00
Alicja_z_lasu

Nie oderwiesz się od lektury

Super przekaz - autentyczny, spójny, budujący, i w bardzo dobrym stylu patriotyczny.
00

Popularność




Podziękowania

Spe­cjalne podzię­ko­wa­niadla Domi­niki Pete­lic­kiej-Puwal­skiejza pomoc, inspi­ra­cję oraz wspar­cieprzy napi­sa­niu książki.

Informacja

Wszyst­kie opi­sane wyda­rze­nia miały miej­sce pod­czas tre­nin­gów, wypraw szko­le­nio­wych oraz akcji bojo­wych, w któ­rych bra­łem udział, jed­nak ze względu na bez­pie­czeń­stwo ope­ra­cyjne nie­które daty, miej­sca, imiona oraz szcze­góły wyda­rzeń zostały zmie­nione.

Masz nie­po­wta­rzalną oka­zję dotknąć świata zare­zer­wo­wa­nego dla żoł­nie­rzy naj­lep­szych jed­no­stek sił spe­cjal­nych na świe­cie. Książka, którą trzy­masz w ręku, daje ci spraw­dzone przez nich narzę­dzia do zarzą­dza­nia sobą w każ­dych warun­kach. Opi­sane tech­niki pomo­gły mi prze­trwać w eks­tre­mal­nych sytu­acjach i reali­zo­wać nie­zwy­kle trudne zada­nia zarówno w służ­bie, jak i po niej.

Wstęp. Odważ się marzyć

Wstęp. Odważ się marzyć

Moskwa, począ­tek lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Na jed­nej z ulic mło­dzi chłopcy kopią star­szego męż­czy­znę. Brudny, zanie­dbany, głodny, spra­wia wra­że­nie bez­dom­nego.

– Dawaj, Kola! Przy­wal mu jesz­cze moc­niej. Może już nie wsta­nie! Dawaj, bladź! – sły­chać głosy pod­eks­cy­to­wa­nych chło­pa­ków.

Nikt nie staje w jego obro­nie, mło­dzi są agre­sywni. Krew bry­zga, w powie­trzu czuć pod­nie­ce­nie mło­dych ludzi, któ­rzy dają upust swoim naj­gor­szym instynk­tom. Ciało kopa­nego ze wszyst­kich stron czło­wieka pod­ska­kuje bez­wład­nie od każ­dego ude­rze­nia. Kop­nię­cia są pre­cy­zyjne – głowa, nerki, wątroba, klatka pier­siowa. Tylko spod zakrwa­wio­nych powiek widać jesz­cze błysz­czące cią­gle oczy. Po kilku minu­tach zma­sa­kro­wane ciało męż­czy­zny leżące w kałuży krwi prze­staje się ruszać. Pod­eks­cy­to­wani prze­mocą chłopcy powoli prze­stają kopać.

– Zobacz, czy jesz­cze żyje – pada z ust jed­nego z napast­ni­ków.

– Zostawmy go, niech zdy­cha – mówi drugi.

Nagle ciało męż­czy­zny, jakby tchnięte nie­wi­dzialną siłą, powoli się pod­nosi. Nasto­lat­ko­wie zamie­rają w bez­ru­chu, a przed nimi staje, jak trup powstały z grobu, zalany krwią męż­czy­zna. Pro­stuje obo­lałe nogi, otrze­puje resztki pia­sku i błota z ręka­wów prze­tar­tej woj­sko­wej kurtki. W tym samym momen­cie jego ciało nabiera mocy, a oczy ciem­nieją. Staje przed nimi wypro­sto­wany, gotowy do walki.

– Nu wot maja para – mówi spo­koj­nym, ale bar­dzo sta­now­czym gło­sem, wyplu­wa­jąc z ust resztki krwi.

Pod jego zim­nym spoj­rze­niem w jed­nej sekun­dzie cała grupa napast­ni­ków roz­pływa się w powie­trzu. Ucie­kają w popło­chu, wystra­szeni na śmierć, jakby zoba­czyli postać rodem z pie­kła.

Spoj­rzeli w oczy wojow­nika. Co w nich zoba­czyli? Deter­mi­na­cję, walkę, cier­pie­nie, ale przede wszyst­kim siłę, która w nim tkwiła. Jeśli chciałby użyć jej prze­ciwko nim, nie mie­liby szans. Oka­zało się, że ten męż­czy­zna to były żoł­nierz Spec­nazu, wete­ran wojny w Afga­ni­sta­nie, wojow­nik, który nie­raz sto­czył z wro­giem walkę na śmierć i życie.

Tę histo­rię opo­wie­dział mi wiele lat temu mój przy­ja­ciel, śp. Darek Micha­łow­ski „Moskwa”, ofi­cer Biura Ochrony Rządu (BOR), który zgi­nął w kata­stro­fie smo­leń­skiej 10 kwiet­nia 2010 roku. Obaj uczy­li­śmy się w szkole woj­sko­wej w Pozna­niu na kie­runku dzia­ła­nia spe­cjalne. Jako nasto­la­tek miesz­kał z rodzi­cami w Moskwie i widział to na wła­sne oczy.

Dla­czego przy­ta­czam tę bru­talną scenę? Żeby poka­zać, że kto raz stał się wojow­ni­kiem, pozo­staje nim na zawsze. Kim jest wojow­nik? W kolej­nych roz­dzia­łach przyj­rzymy się mu, roz­ło­żymy na czę­ści, bo tym wła­śnie jest ana­to­mia: żeby zoba­czyć i zro­zu­mieć. I – być może – zain­spi­ro­wać się. Nie ma w tej książce recepty, jak stać się żoł­nie­rzem czy żoł­nierką. Bo wojow­nicy i wojow­niczki są nie tylko w służ­bach, na woj­nach czy w sytu­acjach eks­tre­mal­nych. Są wszę­dzie. Z tej książki dowiesz się nie tylko tego, co spraw­dziło się mnie i moim kole­gom pod­czas służby w siłach spe­cjal­nych, lecz także, jak to prze­ło­żyć na cywilne życie.

***

Naj­pierw był koman­dos. Biegł przez tor prze­szkód, sku­piony na swoim zada­niu, choć wokół się paliło. Dla nasto­let­niego mnie to wła­śnie był praw­dziwy wojow­nik. Wpa­try­wa­łem się w zdję­cie w „Żoł­nie­rzu Pol­skim” i dokład­nie kimś takim jak ten koman­dos chcia­łem się stać. To zdję­cie i ten impuls, „chcę być taki jak on”. To była iskra, począ­tek. W mojej gło­wie poja­wił się obraz koman­dosa, któ­rym chcia­łem zostać. Jak mógł do tego dojść chło­pak z końca świata?

Zbójno, w któ­rym się wycho­wa­łem, wylo­so­wało piękne poło­że­nie wśród jezior, gwa­ran­tuje kon­takt z naturą i prze­strzeń, ale nie ofe­ruje miej­skich roz­ry­wek i udo­god­nień ani łatwego startu do wiel­kiej kariery. Leży raczej na ubo­czu. W latach osiem­dzie­sią­tych XX wieku było stam­tąd jesz­cze dalej do „wiel­kiego świata” niż dziś. Zaczą­łem marzyć o czymś wykra­cza­ją­cym poza znaną mi powsze­dniość – tę samą drogę do szkoły i z powro­tem, te same widoki i prze­wi­dy­walne dni.

Co się sta­nie, kiedy odwa­żysz się marzyć?

Mia­łem marze­nie, które mogłoby pozo­stać tylko marze­niem, gdy­bym nie zaczął go reali­zo­wać. Nie było łatwo. Koniec lat osiem­dzie­sią­tych i począ­tek dzie­więć­dzie­sią­tych był cie­kawy, ow­szem, ale bywał też trudny. Mogę powie­dzieć, że w naszym domu się nie prze­le­wało, nawet na gar­ni­tur na moją stud­niówkę trzeba było poży­czyć pie­nią­dze. I wła­śnie ciężka codzienna praca przy­sła­niała cza­sem odle­głe plany. Ale mia­łem szczę­ście, bo w moim życiu był pewien cha­ry­zma­tyczny facet: mój dzia­dek Janek. Ktoś zupeł­nie nie­ty­powy jak na swoje czasy i miej­sce – pogodny mimo cięż­kich doświad­czeń życio­wych. Odważ­nie śmi­gał na Jawie 350 (to był ści­gacz końca lat osiem­dzie­sią­tych). Silny, docie­kliwy, inte­li­gentny. Wycho­wany we Fran­cji, czy­tać i pisać po pol­sku nauczył się sam dopiero po woj­nie. Przy­je­chał do mnie pogra­tu­lo­wać zda­nia do szkoły śred­niej. Szli­śmy razem alejką mię­dzy drze­wami na naszej pose­sji, roz­ma­wia­jąc jak dwóch doro­słych face­tów. Od niego usły­sza­łem: „Będziesz jeź­dził po całym świe­cie, będziesz robił nie­zwy­kłe rze­czy” – te słowa zadzia­łały jak paliwo, które pod­sy­cało moje marze­nia.

„Będziesz robił nie­zwy­kłe rze­czy” – usły­sza­łem, gdy jesz­cze nic nie było pewne

Nie wiem, skąd to wie­dział. Czy rozu­miał, czym jest potrzeba wyrwa­nia się w świat, skoro sam miał taką szansę? Nie wiem, wtedy ważne było dla mnie, że ktoś trak­tuje mnie poważ­nie i trzyma za mnie kciuki. Teraz wiem, że słowa dziadka się speł­niły – jeź­dzi­łem po świe­cie, poma­ga­łem w misjach huma­ni­tar­nych, wal­czy­łem z mię­dzy­na­ro­do­wym ter­ro­ry­zmem i, co naj­waż­niej­sze, rato­wa­łem ludz­kie życie. Wtedy jed­nak nic nie było oczy­wi­ste i nie mia­łem wiele poza swoim upo­rem. Nic z tego, co osią­gną­łem, nie stało się samo, nie można powie­dzieć, że mi się to „udało”. Osią­gną­łem to, bo byłem zde­ter­mi­no­wany, żeby zre­ali­zo­wać marze­nia.

„Będziesz jeź­dził po całym świe­cie” – te słowa też się spraw­dziły

Jed­nak praw­dzi­wym wojow­ni­kiem był dla mnie mój drugi dzia­dek – Adam. To on, mając zale­d­wie dwa­na­ście lat, potra­fił prze­ciw­sta­wić się nauczy­cie­lowi, który bił go linijką po rękach za to, że spóź­nił się kilka minut na lek­cję mate­ma­tyki. Dla­czego się spóź­nił? Bo na prze­rwie poszedł nakar­mić konie, żeby zja­dły, zanim kilka godzin póź­niej wróci ze szkoły i zaprzę­gnie je do pracy. Kiedy linijka pękła na jego ręku, a nauczy­ciel schy­lił się po następną, dzia­dek nasko­czył na niego i powa­lił go na zie­mię, nie pozwa­la­jąc na dal­sze bicie. Jako dwu­dzie­sto­letni męż­czy­zna na roz­kaz nie­miec­kiego pod­ofi­cera w zimie wkła­dał zboże do młoc­karni. Widział, że jego ręce z każdą chwilą są coraz bar­dziej prze­mar­z­nięte i dal­sza praca może się dla niego skoń­czyć ich ampu­ta­cją. Odmó­wił jej wyko­ny­wa­nia, cho­ciaż wie­dział, że może zgi­nąć, a mimo to się posta­wił. Przez następne pół roku leczył odmro­żone dło­nie okła­dami z kapu­sty. Pamię­tam, że już na zawsze zostały sine. Kiedy po woj­nie nastała w Pol­sce wła­dza ludowa, jako kułak, czyli wła­ści­ciel dużego gospo­dar­stwa rol­nego, tra­fił do lokal­nego aresztu śled­czego za to, że nie dostar­czył na czas zboża w obo­wiąz­ko­wym kon­tyn­gen­cie, mimo że jesz­cze było nie­doj­rzałe. Został aresz­to­wany, a kiedy do celi weszło dwóch funk­cjo­na­riu­szy Urzędu Bez­pie­czeń­stwa, strze­lił im pod nogi ze swo­jego pisto­letu. Tym­cza­sowo był komen­dan­tem Mili­cji Oby­wa­tel­skiej, stąd miał broń – i to praw­do­po­dob­nie ura­to­wało go przed cięż­kim pobi­ciem, ale też przed kon­se­kwen­cjami jego czynu. Wycią­gnął pisto­let, bo wie­dział, że wielu innych aresz­to­wanych nie wró­ciło już do domu, a ci, któ­rym się udało, mieli cięż­kie obra­że­nia. Na pamiątkę tych wyda­rzeń prze­cho­wy­wał jeden nabój.

Ze Zbójna na misje w Afga­ni­sta­nie

Z per­spek­tywy czasu widzę, jak bar­dzo wpły­nęły na mnie: postawa dziad­ków, roz­mowy, oso­bi­sty przy­kład, odwaga i kon­se­kwen­cja w podą­ża­niu do celu. Czy to jedyni wojow­nicy, jakich spo­tka­łem na swo­jej dro­dze? Oczy­wi­ście, że nie. Wiem też, że każdy tra­fia na swo­ich. Dla kogoś mogła to być nauczy­cielka wal­cząca wbrew całej szkole o ucznia, któ­remu nikt inny nie dawał szansy. Widzę też, że dla mło­dych ludzi wojow­ni­kami bywają też róż­nego rodzaju akty­wi­ści, któ­rzy nie są obo­jętni na dobro innych i naszej pla­nety.

Surowy kra­jo­braz potra­fił zachwy­cać

Przy­to­czy­łem przy­kłady, w któ­rych liczyły się bez­po­śred­nie star­cie, siła czy prze­waga. Jed­nak wojow­nik czy wojow­niczka ma przede wszyst­kim siłę psy­chiczną. To, co łączy takie osoby, to: odwaga, nie­za­leżne myśle­nie i kon­se­kwen­cja w dąże­niu do tego, co uwa­żają za ważne. Mogą być jak dro­go­wskazy, takimi dla mnie byli moi dziad­ko­wie. Wiem też, że każdy może stać się wojow­nikiem czy wojow­niczką w swoim świe­cie i dla sie­bie.

***

Gdzie Zbójno, a gdzie misje w Afga­ni­sta­nie czy szko­le­nia w eli­tar­nych ośrod­kach na róż­nych kon­ty­nen­tach? Jak do tego doszło? Wnio­sku­jąc z mojego doświad­cze­nia, mogę powie­dzieć, że na począ­tek warto nazwać swoje marze­nie. Gło­śno i wyraź­nie je wyar­ty­ku­ło­wać, a potem powta­rzać. W ten spo­sób oswaja się je i nadaje mu realny kształt, bo to, co nazwane, jest bar­dziej rze­czy­wi­ste. Cza­sem wymaga to odwagi, bo marze­nie jest śmiałe. Mówiąc gło­śno o swo­ich pra­gnie­niach, nie­raz nara­żamy się na kry­tykę czy na wyśmia­nie – można sobie wyobra­zić, co w Zbój­nie będą gadać o chło­paku, który mówi, że będzie koman­do­sem. Tym bar­dziej jed­nak trzeba o nich mówić, bo wtedy inni oswa­jają się z najbar­dziej nawet odważ­nymi pla­nami.

Trzeba mówić o swo­ich marze­niach także bli­skim i zna­jo­mym. Gdy mówisz o tym, do czego dążysz, ludzie mogą ci w tym pomóc. Może znają kogoś, kto przy­bliży cię do celu, może wie­dzą coś, co ci pomoże. Ktoś cię pod­wie­zie na szko­le­nie, ktoś inny pod­po­wie ci, jak coś zro­bić, albo zna kogoś, kto będzie w sta­nie ci pomóc. Nic takiego nie ma szansy się wyda­rzyć, kiedy trzy­masz marze­nie w sekre­cie.

Podobno liczba marzeń maleje wraz z wie­kiem. Może jest tak, że sami je cen­zu­ru­jemy i odrzu­camy te naj­bar­dziej fan­ta­styczne? A prze­cież bez czy­ichś marzeń o lata­niu nie byłoby samo­lo­tów. Nie wiem, czy każdy ma swoje „zdję­cie koman­dosa”, czyli impuls, który uru­cha­mia cały pro­ces. Może cza­sem je igno­ru­jemy? Pew­nie zda­rza się, że odkła­damy do szu­flady jako nie­re­alne. Ale czy chcesz patrzeć, jak twoje marze­nia więdną albo jak reali­zuje je ktoś inny? Stań się wojow­ni­kiem dla sie­bie, dla świata – w tej książce znaj­dziesz wszystko, co mnie ukształ­to­wało, abym stał się tym, kim jestem. Pamię­taj, że jeśli kon­se­kwent­nie podą­żasz swoją ścieżką, to nawet jeśli zda­rzy ci się z niej zbo­czyć, szybko wró­cisz na wła­ściwe tory.

Czy liczy się tylko wynik i osiągnięty cel?

Czy liczy się tylko wynik i osią­gnięty cel?

Psy bojowe w siłach spe­cjal­nych to poważna sprawa. Prze­ko­na­łem się o tym, gdy zaczy­na­łem two­rzyć Grupę Prze­wod­ni­ków Psów Bojo­wych w JW GROM. Byłem już wtedy doświad­czo­nym żoł­nie­rzem, ope­ra­to­rem GROM-u, ale pracę z psami zaczy­na­łem od zera. Tra­fi­łem do świa­to­wych spe­cja­li­stów, guru w tej dzie­dzi­nie, uczniów samego Boba Baileya, dyrek­tora pro­gramu szko­le­nia zwie­rząt Mary­narki Wojen­nej Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Poje­cha­łem do nich na farmę, która była zara­zem cen­trum szko­le­nio­wym. Gospo­da­rze i jed­no­cze­śnie nauczy­ciele oka­zali się bar­dzo sym­pa­tycz­nymi i gościn­nymi ludźmi, spę­dzi­li­śmy miły wie­czór przy kola­cji. Nie mogłem jed­nak docze­kać się roz­po­czę­cia nauki, zasta­na­wia­łem się, z jaką rasą będę pra­co­wał. Może bor­der col­lie, które słyną ze świet­nej współ­pracy z czło­wie­kiem? Może któ­ryś z owczar­ków? Już widzia­łem te mądre zwie­rzęta u swo­jego boku. Moi nauczy­ciele nie zdra­dzali jed­nak niczego. W końcu ruszy­li­śmy do wybie­gów. Mijamy mali­no­isy, owczarki nie­miec­kie, psy mniej­szych ras, ale wciąż nie ma moich uczniów. Idziemy dalej i dalej, a moje zacie­ka­wie­nie rośnie. Szko­le­niowcy mają poważne miny i nie pozwa­lają sobie na zbędne komen­ta­rze. W końcu sta­jemy przed jakąś klatką przy­krytą płachtą. „To są twoi ucznio­wie na naj­bliż­sze dwa tygo­dnie”, usły­sza­łem i płachta pod­je­chała w górę.

Przede mną stało stadko kur.

Jak się szkoli kury? Szybko.

Żeby nauczyć kurę cze­go­kol­wiek, trzeba bar­dzo szybko wyda­wać jej nagrodę za dobrze wyko­nane ćwi­cze­nie, dużo szyb­ciej niż psu. Czy wytre­no­wa­łem kury? Oczy­wi­ście. Czy kury nauczyły cze­goś mnie? Tak: sku­pie­nia i szyb­ko­ści.

To była bar­dzo dobra szkoła. Każ­dego dnia sze­dłem do moich pie­rza­stych pod­opiecz­nych i rusza­li­śmy z tre­nin­giem. Pole­gał on na tym, że kura miała dziob­nąć w sam śro­dek spe­cjal­nego kółka. Nie obok, nie w brzeg, ale dokład­nie w ciemną kropkę na środku. Miała to zro­bić w kon­kret­nej sekwen­cji, dzio­biąc w środki kilku kolej­nych kółek roz­ło­żo­nych na ziemi, od naj­dal­szego ode mnie do naj­bliż­szego, na dłu­go­ści około pół­tora metra. Nie brzmi jak wyzwa­nie? Pole­cam spró­bo­wać. Naj­pierw musia­łem nauczyć kury, że dziob­nię­cie w kółko ozna­cza dla nich przy­smak, ziarno, gdy jest dziob­nięte tam, gdzie trzeba. Za dzio­ba­nie po tek­tu­ro­wym brzegu dosta­wały po jed­nym zia­renku nagrody (w warian­cie zaawan­so­wa­nym – w ogóle), a za tra­fie­nie w sam śro­dek – wię­cej. Kury, tak się składa, łatwo się iry­tują. Kiedy dosta­wały mniej ziarna, niż ocze­ki­wały, sta­wały się roz­draż­nione i patrzyły na mnie z wyraźną zło­ścią. Ale dali­śmy radę – i kury, i ja. Osta­tecz­nie prze­cho­dziły od kółka do kółka dokład­nie tak jak trzeba.

To był jeden z pierw­szych eta­pów na dro­dze do stwo­rze­nia Grupy Prze­wod­ni­ków Psów Bojo­wych. Bez kur nie byłoby mali­no­isów. Co jed­nak nie ozna­cza, że wprost z zagrody dla kur­cząt tra­fi­łem na wybieg dla doro­słych psów. Nie. Po dro­dze był jesz­cze wybieg dla szcze­niąt. Bystre, śliczne malu­chy – uro­cze. Co może pójść nie tak?

A jed­nak był pewien haczyk. Szcze­nię ma mnó­stwo ener­gii, do tego mali­no­isy od małego są uparte i nie­sa­mo­wi­cie aktywne. Mają zęby ostre jak igły i nie wahają się ich uży­wać. Zabawa z pie­skami miała pole­gać tylko na szar­pa­niu się nie­wielką szmatką. Poza mną i psia­kiem w beto­no­wym pomiesz­cze­niu nie było nic, co mogłoby odcią­gnąć jego uwagę. Jeden szcze­niak i jeden czło­wiek – to nie brzmi groź­nie. Ale jeden czło­wiek i co kilka minut kolejny świeży, nie­zmę­czony szcze­niak bez prze­rwy przez kilka godzin – to już robi róż­nicę. Ich był legion, a ja jeden. Po kilku godzi­nach popa­dłem w rodzaj transu. Cały czas tkwi­łem w nie­wy­god­nej, pochy­lo­nej pozy­cji, mia­łem dło­nie pokłute zębami ostrymi jak szpilki, krwa­wiące z dzie­sią­tek bole­snych ranek. To wszystko przy­po­mi­nało chiń­ską tor­turę.

Pies w śmi­głowcu? To efekt dłu­giej pracy (fot. Michał Niwicz)

Każ­dego kolej­nego dnia było gorzej, bo dło­nie były coraz bar­dziej pora­nione i opuch­nięte, wda­wały się zaka­że­nia. Byłem obo­lały i znu­żony już na star­cie, a do pomiesz­cze­nia, w któ­rym prze­by­wa­łem, co chwilę tra­fiał następny aktywny szcze­niak, z nie­spo­żytą ener­gią i upo­rem. Tak upły­nęło kilka bar­dzo dłu­gich i bar­dzo wyczer­pu­ją­cych dni. Ale dopiero po tym eta­pie, który wyma­gał cier­pli­wo­ści, pomy­sło­wo­ści i fizycz­nej wytrzy­ma­ło­ści, po tym swo­istym teście na nie­złom­ność mogłem ruszyć dalej – do pracy ze star­szymi psami. Gdy­bym był nasta­wiony tylko na osta­teczny cel, czyli stwo­rze­nie Grupy Prze­wod­ni­ków Psów Bojo­wych, te nużące etapy pośred­nie byłyby czy­stym kosz­ma­rem. Jed­nak wie­dząc, że to część pro­cesu, mogłem każ­demu z nich poświę­cić pełną uwagę i sku­pie­nie, z pożyt­kiem dla tego, co final­nie chcia­łem osią­gnąć.

To powta­rzało się nie tylko na każ­dym eta­pie szko­le­nia mnie jako prze­wod­nika psów, ale też w samym tre­ningu psów. Żeby nauczyć psa pożą­da­nych zacho­wań, potrzebny jest pro­ces, sekwen­cja, w któ­rej poszcze­gólne ele­menty są nie­zbędne. Weźmy jako przy­kład naucze­nie psa wsia­da­nia bez obaw do śmi­głowca, z czym cza­sem i ludzie mają pro­blem. Nic dziw­nego, bo ta maszyna budzi respekt. Można od razu zacią­gnąć psa siłą do śmi­głowca z wiru­ją­cymi ciężko łopa­tami, ale oczy­wi­ście nie przy­nie­sie to niczego dobrego. Należy naukę roz­ło­żyć na etapy. Od kuchni, czyli jak ćwi­czy­li­śmy w naj­lep­szej jed­no­stce tego typu na świe­cie, o któ­rej jesz­cze napi­szę wię­cej, wygląda to mniej wię­cej tak.

1. Zaczy­namy od zabawy – pies musi koja­rzyć miej­sce z czymś przy­jem­nym. Bawimy się z nim piłeczką teni­sową w oko­licy WYŁĄ­CZO­NEGO śmi­głowca. Czyli jest faj­nie, nic szcze­gól­nego się nie dzieje, choć sama maszyna może budzić w psie pewien nie­po­kój.

2. Pierw­sze wej­ście: wcho­dzimy do śmi­głowca, wyko­nu­jemy w nim pro­ste ćwi­cze­nia. Wycho­dzimy. Co ważne, pies zawsze ma kaga­niec, co jest dla niego dodat­kowo stre­su­jące. Kaga­niec jest obo­wiąz­kowy – gdyby pies z jakie­go­kol­wiek powodu ugryzł pilota, ozna­cza­łoby to kata­strofę dla wszyst­kich.

I tu mała dygre­sja. Wyjąt­kiem od tej reguły był owcza­rek bel­gij­ski Diego – nie­sa­mo­wity pies szefa K91 z jed­nostki, w któ­rej byli­śmy gośćmi. On jako jedyny latał bez kagańca, a pod­czas lotu jak rasowy żoł­nierz patrzył w dół i wypa­try­wał miej­sca lądo­wa­nia.

3. Włą­czamy rotory na wol­nych obro­tach i powta­rzamy wej­ście do śmi­głowca i pro­ste ćwi­cze­nia. Brzmi nie­win­nie, ale czy wie­cie, co się dzieje, kiedy śmi­gło­wiec odpala? To przede wszyst­kim hałas, war­kot i wizg, nie­przy­jemny nie tylko dla naszych uszu. Dla psa sytu­acja jest jesz­cze bar­dziej stre­su­jąca, a prze­cież dźwięki to nie wszystko. To są potężne maszyny i gdy łopaty zaczy­nają się krę­cić, z ziemi pod­ry­wają się tumany pia­chu i kurzu, które wirują wokół. W tym wszyst­kim pies musi pozo­stać sku­piony na opie­ku­nie i na swoim zada­niu. To trudne.

4. Kolejne wej­ście: śmi­gło­wiec przy­spie­sza pracę łopat – wirują szyb­ciej. Jesz­cze wię­cej wszyst­kiego: hałasu, ruchu i tym samym psich emo­cji. Dla­tego po każ­dym eta­pie szko­le­nia przy­cho­dzi czas na zabawę z psem, rzu­ca­nie mu konga. To go odstre­so­wuje i uczy, że po zada­niu czeka nagroda.

Ale nie zawsze ten stres musi być aż tak silny. Pamię­tam, że kiedy pierw­szy raz włą­czy­li­śmy wir­niki z jed­nym z naszych psów na pokła­dzie, ten nie tyle się bar­dzo zestre­so­wał, ile raczej zain­te­re­so­wał nową sytu­acją, i roz­glą­dał się po pokła­dzie.

5. Wresz­cie krótki lot, a potem kolejne i kolejne, cza­sem do znu­dze­nia i psa, i prze­wod­nika. Ale dzięki temu pies się przy­zwy­czaja do sytu­acji.

6. Co jesz­cze? Dokła­damy kolejne ele­menty, czyli wyj­ście ze śmi­głowca, wej­ście do budynku. Następ­nie zjazdy na linach, tak zwa­nych szyb­kich. To nie jest pro­ste nawet bez psa – docho­dzą podmu­chy wia­tru spod roto­rów, lina się koły­sze, są emo­cje. Miej­scowi instruk­to­rzy poka­zali nam nie­zły spo­sób zjazdu bez gru­bych ręka­wic, za to z wyko­rzy­sta­niem cień­szych i wygod­niej­szych ręka­wic tak­tycz­nych. Dzięki temu zjazdy na linach, które i tak bar­dzo lubi­łem, stały się jesz­cze lep­sze.

7. Ćwi­czymy wej­ście do budynku po raz kolejny i kolejny, aż cała sekwen­cja: podej­ście, lot, wyj­ście/zjazd, wej­ście do budynku, sta­nie się psu znana.

8. Po każ­dej takiej naj­trud­niej­szej dla psa sesji jest też naj­lep­sza nagroda. Po wyj­ściu ze śmi­głowca na psa czeka pozo­rant, na któ­rym zwie­rzę może wyła­do­wać swoje emo­cje. Pozo­rant to osoba ubrana w spe­cjalny kom­bi­ne­zon, który umoż­li­wia psu gry­zie­nie, a jed­no­cze­śnie chroni samego pozo­ranta. Po takich wyma­ga­ją­cych sesjach ważny jest też spa­cer z opie­ku­nem.

Natu­ral­nie każdy z kro­ków powta­rzany jest wie­lo­krot­nie. W pracy z psami trzeba przejść kolejne etapy mozol­nej nauki. Niczego tu nie przy­spie­szymy. Nie da się pójść na skróty. Jedyna moż­li­wość to robić to, co w danym cza­sie jest do zro­bie­nia.

Przy­go­to­wa­nie do pracy z psami, potem dzia­ła­nie z nimi to przy­kład, lecz to samo mogę powie­dzieć o całej mojej dro­dze. Chcia­łem zostać koman­do­sem. Ale prze­cież nie mogłem zgło­sić się od razu do eli­tar­nej jed­nostki i zło­żyć poda­nia o przy­ję­cie. Nie wyko­na­łem od razu skoku przez naj­wy­żej usta­wioną poprzeczkę – to był pro­ces. Zaczął się od marze­nia, ale potem musiały poja­wić się kon­kretne kroki do jego reali­za­cji. Na począ­tek pomy­śla­łem, że powi­nie­nem zadbać o kon­dy­cję i siłę, ale też chcia­łem uczyć się sztuki walki (i to nie na pię­ści za szkołą, to mia­łem na wycią­gnię­cie ręki). Łatwo się domy­ślić, że w Zbój­nie i jego oko­li­cach nie było wiel­kiego wyboru klu­bów spor­to­wych – mogłem zapi­sać się do lokal­nej sek­cji karate, albo… karate. Wybra­łem więc karate tsu­nami, czyli „powra­ca­jąca fala”, styl walki opra­co­wany w Pol­sce przez praw­nika Ryszarda Murata pod koniec lat sie­dem­dzie­sią­tych.

Zaję­cia odby­wały się w Lip­nie, mia­steczku, w któ­rym cho­dzi­łem do szkoły śred­niej, odda­lo­nym od Zbójna o dwa­dzie­ścia kilo­me­trów. Mogłem się na nie zapi­sać jedy­nie teo­re­tycz­nie, bo rodzice nie widzieli potrzeby, żeby pła­cić za takie fana­be­rie. Na szczę­ście dzia­dek Adam chęt­nie wspie­rał wnuka. On też nie bar­dzo rozu­miał, po co mi to całe „kara­to­wa­nie”, ale widział, że mi zależy. Nie­mal w kon­spi­ra­cji, z boku i bez zbęd­nego afi­szo­wa­nia się z tym przed rodzi­cami dawał mi pie­nią­dze na zaję­cia. Dzięki temu mogłem zro­bić pierw­szy krok i zacząć ćwi­czyć. Tre­ningi odby­wały się w sali gim­na­stycz­nej liceum ogól­no­kształ­cą­cego w Lip­nie. Wyglą­dało to tak, że po szkole wra­ca­łem auto­bu­sem do domu około czter­dzie­stu pię­ciu minut, następ­nie szybko coś jadłem i bie­głem do auto­busu, żeby doje­chać na tre­ning, po czym ostat­nim auto­bu­sem wra­ca­łem do domu około dzie­wią­tej wie­czo­rem. Ci, któ­rzy pamię­tają koniec lat osiem­dzie­sią­tych i począ­tek lat dzie­więć­dzie­sią­tych, wie­dzą, że to był czas popu­lar­no­ści fil­mów z Bruce’em Lee i o wojow­ni­kach ninja. Kto nie chciał wal­czyć jak mistrz z klasz­toru Sza­olin? Ja chcia­łem.

Tym­cza­sem godziny żmud­nych ćwi­czeń były mało pory­wa­jące, zamiast eks­cy­tu­ją­cych tech­nik walki – powta­rzalne sekwen­cje ruchów ćwi­czo­nych raz za razem. Choć była to ważna lek­cja sza­cunku wobec prze­ciw­nika i zasad, to karate nie dawało mi satys­fak­cji. Żmudne ćwi­cze­nia, stałe sekwen­cje, nie­na­tu­ralne ruchy, oso­bo­wość tre­nera – to wszystko mnie znie­chę­cało, więc jak tylko nada­rzyła się oka­zja, zmie­ni­łem zaję­cia na viet vo dao. Viet vo dao to sta­ro­żytna sztuka walki pocho­dząca z Wiet­namu, która wyko­rzy­stuje tech­niki takie jak: ude­rze­nia, kop­nię­cia, dźwi­gnie, rzuty, pod­cię­cia, dusze­nia i tech­niki zapa­śni­cze, czyli wszytko to, co jest istotne w real­nej walce. Na filo­zo­fię viet vo dao skła­dają się ele­menty z trzech sys­te­mów filo­zo­ficz­nych: kon­fu­cja­ni­zmu, bud­dy­zmu, a także tao­izmu. Tre­nu­jący tę sztukę walki kie­rują się dewizą: „Być sil­nym, aby być poży­tecz­nym”. I wła­śnie tego potrze­bo­wa­łem w tam­tym cza­sie.

Koń­cząc szkołę śred­nią, zdo­by­łem już pierw­sze szlify w sztuce walki, ode­bra­łem też lek­cję sys­te­ma­tycz­no­ści dzięki regu­lar­nym tre­nin­gom. Dzięki temu, kiedy robi­łem drugi ważny krok na wybra­nej dro­dze, czyli zda­wa­łem do szkoły woj­sko­wej, byłem już tro­chę do przodu. Szkoła ozna­czała cał­kiem nowe wyzwa­nia i masę nowych rze­czy do ogar­nię­cia. Teo­ria i prak­tyka, mnó­stwo wysiłku fizycz­nego, dużo wie­dzy i sporo nowych umie­jęt­no­ści – bar­dzo kon­kret­nych umie­jęt­no­ści, więc w dal­szej kolej­no­ści przy­szedł czas na siły spe­cjalne. To już było coś – jed­nostka eli­tarna, a po pew­nym cza­sie moż­li­wość wyjazdu na mię­dzy­na­ro­dowe ope­ra­cje popu­lar­nie nazy­wane misjami. Byłem w miej­scu, o któ­rym marzy­łem. To był kamień milowy na mojej dro­dze, dotar­łem do niego i czu­łem ogromną satys­fak­cję. Ale też byłem świet­nie przy­go­to­wany, żeby ruszyć dalej. Nie umia­łem jesz­cze tego dobrze nazwać, jed­nak podo­bał mi się tryb, w któ­rym byłem: posze­rza­nie swo­ich moż­li­wo­ści, stałe par­cie naprzód. W tym momen­cie wie­dzia­łem już, że każdy z eta­pów dawał mi kom­pe­ten­cje, które mogłem wyko­rzy­stać w kolej­nym. Dzięki temu prze­sze­dłem mor­der­czą selek­cję do JW GROM. Czy da się wejść na K2 bez tre­nin­gów i akli­ma­ty­za­cji? Można pró­bo­wać. Może nawet się uda. Ale taki wyczyn pozo­sta­nie… jed­no­ra­zowy. Będą dyplom na ścia­nie i chwała, która szybko prze­brzmi, jeśli nie będzie kolej­nego potwier­dze­nia tego, że jest się świet­nym wspi­na­czem, podej­mu­ją­cym nowe wyzwa­nia. Dla­tego sta­wiam na pro­ces, coś, co dzieje się stale. Szczyty osią­gamy od czasu do czasu, a żyjemy każ­dego dnia i prze­cież nie cho­dzi o to, żeby igno­ro­wać codzien­ność i prze­ska­ki­wać od celu do celu. Jak w górach – nie idziesz na szczyt tylko po to, by zoba­czyć widok z wierz­chołka, ale ważne jest, co się widzi i czuje po dro­dze. Trzeba też dać sobie czas, by odpo­cząć i nacie­szyć się każ­dym suk­ce­sem, nawet drob­nym, bo to one nas budują i dają napęd do dal­szego dzia­ła­nia.

Szko­le­nie psów bojo­wych uczy cier­pli­wo­ści, za to efekty są spek­ta­ku­larne

Droga – to na niej zdo­bywa się doświad­cze­nia i to pod­czas jej poko­ny­wa­nia zacho­dzi naj­waż­niej­sza zmiana.

Firma Ideo jest jedną z naj­bar­dziej inno­wa­cyj­nych na świe­cie, to w niej poja­wił się na przy­kład pomysł na myszkę kom­pu­te­rową. O jej sile sta­nowi sta­wia­nie na pro­ces docho­dze­nia do nowa­tor­skich roz­wią­zań (w tym przy­zwo­le­nie na oka­zjo­nalne porażki). Dzia­ła­nie firmy to jeden z bar­dzo dobrych przy­kładów korzy­ści wyni­ka­ją­cych ze świa­do­mego nasta­wie­nia na pro­ces. W pew­nej szkole śred­niej w Chi­cago zro­biono eks­pe­ry­ment. Ucznio­wie musieli ukoń­czyć pewną liczbę kur­sów. Gdy nie zali­czali, zamiast komu­ni­katu: „Nie­za­li­czone” dosta­wali komu­ni­kat: „Jesz­cze nie”. Czyli zamiast być oce­nia­nymi za (nega­tywny) wynik („Nie dałem rady”), dosta­wali infor­ma­cję: „Jestem na dro­dze do celu, ale muszę jesz­cze popra­co­wać”. Coraz wię­cej osób zaj­mu­ją­cych się edu­ka­cją widzi, że to jest spo­sób na sku­pie­nie się na pro­cesie ucze­nia się, a nie sztywno oce­nia­nych rezul­ta­tach. „Jesz­cze nie” daje więk­szą pew­ność sie­bie i umac­nia wytrwa­łość.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. K9 to powszech­nie uży­wane okre­śle­nie służ­bo­wych psów pra­cu­ją­cych. [wróć]