Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Druga część opowieści o Ani z Zielonego Wzgórza.
Ania osiąga znakomite wyniki w seminarium, co pozwoliłoby jej kształcić się dalej, jednak rezygnuje z własnych marzeń, nie chcąc zostawiać na Zielonym Wzgórzu Maryli, samotnej po śmierci Mateusza. Nasza rudowłosa (choć obecnie można już powiedzieć kasztanowłosa) bohaterka nie zamierza tracić czasu na smutki i podejmuje pracę w szkole, do której sama wcześniej chodziła. Startuje w dorosłe życie pełna marzeń i zasad, których postanawia nigdy nie złamać. Życie nieco je zweryfikuje.
Na szczęście Ania ma dar przyciągania do siebie ludzi – z dawnymi przyjaciółmi zakłada Koło Miłośników Avonlea, dzieci w szkole ją uwielbiają, nowy sąsiad wyczekuje jej odwiedzin, a najwspanialszym odkryciem staje się panna Lawenda z Chatki Ech.
Jakby tego wszystkiego było mało, na Zielonym Wzgórzu pojawiają się bliźnięta…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lucy Maud Montgomery
Działo się to w piękne sierpniowe popołudnie na Wyspie Księcia Edwarda. Na czerwonym, kamiennym progu domu siedziała Ania, smukłe dziewczę lat szesnastu i pół, o poważnych, szarych oczach i rudych włosach, zwanych przez przyjaciół kasztanowatymi.
Właśnie postanowiła przetłumaczyć kilkanaście wierszy Wergiliusza. Lecz sierpniowe popołudnie, kiedy błękitne mgły okalają wzgórza pokryte zbożem, lekki wietrzyk szepce tajemniczo wśród topoli, a szkarłat maków płonie na tle ciemnego gąszczu młodych świerków, takie sierpniowe popołudnie nadaje się raczej do marzeń niż do studiów nad martwym językiem.
Toteż wkrótce zapomniany Wergiliusz zsunął się na ziemię, Ania zaś, z głową wspartą na splecionych dłoniach i wzrokiem utkwionym we wspaniałą masę obłoków, kłębiących się jak wielka, biała góra nad domem pana Harrisona, daleka była od spraw codziennego życia. Bujała właśnie w rozkosznym świecie, gdzie pewna kierowniczka szkoły dokonywała cudów, budując losy przyszłych mężów stanu, wpajając wzniosłe ideały w młodociane umysły i serca.
Co prawda – jeśli trzeźwo spojrzeć na rzeczy, co należy przyznać, Ani zdarzało się rzadko – mało było prawdopodobieństwa, iżby w szkole w Avonlea znalazło się wiele obiecującego materiału na przyszłych sławnych ludzi. Ale przecież trudno przewidzieć, co się może stać, jeśli nauczycielka użyje całego swego wpływu. Ania optymistycznie zapatrywała się na to, co potrafi zdziałać nauczycielka, jeśli będzie odpowiednio postępować.
W tej chwili oczami swej bogatej wyobraźni widziała siebie za lat czterdzieści w towarzystwie znakomitej osobistości: może jakiegoś rektora uniwersytetu lub prezydenta Kanady – było to jeszcze osnute mgłą tajemnicy. Osobistość ta pochylała się nad pomarszczoną ręką swej dawnej nauczycielki, zapewniając ją, że to ona pierwsza wznieciła w dzisiejszym prezydencie czy rektorze szczytne ambicje i że naukom, wpajanym ongi w wychowanków szkoły w Avonlea, zawdzięcza całe powodzenie swego życia... Te miłe marzenia przerwane zostały nagle w sposób arcyniemiły.
Na drodze ukazała się pędząca jałówka, a w kilka sekund potem zjawił się pan Harrison, jeżeli „zjawił się” nie jest zbyt łagodnym określeniem jego sposobu wtargnięcia na podwórze. Przeskoczył płot, nie czekając otwarcia furtki i groźnie mierzył wzrokiem Anię, która zerwawszy się na równe nogi, spoglądała nań oszołomiona. Pan Harrison był od niedawna ich sąsiadem i Ania znała go tylko z widzenia. Wczesną wiosną, zanim powróciła z seminarium do domu, Robert Bell, którego posiadłość graniczyła z fermą Cuthbertów, sprzedał ją i przeniósł się do Charlottetown. O obecnym właścicielu wiedziano tylko, że się nazywa Harrison i pochodzi z Nowego Brunszwiku. Lecz zanim miesiąc minął, przybysz zyskał w Avonlea reputację oryginała...
– Dziwadło – zwykła mawiać pani Małgorzata Linde. Pani Małgorzata lubiła rżnąć prawdę w oczy; pamiętają to zapewne dobrze nasi czytelnicy.
Pan Harrison różnił się niewątpliwie od innych ludzi, a to jest przecież charakterystyczną cechą „dziwadeł”. Sam zajmował się gospodarstwem i publicznie oświadczał, iż nie życzy sobie zwariowanych bab w obrębie swej siedziby. Avonlejski świat kobiecy mścił się na nim za to, opowiadając straszliwe historie o jego gospodarce i prowadzeniu kuchni. Janek Carter z Białych Piasków, zgodzony przez niego do pomocy, był właśnie źródłem tych nieprawdopodobnych wieści. Opowiadał na przykład, że jego chlebodawca nie uznawał stałych godzin posiłku; będąc głodnym, „przegryzał coś niecoś” i jeżeli Janek znajdował się wtedy w pobliżu, to otrzymywał swą porcję, jeżeli zaś nie, musiał czekać chwili, gdy głód znowu dokuczył staremu dziwakowi. Janek żałośnie zapewniał, iż byłby się zagłodził na śmierć, gdyby nie okoliczność, że w niedzielę, którą spędzał w domu, podjadał sobie, a w poniedziałek zabierał koszyk zapasów, troskliwie przygotowanych przez matkę. Zmywanie statków odbywało się w tym wariackim domu jedynie w dżdżyste dni niedzielne; gospodarz zabierał się wtedy zamaszyście do pracy, zmywał wszystkie naczynia w beczce z wodą deszczową, po czym pozwalał im obsychać na powietrzu.
Poza tym pan Harrison był „twardym” człowiekiem. Proszony o wzięcie udziału w składce na wynagrodzenie dla pastora Allana odrzekł, iż nie zwykł kupować kota w worku; przede wszystkim musi się przekonać, ile korzyści materialnych uzyska z kazań pastorskich; gdy zaś pani Linde zjawiła się u niego, prosząc o składkę na cele misjonarskie (przy sposobności pragnęła obejrzeć wnętrze domu), oświadczył ironicznie, że pośród starych kumoszek Avonlea jest więcej poganek niż gdziekolwiek na świecie, i gdyby pani Linde zamierzała zorganizować misję, która by je nawracała, chętnie by jej w tym dopomógł. Pani Linde wyszła oburzona; opowiadała potem, że to łaska boska, iż pani Bell leży w grobie, bo przecież serce musiałoby jej pęknąć na widok stanu gospodarstwa, które ongiś było jej słuszną chlubą.
– Toć ona szorowała podłogę w kuchni co drugi dzień – mówiła zirytowana do Maryli. – A teraz? Musiałam unieść spódnicę, wchodząc w progi tego domu.
Na domiar złego pan Harrison chował papugę – Imbirka. Dotychczas nikt w Avonlea nie chował papug, było to więc rzeczą co najmniej gorszącą. I co za papugę! Jeśli wierzyć słowom Janka, nie znalazłoby się na świecie drugiego tak bezbożnego ptaka. Imbirek klął strasznie! Pani Carter odebrałaby już dawno Janka ze służby... ale niełatwo znaleźć posadę dla chłopca! Któregoś dnia, gdy Janek pochylił się zbytnio nad klatką, Imbirek zdrapał mu z szyi kawał skóry. Pani Carter pokazywała każdemu tę bliznę, gdy biedny dzieciak wracał na niedzielę do domu.
Wszystkie te opowiadania odżyły w umyśle Ani, gdy pan Harrison stanął przed nią oniemiały z gniewu. Nawet w chwilach najlepszego humoru nie mógł uchodzić za przystojnego mężczyznę, był bowiem niski, tęgi i łysy. Ale teraz ta purpurowa ze złości twarz, z oczami prawie wyskakującymi z orbit, wydała się Ani najbrzydsza w świecie.
Nagle pan Harrison odzyskał głos.
– Nie pozwolę dłużej na to! – wykrztusił. – Ani dnia dłużej, słyszy panna? Jak mi Bóg miły, zdarza się to po raz trzeci... po raz trzeci, moja panno! W takich razach cierpliwość przestaje być cnotą, moja panno! Ostrzegałem ciotkę panny, żeby się to więcej nie zdarzyło. Nie dopilnowała... znów ta sama historia. Chciałbym wiedzieć, co sobie właściwie myśli ta jejmość. Po to tu przychodzę, moja panno!
– Może mi pan zechce wytłumaczyć, co się stało? – spytała Ania, przybierając minę pełną godności. Ostatnimi czasy pilnie wprawiała się w tę rolę, aby ją mieć w pogotowiu, gdy obejmie posadę w szkole. Na wściekłym z gniewu panu Harrisonie nie uczyniła jednak żadnego wrażenia.
– Co się stało? Jak mi Bóg miły, dość złego, moja panno! Przed chwilą zdybałem jałówkę twojej ciotki w moim owsie. Zdarza się to po raz trzeci, zapamiętaj sobie! Znalazłem ją tam w zeszły wtorek i znowu wczoraj. Byłem i zapowiedziałem ciotce, żeby się to więcej nie powtórzyło. A ona jednak znowu dopuściła do tego! Gdzie jest twoja ciotka, moja panno? Chcę się z nią zobaczyć i powiedzieć, co o tym myślę... powiedzieć jej, co o tym myśli Jakub Harrison!
– Jeśli pan mówi o Maryli Cuthbert, nie jest ona wcale moją ciotką. A poza tym, pojechała do Graftonu w odwiedziny do ciężko chorej krewnej – rzekła Ania tonem pełnym wzrastającej godności. – Bardzo mi przykro, że moja krowa weszła w pańskie zboże... Jest to bowiem moja krowa, nie panny Cuthbert. Trzy lata temu kupił ją Mateusz od pana Bella jako małe cielątko. Ofiarował mi je na własność.
– Przykro ci, moja panno? To nic nie pomoże. Chodź lepiej i zobacz, jaką szkodę wyrządziło to bydlę w moim owsie... zdeptało go wszerz i wzdłuż, moja panno!
– Bardzo mi przykro – powtórzyła Ania z naciskiem – ale gdyby pański płot był w lepszym stanie, Dolly nie udałoby się pewno wpaść w owies. To pańska część płotu oddziela nasze pastwisko od pańskiego owsa, a właśnie wczoraj zauważyłam, że nie jest on w wielkim porządku.
– Mój płot jest w zupełnym porządku – wybuchnął pan Harrison, rozjątrzony jeszcze bardziej tym przeniesieniem walki na jego własny teren – ale nawet mury więzienne nie powstrzymałyby tego wcielonego czorta! A tobie, ruda wiewiórko, radziłbym, żebyś raczej pilnowała swojej krowy, która niszczy zboże obcych ludzi. Byłoby to odpowiedniejsze zajęcie niż czytanie romansów – dodał, groźnie spoglądając na niewinną okładkę Wergiliusza, leżącego u stóp Ani.
W tej chwili czerwone były nie tylko włosy Ani, które zawsze stanowiły jej najdrażliwszy punkt.
– Wolę mieć rude włosy niż tylko parę kosmyków koło uszu – odparła.
Strzał trafił; pan Harrison był bowiem bardzo wrażliwy, gdy chodziło o jego łysą czaszkę. Gniew dławił go, więc tylko dzikim wzrokiem przeszywał Anię, która opanowawszy się, wyzyskiwała swą przewagę.
– Mogę mieć względy dla pana, panie Harrison, ponieważ mam bujną wyobraźnię. Łatwo mi wyobrazić sobie, jak przykro jest spotkać cudzą krowę w swoim owsie. Dlatego nie żywię do pana urazy za to, co pan powiedział. Przyrzekam, że Dolly nigdy już nie wtargnie na pańskie pole. Nigdy, daję panu słowo honoru!
– Dobrze, pamiętaj panna, by się to więcej nie przytrafiło – odburknął pan Harrison trochę łagodniejszym tonem, lecz wyniósł się gniewny, czego dowodem były dochodzące jeszcze z oddali pomruki.
Wstrząśnięta do głębi Ania przebiegła podwórze, ażeby zamknąć niesforną Dolly w zagrodzie.
– Stąd się już nie wydostanie, chyba że wyrwie płot. Teraz zachowuje się zupełnie spokojnie; ręczę, że ta uczta w owsie nie pójdzie jej na zdrowie. Żałuję, że nie sprzedałam jej panu Shearerowi, gdy mnie nagabywał o to w zeszłym tygodniu, lecz zamierzałam sprzedać ją wraz z resztą bydła... Teraz przekonałam się, że pan Harrison jest rzeczywiście dziwakiem. A już na pewno nie ma w nim nic z pokrewnej duszy.
Gdy Ania wracała do domu, na podwórze zajechała Maryla. Dziewczynka pobiegła przygotować herbatę. Przy podwieczorku omawiały sprawę Dolly.
– Ach, oby już było po sprzedaży! – mówiła Maryla. – Jakaż to odpowiedzialność mieć tyle bydła koło domu, gdy pastuchem jest taki Marcin, na którym w ogóle nie można polegać. Miał już wrócić wczoraj wieczorem z pogrzebu ciotki. Przyrzekł solennie, że się nie spóźni, jeżeli go zwolnię na cały dzień. Dalibóg, nie wiem, ile ma tych ciotek! Służy u nas od roku, a oto już czwarta umiera. Wdzięczna będę niebu, gdy się skończą zbiory i pan Barry obejmie gospodarstwo. Dolly musi pozostać w zamknięciu do chwili powrotu Marcina; wtedy przeprowadzimy ją na tylne pastwisko, gdzie trzeba będzie wyreperować płoty. Ach, ten świat pełen jest zgryzot, jak słusznie twierdzi pani Linde. Oto biedna Maria Keith jest umierająca i nie wiem doprawdy, co się stanie z jej dwojgiem dzieci. Ma wprawdzie brata w Kolumbii, do którego pisała, lecz do tej chwili nie otrzymała ani słowa odpowiedzi.
– Cóż to za dzieci? W jakim wieku?
– Mają siódmy rok... bliźnięta.
– O, ja zawsze przepadałam za bliźniętami, od czasu gdy pani Hammond miała ich tyle! – zawołała Ania żywo. – Czy ładne?
– Boże miły, trudno osądzić, były takie brudne. Wyobraź sobie, Tadzio zagniatał ciasto z błota, gdy Tola przybiegła, żeby wezwać go do matki. Mała popłakała się, gdy ten urwis wepchnął ją w największą kałużę, a żeby ją przekonać, iż nie ma powodu do płaczu, sam także wlazł w błoto i zaczął się w nim tarzać. Maria twierdzi, że Tola jest bardzo dobrym dzieckiem, za to Tadzio niezwykle swawolnym. Co prawda, nikt go nie wychowywał, stracił ojca, gdy był niemowlęciem, a Maria prawie ciągle choruje.
– Żal mi zawsze dzieci, których nie miał kto wychowywać – rzekła Ania poważnie. – Mnie też brak było opiekunów, dopóki nie dostałam się do was. Sądzę, że ich wuj zajmie się nimi. A jakąż krewną Maryli jest właściwie pani Keith?
– Maria? Żadną. To jej mąż... jej mąż był naszym dalekim kuzynem. Spójrz tylko, pani Linde nadchodzi. Zapewne ciekawa jest nowin o Marii.
– Nie opowiadaj jej aby awantury z panem Harrisonem i Dolly – błagała Ania.
– Bądź spokojna! – przyrzekła Maryla.
Lecz obietnica ta okazała się zbyteczna, gdyż zaledwie pani Linde zdążyła wygodnie zasiąść, odezwała się:
– Wracając dziś z Carmody do domu, widziałam, jak pan Harrison wyganiał waszą Dolly ze swego owsa. Wydawał mi się wściekły. Czy narobił wiele gwałtu?
Ania ukradkiem wymieniła z Marylą rozbawione spojrzenie. Zaiste, mało co w Avonlea mogło ujść czujnemu oku pani Linde. Właśnie dziś rano Ania zawyrokowała: „Jeśli wejdziesz do swego pokoju nawet o północy, zaryglujesz drzwi, pospuszczasz rolety i kichniesz, to z pewnością nazajutrz pani Linde zapyta cię o twój katar”.
– Prawdopodobnie – odpowiedziała Maryla, zwracając się do pani Linde. – Pojechałam do Graftonu, więc tylko Ania była świadkiem jego humoru.
– Wydał mi się bardzo niemiłym jegomościem – oświadczyła Ania z pełnym urazy ruchem rudej główki.
– Nigdy nie wygłosiłaś trafniejszego zdania – rzekła pani Małgorzata uroczyście. – Ja od razu przewidziałam awantury, gdy Robert Bell sprzedawał swój folwark obywatelowi Nowego Brunszwiku, ot co! Nie wiem, do czego dojdzie w Avonlea, jeśli tylu obcych tu osiądzie. Wkrótce człowiek nie będzie się czuł bezpieczny nawet we własnym łóżku!
– A jacyż nowi przybysze sprowadzają się jeszcze do nas? – spytała Maryla.
– Czy nie słyszałyście o tym? Przede wszystkim jakaś rodzina Donellów wynajęła stary dom Piotra Sloane’a. Piotr oddał Donellowi zarząd młyna. Pochodzą oni ze Wschodu i nikt ich nie zna. Następnie rodzina tych nędzarzy Cottonów przenosi się z Białych Piasków tutaj i będzie tylko ciężarem dla gminy. On jest suchotnikiem; gdy zaś nie choruje, kradnie... A jego żona to niedojda, co nie potrafi wziąć się do niczego. Wyobraźcie sobie, że zmywa statki, siedząc! Dalej: Grzegorzewa Pye wzięła na wychowanie bratanka swego męża, sierotę Antosia. Ma on uczęszczać do twojej szkoły, Aniu, możesz więc oczekiwać niejednej awanturki, ot co! I jeszcze jeden obcy uczeń! Jaś Irving przybywa ze Stanów Zjednoczonych, aby zamieszkać u babki. Pamiętasz jego ojca, Marylo, Stefana Irvinga, który zdradził Lawendę Lewis z Graftonu?
– Ależ jej nie zdradził! Posprzeczali się tylko... myślę, iż wina była obustronna.
– Mniejsza z tym. Bądź co bądź, nie ożenił się z nią i powiadają, że ona od owego czasu strasznie zdziwaczała. Mieszka samotnie w tym kamiennym domku, który nazwała ,,Chatką Ech”, Stefan zaś wywędrował do Stanów, zawarł spółkę ze swym wujem i ożenił się z Amerykanką. Od tego czasu nie zawitał nigdy do Kanady, tylko matka odwiedzała go parokrotnie. Przed dwoma laty odumarła go żona, więc teraz przysyła swego malca na naukę do matki. Chłopiec ma lat dziesięć i wątpię, czy będzie z niego miły uczeń. Nigdy nie można ręczyć za tych jankesów.
Pani Linde spoglądała nieufnie na wszystkich, którzy mieli nieszczęście urodzić się lub wychować gdziekolwiek poza granicami Wyspy Księcia Edwarda. Mogli to być porządni ludzie, zapewne, ale słuszniej było mieć się wobec nich na baczności. A już szczególną niechęć żywiła do Amerykanów, gdyż w swoim czasie pewien nieuczciwy chlebodawca oszukał na dziesięć dolarów jej męża, pracującego w Bostonie. Za to oszustwo pani Małgorzata czyniła odpowiedzialnymi całe Stany Zjednoczone i żadne moce niebieskie ani piekielne nie przekonałyby jej, że nie ma słuszności.
– Trochę obcego żywiołu nie zaszkodzi szkole w Avonlea – zauważyła Maryla sucho – a jeśli ten chłopczyk jest choć odrobinę podobny do swego ojca, musi być bardzo miły. Stefan Irving był najsympatyczniejszym młodzieńcem, jaki kiedykolwiek wyrósł w naszych stronach, chociaż niektórzy uważali go za dumnego. Pani Irving będzie na pewno bardzo szczęśliwa, że dziecko do niej wróci – żyła tak osamotniona od śmierci męża.
– O, malec może być miły, ale będzie się znacznie różnił od naszych dzieci – rzekła pani Małgorzata, jak gdyby to rozstrzygało sprawę. Nie zmieniała łatwo swych sądów o ludziach, miejscach ani rzeczach. – Cóż to, Aniu, słyszę, że zakładacie jakieś Koło Miłośników Avonlea, mające na celu dokonywanie ulepszeń?
– Rozmawialiśmy o tym na ostatnim posiedzeniu naszego klubu – odpowiedziała Ania, rumieniąc się – myśl ta podobała się wszystkim członkom, dziewczętom i chłopcom, a nawet i państwu Allan. W wielu wioskach powstały obecnie takie stowarzyszenia.
– Oj, dobrego ty sobie nawarzysz piwa, dziewczyno! Daj temu lepiej spokój. Ludzie nie lubią, żeby ich ulepszać.
– Ależ my nie będziemy ulepszać ludzi! Chodzi o samą wioskę: dużo rzeczy trzeba zmienić, by ją upiększyć. Na przykład, jeśliby nam się udało namówić pana Boultera do zburzenia tej jego ohydnej starej chałupy, czyżby to nie było krokiem naprzód?
– Bezwarunkowo – przyznała pani Małgorzata. – Ta ruina jest od lat cierniem w oku całej osady. Chciałabym tylko zobaczyć i usłyszeć, jak to wy, Miłośnicy, potraficie przekonać Boultera, żeby uczynił coś bezpłatnie dla dobra publicznego, ot co! Przykro mi zniechęcać cię, Aniu, bo może to niezły projekt, chociaż przypuszczam, że wygrzebaliście go z jakiegoś wariackiego amerykańskiego tygodnika. Toć będziesz miała w szkole ręce pełne roboty, więc radzę ci jak przyjaciel, nie zawracaj sobie głowy tymi pomysłami, ot co! Cóż z tego! Wiem, że nie rzucisz raz powziętego zamiaru. Zawsze umiałaś przeprowadzić to, do czego dążyłaś!
Coś w stanowczych liniach ust Ani świadczyło, że pani Linde miała słuszność. Ania całą duszą pragnęła założenia Koła Miłośników Avonlea. Gilbert Blythe, który był nauczycielem w Białych Piaskach, ale soboty i niedziele spędzał w domu, również zapalił się do tego projektu. Reszta młodzieży zaś chętnie zgadzała się na wszystko, co dawało okazję do spotkań i co za tym idzie, do wesołej rozrywki. Nikt też oprócz Ani i Gilberta nie zdawał sobie jasno sprawy, jakie ulepszenia będą wprowadzać. Ania zaś i Gilbert omawiali ten temat tak długo, aż powstała w ich wyobraźni idealna Avonlea, bardzo niepodobna do rzeczywistej.
Pani Małgorzata wystąpiła jeszcze z jedną nowiną:
– Szkołę w Carmody obejmuje niejaka Priscilla Grant. Czy to nie twoja koleżanka z seminarium, Aniu?
– Tak, naturalnie! Jak to cudownie, że Priscilla będzie w Carmody! – wykrzyknęła Ania. Szare jej oczy zajaśniały jak gwiazdy, a pani Linde po raz nie wiadomo który musiała się zastanowić, czy Ania jest ładna, czy brzydka. Wciąż jeszcze nie znajdowała zadowalającej odpowiedzi na to pytanie.
Nazajutrz po południu Ania pojechała po sprawunki do Carmody i zabrała ze sobą Dianę Barry. Oczywiście, Diana była przysięgłym członkiem Koła Miłośników i dziewczęta przez całą drogę nie rozmawiały o niczym innym.
– Pierwsze, co musimy uczynić z chwilą rozpoczęcia naszej działalności, to wymalować nasz Dom Ludowy – rzekła Diana. Przejeżdżały właśnie koło nędznego budynku w dolinie zalesionej gęsto świerkami. – Cóż za przykry widok! Należy z tym skończyć, zanim jeszcze zajmiemy się sprawą domu pana Boultera. Ojciec twierdzi, że nigdy nie uda nam się namówić tego skąpca do zburzenia jego rudery, nie zechce poświęcić na to swego czasu.
– Może pozwoli, aby chłopcy ją rozebrali, jeśli przyrzekną po zerwaniu desek porąbać je na opał – odpowiedziała niezrażona Ania. – Należy dołożyć wszelkich starań, lecz z początku musimy się zadowalać małymi rezultatami. Trudno oczekiwać, że ulepszymy wszystko od razu; przede wszystkim trzeba zacząć od kształcenia obywatelskich uczuć mieszkańców.
Diana nie zdawała sobie dokładnie sprawy z tego, co właściwie znaczy „kształcenie obywatelskich uczuć”. Ale brzmiało to górnolotnie, poczuła się więc dumna, że należy do stowarzyszenia, które ma przed sobą tak wzniosły cel.
– Wczoraj wieczór myślałam również o czymś, co można by uczynić, Aniu. Przypominasz sobie to miejsce, gdzie schodzą się drogi z Białych Piasków, Carmody i Nowych Mostów, całe porośnięte sośniną? Czyż nie lepiej byłoby wyciąć wszystkie krzaki i pozostawić tylko parę brzózek, co się tam zabłąkały?
– Pyszny pomysł – przytaknęła Ania żywo – a pod brzozami postawić ławeczkę. Na wiosnę urządzimy tam pośrodku kwietniki i zasadzimy geranium.
– Tak, ale będziemy musiały znaleźć jakiś sposób na starą panią Sloane, żeby przestała paść swoją krowę na rozdrożu, bo to żarłoczne stworzenie zrobi sobie ucztę z naszych kwiatów – zaśmiała się Diana. – Zaczynam rozumieć, co to znaczy „kształcenie uczuć obywatelskich”. A oto dom Boultera; czy widziałaś kiedy podobną ruderę? I w dodatku na samej drodze! Taki stary dom z wybitymi szybami przypomina mi zawsze jakieś martwe stworzenie o pustych oczodołach.
– Stary, opuszczony budynek jest to smutny widok – zauważyła Ania marząco. – Zawsze wydaje mi się, że duma on o dawnych czasach i tęskni do minionych radości. Maryla opowiada, że w tym domu mieszkała ongiś liczna rodzina; wtedy był to śliczny zakątek z przemiłym ogródkiem i girlandami róż pnących się po ścianach. Pełno tam było szczebiotu dziecięcego, śmiechu i śpiewu, a teraz panuje tu pustka i tylko wiatr hula po kątach. Smutek i samotność rozgościły się w tych ścianach. Kto wie, może w księżycowe noce powracają oni wszyscy, wracają duszyczki dzieci i kwiatów, i pieśni... Na krótką chwilę stary dom śni, że jest znowu młody i radosny.
Diana zaprzeczyła ruchem głowy.
– O, teraz przestałam sobie wyobrażać podobne rzeczy, Aniu. Czy pamiętasz, jak matka i Maryla gniewały się, gdyśmy sobie wyobrażały mary w Lesie Duchów? Do dziś dnia nie potrafię o zmierzchu przejść tamtą drogą bez strachu. Jeślibym sobie pomyślała, że w domu Boultera dzieją się jakieś czary, lękałabym się również. Zresztą te dzieci wcale nie umarły, wyrosły i dobrze im się dzieje. Jeden z chłopców został rzeźnikiem. A kwiaty i pieśni nie mają dusz!
Ania stłumiła lekkie westchnienie. Kochała gorąco Dianę. Diana była jej najbliższą przyjaciółką, ale Ania od dawna już wiedziała, że ilekroć udaje się w świat marzeń, musi wędrować samotnie. Do krainy wyobraźni wiodła zaczarowana ścieżka, niedostępna dla jej najbliższych.
Podczas bytności dziewcząt w Carmody przeszła krótka, lecz ulewna burza. Toteż powrót poprzez aleje, gdzie na krzakach lśniły krople rosy, a wilgotne zioła wydawały odurzający zapach – był rozkoszny. Lecz właśnie w chwili gdy skręcały na drogę do Cuthbertów, Ania ujrzała coś, co od razu przysłoniło jej piękno krajobrazu.
Przed nimi rozciągało się szerokie pole pana: Harrisona: szarozielone późne owsy, wilgotne i bujne – a pośrodku, do połowy w soczystej zieleni, stała jałówka, spozierając spokojnie ku dziewczętom poprzez otaczające ją kłosy. Ania rzuciła lejce i zerwała się z zaciśniętymi ustami. Nie wróżyło to nic dobrego niesfornemu szkodnikowi. Bez słowa zsunęła się szybko po kołach i przeskoczyła przez płot, zanim Diana zdołała zrozumieć, co się stało.
– Aniu, wracaj! – krzyknęła wreszcie przeraźliwie, odzyskawszy głos. – Zniszczysz sukienkę w tym mokrym zbożu... zniszczysz zupełnie... Nie słucha mnie... A przecież sama nie da rady krowie... Trudno, muszę iść jej pomóc.
Ania pędziła poprzez zboże jak szalona. Diana zeskoczyła z kabrioletu, uwiązała konia do słupa i zarzuciwszy spódniczkę swej perkalowej sukienki na ramiona, wdrapała się na płot i pogoniła za swą gwałtowną przyjaciółką. Było jej łatwiej biec niż Ani, której ruchy hamowała przemoczona, przylegająca do ciała sukienka, toteż wkrótce ją dogoniła. Za nimi pozostała smuga stratowanego zboża; panu Harrisonowi z pewnością pękłoby serce na ten widok.
– Aniu, na litość boską, zatrzymaj się – dyszała biedna Diana – tchu mi zabrakło, a ty przemokłaś do szpiku kości.
– Muszę... tę krowę... stąd wydostać... zanim... pan Harrison... ją zobaczy – szepnęła Ania. – Wszystko mi jedno... nawet gdybym... miała się utopić... Aby tylko... ją wygnać!
Ale jałówka nie widziała racji, dla której miałaby być pozbawiona swego wspaniałego pastwiska. Zaledwie zziajane dziewczęta stanęły obok niej, jednym susem znalazła się w przeciwległym końcu pola.
– Zatrzymaj ją – wrzasnęła Ania – pędź, Diano, pędź!
Diana pędziła; Ania starała się również dotrzymać jej kroku, a szkaradna jałówka gnała przez pole jak opętana – Diana w skrytości ducha uważała ją też za opętaną. Upłynęło dobrych dziesięć minut, zanim ją schwytały i wypędziły przez otwór w płocie na ścieżkę należącą już do Maryli.
Nie można zaprzeczyć, że usposobienie Ani było w tej chwili dalekie od anielskiego. Na uspokojenie jej nie wpłynął też widok stojącego na drodze kabrioletu, w którym siedział pan Shearer z synem i obaj uśmiechali się szyderczo.
– Sądzę, że lepiej byłabyś zrobiła, Aniu, sprzedając mi krowę, gdym ci to proponował w zeszłym tygodniu – zachichotał pan Shearer.
– Uczynię to teraz, jeśli pan się zgodzi – odpowiedziała zapłoniona i potargana właścicielka krowy – może pan ją zabrać w tej chwili.
– Zrobione. Ofiaruję ci za nią dwadzieścia dolarów, jak dawałem poprzednio. Kuba zabierze ją natychmiast do Carmody i odstawi dziś wieczorem wraz z resztą ładunku na statek. Pan Reed z Brightonu zamówił właśnie u mnie jałówkę.
Pięć minut potem Kuba z jałówką odmaszerowali, Ania zaś z dwudziestoma dolarami w kieszeni wracała na Zielone Wzgórze.
– Co na to powie Maryla? – zapytała Diana.
– O, będzie to jej obojętne. Dolly była moją własnością i nie sądzę, bym na przetargu mogła za nią otrzymać więcej niż dwadzieścia dolarów. Ale pomyśl, kochanie, jeśli pan Harrison zobaczy stratowane zboże, domyśli się, że ona znowu w nim gospodarowała. A przecież dałam mu słowo honoru, że to się więcej nie powtórzy. Dostałam nauczkę, żeby nie ręczyć za krowy.
Maryla, powróciwszy z odwiedzin u pani Linde, znała już szczegóły sprzedaży i wysyłki Dolly; pani Linde widziała bowiem ze swego okna część zajścia, a łatwo domyśliła się reszty.
– Może i dobrze, żeśmy się jej pozbyły, chociaż zbyt prędko decydujesz się, Aniu. Nie pojmuję co prawda, jak wydostała się z zagrody, musiała wyłamać kilka desek.
– Nie pomyślałam o tym nawet, mogę tam teraz zajrzeć. Marcin dotąd nie wrócił, zapewne jeszcze kilka ciotek mu umarło.
– Marcin jest taki sam jak i inni Francuzi – rzekła Maryla pogardliwie – nie można zaufać im ani na chwilę.
Maryla oglądała sprawunki przywiezione przez Anię, gdy w obórce rozległ się krzyk przerażenia, a po chwili do kuchni wpadła Ania, załamując ręce.
– Co się stało, Aniu?
– O Marylo, co ja pocznę! Straszne nieszczęście, a wszystko z mojej winy! Kiedyż wreszcie nauczę się zastanawiać, aby nie popełniać ciągle nierozważnych czynów?! Pani Linde zawsze mi przepowiadała, że zrobię coś okropnego i miała słuszność!
– Aniu, potrafisz doprowadzić człowieka do rozpaczy! Cóżeś uczyniła?
– Sprzedałam jałówkę pana Harrisona! Tę, którą kupił od pana Bella! Dolly najspokojniej stoi w zagrodzie?
– Śnisz chyba, Aniu?
– Obym śniła! Ale to nie sen, chociaż coś bardzo podobnego do zmory nocnej. A krowa pana Harrisona znajduje się już teraz na statku! Ach, Marylo, myślałam, że skończyły się moje tarapaty, a oto wpadłam w gorsze niż kiedykolwiek w życiu. Co mam uczynić?
– Co uczynić? Nie pozostaje nic innego, jak tylko pójść rozmówić się z panem Harrisonem. Możemy mu dać w zamian naszą krowę, jeżeli nie zechce przyjąć pieniędzy. Jest tyleż warta, co i jego.
– Na pewno będzie rozdrażniony i przykry – jęczała Ania.
– Zapewne. Podobno łatwo wpada w gniew. Jeśli chcesz, ja pójdę załatwić tę sprawę.
– O nie! Nie jestem taka podła! – wykrzyknęła Ania. – To przecież moja wina, więc nie pozwolę, byś ty przeze mnie cierpiała. Pójdę sama natychmiast. Im prędzej, tym lepiej. Boże, co za upokorzenie!
Biedna Ania, wziąwszy kapelusz i dwadzieścia dolarów, kierowała się ku wyjściu, gdy nagle wzrok jej padł na otwarte drzwi spiżarni. Na stole stało upieczone przez nią tego ranka ciasto – wyjątkowo apetyczny placek, przybrany orzechami i różowym lukrem. Ania przeznaczyła go na piątkowy wieczór, gdyż miało się u niej odbyć organizacyjne zebranie Koła Miłośników Avonlea. Zrezygnuje z poczęstunku dla młodzieży, aby tylko przebłagać słusznie rozeźlonego pana Harrisona. Ani wydało się, iż takie ciasto powinno zmiękczyć serce każdego, a cóż dopiero mężczyzny, który musi sam dla siebie gotować. Szybko więc zapakowała placek do pudełka. Zaniesie go jako różdżkę oliwną.
„O ile mi w ogóle pozwoli dojść do słowa – myślała ze skruchą, dążąc na przełaj przez pola oświetlone złotym blaskiem sennego wieczora sierpniowego. – Teraz wiem już, co czują ludzie prowadzeni na stracenie”.
Dom pana Harrisona był to staromodny, niski, wybielony budynek, oparty o ścianę sosnowego lasu. Gospodarz siedział na ocienionym winem ganku, rozparł się wygodnie, zdjął kurtkę i rozkoszował się swą poobiednią fajką. Skoro poznał, kto nadchodzi, zerwał się, wpadł do domu i zatrzasnął za sobą drzwi. Zachowanie to było wynikiem jego zdumienia, a także wstydu z powodu wczorajszego gwałtownego wystąpienia, ale na widok tego Anię opuściła reszta odwagi.
„Jeśli teraz jest taki zły, co będzie, gdy się dowie o mojej sprawce?” – myślała strapiona, pukając do drzwi.
Ale pan Harrison otworzył, uśmiechnął się z zaambarasowaniem i zaprosił Anię do pokoju tonem łagodnym, choć nieco zdenerwowanym. Odłożył fajkę i naciągnął kurtkę; uprzejmie podał Ani bardzo zakurzone krzesło. Powitanie minęłoby zupełnie spokojnie, gdyby nie zdradziecka papuga, która zerkała złymi, złotymi oczami poprzez pręty klatki. Zaledwie Ania usiadła, Imbirek wrzasnął:
– Jak mi Bóg miły! Po co ta ruda wiewiórka tu przychodzi?
Trudno orzec, czyja twarz poczerwieniała mocniej: Ani czy pana Harrisona?
– Nie zwracaj na niego uwagi – rzekł pan Harrison, rzucając wściekłe spojrzenie na Imbirka. – On... on zawsze plecie głupstwa. Podarował mi go mój brat, marynarz, a wiadomo, że marynarze rzadko używają wyszukanych zwrotów. Papugi zaś zwykły wszystko powtarzać.
– Wiem o tym – odrzekła z rezygnacją Ania: biedaczka tłumiła urazę, pomna celu swych odwiedzin. To pewne, że w tych warunkach nie mogła sobie pozwolić na okazanie niezadowolenia panu Harrisonowi. Jeśli się sprzedaje cudzą krowę bez wiedzy i zezwolenia właściciela, trudno się dąsać, gdy jego papuga powtórzy niepochlebną uwagę o winowajcy. Jednakże „ruda wiewiórka” zdobyła się na odwagę.
– Przyszłam przyznać się panu do czegoś – zaczęła rezolutnie – dotyczy... dotyczy to tej jałówki.
– Jak mi Bóg miły! – wykrzyknął pan Harrison niespokojnie. – Czyżby znowu weszła w mój owies? Ale mniejsza z tym... mniejsza z tym... To nie ma znaczenia, nic się nie stało. Ja... ja byłem wczoraj zbyt gwałtowny, to prawda. Mniejsza z tym, mniejsza z tym...
– O, gdybyż tylko tyle! – westchnęła Ania. – Jest stokroć gorzej. Ja...
– Jak mi Bóg miły! Chcesz powiedzieć, że weszła w moją pszenicę?
– Nie… nie… nie w pszenicę. Ale...
– A więc w kapustę! Stratowała mi kapustę, którą hodowałem na wystawę, co?
– I nie w kapustę, proszę pana. Opowiem panu wszystko... po to tu przyszłam, tylko proszę mi nie przerywać, bo to mnie wyprowadza z równowagi. Proszę pozwolić mi opowiedzieć całe zdarzenie, ale błagam, niech pan się powstrzyma od uwag, dopóki nie skończę...
„Wtedy usłyszę ich dosyć” – zakończyła, co prawda, tylko w myśli.
– Będę już milczał – zapewnił pan Harrison i dotrzymał słowa.
Niestety Imbirek, niezwiązany żadną obietnicą milczenia, co chwila wykrzykiwał: „ruda wiewiórka”, a Ania coraz bardziej traciła panowanie nad sobą.
– Wczoraj zamknęłam Dolly w zagrodzie. Dziś rano, wracając z Carmody, ujrzałam krowę w pańskim owsie. Z pomocą Diany udało mi się ją wygnać ze szkody, ale nie może pan sobie wyobrazić, z jaką trudnością nam to przyszło. Byłam przemoknięta do nitki, strasznie zmęczona i zirytowana – a oto zjawia się pan Shearer i proponuje kupno tej szkodnicy. Sprzedałam mu ją z miejsca za dwadzieścia dolarów. Postąpiłam niesłusznie, należało zaczekać i poradzić się Maryli. Ale jestem bardzo skora do postępowania bez namysłu. Ktokolwiek mnie zna, gotów to panu zaświadczyć. Pan Shearer zabrał krowę i odesłał ją wieczornym transportem.
– Ruda wiewiórka – wyrecytował Imbirek tonem najgłębszej pogardy.
Na te słowa pan Harrison zerwał się i ze spojrzeniem, od którego struchlałby każdy inny ptak, wyniósł klatkę do przyległego pokoju i zamknął drzwi. Imbirek darł się i klął, uzasadniając w ten sposób słuszność krążących o nim sądów, wreszcie przekonawszy się, że nic nie wskóra, popadł w ponure milczenie.
– Przepraszam, opowiadaj dalej – rzekł gospodarz, siadając na swym dawnym miejscu. – Mój brat, marynarz, nie nauczył tego ptaka dobrych manier.
– Wróciłam do domu i po herbacie zajrzałam do obórki. Niech pan sobie wyobrazi – Ania pochyliła się naprzód, splatając ręce dawnym dziecinnym ruchem, a jej wielkie, szare oczy wpatrywały się błagalnie w zakłopotane oblicze pana Harrisona – moja krowa stała spokojnie u żłobu! Sprzedałam panu Shearerowi pańską krowę!
– Jak mi Bóg miły! – wykrzyknął pan Harrison, zaskoczony tym nieprzewidzianym zakończeniem. – Cóż za niezwykłe zdarzenie!
– O, to wcale nie jest niezwykłe. Ja zawsze sobie i innym napytam biedy – rzekła Ania smutnie. – Znana jestem z tego. Pan pewnie przypuszcza, że powinnam była wyrosnąć z tej wady – w marcu kończę siedemnaście lat. Okazuje się, że nie... Czy mogę mieć nadzieję, że mi pan przebaczy? Lękam się, iż krowy pańskiej nie uda mi się odebrać. Ale mam tu te pieniądze. A może pan w zamian wolałby moją Dolly? To bardzo dobra krowa. Nie potrafię nawet wyrazić, jak bardzo jest mi przykro z powodu tej historii.
– Et, co tam! – rzekł pan Harrison żywo. – Nie mów już o tym, moja panienko. To nic nie znaczy... nic nie znaczy. Wypadki chodzą po ludziach. Ja sam bywam zbyt prędki, zbyt porywczy nawet. Nie umiem się pohamować od mówienia prawdy w oczy. Trzeba mnie brać takim, jakim jestem. Gdyby ta krowa wlazła w kapustę... Na szczęście to się nie zdarzyło, więc mniejsza z tym. Wezmę waszą krowę, jeśli pragniecie się jej pozbyć.
– O, dziękuję serdecznie! Taka rada jestem, że pan się nie gniewa. Drżałam na myśl o pańskim oburzeniu.
– Przypuszczam, że byłaś przerażona perspektywą rozmowy ze mną, co? Po tej wczorajszej awanturze! Ale nie pamiętaj mi tego, proszę. Szczere ze mnie chłopisko. Rżnę prawdę prosto w oczy, nawet jeśli jest trochę gorzka.
– Zupełnie jak pani Linde – wyrwało się Ani nieopatrznie.
– Kto? Pani Linde? Nie porównuj mnie z tą starą plotkarką – wybuchnął pan Harrison – niech mnie Bóg broni! A co to za pudełko?
– Placek – odpowiedziała Ania słodko. Nieoczekiwana uprzejmość pana Harrisona rozwiała w mgnieniu oka gnębiące ją troski. – Przyniosłam go dla pana. Pomyślałam sobie, że pan może rzadko jada ciasto.
– Zapewne, że nie jadam. A lubię je szalenie, to prawda. Z wierzchu wygląda apetycznie. Myślę, że jest równie dobre w środku.
– O, z pewnością – rzekła Ania i pogodnie zwierzała się dalej. – W swoim czasie piekłam marne ciasta, pani Allan może to potwierdzić. Za ten placek jednak ręczę, przygotowałam go dla Koła Miłośników, ale mogę zrobić dla nich inny.
– Dobrze, ale coś ci powiem, moja panienko: będziesz musiała pomóc mi go zjeść... Postawię imbryk na ogniu i napijemy się herbaty, zgoda?
– Pozwoli mi pan przygotować herbatę? – spytała Ania wahająco.
Pan Harrison chrząknął.
– Widzę, że nie ufasz moim zdolnościom kulinarnym. Niesłusznie. Potrafię zaparzyć taką herbatę, jakiej nigdy nie piłaś. Zresztą spróbuj sama. Szczęściem, zeszłej niedzieli padał deszcz, więc jest dość czystych naczyń.
Ania żywo zerwała się z miejsca i zabrała do roboty. Zanim zaparzyła herbatę, wymyła imbryk w kilku wodach. Zmiotła z komina i nakryła do stołu. Talerze i filiżanki przyniosła ze spiżarni, której nieład przejął ją grozą. Lecz przezornie wstrzymała się od uwag. Pan Harrison wskazał jej miejsce, gdzie chował chleb i masło oraz słoik konfitur brzoskwiniowych. Ania przystroiła stół kwiatami z ogrodu i starała się nie widzieć plam na obrusie. Wkrótce woda zakipiała, Ania zasiadła naprzeciw pana Harrisona przy jego własnym stole, nalewała mu herbatę i gawędziła swobodnie o swych planach, szkole i przyjaciołach. Ledwo wierzyła własnym oczom i uszom. Pan Harrison przyniósł z powrotem Imbirka, oświadczając, że biedny ptak nie powinien zostawać długo w osamotnieniu. Ania zaś, usposobiona w tej chwili pojednawczo względem wszystkich, poczęstowała go orzechem. Lecz Imbirek, którego uczucia były boleśnie zadraśnięte, odrzucał wszelkie propozycje przyjaźni. Zasiadł nadąsany na grzędzie i tak nastroszył pióra, że wyglądał jak złoto-zielony balon.
– Dlaczego nazywa się Imbirek? – pytała Ania, która lubiła odpowiednio zastosowane imiona, a uważała, że imbir nie harmonizuje z tak wspaniałym upierzeniem.
– Mój brat, marynarz, nazwał go tak. Ma to zapewne jakiś związek z jego usposobieniem. A ja, pomimo wszystko, jestem do niego bardzo przywiązany... dziwiłabyś się, gdybyś wiedziała, jak bardzo. Ma on swe wady, oczywiście. Dużo już miałem przejść z jego powodu. Ludzie oburzają się, iż klnie tak niemiłosiernie, ale nie sposób go od tego odzwyczaić. Próbowałem, inni też próbowali. Wiele osób żywi uprzedzenie do papug. To niemądre, prawda? Ja je lubię. Imbirek zastępuje mi towarzystwo. Nic nie zmusiłoby mnie do porzucenia go, nic na świecie, moja droga.
Ostatnie zdanie wygłosił tak znacząco, jak gdyby podejrzewał Anię o ukryty zamiar przekonywania go, iż powinien rozstać się z Imbirkiem.
Tymczasem Ania zdążyła już polubić zapalczywego sąsiada i zanim skończyli podwieczorek, czuli się oboje jak starzy znajomi. Pan Harrison wiedział już o Miłośnikach Avonlea i przyklaskiwał projektowi.
– Dobra myśl. Zacznijcie tylko. Pola do ulepszeń w tej osadzie nie brak, w ludziach również.
– Cóż znowu! – zaprzeczyła Ania. Wobec siebie samej lub swych starych znajomych przyznałaby, że istnieją w Avonlea pewne niedoskonałości. Ale w ustach obcego przybysza ocena taka brzmiała arcyniemile. – Ja uważam Avonlea za rozkoszną miejscowość, a jej mieszkańców za przemiłych ludzi.
– Co za temperamencik – zauważył pan Harrison, obserwując zapłonione policzki i oburzone spojrzenie swego gościa. – Co prawda, odpowiedni do tych płomiennych włosów. Avonlea jest miłą osadą, w przeciwnym razie nie byłbym się tu wprowadził. Lecz chyba sama przyznasz, że ma pewne braki?
Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Nadszedł i minął ostatni dzień szkoły. Uczniowie Ani wywiązali się znakomicie z egzaminów. Na pożegnalnej lekcji wręczono jej list dziękczynny i teczkę pamiątkową. Matki i dziewczynki płakały, nawet niektórzy chłopcy przyznali się sobie po cichu, że mieli łzy w oczach, chociaż głośno wypierali się tego. Panie: Andrews, Sloane i Bell, powracając do domu, omawiały sprawy szkolne.
– Jaka szkoda, że Ania odjeżdża teraz, gdy dzieci ją tak pokochały – wzdychała pani Sloane, która zwykła była nawet żarty kończyć westchnieniem. – Oczywiście – dodała pośpiesznie – i w przyszłym roku będziemy mieli dobrą nauczycielkę.
– Jestem pewna, że Janka będzie spełniała swe obowiązki bez zarzutu – odezwała się oschle pani Andrews. – Nie sądzę natomiast, aby opowiadała dzieciom tyle baśni i włóczyła się z nimi po łąkach i lasach. Jej nazwisko figuruje na Honorowej Liście i obywatele Nowych Mostów są niepocieszeni, iż opuszcza szkołę.
– Jestem bardzo rada, że Ania idzie na uniwersytet – mówiła pani Bell. – Zawsze tego pragnęła, to zresztą rzecz jak wymarzona dla niej.
– Tego nie wiem – pani Andrews była dziś zdecydowana nie podzielać niczyjego zdania. – Nie uważam, iżby Ani potrzeba było więcej wykształcenia. Zapewne wyjdzie za mąż za Gilberta Blythe, jeśli jego zadurzenie przetrwa okres studiów, a na co jej wtedy łacina i greka? Gdyby na uniwersytecie uczyli, jak postępować z mężem, to jeszcze widziałabym w tym jakiś sens.
Wśród kumoszek avonlejskich krążyły słuchy, że pani Andrews nie umiała postępować ze swym mężem, wskutek czego ognisko domowe tej szanownej matrony nie było wzorem szczęścia rodzinnego.
– Zdaje się, że pastorostwo Allan niedługo już nas opuszczą – rzekła pani Bell.
– Nie przed wrześniem – objaśniła pani Sloane. – Będzie to wielka strata dla gminy. Chociaż zawsze uważałam, że jak na żonę duchownego, pani Allan ubiera się zbyt jaskrawo. Ale nikt z nas nie jest doskonały. Czyście panie spostrzegły, jak schludnie i dostatnio wyglądał dziś pan Harrison? Nigdy nie przypuszczałam, żeby człowiek mógł się tak zmienić: co niedziela bywa na nabożeństwie i dobrowolnie podpisał składkę.
– Jakże ślicznie wyrósł Jaś Irving – zauważyła pani Andrews. – Gdy tu przybył, było to takie maleństwo, a dziś ledwie go poznałam. Jaki podobny do ojca!
– Bardzo ładny chłopiec! – orzekła pani Bell.
– Ładny, owszem. Ale – pani Andrews zniżyła głos – nie wiem, czy tam u niego w głowie wszystko w porządku. Któregoś dnia Kasia, powróciwszy ze szkoły, opowiadała niestworzone bajki, które on jej naplótł o jakimś ,,Ludku” mieszkającym nad zatoką. Zapowiedziałam jej, żeby nie wierzyła tym bredniom. Podobno on sam nie wierzy w nie, ale w takim razie po co je opowiada?
– Ania twierdzi, że Jaś jest genialny – broniła chłopczyka pani Sloane.
– Być może. Wszystkiego można się spodziewać po dziecku Amerykanki – rzekła pani Andrews. Jej ograniczony umysł pojmował wyraz „genialny” jako „zwariowany” i z pewnością byłaby się zgodziła z Marią, że Jasiowi brak piątej klepki.
W tym samym czasie w opustoszałej sali szkolnej siedziała Ania i z głową opartą na rękach spoglądała wilgotnymi, zamyślonymi oczami ku Jezioru Lśniących Wód. Zupełnie tak samo jak dwa lata temu – pierwszego dnia po objęciu kierownictwa szkoły. Rozstanie z uczniami sprawiało jej taki ból, że na chwilę uniwersytet stracił cały swój powab. Ciągle jeszcze czuła na szyi gorący uścisk Aneczki Bell i słyszała jej dziecinne łkanie.
– Nigdy nie będę kochała żadnej nauczycielki tak jak pani. Nigdy, nigdy!
Przez dwa lata pracowała poważnie i sumiennie, popełniając wiele omyłek, lecz ucząc się także dzięki nim. Otrzymała też nagrodę – nauczyła swych uczniów niejednego, ale czuła, że oni nauczyli ją jeszcze więcej: łagodności, panowania nad sobą, znajomości dusz dziecięcych. Być może, iż nie udało jej się wpoić w serca swych wychowanków niezwykłych ambicji. Ale przykład jej, bardziej jeszcze niż czynione uwagi, wskazywał im, iż powinni w całym swoim życiu postępować pięknie i szlachetnie, kierować się prawdą i dobrocią, unikać wszystkiego, co tchnie fałszem i pospolitością. Zasady te bez wiedzy uczniów przeniknęły ich dusze i pozostały w nich jeszcze długo potem, gdy nazwa stolicy Afganistanu i daty Wojny Białej i Czerwonej Róży ulotniły się już z pamięci.
– Zakończył się drugi rozdział mojego życia – rzekła Ania głośno. Poetyczność tej myśli złagodziła trochę smutek, jaki ją opanował.
Pierwsze dwa tygodnie wakacji Ania spędziła w Chatce Ech. Namówiła pannę Lawendę na przejażdżkę po sprawunki do miasta i przekonała ją o konieczności sprawienia sobie nowej, letniej sukni. Po powrocie zajęły się z zapałem krajaniem i szyciem kupionej organtyny, gdy tymczasem Karolina, uszczęśliwiona myślą o nowym stroju swej pani, zawzięcie pomagała fastrygować i zmiatała ścinki. Panna Lawenda skarżyła się, że nic jej już nie interesuje, ale rozjaśnionym wzrokiem podziwiała nową suknię.
– Jakież puste ze mnie stworzenie – westchnęła. – Trudno mi uwierzyć, że nowa suknia, choćby nawet z organtyny koloru niezabudki, mogła mnie tak ożywić, gdy czyste sumienie i dodatkowa składka na cele misjonarskie nie zdołały tego uczynić.
Podczas tych odwiedzin Ania na jeden dzień wróciła do domu, aby wyreperować bieliznę bliźniąt i odpowiedzieć na całą masę czekających na nią pytań Tadzia. Wieczorem udała się nad zatokę, aby odwiedzić Jasia. Przechodząc koło niskiego okna bawialni, zauważyła chłopca siedzącego obok jakiegoś pana. W mgnieniu oka wybiegł na jej spotkanie.
– Ach, panno Aniu! – wołał rozpromieniony. – Nie może pani sobie wyobrazić, co się stało! Coś cudownego! Ojciec przyjechał! Co pani na to? Ojciec przyjechał! Niech pani pozwoli do pokoju. Ojcze, oto moją ukochana nauczycielka. Wiesz przecież, ojcze.
Stefan Irving, uśmiechnięty, wyszedł na spotkanie Ani. Był to wysoki, przystojny mężczyzna w średnim wieku, szpakowaty, o głęboko osadzonych, ciemnoniebieskich oczach i smętnej twarzy z pięknie sklepionym czołem.
,,Wymarzona twarz bohatera powieści” – pomyślała Ania z dreszczem wewnętrznego zadowolenia.
Jakże czułaby się rozczarowana, gdyby oczekiwany bohater był łysy lub przygarbiony.
– Więc to jest „ubóstwiana nauczycielka” mego syna, o której tyle słyszałem – rzekł Irving, ściskając serdecznie jej rękę. – Listy Jasia zawierały zawsze tyle opowiadań o pani, że wydaje mi się, iż nasza znajomość trwa już od dawna. Serdecznie jestem pani wdzięczny za wszystko, co pani uczyniła dla Jasia. Wpływ pani był właśnie taki, jakiego pragnąłem dla mego dziecka. Matka moja to najdroższa i najlepsza z kobiet, lecz jej praktyczny, zdrowy rozsądek Szkotki nie zawsze mógł zrozumieć mego chłopca. Pani uzupełniła to, czego jej brakowało. Dzięki wam obu w ciągu tych dwóch lat wychowanie Jasia było idealne w tym stopniu, w jakim może być wychowanie osieroconego dziecka.
Każdy lubi, gdy go chwalą. Pod wpływem tej pochlebnej oceny Ania spłonęła rumieńcem, a zmęczony pracą i przeciwnościami losu ojciec Jasia, patrząc na nią, musiał przyznać, że nigdy nie widział bardziej czarującego dziewczęcia jak ta młodziutka, rudowłosa nauczycielka o wielkich, rozmarzonych oczach.
Jaś, bezgranicznie szczęśliwy, usadowił się między nimi.
– Nie marzyłem nawet o tym, że ojciec przyjedzie – opowiadał rozpromieniony. – Nawet babunia o tym nie wiedziała. Była to wielka niespodzianka. W ogóle – Jaś potrząsnął kędziorami – nie lubię niespodzianek, bo nie mam czasu cieszyć się myślą o czekającej mnie przyjemności. Ale tym razem dobrze się stało. Ojciec przyjechał wczoraj wieczorem, kiedy już byłem w łóżku. Skoro się nacieszył babcią, przyszedł na górę, aby mnie zobaczyć, ale nie miał zamiaru mnie budzić. Na szczęście ja sam się zbudziłem i skoczyłem ku ojcu.
– Z uściskiem małego niedźwiadka – dodał pan Irving z uśmiechem, otaczając Jasia ramieniem. – Zaledwie poznałem mego chłopca, tak wyrósł i zmężniał.
– Nie wiem, kto więcej cieszył się ojcem: babunia czy ja? – prawił dalej Jaś. – Babunia cały dzień dzisiejszy spędza w kuchni, przygotowując ulubione potrawy ojca, bo obawia się, że Maria mu nie dogodzi. Babunia w ten sposób okazuje swą radość, ja zaś wolę siedzieć tutaj i gawędzić z ojcem. Ale teraz odejdę na chwileczkę, bo muszę zapędzić krowy do obory; to jeden z mych codziennych obowiązków.
W nieobecności syna pan Irving dalej rozmawiał z Anią o rozmaitych sprawach, lecz Ania czuła, że przez cały czas myślał o czym innym. Wreszcie rzecz się wyjaśniła.
– W ostatnim liście Jaś wspominał o swych odwiedzinach u… dawnej mojej znajomej, panny Lewis. Czy znacie się panie dobrze?
– Tak, to moja serdeczna przyjaciółka – brzmiała opanowana odpowiedź Ani, która niczym nie zdradziła nagłego dreszczu, jaki wywołało w niej to zapytanie. „Instynktownie” poczuła, że oto zbliża się niezwykle poetyczny epizod w jej życiu.
Pan Irving wstał, podszedł do okna i utkwił wzrok w morzu toczącym bez przerwy swe spienione fale.
Przez kilka chwil w mrocznym pokoju panowało milczenie. Nagle pan Irving odwrócił się i spojrzał z serdecznym uśmiechem w życzliwą twarzyczkę Ani.
– Rad bym wiedzieć, czy pani zna tę sprawę – zapytał.
– Wiem o wszystkim – odpowiedziała Ania bez namysłu. – Widzi pan – objaśniła pospiesznie – panna Lawenda jest moją bardzo serdeczną przyjaciółką; nie każdemu mówiłaby o takich świętościach. Jesteśmy pokrewne dusze.
– Wierzę, że jesteście... Poproszę panią o przysługę. Chciałbym odwiedzić pannę Lawendę. Może pani zechce ją zapytać, czy zgodzi się na to?
Czy zechce ją zapytać? O, bez wątpienia! Oto była poezja, prawdziwa, cudowna poezja, wyśniona w najśmielszych marzeniach. Zapewne nieco spóźniona, jak róża, która zamiast zakwitnąć w czerwcu, zakwitła w październiku, ale mimo to zakwitła pełnią słodyczy i zapachu.
Ania jeszcze nigdy w życiu nie spełniała równie skwapliwie niczyjego polecenia jak tym razem. Już nazajutrz rano dążyła lasami do kamiennego domku, aby wywiązać się z powierzonego jej zadania. Gdy zbliżała się do siedzącej w ogrodzie panny Lawendy, ogarnęło ją niezwykłe podniecenie.
– Mam dla pani nowinę... Coś ogromnie ważnego! Czy pani zgadnie, o co chodzi?
Ania ani na chwilę nawet nie przypuszczała, że panna Lawenda mogłaby odgadnąć. A jednak, ku wielkiemu jej zdumieniu, panna Lawenda zbladła jak płótno i głosem cichym, bezdźwięcznym, zupełnie niepodobnym do jej zwykłego, spytała:
– Stefan Irving powrócił?
– Skąd pani wie? Kto pani powiedział?! – zawołała Ania, rozczarowana, że zdradzono jej wielką tajemnicę.
– Ależ nikt! Po twoim zachowaniu poznałam, że to nie może być nic innego.
– Pragnie zobaczyć się z panią – rzekła Ania. – Czy mogę go zawiadomić, że pani się zgadza?
– Owszem. – Panna Lawenda zmieszała się. – Dlaczegóż by nie? Oczywiście, odwiedzi mnie, jakby to uczynił każdy dawny przyjaciel.
Ale Ania inaczej zapatrywała się na tę sprawę. Wbiegła do mieszkania, aby przy biurku panny Lawendy napisać bilecik do Stefana Irvinga.
„Co za rozkosz żyć jak w powieści – myślała rozradowana. – Wszystko zakończy się doskonale... Jaś będzie miał wymarzoną matkę i wszyscy będą szczęśliwi. Tylko szkoda, że pan Irving zabierze stąd pannę Lawendę, i kto wie, jaki los spotka kamienny domek. To odwrotna strona medalu. Trudno, tak jest ze wszystkim na świecie”.
Po napisaniu tego arcyważnego listu Ania osobiście zaniosła go na pocztę do Graftonu, gdzie czatowała nawet chwilę na listonosza, by powierzyć tę wysyłkę jego specjalnej opiece.
– To nader ważne – zapewniała z przejęciem.
Nie była zupełnie pewna, czy może zaufać pamięci mrukliwego staruszka, nieprzypominającego w niczym wysłannika Amora. Wobec tego jednak, że przyrzekł nie zapomnieć, uspokoiła się wreszcie.
Karolina Czwarta czuła tego dnia, że jakaś tajemnica zawisła nad Chatką Ech, tajemnica, do której ona nie miała dostępu. Panna Lawenda w dziwnym jakimś roztargnieniu snuła się po ogrodzie, Ania zaś, jakby opanowana przez ducha niepokoju, bezustannie krążyła po mieszkaniu, wchodziła na górę, schodziła na dół. Karolina długo przypatrywała się temu cierpliwie. Aż wreszcie, gdy Ania po raz trzeci zupełnie bezcelowo zjawiła się w kuchni, zagadnęła ją z oburzeniem, potrząsając energicznie niebieskimi kokardami:
– Panno Aniu, p-sze pani. Widać przecież, że panie mają jakiś sekret. A ja myślę, przepraszam, jeśli jestem zbyt śmiała, p-sze pani, że to wcale nieładnie mieć przede mną tajemnicę, jeśli dotąd byłyśmy takimi przyjaciółkami.
– Ach, Karolinko droga, powiedziałabym ci wszystko, gdyby to o mnie chodziło, ale to sprawa panny Lawendy... Zresztą powiem ci, tylko pamiętaj ani słowa o tym nikomu. Widzisz, Królewicz przyjeżdża dziś wieczór. Był tu już kiedyś, ale, nierozważny, powędrował w świat i zgubił tajemniczą ścieżkę do zaczarowanego pałacu, gdzie stęskniona Księżniczka zalewała się rzewnymi łzami. Wreszcie przypomniał sobie drogę. Księżniczka wciąż czeka. Bo tylko jej ukochany Królewicz może ją odczarować.
– Ach, p-sze pani – pytała zaciekawiona Karolina – ale co to znaczy naprawdę?
Ania roześmiała się.
– Naprawdę? Dawny dobry znajomy panny Lawendy przyjedzie ją dziś odwiedzić.
– Jej dawny konkurent, pani myśli? – domagała się wyjaśnień Karolina.
– Tak się to zapewne nazywa naprawdę – odpowiedziała Ania rozważnie. – Jest to ojciec Jasia: pan Irving. Kto wie, jak się to skończy? Ale miejmy nadzieję, że jak najlepiej.
– Jestem pewna, że się pobiorą – zadecydowała Karolina. – Niejedna kobieta rodzi się na to, żeby zostać starą panną, p-sze pani, i taki zapewne będzie mój los, bo nie mam cierpliwości do mężczyzn. A ja martwiłam się tak strasznie, co też moja biedna pani pocznie, gdy ja dorosnę na tyle, że będę musiała jechać do Bostonu. Nie ma więcej dziewcząt w naszej rodzinie, więc cóż by ona zrobiła, gdyby musiała zgodzić obcą służącą, która by się śmiała z tych podwieczorków „na niby” i nie chciałaby się nazywać Karoliną Piątą? Może nowa nie tłukłaby tylu naczyń, ale z pewnością kochałaby ją mniej niż ja.
I wierna mała służąca pośpieszyła w stronę kuchennego pieca, ażeby ukryć łzy.
Podwieczorek w Chatce Ech odbył się tego dnia o zwykłej porze, ale jedzenie pozostało niemal nietknięte. Po czym panna Lawenda poszła na górę, ażeby włożyć swą nową, błękitną suknię. Ania zaś uczesała przyjaciółkę. Obie były bardzo podniecone, lecz panna Lawenda udawała spokój.
– Muszę jutro koniecznie zreperować firanki – mówiła, oglądając je tak, jak gdyby to było najważniejszą rzeczą w tej chwili. – Nie okazały się bardzo trwałe, mimo iż drogo za nie zapłaciłam. Ach, Boże, Karolina znowu zapomniała okurzyć poręcz od schodów. Doprawdy, muszę jej dać burę.
Ania siedziała na stopniach ganku, gdy Stefan Irving ukazał się na drodze.
– Jest to chyba jedyne miejsce, gdzie czas się zatrzymał – rzekł, wodząc dokoła wzrokiem pełnym podziwu. – Dom ani ogród zupełnie się nie zmieniły od czasu, gdy byłem tutaj przed dwudziestu pięciu laty. Człowiek czuje się odmłodzony.
– W zaczarowanym pałacu czas zawsze stoi – odpowiedziała Ania poważnie. – Dopiero gdy Królewicz przybywa, zaczyna się na powrót coś dziać.
Pan Irving uśmiechnął się smutnie, patrząc na jej twarzyczkę promieniejącą młodością i radością życia.
– Nieraz Królewicz przybywa za późno – zauważył. Nie prosił Ani, by wyraziła to bez przenośni: jak wszystkie „pokrewne dusze”, zrozumiał od razu.
– O, nigdy, jeśli rzeczywisty Królewicz przybywa do prawdziwej Księżniczki. – Ania zaprzeczyła energicznym ruchem rudej główki, otwierając jednocześnie drzwi bawialni. Po czym cofnęła się i w sieni spotkała się z roześmianą i uszczęśliwioną Karoliną.
– Ach, panno Aniu – mówiła bez tchu. – Wyjrzałam oknem kuchennym... Jaki on piękny! I wiekiem odpowiedni dla panny Lawendy. Czy to byłoby coś złego posłuchać pod drzwiami, p-sze pani?
– To byłoby bardzo złe, Karolino – rzekła Ania surowo. – Chodźmy stąd, unikniesz pokusy.
– Robota mi nie idzie, a czekać i nic nie robić to okropne – westchnęła Karolina. – A jeśli się jednak nie oświadczy, p-sze pani, co wtedy? Mężczyzn nigdy nie można być pewnym. Moja najstarsza siostra, Karolina Pierwsza, była raz przekonana, że jest zaręczona. Tymczasem okazało się, że on tak wcale nie uważał. Odtąd nie wierzy już żadnemu. Słyszałam i o innym wypadku, gdy chłopiec myślał, że kocha jedną dziewczynę, a tymczasem kochał jej siostrę. Więc jeśli chłopiec sam nie wie, jak z nim sprawy stoją, to jakże biedna dziewczyna może być go pewna?
– Chodźmy do kuchni czyścić łyżeczki – zaproponowała Ania. – Zajęcie to nie wymaga skupienia uwagi – ja bowiem dziś wieczorem nie potrafiłabym myśleć o niczym – a przy robocie czas prędzej upłynie.
Minęła godzina. W chwili gdy Ania odkładała ostatnią lśniącą łyżeczkę, rozległo się skrzypnięcie drzwi wejściowych. Dziewczęta spojrzały na siebie z obawą.
– Ach, panno Aniu! – jęknęła Karolina. – Jeśli tak wcześnie odchodzi, to nic z tego nie będzie, p-sze pani.
Podbiegły do okna. Pan Irving nie miał wcale zamiaru odejść. Wraz z panną Lawendą zbliżał się powoli do kamiennej ławki.
– Obejmuje ją ramieniem, p-sze pani – szepnęła zachwycona Karolina. – Oświadczył się jej z pewnością, inaczej nie pozwoliłaby na to.
Ania chwyciła Karolinę wpół i tak długo tańczyła z nią po kuchni, aż obie zadyszały się ze zmęczenia.
– Karolino! – zawołała wesoło. – Nie jestem prorokiem, ale mogę cię zapewnić, że zanim liście klonu poczerwienieją, w Chatce Ech odbędzie się wesele. Czy rozumiesz tę bajkę?
– O, doskonale! Wesele to nie bajka... Ale co to? Pani płacze? Dlaczego?
– Ach, bo to wszystko razem jest takie piękne… i poetyczne... i smutne... – mówiła Ania, ocierając oczy. – Każda szczęśliwa chwila mieści w sobie odrobinę smutku.
– Pewnie, że to ryzykowna rzecz wychodzić za mąż – objaśniła po swojemu Karolina. – Chociaż... mąż nie jest jeszcze najgorszym złem na świecie!
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Tytuł oryginału: Anne of Avonlea
Copyright © 2022, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw
ISBN: 978-83-7779-821-8
Projekt okładki oraz skład: Zuzanna Malinowska Studio
Autorzy ilustracji: Corinne Boyd Dillon – 1, 2
George Fort Gibbs
pozostałe – Illustrations of the British Flora (1924)
Korekta: Dorota Ring
www.wydawnictwomg.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik