Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ania powraca do Avonlea, by uczyć w tamtejszej szkole. Szybko okazuje się jednak, że praca nauczyciela to prawdziwe wyzwanie. Świeże upieczona nauczycielka będzie musiała zaskarbić sobie sympatii podopiecznych - a są wśród nich urwisy, złośliwcy i fajtłapy... Na szczęście zdarzają się i bratnie dusze. Ania nawiązuje nowe przyjaźnie, popada w nowe tarapaty i zaczyna zdawać sobie sprawę, że coraz bardziej zależy jej na pewnym chłopaku...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Było piękne sierpniowe popołudnie. Na czerwonym, kamiennym progu siedziała Ania – smukłe dziewczę lat szesnastu i pół, o poważnych szarych oczach i rudych włosach, zwanych przez życzliwe koleżanki kasztanowatymi.
Właśnie miała zamiar przetłumaczyć kilkanaście wierszy Wergiliusza. Sierpniowe popołudnie, kiedy błękitne mgły okalają wzgórza pokryte zbożem, lekki wietrzyk szepce tajemniczo wśród topoli, a szkarłat maków płonie na tle ciemnego gąszczu młodych świerków, skłaniało jednak bardziej do marzeń niż do studiów nad martwym językiem.
Wkrótce więc zapomniany Wergiliusz zsunął się na ziemię, Ania zaś, z głową wspartą na splecionych dłoniach i wzrokiem utkwionym we wspaniałą masę obłoków kłębiących się jak wielka biała góra nad domem pana Harrisona, odeszła daleko od spraw codziennego życia przenosząc się do świata, w którym pewna kierowniczka szkoły dokonywała cudów, kształtując losy przyszłych mężów stanu, wpajając wzniosłe ideały w młodociane umysły i serca.
Co prawda, jeśli trzeźwo spojrzeć na rzeczy – co, należy przyznać, Ani zdarzało się rzadko – mało było prawdopodobne, żeby w szkole w Avonlea znalazło się wiele obiecującego materiału na przyszłych sławnych ludzi. Trudno jednak przewidzieć, co może się stać, jeśli nauczycielka użyje całego swego wpływu. Ania była jednak optymistycznie nastawiona: wiele można zdziałać, jeżeli się będzie odpowiednio postępować.
W tej chwili w wyobraźni widziała siebie za lat czterdzieści w towarzystwie jakiejś sławy. Ta znakomita osobistość pochylała się nad pomarszczoną ręką swej dawnej nauczycielki, zapewniając, że to ona pierwsza wznieciła w dzisiejszym prezydencie czy rektorze wygórowane ambicje i że naukom, wpajanym ongiś wychowankom szkoły w Avonlea, zawdzięczał on całe powodzenie swego życia... Te miłe marzenia przerwane zostały nagle w sposób wyjątkowo przykry.
Na drodze ukazała się pędząca jałówka, a w kilka sekund potem zjawił się pan Harrison, jeżeli „zjawił się” nie jest zbyt łagodnym określeniem jego sposobu wtargnięcia w podwórze. Przeskoczył płot, nie czekając na otwarcie furtki, i groźnie mierzył wzrokiem Anię, która, zerwawszy się na równe nogi, spoglądała na niego oszołomiona. Pan Harrison był od niedawna ich sąsiadem i Ania znała go tylko z widzenia. Wczesną wiosną Robert Bell sprzedał swoją posiadłość, graniczącą z folwarczkiem Cuthbertów, i przeniósł się do Charlottetown. O obecnym właścicielu wiedziano tylko, że nazywa się Harrison i pochodzi z Nowego Brunświku. Zanim jednak minął miesiąc, przybysz zyskał w Avonlea opinię oryginała... „Dziwadło” – zwykła mawiać Małgorzata Linde. Pani Małgorzata lubiła prawdę rżnąć w oczy – pamiętają to zapewne dobrze nasi czytelnicy.
Pan Harrrison różnił się niewątpliwie od innych, a to jest przecież charakterystyczną cechą „dziwadeł”. Sam zajmował się gospodarstwem i publicznie oświadczał, że nie życzy sobie zwariowanych bab w obrębie swej siedziby. Avonleaski świat kobiecy mścił się na nim za to, rozgłaszając złośliwe plotki o jego gospodarce i prowadzeniu kuchni. Janek Carter z Białych Piasków, przyjęty przez niego do pomocy, był właśnie źródłem tych nieprawdopodobnych opowieści. Jego chlebodawca nie uznawał na przykład stałych godzin posiłku: będąc głodnym, „przegryzał coś niecoś”; jeżeli Janka nie było wtedy w pobliżu, nie dostawał jedzenia i musiał czekać chwili, gdy znowu głód dokuczy staremu dziwakowi. Janek z żałością stwierdzał, iż zagłodziłby się na śmierć, gdyby nie okoliczność, że podjadał sobie w niedzielę, którą spędzał w domu, a w poniedziałek zabierał koszyk zapasów, troskliwie przygotowanych przez matkę. Zmywanie statków odbywało się w tym wariackim domu jedynie w dżdżyste dni niedzielne; gospodarz zabierał się wtedy zamaszyście do pracy, zmywał wszystkie naczynia w beczce z wodą deszczową, po czym pozwalał im obsychać na powietrzu.
Poza tym, pan Harrison był „twardym” człowiekiem. Odmówił składki na pensję pastora Allana, tłumacząc, iż nie zwykł kupować kota w worku; przede wszystkim musi się przekonać, ile korzyści materialnych uzyska z kazań pastorskich; kiedy zaś pani Linde zjawiła się u niego, prosząc znowu o datek na cele misjonarskie (przy sposobności pragnęła obejrzeć wnętrze domu), oświadczył ironicznie, że wśród starych kumoszek Avonlea jest więcej poganek niż gdziekolwiek na świecie, a on chętnie przyczyni się do utworzenia misji, która by je nawracała. Pani Linde wyszła oburzona; opowiadała potem, że to łaska boska, iż pani Bell leży w grobie, bo przecież serce musiałoby jej pęknąć na widok stanu gospodarstwa, które ongiś stanowiło jej słuszną chlubę.
– Ona szorowała podłogę w kuchni co drugi dzień – mówiła zirytowana do Maryli. – A teraz! Musiałam unieść spódnicę, wchodząc w progi tego domu.
Na domiar złego, pan Harrison chował papugę – Imbirka. Dotychczas nikt w Avonlea nie trzymał papug, więc było to rzeczą co najmniej gorszącą. I co za papugę! Jeśli wierzyć słowom Janka, nie znalazłoby się na świecie drugiego tak ordynarnego ptaka. Imbirek klął strasznie! Pani Carter odebrałaby już dawno Janka ze służby... ale to niełatwo znaleźć posadę dla chłopca! Któregoś dnia, gdy Janek pochylił się zbytnio nad klatką, Imbirek zdrapał mu z szyi kawał skóry, pani Carter pokazywała każdemu tę bliznę, gdy biedny dzieciak wracał, na niedzielę do domu.
Wszystkie te opowiadania odżyły w umyśle Ani, gdy pan Harrison stanął przed nią, oniemiały z gniewu. Nawet w chwilach najlepszego humoru nie mógł uchodzić za przystojnego mężczyznę: niski, tęgi i łysy. Ale teraz ta purpurowa ze złości twarz, z oczami prawie wyskakującymi z orbit, wydała się Ani najbrzydsza w świecie.
Nagle pan Harrison odzyskał głos.
– Nie pozwolę dłużej na to! – wykrztusił. – Ani dnia dłużej, słyszy panna? Jak mi Bóg miły, zdarza się to po raz trzeci... po raz trzeci, moja panno! Ostrzegałem ciotkę panny, żeby się to więcej nie powtórzyło. Nie dopilnowała... znów ta sama historia. Chciałbym wiedzieć, co sobie myśli właściwie ta osoba! Po to tu przychodzę, moja panno!
– Może mi pan zechce wytłumaczyć, co się stało? – spytała Ania, z miną pełną godności. Ostatnimi czasy usiłowała często przybierać taką postawę, która później może jej się przydać w szkole. Na wściekłym z gniewu panu Harrisonie nie uczyniła jednak wrażenia.
– Co się stało? Jak mi Bóg miły, dość złego, moja panno! Przed chwilą zdybałem jałówkę twojej ciotki w moim owsie. Zapowiedziałem ciotce, żeby to się więcej nie zdarzyło. Ale ona nic sobie z tego nie robi. Gdzie jest twoja ciotka, moja panno? Chcę się z nią zobaczyć i powiedzieć, co o tym myślę... powiedzieć jej, co o tym myśli J.A. Harrison!
– Jeśli pan mówi o Maryli Cuthbert, nie jest ona wcale moją ciotką. Pojechała do Grafionu w odwiedziny do ciężko chorej krewnej – rzekła Ania tonem pełnym wzrastającej godności. – Bardzo mi przykro, że moja krowa weszła w pańskie zboże... Jest to moja krowa, nie panny Cuthbert. Trzy lata temu kupił ją Mateusz od pana Bella, jako małe cielątko. Ofiarował mi je na własność.
– Przykro, moja panno? To mnie mało obchodzi. Pójdź lepiej przekonać się, jaką szkodę wyrządziło to bydlę w moim owsie... podeptało je wszerz i wzdłuż, moja panno!
– Bardzo mi przykro – powtórzyła Ania z naciskiem. – Być może jednak, gdyby pański płot był w lepszym stanie, Krasuli nie udałoby się wejść w owies. Przecież to pańska część płotu oddziela nasze pastwisko od pańskiego owsa, a właśnie wczoraj zauważyłam, że nie jest on w dobrym stanie.
– Mój płot jest w wielkim porządku – wybuchnął pan Harrison, rozjątrzony jeszcze bardziej tym przeniesieniem walki na teren nieprzyjacielski – ale nawet mury więzienne nie powstrzymałyby tego wcielonego czorta! A tobie, ruda wiewiórko, poradziłbym, żebyś raczej pilnowała swojej krowy, która niszczy zboże obcych ludzi. Byłoby to odpowiedniejsze zajęcie niż czytanie romansów – dodał, groźnie spoglądając na niewinną okładkę Wergiliusza leżącego u stóp Ani.
W tej chwili czerwone były nie tylko włosy Ani.
– Wolę mieć rude włosy niż tylko parę kosmyków koło uszu – odparła.
Strzał trafił; pan Harrison był bowiem bardzo wrażliwy, gdy chodziło o jego łysą czaszkę. Gniew dławił go, więc tylko dzikim wzrokiem przeszywał Anię, która, opanowawszy się, wyzyskiwała swą przewagę.
– Mogę mieć względy dla pana, panie Harrison. Mam bujną wyobraźnię, więc łatwo mi wyobrazić sobie, co pan czuł, widząc cudzą krowę w swoim owsie. Dlatego nie żywię do pana urazy za to, co mi pan powiedział. Przyrzekam, że Krasula nigdy już nie wtargnie na pańskie pole, nigdy, daję panu słowo honoru!
– Dobrze, pamiętaj panna, żeby się to więcej nie przytrafiło – odburknął pan Harrison trochę łagodniejszym tonem. Odszedł jednak wściekły, czego dowodem były dochodzące jeszcze z oddali gniewne pomruki.
Wstrząśnięta do głębi Ania przebiegła podwórze, żeby zamknąć niesforną Krasulę w zagrodzie.
Stąd się już nie wydostanie, chyba że wyrwie płot – pomyślała. Teraz zachowuje się zupełnie spokojnie; mam nadzieję, że ta uczta w owsie nie pójdzie jej na zdrowie. Żałuję, że nie sprzedałam jej panu Shearerowi, gdy mnie nagabywał o to w zeszłym tygodniu. Teraz przekonałam się, że pan Harrison jest awanturnikiem, a już na pewno nie ma w nim nic z pokrewnej duszy.
Gdy Maryla wróciła do domu, Ania pobiegła przygotować herbatę. Przy podwieczorku omawiały sprawę Krasuli.
– Ach, oby to już było po sprzedaży! – mówiła Maryla. – Jakaż to odpowiedzialność mieć tyle bydła koło domu, gdy pastuchem jest taki Marcin, na którym nie można polegać. Miał już wrócić wczoraj wieczorem z pogrzebu ciotki. Przyrzekł solennie, że się nie spóźni, jeżeli go zwolnię na cały dzień. Doprawdy, nie wiem, ile on ma tych ciotek! Służy u nas od roku, a oto już czwarta umiera. Wdzięczna będę niebu, gdy zbiory się skończą i pan Barry obejmie gospodarstwo. Krasula musi pozostać w zamknięciu do chwili powrotu Marcina; wtedy przeprowadzimy ją na tylne pastwisko, gdzie trzeba będzie wyreperować płoty. Ach! tyle kłopotów na świecie. Biedna Maria Keith jest umierająca i nie mam pojęcia, co się stanie z jej dwojgiem dzieci. Ma wprawdzie brata w Kolumbii, do którego pisała, lecz do tej chwili nie otrzymała ani słowa odpowiedzi.
– Co to za dzieci? W jakim wieku?
– Mają siódmy rok... bliźnięta.
– O, ja zawsze przepadałam za bliźniętami, od czasu gdy pani Hammond miała ich tyle – zawołała Ania żywo. – Czy są ładne?
– Boże miły, trudno osądzić, były takie brudne. Wyobraź sobie, Tadzio zagniatał ciasto z błota, gdy Tola pobiegła wezwać go do matki. Mała popłakała się, gdyż ten urwis wepchnął ją w największą kałużę, a dla przekonania jej, że nie ma powodu do płaczu, sam także wskoczył w błoto i zaczął się w nim tarzać. Maria twierdzi, że Tola jest bardzo dobrym dzieckiem, za to Tadzio zawsze rozrabia. Co prawda, nikt go nie wychowywał, stracił ojca, gdy był niemowlęciem, a Maria prawie ciągle choruje.
– Żal mi zawsze dzieci, których nie miał kto wychowywać – rzekła Ania poważnie. – Mnie też brak było opiekunów, dopóki nie dostałam się do was. Sądzę jednak, że przecież zajmie się nimi ich wuj. A jaką krewną Maryli jest właściwie pani Keith?
– Maria? Żadną. To jej mąż... jej mąż był naszym dalekim kuzynem! Spójrz tylko, pani Linde nadchodzi. Zapewne ciekawa jest nowin o Marii.
– Nie opowiadaj jej aby o awanturze z panem Harrisonem i Krasulą – błagała Ania.
– Bądź spokojna! – przyrzekła Maryla.
Lecz obietnica ta okazała się zbyteczna, gdyż pani Linde, zaledwie zdążyła wygodnie zasiąść, odezwała się:
– Wracając dziś z Carmody do domu, widziałam, jak pan Harrison wyganiał waszą Krasulę ze swego owsa. Wydawał mi się wściekły. Czy zrobił awanturę?
Ania ukradkiem zamieniła z Marylą ubawione spojrzenie. Zaiste, mało co w Avonlea mogło ujść czujnego oka pani Linde. Właśnie dziś rano Ania zawyrokowała:
– Jeśli wejdziesz do swego pokoju nawet o północy, zaryglujesz drzwi, pospuszczasz rolety i kichniesz, to z pewnością nazajutrz pani Linde zapyta cię o twój katar.
– Prawdopodobnie – odpowiedziała Maryla, zwracając się do pani Linde. – Pojechałam do Grafionu, więc tylko na Ani skupiła się jego złość.
– Wydał mi się bardzo niemiłą osobą – oświadczyła Ania z urazą.
– Nigdy nie wygłosiłaś trafniejszego zdania – rzekła pani Małgorzata uroczyście. – Ja od razu przewidziałam awantury, gdy Robert Bell sprzedawał swój folwark obywatelowi Nowego Brunświku, ot co! Nie wiem, do czego dojdzie wreszcie w Avonlea, jeśli tylu obcych tu osiądzie. Wkrótce nie będzie można bezpiecznie spać we własnym łóżku.
– A jacyż to nowi przybysze sprowadzają się jeszcze do nas? – spytała Maryla.
– Czy nie słyszeliście o tym? Przede wszystkim jakaś rodzina Donnellów wynajęła stary dom Piotra Sloane’a. Piotr oddał Donnellowi zarząd młyna. Pochodzą ze Wschodu i nikt ich nie zna. Następnie rodzina tych nędzarzy przenosi się z Białych Piasków tutaj i będzie jedynie ciężarem dla gminy. On jest suchotnikiem; gdy zaś nie choruje, kradnie... a jego żona to niedojda, która nie potrafi wziąć się do niczego. Wyobraźcie sobie, że zmywa statki na siedząco! Dalej, Grzegorzowa Pay wzięła na wychowanie bratanka swego męża, sierotę Antosia. Ma on uczęszczać do twojej szkoły, Aniu, więc możesz oczekiwać niejednej awanturki, ot co! I jeszcze jeden obcy uczeń! Jaś Irving przybywa ze Stanów Zjednoczonych, aby zamieszkać u babki. Pamiętasz jego ojca, Marylu, Stefana Irwinga, który zdradził Lawendę Lewis z Grafionu?
– Ależ jej nie zdradził! Posprzeczali się tylko... myślę, że wina była obustronna.
– Mniejsza z tym. Bądź co bądź nie ożenił się z nią, a ona od tego czasu strasznie zdziwaczała, jak powiadają. Mieszka samotnie w tym kamiennym domku, który nazwała „Chatką Ech”. Stefan zaś wywędrował do Stanów, zawarł spółkę ze swym wujem i ożenił się z Amerykanką. Od tego czasu nie zawitał nigdy do Kanady, tylko matka odwiedzała go parokrotnie. Przed dwoma laty odumarła go żona, więc teraz przysyła swego malca na naukę do babki. Chłopiec ma lat dziesięć i wątpię, czy będzie z niego miły uczeń. Nigdy nie można ręczyć za tych Amerykanów.
Pani Linde spoglądała nieufnie na wszystkich, którzy mieli nieszczęście urodzić się lub wychować gdziekolwiek poza granicami Wyspy Księcia Edwarda. Mogli to być porządni ludzie, zapewne, ale słuszniej było mieć się wobec nich na ostrożności. A już specjalną niechęć żywiła do Amerykanów z tego powodu, że pewien nieuczciwy chlebodawca oszukał w swoim czasie na dziesięć dolarów jej męża, gdy pracował w Bostonie. Za to oszustwo pani Małgorzata czyniła odpowiedzialne całe Stany Zjednoczone i żadne moce, niebieskie ani piekielne, nie przekonałyby jej, że nie ma słuszności.
– Trochę obcego żywiołu nie zaszkodzi szkole w Avonlea – zauważyła Maryla sucho – a jeśli ten chłopczyk jest choć odrobinę podobny do swego ojca, musi być bardzo miły. Stefan Irwing był najsympatyczniejszym chłopcem, jaki kiedykolwiek wyrósł w naszych stronach; niesłusznie uważano go za dumnego. Pani Irwing będzie na pewno bardzo szczęśliwa, że wnuczek do niej przyjedzie. Czuła się taka osamotniona od śmierci męża...
– O, malec może być miły, ale będzie się znacznie różnił od naszych dzieci – pani Małgorzata niełatwo dawała się przekonać. – Cóż to, Aniu, słyszę, że zakładacie jakieś Koło Miłośników Avonlea, mające na celu dokonywanie ulepszeń?
– Rozmawialiśmy o tym na ostatnim posiedzeniu naszego klubu – odpowiedziała Ania, rumieniąc się. – Pomysł ten podobał się wszystkim członkom, dziewczętom i chłopcom, a nawet i państwu Allan. Przecież w wielu wioskach powstały obecnie takie stowarzyszenia.
– Oj, dobrego ty sobie nawarzysz piwa, dziewczyno! Daj temu lepiej spokój. Ludzie nie lubią, żeby ich ulepszać.
– Ależ my nie będziemy ulepszać ludzi! Chodzi o samą wioskę; trzeba wiele zmienić na lepsze. Na przykład, jeśliby nam się udało namówić pana Boultera do zburzenia tej jego ohydnej starej chałupy, czy nie byłoby to krokiem naprzód?
– Bezwarunkowo – przyznała pani Małgorzata. – Ta ruina jest od lat cierniem w oku całej osady. Chciałabym tylko zobaczyć i usłyszeć, jak to wy, Miłośnicy, potraficie przekonać Boultera, żeby uczynił coś bezpłatnie dla dobra publicznego, ot co! Przykro mi zniechęcać cię, Aniu, bo może to i niezły projekt, chociaż przypuszczam, że wygrzebaliście go z jakiegoś wariackiego amerykańskiego tygodnika. Będziesz miała i tak w szkole ręce pełne roboty, więc radzę ci, jak matka, nie zawracaj sobie głowy waszymi pomysłami, ot co! Cóż z tego! Wiem, że nie rzucisz raz powziętego zamiaru. Zawsze umiałaś przeprowadzić to, do czego dążyłaś.
Coś w stanowczych liniach ust Ani świadczyło, że pani Linde miała słuszność. Ania całą duszą pragnęła założenia Koła Miłośników Avonlea. Gilbert Blythe, który był nauczycielem w Białych Piaskach, lecz soboty i niedziele spędzał w domu, również zapalił się do tego projektu. Reszta zaś młodzieży chętnie zgadzała się na wszystko, co dawało okazję do spotkań i, co za tym idzie, do wesołej rozrywki. Nikt też nie zastanawiał się nad celami KMA prócz Ani i Gilberta. Omawiali ten temat tak długo, aż idealna Avonlea, bardzo niepodobna do rzeczywistej, powstała w ich wyobraźni.
Pani Małgorzata wystąpiła jeszcze z jedną nowiną.
– Szkołę w Carmody obejmuje niejaka Priscilla Grant. Czy to twoja koleżanka z seminarium, Aniu?
– Tak, naturalnie. Jak to cudownie, że Priscilla będzie w Carmody! – wykrzyknęła Ania. Szare jej oczy zajaśniały jak gwiazdy, a pani Linde po raz nie wiadomo który musiała się zastanawiać, czy Ania jest ładna czy brzydka? Wciąż jeszcze nie znajdowała zadowalającej odpowiedzi na to pytanie.
Nazajutrz po południu Ania pojechała po sprawunki do Carmody, zabierając ze sobą Dianę Barry. Ponieważ Diana z entuzjazmem brała udział w pracach Koła Miłośników, dziewczęta przez całą drogę nie rozmawiały o niczym innym.
– Pierwsze, co musimy uczynić z chwilą rozpoczęcia naszej działalności, to dać wymalować nasz Dom Ludowy – rzekła Diana. Przejeżdżały właśnie koło nędznego budynku w dolinie zalesionej gęsto świerkami. – Cóż za przykry widok! Należy z tym skończyć, zanim jeszcze zajmiemy się sprawą domu pana Boultera. Ojciec twierdzi, że nigdy nie uda nam się namówić tego skąpca do zburzenia jego rudery. Będzie żałował na to czasu.
– Może ustąpi, jeżeli chłopcy, którzy się tym zajmą, przyrzekną, że po zerwaniu desek porąbią je na opał – odpowiedziała Ania nie zrażona. – Trzeba dołożyć wszelkich starań, ale na początku zadowalać się małymi rezultatami. Trudno oczekiwać, że ulepszymy wszystko od razu; przede wszystkim musimy zacząć od kształcenia obywatelskich uczuć mieszkańców.
Diana nie zdawała sobie dokładnie sprawy z tego, co właściwie znaczy „kształcenie obywatelskich uczuć”. Ale brzmiało to górnolotnie, więc poczuła się dumna, że należy do stowarzyszenia, które ma przed sobą tak wzniosły cel.
– Wczoraj wieczorem ja też myślałam, Aniu, o czymś, co mogłybyśmy zrobić. Przypominasz sobie miejsce, gdzie schodzą się drogi z Białych Piasków, Carmody i Nowych Mostów, całe porośnięte sośniną? Czy nie lepiej byłoby wyciąć wszystkie krzaki i pozostawić tylko parę brzózek, które się tam zabłąkały?
– Świetny pomysł – przytaknęła Ania żywo – a pod brzozami postawić wiejską ławeczkę. Na wiosnę urządzimy tam kwietnik pośrodku i zasadzimy geranium.
– Tak, ale będziemy musiały skłonić starą Sloane’ową, żeby przestała paść swoją krowę na rozdrożu, bo to żarłoczne stworzenie zrobi sobie ucztę z naszych kwiatów – zaśmiała się Diana. – Zaczynam rozumieć, co znaczy „kształcenie uczuć obywatelskich”. A oto dom Boultera; czy widziałaś kiedyś podobną ruderę? I w dodatku na samej drodze! Taki stary dom z wybitymi szybami przypomina mi zawsze jakieś martwe stworzenie o pustych oczodołach.
– Stary opuszczony budynek to smutny widok – zauważyła Ania. – Zawsze wydaje mi się, że duma on o dawnych czasach i tęskni do minionych radości. Maryla opowiada, że w tym domu niegdyś wychowywała się liczna rodzina; wtedy był to śliczny zakątek z uroczym ogródkiem i girlandami róż pnących się po ścianach. Pełno tam było głosów dziecięcych, śmiechu i śpiewu, a teraz panuje pustka i tylko wiatr hula po kątach. Smutek i samotność rozgościły się w tych ścianach. Kto wie, może w księżycowe noce powracają oni wszyscy... przez krótką chwilę stary dom śni, że znowu jest młody i radosny.
Diana zaprzeczyła ruchem głowy.
– Och, teraz przestałam sobie wyobrażać podobne rzeczy, Aniu. Czy pamiętasz, jak matka i Maryla gniewały się, gdyśmy sobie wyobrażały jakieś zjawy w Lesie Duchów. Do dziś nie potrafię o zmierzchu przejść tamtą drogą bez strachu; gdybym jeszcze pomyślała, że w domu Boultera dzieją się jakieś czary, bałabym się również za dnia. Zresztą, te dzieci wcale nie umarły, wyrosły i dobrze im się dzieje... jeden z chłopców został rzeźnikiem.
Ania stłumiła lekkie westchnienie. Diana była jej najlepszą przyjaciółką, ale Ania od dawna już wiedziała, że ilekroć udaje się w świat marzeń, musi wędrować samotnie; do krainy wyobraźni wiodła zaczarowana ścieżka, niedostępna nawet dla jej najbliższych.
Podczas bytności dziewcząt w Carmody przeszła krótka, lecz ulewna burza. Tym cudowniejszy więc był powrót przez gaje, gdzie na krzakach lśniły krople rosy, a wilgotne zioła wydzielały odurzający zapach. Lecz właśnie, gdy skręcały na drogę do Cuthbertów, Ania ujrzała coś, co jej od razu przesłoniło piękno krajobrazu.
Przed nimi rozciągało się obszerne pole pana Harrisona. Szarozielony owies – wilgotny i bujny, a pośrodku, zanurzona do połowy w soczystej zieleni, stała jałówka, spozierając spokojnie ku dziewczętom poprzez otaczające kłosy. Ania rzuciła lejce i zerwała się z zaciśniętymi ustami. Nie wróżyło to nic dobrego. Bez słowa zsunęła się szybko po kołach i przeskoczyła płot, zanim Diana zdołała zrozumieć, co się stało.
– Aniu, wracaj! – krzyknęła wreszcie przeraźliwie, odzyskawszy głos. – Zniszczysz sukienkę w tym mokrym zbożu, na nic zniszczysz... Nie słucha mnie... A przecież sama nie da rady krowie. Trudno, muszę iść jej pomóc.
Ania, jak szalona, pędziła poprzez zboże, Diana zaś zeskoczyła z kabrioletu, uwiązała konia do słupa i zarzuciwszy spódniczkę swej perkalowej sukienki na ramiona wdrapała się na płot i pogoniła za swą gwałtowną przyjaciółką. Łatwiej jej było biec niż Ani, której ruchy hamowała przemoczona, przylegająca do ciała sukienka, toteż wkrótce ją dogoniła. Za nimi pozostawała smuga stratowanego zboża; panu Harrisonowi z pewnością pękłoby serce na ten widok.
– Aniu, na litość boską, zatrzymaj się – dyszała biedna Diana – braknie mi tchu, a ty przemokłaś do szpiku kości.
– Muszę... tę krowę... stąd wydostać... zanim pan Harrison ją zobaczy – z trudem chwytała powietrze Ania. – Wszystko mi jedno; nawet gdybym miała się utopić! Aby tylko ją wygonić!
Ale jałówka nie widziała żadnego powodu, dla którego miałaby być pozbawiona swego wspaniałego pastwiska. Jak tylko zziajane dziewczęta stanęły obok niej, jednym susem przeskoczyła na przeciwległy koniec pola.
– Zatrzymaj ją – wrzasnęła Ania – pędź, Diano, pędź!
Diana pędziła, Ania również; a wstrętna jałówka gnała przez pole jak opętana – za taką też uważała ją Diana w skrytości ducha. Upłynęło dobrych dziesięć minut, zanim ją schwytały i wypędziły przez otwór w płocie na drogę.
Nie można zaprzeczyć, że usposobienie Ani było w tej chwili dalekie od anielskiego. Na uspokojenie jej nie wpłynął też widok stojącego na drodze kabrioletu, w którym siedzieli pan Shearer i jego syn, uśmiechając się szyderczo.
– Sądzę, że lepiej byś zrobiła, Aniu, sprzedając mi krowę, kiedy ci to proponowałem w zeszłym tygodniu – zachichotał pan Shearer.
– Uczynię to teraz, jeśli pan się zgodzi – odpowiedziała zgnębiona właścicielka krowy – może pan ją zabrać w tej chwili.
– Zrobione. Ofiaruję ci za nią dwadzieścia dolarów, jak dawałem poprzednio. Kuba zabierze ją natychmiast do Carmody i odstawi dziś wieczór wraz z resztą ładunku na statek. Pan Reed z Brightonu zamówił u mnie właśnie jałówkę.
Pięć minut potem Kuba z jałówką odmaszerowali, Ania zaś z dwudziestoma dolarami w kieszeni wracała na Zielone Wzgórze.
– Co na to powie Maryla? – zapytała Diana.
– O, nic nie powie. Krasula była moją własnością i nie sądzę, bym na targu mogła za nią otrzymać więcej niż dwadzieścia dolarów. Ale pomyśl, kochanie, jeśli pan Harrison zobaczy stratowane zboże, domyśli się, że ona znowu w nim buszowała. A przecież dałam mu słowo honoru, że to się więcej nie powtórzy! Dostałam nauczkę, żeby nie ręczyć za krowy.
Maryla, powróciwszy z odwiedzin u pani Linde, znała już szczegóły sprzedaży i wysyłki Krasuli; pani Linde widziała bowiem ze swego okna fragment zajścia, a z łatwością domyśliła się reszty.
– Może i dobrze, żeśmy się jej pozbyły, chociaż zbyt prędko decydujesz się, Aniu. Nie pojmuję co prawda, jak wydostała się z zagrody; musiała wyłamać kilka desek.
– Nie pomyślałam o tym nawet, mogę teraz tam zajrzeć. Marcin dotąd nie powrócił, zapewne jeszcze kilka ciotek mu umarło.
– Marcin jest taki sam jak i inni Francuzi – rzekła Maryla pogardliwie – nie można zaufać im ani na chwilę.
Maryla oglądała sprawunki, przywiezione przez Anię, gdy krzyk przerażenia rozległ się w obórce, a po chwili do kuchni wpadła Ania, załamując ręce.
– Co się stało, Aniu?
– O, Marylu, co ja pocznę! Straszne nieszczęście, a wszystko z mojej winy! Kiedyż nareszcie nauczę się zastanawiać, żeby nie popełniać szalonych czynów? Pani Linde zawsze mi przepowiadała, że tak się skończy, i miała słuszność!
– Aniu, potrafisz doprowadzić człowieka do rozpaczy! Coś ty zrobiła?
– Sprzedałam jałówkę pana Harrisona! Tę, którą kupił od pana Bella. Krasula najspokojniej stoi w zagrodzie.
– Śnisz chyba, Aniu?
– Obym śniła! Ale to nie sen, chociaż bardzo podobny do nocnego koszmaru. A krowa pana Harrisona znajduje się już teraz na statku. Ach, Marylu, myślałam, że skończyły się moje kłopoty, a oto wpadłam w gorsze niż kiedykolwiek w życiu. Co mam robić?
– Co robić? Nic innego, jak pójść rozmówić się z panem Harrisonem. Możemy mu dać w zamian naszą krowę, jeżeli nie zechce przyjąć pieniędzy. Jest tyle warta co i jego.
– Na pewno będzie rozzłoszczony i niemiły – jęczała Ania.
– Zapewne. Podobno łatwo wpada w gniew. Jeśli chcesz, ja pójdę załatwić tę sprawę.
– O, nie! Nie jestem taka podła! – wykrzyknęła Ania. – To przecież jest moja wina, więc nie pozwolę, żebyś ty przeze mnie cierpiała. Pójdę sama, natychmiast. Im prędzej, tym lepiej. Boże, co za upokorzenie!
Biedna Ania, wziąwszy kapelusz i swoje dwadzieścia dolarów, kierowała się ku wyjściu, gdy nagle wzrok jej padł na otwarte drzwi spiżarni. Na stole stało upieczone przez nią tego ranka ciasto – wyjątkowo apetyczny placek, przybrany orzechami i różowym lukrem. Ania przeznaczyła go na piątkowy wieczór, gdy miało się u niej odbyć organizacyjne zebranie Koła Miłośników Avonlea. Zrezygnuje z poczęstunku dla młodzieży, aby tylko przebłagać słusznie rozżalonego pana Harrisona! Wydało jej się, że takie ciasto powinno zmiękczyć serce każdego, a co dopiero mężczyzny, który musi sam dla siebie gotować; szybko zapakowała więc placek do pudełka. Zaniesie go jako gałązkę oliwną.
– Jeżeli w ogóle pozwoli mi dojść do słowa – myślała ze skruchą, idąc na przełaj przez pola, oświetlone złotym blaskiem sennego wieczoru sierpniowego. – Teraz wiem już, co czują ludzie prowadzeni na stracenie.
Dom pana Harrisona był to staromodny, niski, wybielony budynek, oparty o ścianę sosnowego lasu. Gospodarz bez kurtki siedział na ocienionym winoroślą ganku, rozparłszy się wygodnie i z rozkoszą paląc poobiednią fajkę. Skoro poznał, kto nadchodzi, zerwał się, wpadł do domu i zatrzasnął drzwi za sobą. Zachowanie to było wynikiem jego zdumienia i wstydu z powodu wczorajszego gwałtownego wystąpienia. Anię opuściła reszta odwagi.
– Jeśli teraz jest taki zły, co będzie, gdy dowie się o całej sprawie – pomyślała strapiona, pukając do drzwi. Ale pan Harrison otworzył, uśmiechając się dobrodusznie i zapraszając Anię do pokoju tonem łagodnym, choć nieco zdenerwowanym. Odłożył fajkę i naciągnął kurtkę; uprzejmie podsuwał Ani bardzo zakurzone krzesło. Powitanie minęłoby zupełnie spokojnie, gdyby nie komentarze papugi, która zerkała swymi złotymi oczami poprzez pręty klatki. Zaledwie Ania usiadła, Imbirek wrzasnął:
– Jak mi Bóg miły! Po co ta ruda wiewiórka tu przychodzi?
Trudno orzec, czyja twarz poczerwieniała mocniej, Ani czy pana Harrisona?
– Nie zwracaj na niego uwagi – rzekł pan Harrison, rzucając wściekłe spojrzenie na Imbirka. – On... on zawsze plecie głupstwa. Podarował mi go mój brat, marynarz, a wiadomo, że marynarze rzadko używają wyszukanych zwrotów. Papugi zaś zwykły wszystko powtarzać.
– Wiem o tym – odrzekła z rezygnacją Ania; stłumiła w sobie urazę, pamiętając, w jakim celu tu przyszła. To pewne, że w tych warunkach nie mogła sobie pozwolić na żarty z pana Harrisona. Jeśli się sprzedaje cudzą krowę bez wiedzy i zezwolenia właściciela, trudno się obrażać na niepochlebne uwagi jego papugi. Mimo to „ruda wiewiórka” zdobyła się na odwagę.
– Przyszłam przyznać się panu do czegoś – zaczęła rezolutnie – dotyczy... dotyczy to owej jałówki.
– Jak mi Bóg miły! – wykrzyknął pan Harrison niespokojnie – czyżby znowu weszła w mój owies? Ale mniejsza z tym... mniejsza z tym. To nie ma znaczenia, nic się nie stało. Ja... ja byłem wczoraj zbyt gwałtowny, to prawda. Mniejsza z tym, mniejsza z tym.
– O, gdyby tylko tyle – westchnęła Ania. – Jest stokroć gorzej. Ja...
– Jak mi Bóg miły! Chcesz powiedzieć, że weszła w moją pszenicę?
– Nie... nie... nie w pszenicę. Ale...
– A więc kapustę! Stratowała mi kapustę, którą hodowałem na wystawę, co?
– I nie w kapustę, proszę pana. Opowiem panu wszystko... po to tu przyszłam, tylko proszę mi nie przerywać, bo to mnie wyprowadza z równowagi. Niech mi pan pozwoli opowiedzieć całe zdarzenie, ale błagam, proszę powstrzymać się od uwag, dopóki nie skończę... – Wtedy usłyszę ich dosyć, zakończyła, co prawda tylko w myśli.
– Będę już milczał – zapewnił pan Harrison i dotrzymał słowa.
Niestety, Imbirek, nie związany żadną obietnicą milczenia, co chwila wykrzykiwał „ruda wiewiórka”, a Ania coraz bardziej traciła panowanie nad sobą.
– Wczoraj po pańskim odejściu zamknęłam Krasulę w zagrodzie. Dziś rano, wracając z Carmody, ujrzałam krowę w pańskim owsie. Z pomocą Diany udało mi się ją wygnać ze szkody, ale nie może pan sobie wyobrazić, z jaką trudnością nam to przyszło. Byłam przemoknięta do nitki, strasznie zmęczona i zirytowana, a oto, na domiar złego, zjawia się pan Shearer, proponując kupno tej szkodnicy. Sprzedałam mu ją z miejsca za dwadzieścia dolarów. Postąpiłam niesłusznie, należało zaczekać i poradzić się Maryli. Ale jestem bardzo skora do postępowania bez namysłu. Ktokolwiek mnie zna, gotów to panu powtórzyć. Pan Shearer zabrał krowę i odesłał ją wieczornym transportem.
– Ruda wiewiórka – wyrecytował Imbirek tonem najgłębszej pogardy.
Na te słowa pan Harrison zerwał się ze spojrzeniem, od którego struchlałby każdy inny ptak, wyniósł klatkę do przyległego pokoju i zamknął drzwi. Imbirek darł się, klął, uzasadniając w ten sposób słuszność krążących o nim opinii. Wreszcie, przekonawszy się, że nic nie wskóra, popadł w ponure milczenie.
– Przepraszam, opowiadaj dalej – rzekł gospodarz, siadając na swym dawnym miejscu. – Mój brat, marynarz, nie nauczył tego ptaka dobrych manier.
– Powróciłam do domu i po herbacie zajrzałam do obórki. Panie drogi! – Ania pochyliła się naprzód, splatając ręce swym dawnym dziecinnym ruchem, podczas gdy jej wielkie szare oczy wpatrywały się błagalnie w zakłopotane oblicze pana Harrisona. – Moja krowa stała spokojnie u żłobu. Ja sprzedałam pańską krowę panu Shearerowi!
– Jak mi Bóg miły! – wykrzyknął pan Harrison, zaskoczony tym nieprzewidzianym zakończeniem. – Cóż to za wyjątkowo niezwykłe zdarzenie!
– O, to wcale nie jest niezwykłe; ja zawsze sobie i innym potrafię napytać biedy – rzekła Ania smutnie. – Znana jestem z tego. Pan pewnie przypuszcza, że powinnam była wyrosnąć z takiej wady... w marcu kończę lat siedemnaście. Okazuje się, że nie... Czy mogę marzyć o przebaczeniu? Obawiam się, że nie uda mi się odebrać z powrotem pańskiej krowy. Ale oto są pieniądze. A może pan woli moją Krasulę w zamian, to bardzo dobra krowa. Nie potrafię wyrazić, jak mnie ta sprawa gnębi.
– Et, co tam! – rzekł pan Harrison żywo. – Nie mów już o tym, moja panienko. To nic nie znaczy... nic nie znaczy. Wypadki chodzą po ludziach. Ja sam bywam zbyt prędki, zbyt porywczy nawet. Nie umiem się pohamować od mówienia prawdy w oczy. Trzeba mnie brać takim jakim jestem. Co innego, gdyby krowa wlazła w kapustę... na szczęście to się nie zdarzyło, więc mniejsza z tym. Wezmę waszą krowę, jeśli pragniecie się jej pozbyć.
– O, dziękuję serdecznie! Taka rada jestem, że pan się nie gniewa. Drżałam na myśl o pańskim oburzeniu.
– Spodziewam się, że po wczorajszej awanturze byłaś przerażona perspektywą rozmowy ze mną, co? Ale zapomnij o tym, proszę. Szczere ze mnie chłopisko. Rżnę prawdę prosto w oczy, nawet jeśli jest trochę gorzka.
– Zupełnie jak pani Linde – wyrwało się Ani nieopatrznie.
– Kto, pani Linde? Nie porównuj mnie z tą starą plotkarką! – wybuchnął pan Harrison. – Niech mnie Bóg broni! A co to za pudełko?
– Placek – odpowiedziała Ania słodko. Nieoczekiwana uprzejmość pana Harrisona rozwiała w mgnieniu oka gnębiące ją troski. – Przyniosłam go dla pana; pomyślałam sobie, że pan może rzadko jada ciasto.
– Pewno, że nie jadam. A lubię je szalenie, to prawda. Z wierzchu wygląda apetycznie; czy jest aby równie dobre w środku?
– O, z pewnością – rzekła Ania i pogodnie zwierzała się dalej – w swoim czasie piekłam marne ciasta, co może potwierdzić pani Allan. Ale za ten placek ręczę. – Przygotowałam go dla Koła Miłośników; trzeba będzie dla nich zrobić inny.
– Dobrze, tylko pomożesz mi go zjeść, moja panienko; postawię imbryk na ogniu i napijemy się herbaty, zgoda?
– Pozwoli mi pan zrobić herbatę? – spytała Ania wahająco.
Pan Harrison chrząknął.
– Widzę, że nie ufasz moim zdolnościom kulinarnym. Niesłusznie. Potrafię przygotować filiżankę takiej herbaty, jakiej nigdy nie piłaś. Zresztą spróbuj sama. Szczęściem zeszłej niedzieli deszcz padał, więc jest dość czystych naczyń.
Ania podskoczyła i zabrała się do roboty. Wymyła imbryk w kilku wodach, zanim naparzyła herbaty. Zmiotła z komina i nakryła do stołu. Talerze i filiżanki przyniosła ze spiżarni, której nieład przejął ją grozą. Przezornie jednak wstrzymała się od uwag. Pan Harrison wskazał jej miejsce, gdzie chowa chleb i masło oraz słoik brzoskwiń. Ania przystroiła stół kwiatami z ogrodu i starała się nie widzieć plam na obrusie. Wkrótce herbata zakipiała. Ania zasiadła naprzeciw pana Harrisona przy jego własnym stole, nalewała dla niego herbatę i gawędziła swobodnie o swych planach, szkole i przyjaciołach. Ledwo wierzyła własnym oczom i uszom. Pan Harrison przyniósł Imbirka z powrotem, oświadczając, że biedny ptak nie powinien zostawać w osamotnieniu. Ania zaś, usposobiona w tej chwili pojednawczo względem wszystkich, poczęstowała go orzechem. Lecz Imbirek, którego uczucia były boleśnie zadraśnięte, odrzucał wszelkie propozycje przyjaźni. Zasiadł nadąsany na grzędzie i tak nastroszył pióra, że wyglądał jak złoto-zielony balon.
– Dlaczego nazywa się Imbirek? – pytała Ania, lubiąca odpowiednio zastosowane imiona, a uważała, że Imbir nie harmonizuje z tak wspaniałym upierzeniem.
– Mój brat, marynarz, go tak nazwał. Ma to zapewne jakiś związek z jego usposobieniem. Mimo wszystko jestem do niego bardzo przywiązany... dziwiłabyś się, gdybyś wiedziała, jak bardzo... Ma on swoje wady, zapewne. Dał mi się już dobrze we znaki. Ludzie oburzają się, że tak niemiłosiernie kinie, ale nie sposób go od tego odzwyczaić. Próbowałem... inni też próbowali. Wiele osób żywi uprzedzenie do papug. To niemądre, prawda? Ja go lubię. Imbirek zastępuje mi towarzystwo. Nic nie zmusiłoby mnie do porzucenia go, nic na świecie, moja droga!
Ostatnie zdanie wygłosił z takim naciskiem, jak gdyby podejrzewał Anię o ukryty zamiar przekonania go, że powinien rozstać się z Imbirkiem.
Tymczasem Ania zdążyła już polubić zapalczywego sąsiada i zanim skończyli podwieczorek, czuli się jak starzy znajomi. Pan Harrison dowiedział się wszystkiego o Miłośnikach Avonlea i przyklasnął projektowi.
– Dobra myśl! Zacznijcie tylko. Pola do ulepszeń w tej osadzie nie brakuje; w ludziach również.
– Cóż znowu! – zaprzeczyła Ania. Sobie samej lub swym starym znajomym przyznałaby, że nie wszystko jest tu w porządku. Ale przyznawać się do tego komuś, kto tu się niedawno sprowadził, byłoby niewłaściwe. – Ja uważam Avonlea za uroczą miejscowość, a jej mieszkańców za przemiłych ludzi.
– Co za temperamencik! – zauważył pan Harrison, obserwując płonące policzki i oburzone spojrzenie swego gościa. – Odpowiedni do tych płomiennych włosów, co prawda Avonlea jest sympatyczną osadą, w przeciwnym razie nie byłbym się tu wprowadził. Lecz chyba sama przyznasz, że ma pewne wady?
– Dla nich to właśnie kocham ją jeszcze bardziej – oponowała Ania. – Nie cierpię ludzi i miejsc bez wad. Wyobrażam sobie, że prawdziwie doskonała istota musi być strasznie niezajmująca. Pani White mówi, że nigdy nie spotkała takiej doskonałej istoty, ale dużo słyszy o jednej: o pierwszej żonie swego męża. Czy pan nie sądzi, że strasznie przykro być żoną człowieka, którego pierwsza małżonka była doskonałością?
– O, bardziej przykre jest być mężem tej doskonałości – oświadczył pan Harrison z nagłą, a nieoczekiwaną gwałtownością.
Po herbacie Ania zabrała się do zmycia naczyń, choć pan Harrison zapewniał ją, że ma dość czystych na całe tygodnie. Chętnie by też zamiotła podłogę, ale nie widziała nigdzie szczotki, nie chciała zaś o nią pytać z obawy, że w tym gospodarstwie brak podobnego sprzętu.
– Wpadnij do mnie od czasu do czasu na pogawędkę – zapraszał pan Harrison przy pożegnaniu – przecież to niedaleko i możemy żyć jak dobrzy sąsiedzi. Wasze Koło interesuje mnie bardzo. Będzie z tego dosyć uciechy! Od kogo macie zamiar zacząć?
– Nie myślimy wtrącać się do ludzi. Chcemy wprowadzać ulepszenia w osadzie – rzekła Ania z godnością, gdyż podejrzewała pana Harrisona o strojenie żartów z ich projektów.
Pan Harrison długo spoglądał za smukłą postacią, oddalającą się w ostatnich blaskach zachodu.
– Jestem stary zgorzkniały mruk – wyrzekł głośno – ale w towarzystwie tej miłej panienki poczułem się odmłodzony.
– Ruda wiewiórka – zaskrzeczał ironicznie Imbirek.
Pan Harrison pogroził pięścią papudze.
– Ty niegodziwy ptaku – zamruczał – bardzo żałuję, że ci nie ukręciłem łba, gdy mój brat przyniósł cię do domu. Czy wiecznie mam cierpieć z twojej winy?
Ania wróciła w wesołym usposobieniu na Zielone Wzgórze i opowiedziała swe przygody Maryli, która, zaniepokojona jej długą nieobecnością, wybierała się już na poszukiwanie swej wychowanki.
– Jednak świat jest piękny, prawda, Marylu? – rozmarzyła się Ania. – Pani Linde skarżyła się wczoraj, że nie warto żyć. Twierdziła, że ilekroć oczekujesz czegoś przyjemnego, spotyka cię mniejsze lub większe rozczarowanie... oczekiwania zawsze cię zawiodą. Być może to prawda; ale i to ma swoją dobrą stronę, bo. i przykrości muszą zawodzić oczekiwania i wtedy rzeczy biorą lepszy obrót, niż przypuszczaliśmy. Idąc dziś wieczór do pana Harrisona, wyobrażałam sobie straszną awanturę, a tymczasem był on bardzo uprzejmy, tak że nawet spędziłam parę miłych chwil. Z pewnością zaprzyjaźnimy się, jeżeli potrafimy być dla siebie wyrozumiali. Wszystko skończyło się jak najlepiej. Mimo to nigdy już nie sprzedam krowy, dopóki się nie upewnię, kto jest jej właścicielem. Ale papug nie lubię stanowczo!