Ania z Zielonego Wzgórza - Lucy Maud Montgomery - ebook

Ania z Zielonego Wzgórza ebook

Lucy Maud Montgomery

3,5
9,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Na Zielonym Wzgórzu rozpoczyna się historia rudowłosej Ani Shirley, która z domu dziecka trafia do domu Maryli i Mateusza Cuthbertów i tutaj odnajduje swój prawdziwy dom. Niesforna, impulsywna, a jednocześnie obdarzona niepospolitą fantazją Ania nieustannie popada w przeróżne tarapaty i wciąż obiecuje sobie, że już nigdy więcej... aż do następnego razu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 441

Oceny
3,5 (6 ocen)
2
1
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ IZdumienie pani Małgorzaty Linde

Dworek pani Małgorzaty Linde stał dokładnie w tym miejscu, gdzie wielki gościniec prowadzący do Avonlea skręcał w dolinę, otoczoną olchami i porosłą paprociami, którą przecinał strumyk, mający swe źródło het, daleko w lasach, po drugiej stronie starego domu Cuthbertów. Na początku swej wędrówki przez lasy strumyk płynął kapryśnie i swawolnie, pełen kaskad i tajemniczych zakoli, lecz zbliżając się do doliny Linde’ów, stawał się spokojny i grzeczny, bo nawet on, przemykając w pobliżu ogrodu pani Małgorzaty Linde, powinien był pamiętać, „co wypada, a co nie wypada”.

Zapewne zdawał sobie sprawę, że pani Małgorzata, siedząc przy oknie, zawsze czujnym okiem baczy na wszystko wokół, wliczając w to strumyki i dzieci, a jeśli zauważy coś niezwykłego, nie zazna spokoju, dopóki nie zbada przyczyny i celu tej rzeczy.

Wielu jest ludzi, zarówno w Avonlea, jak i poza jej granicami, którzy lubią zajmować się sprawami swych sąsiadów, zaniedbując przy tym własne. Ale pani Małgorzata Linde należała do tych niezwykle dzielnych osób, które gorliwie dbając o własne dobro, żywią jednocześnie gorące zainteresowanie sprawami bliźnich.

Była ona wzorową panią domu, pod jej okiem gospodarstwo szło jak w zegarku. Ponadto wiodła rej w Szwalni dla Dziewcząt, zajmowała się szkołą nie dzielną i była jednym z głównych filarów parafialnego Towarzystwa Pomocy Ubogim i Stowarzyszenia Pomocy dla Misjonarzy, nawracających pogan w dalekich krajach.

Pomimo to pani Małgorzata miała jeszcze dość wolnego czasu, aby siedząc godzinami przy oknie w kuchni, robić szydełkiem kołdry bawełniane – a zrobiła ich już sześćdziesiąt, jak szeptem opowiadały sobie kumoszki z Avonlea – i czujnym okiem przyglądać się gościńcowi, który tutaj właśnie skręcał w dolinę, a potem wił się w górę po stromym wzgórzu.

Wobec tego, że Avonlea leży na małym trójkątnym półwyspie, wcinającym się w Zatokę Świętego Wawrzyńca, i z dwóch stron otoczona jest wodą, każdy, kto zmierzał do miasta lub stamtąd wracał, musiał przechodzić drogą wiodącą ku wzgórzu i w ten sposób, sam nie wiedząc o tym, mijał ulicę pod okiem wszystko widzącej pani Małgorzaty.

Pewnego popołudnia w pierwszych dniach czerwca siedziała ona na swym zwykłym miejscu. Ciepłe i jasne promienie słońca zaglądały przez okno. Przed domem roztaczał się cudowny sad, strojny teraz w najpiękniejszą szatę weselną z bladoróżowych i białych kwiatów, nad którymi unosiły się brzęczące miriady pszczół.

Tomasz Linde – skromny człowieczek, którego mieszkańcy Avonlea zwykli nazywać mężem Małgorzaty Linde – siał rzepę na pagórku za stodołą. Sąsiad jego, Mateusz Cuthbert, niewątpliwie czynił to samo na wielkim polu w pobliżu Zielonego Wzgórza. Tak myślała pani Małgorzata, słyszała bowiem poprzedniego wieczora w sklepie Wilhelma Blaira, jak mówił do Piotra Morrisona, że nazajutrz siać będzie rzepę.

Naturalnie, Piotr musiał go o to zapytać, bo Mateusz Cuthbert nie należał do ludzi, którzy nie pytani mówią cokolwiek.

A tymczasem, czyż to możliwe? Oto o godzinie pół do czwartej, w jasne popołudnie, i to w dzień powszedni, Mateusz Cuthbert jedzie powoli w górę wzgórza. Co dziwniejsze, ma na sobie biały kołnierzyk i odświętne ubranie, a więc z pewnością wyjeżdża z Avonlea. Jedzie zaś kabrioletem, zaprzężonym w kasztankę, co wskazuje, że droga jest dość daleka. Dokąd się wybiera i jaki może mieć interes?

Nie ulega wątpliwości, że gdyby chodziło o któregokolwiek innego z mieszkańców Avonlea, pani Małgorzata po chwili zastanowienia znalazłaby odpowiedź na oba pytania. Ale Mateusz tak rzadko wyjeżdżał z domu, iż tylko jakaś nagła i nieoczekiwana sprawa mogła być tego powodem. Z natury bowiem był tak niesłychanie wstydliwy i nieśmiały, że wyjazd z domu i konieczność rozmowy z obcymi uważał za wielką przykrość. Mateusz w białym kołnierzyku, w kabriolecie to było zjawisko nieczęsto widywane!

Jakkolwiek pani Małgorzata długo snuła przeróżne domysły, nie zdołała znaleźć żadnego wyjaśnienia. Spokój jej został zmącony!

„Nie ma innej rady! – postanowiła wreszcie. – Po herbacie przejdę się na Zielone Wzgórze i wybadam Marylę, dokąd to on pojechał i w jakiej sprawie. Przecież nigdy o tej porze roku nie jeździ do miasta i nigdy nie udaje się z wizytą, i to jeszcze w dzień powszedni! Gdyby mu zabrakło rzepy do siania i musiał po nią jechać, nie ubrałby się przecież odświętnie i nie pojechał kabrioletem. Nie udawał się również po doktora, bo jechał zbyt wolno. Musiało więc wczoraj wieczorem zajść u nich coś nieoczekiwanego! Nie mogę tego pojąć! Nie zaznam chwili spokoju, póki się nie dowiem, dlaczego Mateusz Cuthbert wyjechał dziś z Avonlea!”.

Zaraz po herbacie pani Małgorzata ruszyła więc w drogę do Zielonego Wzgórza. Niedługą miała wędrówkę. Wielki, rozbudowany i otoczony sadami dom, w którym mieszkało rodzeństwo Cuthbertów, oddalony był zaledwie o ćwierć mili gościńcem od domu Linde’ów. Należało jednak przejść jeszcze kawałek boczną drogą. Ojciec Mateusza, równie milczący i nieśmiały jak jego syn, zbudował swe domostwo możliwie jak najdalej od sąsiadów, nie ukrywając go jednak w lesie. Dom swój postawił więc na samym krańcu polany, gdzie był widoczny z wielkiego gościńca, wzdłuż którego stały w zgodnym szeregu wszystkie pozostałe domki Avonlea.

Pani Małgorzata Linde dziwiła się zawsze, jak można było stawiać dom w tym miejscu i jeszcze nazywać go mieszkaniem.

„Jest dach nad głową, to prawda – mówiła do siebie, krocząc boczną drogą, okoloną krzakami dzikiej róży – ale nic więcej. Cóż dziwnego, że Maryla i Mateusz są trochę dziwakami, żyjąc w takim odosobnieniu? Jeśli drzewa mogą służyć za towarzystwo, to mają ich, dzięki Bogu, aż nadto. Jednakże ja wolałabym patrzeć na ludzi. Co prawda, oboje wyglądają na zadowolonych, lecz przypuszczam, że przywykli już do takiego życia. »Do wszystkiego można się przyzwyczaić« – rzekł pewien Irlandczyk, którego skazali na powieszenie”.

Tak rozmyślając, pani Małgorzata weszła na wielkie podwórze Zielonego Wzgórza. Całe wśród zieleni, czyste i znakomicie utrzymane, z jednej strony otoczone było wysokimi starymi wierzbami, z drugiej zaś równo przyciętymi topolami. Ani jeden kamyk, ani jedna zużyta zapałka nie leżały na ziemi, nie ulega bowiem wątpliwości, że pani Małgorzata zauważyłaby to natychmiast. W duszy żywiła głębokie przekonanie, że Maryla Cuthbert zamiata to podwórze równie często, jak pokoje w domu. Można by śmiało jeść wprost z ziemi bez obawy połknięcia odrobiny brudu.

Pani Linde krótko, mocno zapukała do drzwi kuchni i usłyszawszy „proszę”, weszła. Kuchnia na Zielonym Wzgórzu była wesoła – a raczej byłaby wesoła, gdyby nie straszliwa czystość sprawiająca wrażenie, jakby nigdy tej izby nie używano. Okna zwrócone były na wschód i na zachód. Ze strony wschodniej, od podwórza, wdzierał się potok łagodnego czerwcowego słońca; od zachodu zaś, skąd cieszył oczy blask białego kwiecia wiśni w sadzie i zieleń lekko kołyszących się smukłych brzózek, pięło się dzikie wino.

Tutaj Maryla Cuthbert zwykła była siadywać, jeśli Chciała chwilę wypocząć, zawsze nieufnie spoglądając na słońce, które – jak uważała – świeciło zbyt wesoło na tym poważnym świecie. Tutaj też siedziała teraz, zajęta robotą na drutach. Stół był nakryty do wieczerzy.

Zaledwie pani Małgorzata zdążyła uchylić drzwi, natychmiast zauważyła wszystko, co stało na stole. Znajdowały się na nim trzy nakrycia, a zatem Maryla najwyraźniej oczekiwała jakiegoś gościa, który zapewne miał przybyć z Mateuszem. Talerze jednak były codzienne, poza tym na stole była salaterka z marmoladą jabłkową i jeden rodzaj pieczywa. A więc oczekiwany gość nie był kimś znakomitym i wyjątkowym.

W takim razie jednak, co znaczył biały kołnierzyk Mateusza i kasztanka? Teraz już pani Małgorzata zupełnie nie wiedziała, co myśleć o tej zagadkowej sprawie na Zielonym Wzgórzu, zwykle tak cichym i pozbawionym wszelkiej tajemniczości.

– Dobry wieczór, Marylu – rzekła, wchodząc.

– Dobry wieczór, Małgorzato – odparła wesoło Maryla. – Śliczne popołudnie, prawda? Siadaj, proszę! Jakże się twoi miewają?

Coś, co z braku innego określenia można by nazwać przyjaźnią, istniało zawsze pomiędzy Marylą Cuthbert a panią Małgorzatą, pomimo – albo może właśnie z powodu – kontrastu ich natur.

Maryla była wysoką, szczupłą kobietą o ostrych, kanciastych ruchach. Jej ciemne włosy, w których ledwie znaczyły się pasma siwizny, zwinięte były zawsze w gruby węzeł, w morderczy sposób przeszyty dwiema metalowymi szpilkami. Czyniła wrażenie osoby bardzo zasadniczej i wymagającej. Jednakże nieznaczny jakiś rys wokół ust, prawie niedostrzegalny, wskazywał na ukryte poczucie humoru.

– Miewamy się doskonale – odpowiedziała pani Małgorzata. – Lecz kiedy zobaczyłam Mateusza, jadącego gościńcem, przyszło mi na myśl, czy u was wszystko w porządku. Sądziłam, że jedzie może po doktora.

Jakiś niewidoczny prawie uśmiech zaigrał na ustach Maryli. Oczekiwała Małgorzaty – wiedziała, że widok Mateusza, wyjeżdżającego niespodzianie kabrioletem, na pewno rozbudzi ciekawość sąsiadki.

– O nie, czuję się zupełnie dobrze, pomimo że wczoraj miałam ciężką migrenę – odrzekła. – Mateusz pojechał na dworzec. Oczekujemy małego chłopca z domu sierot w Nowej Szkocji. Ma właśnie przyjechać wieczornym pociągiem.

Gdyby Maryla oznajmiła, że Mateusz pojechał na dworzec, aby odebrać kangura przysłanego z Australii, zdumienie pani Małgorzaty nie byłoby pewnie większe. Oniemiała na kilka sekund. Niepodobieństwem przecież było przypuszczać, że Maryla żartuje z niej... lecz w tej chwili pani Małgorzata gotowa była tak sądzić.

– Czy mówisz serio, Marylu?. – spytała, odzyskawszy głos.

– Ależ naturalnie – odpowiedziała zapytana takim tonem, jak gdyby sprowadzanie chłopców z domu sierot w Nowej Szkocji stanowiło część zwykłych zajęć wiosennych w każdym porządnym gospodarstwie w Avonlea.

Pani Małgorzata czuła, że traci swą duchową równowagę. Myślała samymi wykrzyknikami. Chłopiec! Maryla i Mateusz Cuthbertowie adoptują chłopca! Z domu sierot! Czyż to nie koniec świata! Chyba po tym nic już nie zdoła jej zadziwić! Nic! Nic!

– Skądże ta myśl wpadła wam do głowy? – spytała tonem nagany.

Ponieważ powzięto postanowienie bez jej rady, należało je zganić.

– Och, długo rozmyślaliśmy nad tym, właściwie przez całą zimę – odpowiedziała Maryla. – Na kilka dni przed Bożym Narodzeniem była u nas pani Spencer i opowiadała, że na wiosnę zamierza przyjąć do siebie dziewczynkę z domu sierot w Hopetown, gdzie mieszka jej cioteczny brat. Bywając często u niego, miała sposobność poznać ten dom sierot i twierdzi, że jest dobrze prowadzony. Mówiła o kilku chłopcach sierotach, których tam widziała, a że Mateusz i ja już dawno myśleliśmy o tym, by wziąć kogoś do pomocy, postanowiliśmy skorzystać z okazji. Mateusz jest już niemłody – skończył sześćdziesiąt lat – i nie taki rześki jak dawniej. Od czasu do czasu serce mu dokucza. A wszakże wiesz, jak ciężko nająć kogoś do pomocy! Nie ma tu innych pracowników prócz tych głupich wyrostków francuskich. Trudno ich utrzymać, bo zaledwie się ich nieco poduczy, wymykają się do fabryk lub wyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych. Początkowo Mateusz myślał o chłopcu z Anglii. Ale ja nie chciałam się na to zgodzić. „Być może to bardzo odpowiedni nabytek, nie przeczę – rzekłam – ale nie chcę tu żadnych londyńskich uliczników. Weźmy przynajmniej tutejsze dziecko. Zawsze to sprawa niepewna brać kogoś obcego, ale lżej mi będzie na duszy i spokojniej będę spała, mając w domu dziecko pochodzące z Kanady” – mówiłam. I wreszcie postanowiliśmy poprosić panią Spencer, aby, kiedy pojedzie po dziewczynkę dla siebie, wybrała dla nas chłopca. Właśnie w zeszłym tygodniu dowiedzieliśmy się, że wyjeżdża w tej sprawie, i natychmiast przez służącego Roberta Spencera przesłałam jej pozdrowienia z prośbą, aby się nam wystarała o ładnego, zdrowego dziesięcio- lub jedenastoletniego chłopczyka. Uważamy, że to wiek najodpowiedniejszy – chłopiec będzie dość duży, by załatwiał drobne sprawunki, a dość młody, byśmy mogli nim kierować wedle naszej myśli. Znajdzie u nas ciepły kąt rodzinny i odpowiednią opiekę. Dziś właśnie listonosz przyniósł depeszę od pani Spencer, że przyjeżdża pociągiem o pół do szóstej po południu. Dlatego to Mateusz pojechał na stację. Pani Spencer zostawi tam chłopca, bo sama jedzie dalej, do Białych Piasków.

Pani Małgorzata dumna była z tego, że zawsze bez ogródek wypowiadała swe zdanie. Postanowiła uczynić to i obecnie, pomimo że nie odzyskała jeszcze swej zwykłej równowagi.

– Wiesz, Marylu, muszę ci wyznać otwarcie, uważam, że popełniacie szaleństwo. To ogromne ryzyko. Nie wiecie, co robicie! Wprowadzacie do waszego domu jakieś obce dziecko, stworzenie, o którym nic nie wiecie, którego charakteru w ogóle nie znacie, nie macie pojęcia, kim byli jego rodzice ani też jakie ono może być w przyszłości. Właśnie w zeszłym tygodniu czytałam w gazecie, że jakieś małżeństwo z naszych stron przygarnęło do domu sierotę, chłopca z przytułku, a ten potwór podpalił ich dom – umyślnie – i omal nie zginęli w ogniu. Słyszałam też o innym wypadku, że taki przygarnięty sierota wypijał wszystkie jajka i opiekunowie nie mogli go od tego odzwyczaić. Gdybyś się mnie spytała o radę – czegoś nie uczyniła, Marylu – zaklinałabym cię na wszystko, byś tego nie robiła. Bezwarunkowo nie!

Ta spóźniona przestroga zdawała się ani nie przerażać, ani nie martwić Maryli. Dalej spokojnie robiła na drutach.

– Nie przeczę, że jest trochę słuszności w tym, co mówisz, Małgorzato. Ja sama długi czas nie wiedziałam, czy się zgodzić. Ale Mateusz bardzo tego pragnął. Widziałam, jak mu na tym zależy, więc ustąpiłam. Mateusz tak rzadko upiera się przy czymś, że jeśli już to czyni, uważam za swój obowiązek spełnić jego prośbę. A co się tyczy ryzyka, to przecież trudno przewidzieć skutki wielu rzeczy na świecie. Ci, którzy mają własne dzieci, także nie są pewni ich przyszłości. Nie zawsze przecież wyrastają na porządnych ludzi. A Nowa Szkocja to prawie część naszej wyspy! Zupełnie co innego, gdybyśmy je sprowadzali z Anglii lub ze Stanów Zjednoczonych. Dziecko pochodzące z Kanady nie może się przecież tak bardzo różnić od nas.

– No cóż, mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze – rzekła pani Małgorzata tonem, zdradzającym wprost przeciwne przekonanie. – Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałam, jeśli kiedykolwiek ten chłopiec podpali wasz dom lub wsypie strychninę do studni. Przypominam sobie podobny wypadek w Nowym Brunszwiku, gdzie cała rodzina umarła w najstraszliwszych męczarniach... Tylko że tam była to dziewczynka.

– Wszakże my nie bierzemy dziewczynki – odpowiedziała Maryla, jak gdyby zatruwanie studzien było wyłącznie kobiecą czynnością i nie należało się tego obawiać ze strony chłopca. – Nigdy nie przyszłoby mi na myśl wziąć do domu dziewczynki. Dziwi mnie, że pani Spencer to robi. Ona jednak gotowa adoptować wszystkie sieroty z Hopetown, gdyby tylko wpadła na taki pomysł.

Pani Małgorzata chętnie poczekałaby na powrót Mateusza. Ale zważywszy, że potrwałoby to jeszcze ze dwie godziny, postanowiła pójść dalej i wstąpić do Bellów, aby im zanieść nowinę. Wyobrażała sobie, jakie tam uczyni wrażenie, a pani Małgorzata bardzo lubiła wywoływać silne wrażenia.

Pożegnała się więc ku wielkiemu zadowoleniu Maryli, której pod wpływem czarnych przeczuć i wróżb pani Małgorzaty z nową mocą nasunęły się dawne obawy i wątpliwości.

– Niesłychane rzeczy! – westchnęła pani Małgorzata, znalazłszy się znowu na gościńcu. – Czy ja aby nie śnię? No, to pewne, że chłopca żal mi serdecznie. Zarówno Mateusz, jak Maryla nie mają pojęcia o wychowaniu dziecka i z pewnością będą żądali od chłopca, aby był mądrzejszy i bardziej doświadczony od własnego dziadka – jeśli go kiedykolwiek posiadał, co jest bardzo wątpliwe. Zupełnie nie umiem sobie wyobrazić dziecka na Zielonym Wzgórzu. Przecież tam nigdy nie było żadnego dziecka, bo Mateusz i Maryla byli już dorośli, kiedy ojciec ich stawiał ten dom – a zresztą, Bóg wie, czy oni w ogóle byli kiedyś dziećmi. Za nic w świecie nie chciałabym być w skórze tego biednego chłopca. Naprawdę, żal mi go serdecznie!

W ten sposób pani Małgorzata zwierzała się ze swych myśli kwitnącym krzewom głogu.

Lecz litość jej bez wątpienia byłaby jeszcze głębsza i serdeczniejsza, gdyby mogła widzieć dziecko, które w tej chwili czekało na dworcu kolejowym w Szerokiej Rzece.

ROZDZIAŁ IIZdumienie Mateusza

Mateusz Cuthbert powoli przejechał osiem mil, dzielących go od Szerokiej Rzeki. Śliczna była ta droga, wijąca się pomiędzy dwoma szeregami wygodnych domostw. Miejscami przecinała zagajniki sosnowe pachnące żywicą lub jakąś dolinkę, gdzie dzikie śliwy, osypane puszystym kwieciem, wyciągały swe gałęzie. Powietrze przesycone było zapachami niezliczonych sadów jabłoniowych; łąki ciągnęły się daleko, aż po horyzont, gdzie niknęły w mgle purpury i opalu, a ptaszki śpiewały i wyciągały trele z taką radością, jaka się należy pierwszym dniom wiosny.

Mateusz rozkoszował się tą przejażdżką we właściwy sobie sposób. Urok psuły mu jedynie chwile, w których musiał się kłaniać spotykanym kobietom. Na Wyspie Księcia Edwarda panuje bowiem zwyczaj kłaniania się każdej spotykanej osobie, czy to znajomej, czy obcej.

Mateusz nie lubił kobiet, prócz swej siostry Maryli i pani Małgorzaty. Podejrzewał, że te tajemnicze istoty w duchu się z niego śmieją. Właściwie miał zupełne prawo tak sądzić, gdyż powierzchowność jego była naprawdę dość osobliwa: niezgrabna figura, długie popielatosiwe włosy, sięgające zgarbionych pleców, i gęsta, ciemna broda, którą zapuścił w wieku lat dwudziestu. Prawdę mówiąc, kiedy miał lat dwadzieścia, wyglądał tak samo jak obecnie, w wieku lat sześćdziesięciu. Tyle tylko, że nie był siwy.

Po przybyciu na stację nie zobaczył ani śladu pociągu. Przypuszczając, że przyjechał zbyt wcześnie, uwiązał klacz w podwórzu małego zajazdu i udał się na dworzec. Długi peron był prawie pusty. Jedyną żywą istotą była dziewczynka siedząca na stosie gontów.

Mateusz, zauważywszy, że to dziewczynka, przemknął obok, nie patrząc na nią nawet. Gdyby się jej przyjrzał, nie uszedłby jego uwagi wyraz niepokoju i wyczekiwania, jaki się malował w całej tej małej postaci. Widocznie czekała tu na kogoś czy też na coś, a że oczekiwanie było w tej chwili jedyną możliwą czynnością, oddawała się jej z całym przejęciem, na jakie tylko się potrafiła zdobyć.

Mateusz podszedł do zawiadowcy stacji, który właśnie zamykał okienko kasy, by udać się do domu na wieczerzę, i zapytał, czy pociąg, przybywający o pół do szóstej, prędko nadejdzie.

– Pociąg ten już przybył i odszedł pół godziny temu – odpowiedział zapytany. – Wysiadł zaś tylko jeden pasażer, który miał jechać do was, jakaś mała dziewczynka. Siedzi tam, na stosie gontów. Prosiłem, by weszła do poczekalni dla pań, ale odrzekła, że woli zostać na peronie. Tutaj ma, jak się wyraziła, więcej pola dla swej wyobraźni. Oryginalny dzieciak, powiadam panu!

– Ale ja nie oczekuję żadnej dziewczynki – odpowiedział Mateusz bezradnie. – Przybyłem po chłopca, który powinien tu czekać. Pani Spencer miała go przywieźć z Nowej Szkocji.

Zawiadowca gwizdnął.

– W takim razie zaszła jakaś pomyłka – rzekł. – Pani Spencer wysiadła z wagonu z tą oto dziewczyną, którą mi powierzyła. Powiedziała, że pan i pańska siostra bierzecie ją z domu sierot na wychowanie i że pan po nią przyjedzie. To wszystko, co mogę powiedzieć w tej sprawie. Więcej dzieci z domu sierot nie mam na składzie – dodał żartobliwie.

– Nie pojmuję tego zupełnie – rzekł z zakłopotaniem Mateusz, żałując, że nie ma tu Maryli, aby rozwiązała tę sprawę.

– Najlepiej będzie, jak pan sam pomówi z dziewczynką – poradził zawiadowca. – Z pewnością wyjaśni panu wszystko, jest bowiem niezwykle rezolutna, proszę mi wierzyć. Być może w przytułku nie mieli takiego chłopca, jakiego pan sobie życzył.

Skinął głową i odszedł, gdyż był głodny i śpieszył się na kolację. Biedny Mateusz pozostał sam. To, co miał uczynić, było dla niego gorsze niż wkroczenie do jaskini lwa. Musiał zwrócić się do dziewczynki – do obcej dziewczynki, do sieroty – z pytaniem, dlaczego nie jest chłopcem. Mateusz westchnął ciężko i wolnym krokiem ruszył w jej stronę.

Już gdy po raz pierwszy przechodził obok niej, czuł na sobie jej spojrzenie, teraz znowu utkwiła w nim wzrok.

Mateusz nie patrzył na nią, ale nawet gdyby to uczynił, nie spostrzegłby tego, co potrafiłby zauważyć zwykły obserwator.

Była to dziewczynka w wieku około jedenastu lat, ubrana w bardzo kusą, bardzo wąską i bardzo brzydką sukienkę z szarożółtawej zgrzebnej wełny. Na głowie miała wyblakły, brunatny kapelusz, spod którego opadały na ramiona dwa bardzo grube, czerwone jak ogień warkocze. Twarzyczka jej była drobna, blada, chuda i bardzo piegowata, usta szerokie, oczy duże, ciągle zmieniające barwę, to zielone, to znowu szare.

Tyle zobaczyłby przeciętny obserwator. Bardziej bystry zauważyłby, że podbródek miała spiczasty i wystający, spojrzenie wielkich oczu żywe i inteligentne, usta wyraziste i pełne słodyczy, czoło zaś szerokie i rozumne. Słowem, ktoś bardziej spostrzegawczy doszedłby do wniosku, że niepospolitą duszyczkę musi posiadać ta biedna, bezdomna istotka, której nieśmiały Mateusz Cuthbert tak bardzo się przeraził.

Przykrość rozpoczęcia rozmowy została mu jednak oszczędzona, bo zaledwie dziewczynka zrozumiała, że prawdopodobnie po nią przyjechał, zerwała się z miejsca, jedną chudą opaloną rączką chwyciła wytartą, staromodną torbę podróżną, drugą zaś wyciągnęła do niego na powitanie.

– Domyślam się, że to pan Mateusz Cuthbert z Zielonego Wzgórza – rzekła niezwykle czystym i miłym głosem. – Cieszę się bardzo, że pana widzę. Zaczęłam się już lękać, że pan po mnie nie przyjedzie i rozmyślałam, co właściwie mogło panu przeszkodzić. Postanowiłam więc, że jeśli pan nie przyjedzie po mnie dziś wieczór, wdrapię się po drabinie na szczyt tej oto wielkiej dzikiej wiśni i tam spędzę noc. Wcale bym się nie bała, bo przecież cudnie byłoby przespać całą noc pośród białego kwiecia dzikiej wiśni, przy świetle księżyca, prawda? Mogłabym sobie wyobrażać, że mieszkam w marmurowym pałacu, nie sądzi pan? A byłabym zupełnie spokojna, że jeśli pan nie przybył po mnie dziś wieczór, z pewnością nadjedzie pan jutro wczesnym rankiem.

Mateusz, nieco zmieszany, uścisnął szczupłą dłoń dziewczynki, a jednocześnie stanowczo postanowił nie mówić temu dziecku o błyszczących oczach, że zaszło tu jakieś nieporozumienie. Zabierze ją do domu i niechaj Maryla rozwikła tę sprawę. Nawet jeśli była to jakaś pomyłka, nie mógłby przecież pozostawić dziewczynki na dworcu. Wszelkie pytania i wyjaśnienia poczekają do chwili, gdy wreszcie szczęśliwie znajdzie się z powrotem w domu, na Zielonym Wzgórzu.

– Żałuję, żem się spóźnił – rzekł nieśmiało. – Chodź, mała, ze mną! Koń mój czeka tutaj niedaleko. Daj mi swoją torbę!

– Ach, cóż znowu! – zaprotestowała wesoło dziewczynka. – Nie jest wcale ciężka. Wprawdzie spoczywa w niej wszystko, co mam, ale pomimo to nie jest ciężka. A jeśli nie trzymać jej w pewien odpowiedni sposób, otwiera się z jednej strony. Ja znam ten sposób i dlatego najchętniej sama ją noszę. Jest to niezmiernie stara torba... Ach, jakże się cieszę, że przyjechał pan po mnie, mimo że cudownie byłoby spać w gałęziach dzikiej wiśni. Pewnie daleką mamy drogę, prawda? Pani Spencer mówiła mi, że to prawie osiem mil! Jestem temu bardzo rada, bo strasznie lubię jechać. Ach, jakże to cudownie, że będę z wami mieszkała i będę do was należała... Nigdy dotąd nie należałam do nikogo. Ale dom sierot był najgorszy. Mieszkałam tam tylko cztery miesiące, ale to wystarczy! Przypuszczam, że pan nigdy nie był w domu sierot, więc nie może pan wiedzieć, jak tam jest. To chyba najgorsze, co sobie można wyobrazić! Pani Spencer uważa, że to bardzo brzydko z mojej strony, że tak mówię, ale ja przecież nic złego nie mam na myśli. Bardzo łatwo jest zrobić nieświadomie coś brzydkiego, prawda? Opiekunowie w domu sierot są dobrzy, ale tam zupełnie nie ma pola do wyobraźni! Wszystko jest takie jednostajne, takie do siebie podobne... oczywiście prócz dzieci. Bo o dzieciach można sobie rozmaite rzeczy wyobrażać. Na przykład, pomyśleć sobie, że ta dziewczynka, która śpi obok, jest może córką jakiegoś księcia i jako niemowlę została wykradziona rodzicom przez niegodziwą niańkę, która umarła, nie zdążywszy wyznać swego czynu. Zwykle nocami starałam się nie spać i wymyślać takie historie, bo w dzień nie miałam na to czasu. Być może to dlatego jestem taka strasznie chuda, bo jestem chuda, nie sądzi pan? Ani trochę ciała, same kości. Ale lubię wyobrażać sobie, że jestem pulchna i ładna, z dołeczkami na łokciach...

Towarzyszka Mateusza zamilkła po części dlatego, że zabrakło jej tchu, po części zaś dlatego, że właśnie stanęli przy kabriolecie. Nie wyrzekła już ani jednego słowa, gdy opuszczali miasteczko i zjeżdżali ze stromego pagórka. Droga wrzynała się tu tak głęboko w soczysty grunt, że gałęzie kwitnących po obu jej stronach wiśni i smukłych białych brzózek znajdowały się zaledwie o kilka stóp nad głowami jadących.

Dziewczynka wyciągnęła dłoń i zerwała gałązkę dzikiej śliwy, która musnęła bok kabrioletu.

– Czyż to nie cudowne? Co pan myśli, widząc takie drzewa, osypane śnieżnobiałym kwieciem? Cóż one panu przypominają?

– Nie myślę o tym – rzekł Mateusz.

– Ależ pannę młodą, bez wątpienia! Ubraną na biało pannę młodą, w przecudnym welonie. Nie widziałam nigdy panny młodej, ale mogę sobie wyobrazić, jak wygląda! Ja z pewnością nigdy nie będę panną młodą. Bo ze mną nikt nie zechce się ożenić... chyba że jakiś biedny misjonarz. Przecież misjonarz nie powinien być wybredny! Ale białą suknię będę może kiedyś miała. Jest to szczyt moich ziemskich pragnień. Uwielbiam piękne suknie! Nigdy w życiu, jak tylko sięgnę pamięcią, nie miałam ładnej sukienki. Ale tym bardziej tęskni się do czegoś, czego nigdy się nie miało, prawda? A zresztą potrafię sobie wyobrazić, że jestem pięknie ubrana! Dziś rano, kiedy opuszczałam dom sierot, było mi tak wstyd, że muszę włożyć tę szkaradną, starą wełnianą sukienkę. Wszystkie dzieci noszą tam takie. Jakiś kupiec podarował zeszłej zimy naszemu przytułkowi trzysta metrów tej tkaniny. Niektórzy mówili, że zrobił to dlatego, iż nie mógł jej sprzedać, ale ja wolę wierzyć, że uczynił to z dobrego serca. Czy nie mam racji? Kiedy wsiadłam do wagonu, czułam, że każdy, kto spojrzy na mnie, będzie się nade mną litował. Ale wyobraziłam sobie wtedy, że jestem w bladoniebieskiej jedwabnej sukni – przecież jeśli już sobie wyobrażać, można myśleć o czymś najpiękniejszym – w wielkim kapeluszu, przybranym kwiatami kwitnącej śliwy, mam złoty zegarek, cienkie skórkowe rękawiczki i pantofelki. Byłam taka szczęśliwa, tak się rozkoszowałam tą podróżą! Na statku wcale nie miałam morskiej choroby. I pani Spencer czuła się dobrze, pomimo że zwykle choruje. Mówiła, że nie miała czasu, bo bezustannie musiała uważać na mnie, bym nie wpadła do wody. Mówiła też, że w życiu nie widziała tak niespokojnego ducha. A przecież, jeśli dzięki mnie uniknęła morskiej choroby, powinna być zadowolona, prawda? Wszak to nic dziwnego, że chciałam obejrzeć wszystko na statku, bo kto wie, kiedy znowu będę miała sposobność... Ach, ile tutaj kwitnących drzew wiśni! Ta wyspa to wspaniały kwitnący ogród! Już ją kocham i jestem tak bardzo szczęśliwa, że będę tu mieszkała. Słyszałam zawsze, że Wyspa Księcia Edwarda to najpiękniejsze miejsce na świecie, i nieraz wyobrażałam sobie, że mieszkam tutaj. Lecz nigdy się nie spodziewałam, że tak rzeczywiście się stanie. A czyż to nie rozkoszne, jeśli sen się spełnia...? Jakie te czerwone drogi są dziwne! Kiedy wsiadłyśmy do pociągu w Charlottetown i te drogi zaczęły migać za oknami, spytałam panią Spencer, dlaczego są takie czerwone. Odpowiedziała, że nie wie i żebym, na miłość boską, wreszcie przestała ciągle ją pytać. Powiedziała, że z pewnością zadałam jej przynajmniej ze sto pytań... Być może, ale jak można zrozumieć rozmaite rzeczy, jeśli się nie zadaje pytań? No, i dlaczego te drogi są czerwone?

– Naprawdę, nie wiem – odrzekł Mateusz.

– A więc to jeszcze jedno, na co muszę znaleźć odpowiedź. Czyż to nie przyjemne wiedzieć, że jest tak dużo rzeczy, które jeszcze poznamy? To właśnie sprawia, że tak bardzo cieszę się życiem... świat jest taki ciekawy... Nie byłby taki ani w połowie, gdybyśmy wszystko wiedzieli już zawczasu, prawda? Ale może ja za wiele mówię? Wszyscy uważają, że jestem zbyt gadatliwa. Może by pan wolał, żebym milczała? Jeśli pan sobie życzy, proszę otwarcie powiedzieć. Potrafię milczeć, gdy zechcę. Chociaż to nie jest łatwe.

Mateusz, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, czuł się zupełnie dobrze. Jak ludzie z natury milczący, lubił osoby gadatliwe, o ile rozprawiając, nie wymagały jego współudziału w rozmowie. Lecz nigdy nie przypuszczał, że towarzystwo dziewczynki może być tak przyjemne. Kobiety były, jego zdaniem, straszne, a cóż dopiero dziewczynki! Nie znosił tego, jak cichaczem starały się minąć go, zerkając z dala, jak gdyby się lękały, że je połknie, jeśli odważą się wymówić bodaj słówko. Takie bowiem były dobrze wychowane dziewczynki z Avonlea. Ale ta piegowata, jasnooka istotka była zupełnie inna i pomimo że powolnej inteligencji Mateusza trudno było podążyć za jej żywym biegiem myśli, czuł wyraźnie, że ten szczebiot wcale nie jest mu przykry.

– Mów, ile chcesz. Mnie to nie przeszkadza – rzekł życzliwie.

– Ach, jakże się cieszę! Przypuszczam, że pan i ja będziemy się zgadzali. Przyjemnie jest mówić, kiedy się tylko chce, a nie być zmuszonym milczeć, dlatego że dorośli są zdania, iż dzieci powinno się widzieć, a nie słyszeć. Mówili mi to przynajmniej z milion razy. I śmieją się ze mnie, że używam wzniosłych słów. Ale jeśli ktoś ma wzniosłe myśli, musi przecież używać wzniosłych słów, aby je wyrazić. Nie sądzi pan?

– Owszem, tak się zdaje – potwierdził Mateusz.

– Pani Spencer mówi, że mój język lata, jakby nie był przymocowany, ale to nieprawda, bo jest mocno przyrośnięty z jednego końca. Opowiadała mi, że wasza posiadłość nazywa się Zielone Wzgórze. Wypytywałam ją o wszystko. Mówiła, że otoczona jest drzewami. Jakże poczułam się szczęśliwa! Ogromnie kocham drzewa! W naszym przytułku nie było ich wcale, zaledwie kilka biednych, nędznych drzewek u głównego wejścia. One także wyglądały jak sieroty. Tak strasznie było mi ich żal. Często mówiłam do nich: „Ach, wy biedne maleństwa! Gdybyście rosły w wielkim szumiącym lesie, w sąsiedztwie innych wielkich drzew, gdzie drobne mchy i konwalijki leśne pokrywałyby wasze korzenie, w pobliżu szemrał strumyk, a w gałęziach świergotały ptaki, czyżbyście wtedy nie strzeliły w górę? Tutaj, gdzie jesteście, nie możecie rosnąć! Doskonale rozumiem, jak się tutaj czujecie, kochane drzewka!”. Przykro mi było dziś rano, kiedy się z nimi żegnałam. Człowiek przywiązuje się do niektórych rzeczy, prawda? Czy w pobliżu Zielonego Wzgórza jest jakiś strumyk? Zapomniałam spytać o to panią Spencer!

– Pewnie, że jest. Tuż za naszym domem.

– Co za szczęście! Zawsze marzyłam o tym, żeby mieszkać kiedyś nad strumykiem! Ale nigdy nie sądziłam, że to się ziści. Marzenia nie zawsze się spełniają, prawda? Teraz będę prawie zupełnie szczęśliwa! Bo zupełnie szczęśliwa nigdy być nie mogę, gdyż... jaki to jest kolor?

Ujęła jeden ze swych długich lśniących warkoczy, opadających na chude plecy, i zbliżyła go do oczu Mateusza, który nie przywykł wprawdzie wyrokować o kolorach damskich warkoczy, lecz w tym przypadku nie mógł mieć żadnych wątpliwości.

– Rudy, czy nie? – rzekł.

Dziewczynka odrzuciła warkocz z westchnieniem tak głębokim, iż zdawało się wydobywać niemal z jej stóp i wyrażać odwieczny smutek.

– Tak, rudy – potwierdziła z rezygnacją. – Teraz zrozumiał pan, dlaczego nie mogę być zupełnie szczęśliwa. Nie może nią być osoba o rudych włosach! Wszystkim innym, piegami, zielonymi oczami i moją chudością, nie martwię się tak bardzo. Potrafię sobie wyobrazić, że jest inaczej. Potrafię sobie wyobrazić, że mam najdelikatniejszą cerę koloru płatka róży i fiołkowe oczy, błyszczące jak gwiazdy. Ale nie mogę sobie wyobrazić, że mam inne włosy. Staram się o to, powtarzam sobie: „Twoje włosy są lśniąco czarne, Czarne jak skrzydła kruka”. Na próżno! Wiem, że są czerwone jak ogień, i serce mi pęka z bólu. Będzie to tragedia całego mego życia. Czytałam pewnego razu o dziewczynce, która też przeżywała tragedię, lecz nie z powodu rudych włosów. Przeciwnie, miała lśniące złote loki, opadające na alabastrowe czoło. Co to znaczy: alabastrowe czoło? Nigdy nie mogłam się dowiedzieć. Czy pan może mi to wyjaśnić?

– Nie, obawiam się, że nie potrafię – rzekł Mateusz, któremu zaczynało się już kręcić w głowie. Czuł się jak kiedyś, w dzieciństwie, gdy jakiś chłopiec namówił go na jazdę karuzelą.

– No, w każdym razie musiało to być coś bardzo pięknego, bo ona była bosko piękna. Czy pan może sobie wyobrazić, jak się czuje ktoś, kto jest bosko piękny?

– Nie, nie mogę – wyznał Mateusz szczerze.

– Ja mogę. A gdyby panu kazali wybierać, jakim chciałby pan być: bosko pięknym, niesamowicie mądrym czy anielsko dobrym?

– Naprawdę... nie wiem.

– Ja też nie wiem. Ciągle nie mogę się zdecydować. Ale mniejsza o to, bo ja przecież nigdy nie będę taka. A już na pewno nie będę anielsko dobra. Pani Spencer mówi, że... ach, panie Cuthbert! Ach, panie Cuthbert, panie Cuthbert!

Nie były to słowa pani Spencer. Dziewczynka nie wypadła też z kabrioletu ani Mateusz nie uczynił nic niezwykłego. Po prostu skręcili z gościńca i wjechali w Aleję.

„Aleją” nazywali mieszkańcy tych stron długą, liczącą czterysta czy nawet pięćset jardów drogę, nad którą z obu stron sklepiały się korony wielkich, obsypanych teraz białym kwieciem jabłoni, przed wielu laty zasadzonych tu przez jakiegoś rolnika, starego dziwaka. Jechali pod sklepieniem śnieżnobiałego, pachnącego kwiecia. Panował tu łagodny półcień, daleko zaś, w głębi, niby wielki różowy witraż na końcu nawy w katedrze, lśniło zabarwione purpurą wieczorne niebo.

Cudny ten widok na dłuższą chwilę odjął dziewczynce mowę. Odchyliła się na siedzeniu, chude rączyny splotła na kolanach, a twarzyczkę w niemym zachwycie podniosła ku wspaniałemu sklepieniu. I nawet gdy już wyjechali z Alei, dziewczynka nadal siedziała w milczeniu, bez ruchu.

W ten sposób przejechali Newbridge, gwarne miasteczko, gdzie psy ujadały na nich, mali chłopcy witali ich okrzykami, a wiele twarzy ciekawie wychylało się z okien. Przebyli prawie trzy mile, a dziewczynka wciąż nie podejmowała rozmowy. Prawdopodobnie milczeć umiała równie wytrwale, jak mówić.

– Domyślam się, że jesteś porządnie zmęczona i głodna – rzekł wreszcie Mateusz, nie mogąc inaczej wytłumaczyć sobie jej milczenia. – Ale znajdujemy się już niedaleko domu, o parę mil tylko.

Z głębokim westchnieniem ocknęła się ze swych marzeń i spojrzała na niego jak istota, która dotąd bujała w dalekich, gwiaździstych przestworzach.

– Ach, panie Cuthbert – szepnęła – to białe miejsce... ta biała droga... co to było takiego?

– Masz pewnie na myśli Aleję – odpowiedział Mateusz po chwili zastanowienia. – Tak, to bardzo ładne miejsce.

– Ładne? Och, „ładne” to niedostateczne określenie. Ani „piękne”... to także za mało. To było cudowne, cudowne! Jest to pierwsza rzecz, jaką widziałam w życiu, której nie mogłabym sobie wyobrazić cudowniejszej. Tutaj – wskazała ręką piersi – tutaj sprawiło mi to dziwny ból, ale ból przyjemny. Czy pan doznawał kiedyś takiego bólu, panie Cuthbert?

– Nie, nie pamiętam, abym go czuł kiedykolwiek.

– Ja często go doznaję. Zawsze, ilekroć widzę coś cudownie pięknego! Ale dlaczego nazwaliście to królewskie sklepienie Aleją? Przecież ta nazwa nic nie wyraża! Powinno się to nazywać... zaraz, pomyślę tylko... Biała Droga Rozkoszy. Czy to nie byłaby śliczna nazwa? Kiedy nie podoba mi się imię jakiejś osoby lub rzeczy, zawsze staram się wymyślić inne. W domu sierot była dziewczynka, która nazywała się Hepziba Jenkins, ale w moich myślach była zawsze Rozalią de Vere. Niech sobie wszyscy nazywają to cudowne miejsce Aleją. Ja zawsze będę mówiła „Biała Droga Rozkoszy”...! Czy naprawdę będziemy niedługo w domu? Martwię się tym i cieszę. Martwię się, bo ta przejażdżka jest cudowna, a zawsze przykro, kiedy się coś przyjemnego kończy. Co prawda, potem też może się zdarzyć coś miłego, ale nigdy nie można być tego pewnym. Wiem to z doświadczenia. A cieszę się dlatego, że przyjadę do domu. Widzi pan, odkąd pamiętam, nigdy nie miałam prawdziwego domu. Na myśl, że teraz jadę do mojego najprawdziwszego domu, znowu czuję ten przyjemny ból... Ach, czyż to nie śliczne!

Zjeżdżali właśnie z wierzchołka wzgórza. W dole ujrzeli staw, wyglądający prawie jak rzeczka, taki był długi i kręty. Pośrodku przecinał go mostek. Poniżej, aż do miejsca gdzie łańcuch piaszczystych wydm odcinał staw od szafirowej zatoki morskiej, woda mieniła się tęczą barw szafranu, szkarłatu, jaśniejszej i ciemniejszej zieleni oraz odcieniami, których nazw jeszcze nie wymyślono. Powyżej mostu staw wślizgiwał się między gęste kępy jodeł i klonów i rozpościerał się ciemno lśniący w ich cieniu. Tu i ówdzie nad stromym brzegiem pochylała się dzika śliwa niby zalotne dziewczę, wspinające się na palce, by ujrzeć w wodzie własne odbicie. Z bagien w pobliżu stawu rozlegał się dziwnie jasny i melancholijny chór żabich głosów.

Nieco wyżej, na wzgórzu, spomiędzy białych jabłoni, wyglądał niewielki szary domek, ale mimo że zmierzch jeszcze całkiem nie zapadł, w jednym okienku migotało światło.

– To jest staw rodziny Barrych – rzekł Mateusz.

– Fe, jak to szkaradnie brzmi! Ja bym go inaczej nazwała... niech mi pan pozwoli pomyśleć... Jezioro Lśniących Wód! Tak, to jest odpowiednie. Poznaję to po owym dreszczu, bo jeśli nazwa, którą nadaję, jest naprawdę piękna, to natychmiast mnie przejmuje dreszcz. Czy i pan miewa nieraz taki dreszcz?

Mateusz pomyślał chwilę.

– Och, owszem, zdarza się... Czuję zawsze dreszcz, ilekroć widzę te szkaradne białe liszki, pełzające po zagonach ogórków. Nie cierpię ich!

– Ach, to pewnie zupełnie inny rodzaj dreszczu. Przecież musi być ogromna różnica pomiędzy liszkami a jeziorem o lśniącej wodzie. Dlaczego ludzie nazywają je stawem Barrych?

– Pewnie dlatego, że w tym domu mieszka pan Barry. Posiadłość jego nazywa się Sosnowe Wzgórze. Gdyby za nią nie znajdował się ten gęsty zagajnik, już stąd widać by było Zielone Wzgórze. Teraz przejedziemy przez most, a potem jeszcze tylko pół mili drogą.

– Czy pan Barry ma córeczki? Nie maleńkie, ale takie w moim wieku?

– Owszem, ma jedenastoletnią córkę. Nazywa się Diana.

– Ach! – dziewczynka westchnęła głęboko. – Cóż za prześliczne imię!

– Nie sądzę. Brzmi jakoś pogańsko. Ja wolę bardziej zwyczajne, choćby Janka czy Marysia. Ale kiedy Diana przyszła na świat, w domu Barrych mieszkał nauczyciel, którego poproszono o wybór imienia. I zaproponował imię Diana.

– Szkoda, że nie było nauczyciela tam, gdzie ja się urodziłam... Ach, jesteśmy już na moście. Zamykam oczy. Zawsze boję się jechać przez most, bo doznaję uczucia, że kiedy się znajdę pośrodku, most złamie się jak scyzoryk i zapadnie pode mną. Dlatego zamykam oczy, ale zerkam, gdy sądzę, że zbliża się środek mostu. Bo gdyby się załamał, chciałabym to widzieć... Ach, jak wesoło dudni! No, przejechaliśmy! Teraz spojrzę za siebie. Dobranoc, kochane Jezioro Lśniących Wód! Zawsze mówię „dobranoc” wszystkiemu, co lubię, tak samo jak ludziom. Ta woda wygląda, jakby się uśmiechała do mnie.

Kiedy wjechali na przyległy pagórek i znowu skręcili, Mateusz rzekł:

– Jesteśmy bardzo blisko domu. Zielone Wzgórze jest...

– Ach, niech pan nie mówi gdzie! – przerwała śpiesznie dziewczynka, chwytając jego wyciągnięte ramię, i zamknęła oczy, by nie widzieć, w jakim kierunku wskazuje. – Proszę pozwolić mi zgadnąć. Jestem pewna, że zgadnę!

Znowu otworzyła oczy i rozejrzała się dokoła. Znajdowali się na szczycie wzgórza. Słońce już zaszło, ale wszystko wokół tonęło jeszcze w świetle. Na zachodzie ciemna dzwonnica kościółka rysowała się na tle złotoczerwonego obłoku. Niżej roztaczała się mała dolina, a po drugiej stronie ciągnęło się długie, łagodne wzgórze, usiane przytulnymi domkami.

Oczy dziewczynki błądziły uważnie i żywo od jednego do drugiego. Wreszcie zatrzymały się na dość obszernym domu, który stał trochę na lewo, daleko od gościńca, otoczony kwitnącym sadem, wyraźnie odcinającym się od przyległych lasów. Ponad domkiem, na południowym zachodzie czystego, wolnego od obłoków nieba błyszczała wielka gwiazda, niby kryształowa lampa wskazująca drogę pełną obietnic.

– To tutaj, prawda? – rzekła dziewczynka, wskazując ręką w tamtą stronę.

Mateusz z zadowoleniem poklepał kasztankę.

– W istocie, zgadłaś! – odparł. – Prawdopodobnie pani Spencer szczegółowo opisała ci wszystko.

– Nie, wcale nie. To, co mówiła, mogłoby się równie dobrze odnosić do innych domków. Nie wiedziałam dokładnie, jak wygląda Zielone Wzgórze. Lecz zaledwie je zobaczyłam, poczułam, że tam będzie mój nowy dom. Ach, czy to na pewno nie jest sen? Czy wie pan, że moje ramię musi być sine i żółte, tyle razy szczypałam się dziś od rana. Bo chciałam się przebudzić, gdyby to był tylko sen! Szczypałam się, żeby się przekonać, że to prawda... a potem pomyślałam sobie, że jeśli to sen, wcale nie chcę się zbudzić, wolę śnić jak najdłużej, i przestałam się szczypać... Ale to przecież rzeczywiście jest prawda i już niedługo będę w domu!

Umilkła z westchnieniem ulgi. Mateusz niespokojnie kręcił się na swym miejscu. Rad był, że to Maryla, a nie on, powie temu biednemu, bezdomnemu dziecku, że dom, do którego tak tęskniło, nie otworzy dla niego swych drzwi.

Zmierzch zapadł już całkiem, kiedy przejeżdżali obok domostwa pani Linde. Pomimo to czcigodna niewiasta zdołała ich dojrzeć z okna, gdy skręcali na drogę do Zielonego Wzgórza.

Kiedy zajechali na podwórze, Mateusz z drżeniem pomyślał o tym, co za chwilę nastąpi. Ogarnęło go uczucie, którego nie potrafił sobie wytłumaczyć. Nie myślał o kłopocie, jaki ta omyłka sprawić może jemu lub Maryli, lecz o rozczarowaniu dziewczynki. Gdy wyobrażał sobie, jak zachwyt zgaśnie w jej oczach, doznawał tak bolesnego uczucia, jak gdyby miał pomóc w zamordowaniu kogoś. Czuł się tak, jak wówczas, gdy miał zabić jagnię, cielę lub inne niewinne stworzenie.

Stanęli przed domem. W podwórzu było już zupełnie ciemno. Liście topoli szeleściły wokół niczym jedwab.

– Niech pan posłucha, jak drzewa rozmawiają we śnie – szepnęła dziewczynka, kiedy wysadził ją z kabrioletu. – Jakież cudne muszą mieć sny!

Po czym ująwszy mocno torbę, zawierającą cały jej dobytek, weszła za Mateuszem do sieni.

ROZDZIAŁ IIIZdumienie Maryli Cuthbert

Gdy Mateusz otworzył drzwi, Maryla szybko wybiegła mu na spotkanie. Lecz kiedy wzrok jej padł na dziwaczne małe stworzenie w ciasnej, grubej sukience, z długimi, ognistorudymi warkoczami i wielkimi oczami błyszczącymi radością, cofnęła się zdumiona.

– Cóż to, Mateuszu?! – wykrzyknęła. – Gdzież jest chłopiec?

– Nie było tam chłopca – odpowiedział Mateusz nieśmiało. – Była tylko ona.

Wskazał na dziewczynkę, uświadamiając sobie dopiero teraz, że nie zapytał jej nawet o imię.

– Nie było chłopca? Ależ musiał być – nalegała Maryla. – Przecież prosiliśmy panią Spencer, by go przywiozła.

– Tak, ale nie uczyniła tego. Przywiozła właśnie tę dziewczynkę. Pytałem zawiadowcę stacji, ale powiedział, że pani Spencer zostawiła tylko ją. I musiałem ją zabrać do domu. Nie można było zostawić dziecka na pustym dworcu, nawet jeśli zaszła jakaś pomyłka.

– A to paradne! – zawołała Maryla.

Podczas tej rozmowy dziewczynka milczała, przenosząc wzrok to na Marylę, to na Mateusza. Wyraz radości znikł z jej twarzyczki. Zdawało się, że nagle zrozumiała treść rozmowy. Rzuciwszy swą drogocenną torbę, zrobiła kilka kroków naprzód i załamała ręce.

– Nie chcecie mnie! – krzyknęła. – Nie chcecie mnie dlatego, że nie jestem chłopcem! Powinnam się była tego spodziewać! Nikt mnie nie chciał! Zawsze tak było. Powinnam była rozumieć, że to jest zbyt piękne, aby mogło się spełnić. Powinnam była wiedzieć, że nikt mnie nigdy nie zechce! Ach, cóż ja pocznę? Rozpłynę się chyba we łzach!

I wydawało się, że istotnie zamierza to uczynić. Opadła na krzesło, załamując ręce, po czym ukryła twarz w dłoniach i zaczęła gwałtownie szlochać.

Maryla i Mateusz spoglądali na siebie przerażeni. Żadne z nich nie wiedziało, co począć, co powiedzieć. Wreszcie Maryla przerwała milczenie.

– Cicho, cicho, przecież nie ma znowu o co tak rozpaczać!

– Nie ma o co? – Dziewczynka szybko podniosła głowę, ukazując skąpaną we łzach twarzyczkę i drżące usta. – Pani także płakałaby, gdyby będąc sierotą, przybyła pod dach domu, który miał zostać jej rodzinnym domem, i nagle dowiedziała się, że pani nie chcą, bo nie jest chłopcem! O, jest to najtragiczniejsza chwila w moim życiu!

Coś jakby uśmiech, trochę leniwy, bo dawno zapomniany, złagodził surowy wyraz twarzy Maryli.

– Nie płacz tylko! Nie wyrzucamy cię przecież za drzwi dziś wieczór! Pozostaniesz u nas, dopóki cała ta sprawa się nie wyjaśni. Jak się nazywasz?

Dziewczynka zawahała się przez chwilę.

– Może by pani zechciała nazywać mnie Kordelią? – rzekła pośpiesznie.

– Nazywać cię Kordelią? Czy to nie jest twoje imię?

– Nie-e-e, ale chciałabym mieć na imię Kordelia. To brzmi tak dystyngowanie!

– Nie pojmuję, o co ci chodzi. Jeśli to nie jest twoje imię, jakże się nazywasz?

– Anna Shirley – wyjąkała niechętnie właścicielka tego imienia. – Ale, proszę, niech pani nazywa mnie Kordelią. Wszakże dla pani jest to obojętne, jak będzie się pani do mnie zwracać, jeśli pozostanę tutaj niedługo. A przecież Anna to takie nieromantyczne imię.

– Nieromantyczne, co za bzdury! – odburknęła prozaiczna Maryla. – Anna to skromne i rozumne imię. Nie masz powodu się go wstydzić.

– Ja się go nie wstydzę – odpowiedziała dziewczynka – tylko Kordelia bardziej mi się podoba i w ostatnich czasach wyobrażałam sobie, że się tak nazywam. Kiedy byłam młodsza, wolałam imię Geraldyna, ale teraz jestem zdania, że Kordelia jest najładniejsze. Jeśli jednak pani chce koniecznie nazywać mnie Anną, proszę przynajmniej mówić „Aniu”, a nie „Andzin”.

– Myślę, że to wszystko jedno – rzekła Maryla z niedostrzegalnym uśmiechem.

– O nie, to wielka różnica! To brzmi o wiele, o wiele delikatniej. Wymawiając jakieś imię, widzimy je natychmiast przed sobą, jak gdyby było wydrukowane, przynajmniej ja tak to odczuwam. „Andzia” wygląda ohydnie, „Ania” zaś delikatnie. Jeśli więc zechce pani nazywać mnie Anią, postaram pogodzić się z myślą, że nie noszę imienia Kordelia.

– A więc, Aniu, nie Andzin, czy możesz nam powiedzieć, w jaki sposób zaszło to nieporozumienie? Prosiliśmy panią Spencer, by nam przywiozła chłopca. Czy w domu sierot nie było chłopców?

– Owszem, jest ich bardzo wielu. Lecz pani Spencer powiedziała wyraźnie, że państwo życzą sobie wziąć jedenastoletnią dziewczynkę. Wtedy przełożona uznała, że ja będę najodpowiedniejsza. Pani nie ma pojęcia, jak bardzo się ucieszyłam! Całą noc nie spałam z radości! Ach – dodała, zwracając się z wyrzutem do Mateusza – czemuż nie powiedział mi pan na dworcu, że to pomyłka, i nie zostawił mnie tam? Gdybym nie widziała Białej Drogi Rozkoszy ani Jeziora Lśniących Wód, nie byłoby mi tak ciężko na duszy.

– O czym ona mówi? – zwróciła się Maryla do brata.

– Przypomina sobie... szczegóły naszej rozmowy, podczas gdyśmy jechali... – odpowiedział pośpiesznie Mateusz. – Idę wyprząc klacz, Marylu. Proszę cię, przygotuj herbatę, zanim wrócę.

– Czy pani Spencer wiozła jeszcze jakieś dziecko? – pytała dalej Maryla po wyjściu Mateusza.

– Owszem, Lili Jones, którą wzięła do siebie. Lili ma zaledwie pięć lat i jest bardzo piękna. Ma ciemne kasztanowate włosy. Gdybym ja miała kasztanowate włosy i była bardzo piękna, czybyście mnie także nie przyjęli?

– O, nie. Chcieliśmy chłopca, który by pomagał Mateuszowi w gospodarstwie. Nie potrzeba nam dziewczynki. Zdejmij kapelusz! Położę go wraz z twoją torbą na stoliku w sieni.

Ania posłusznie zdjęła kapelusz. Po chwili wrócił Mateusz i zasiedli do wieczerzy. Ale Ania nic nie jadła. Dziobała jak ptaszek chleb z masłem i marmoladą jabłkową. Widać było jednak, że nie może przełknąć ani kęsa.

– Ale ty nic nie jesz! – zauważyła Maryla, rzucając jej surowe spojrzenie, jakby Ania uczyniła coś karygodnego.

Dziewczynka westchnęła.

– Nie mogę. Wpadłam w otchłań rozpaczy. Czy pani miałaby ochotę do jedzenia, gdyby wpadła pani w otchłań rozpaczy?

– Nie odpowiem ci na to, bo nigdy tam nie byłam – odrzekła Maryla sucho.

– Ach, pani nie była... Ale chyba kiedyś pani to sobie wyobrażała?

– Nie.

– No tak, w takim razie przypuszczam, że pani nie może zrozumieć tego uczucia. Jest ono bardzo nieprzyjemne... Gdy się wtedy próbuje jeść, coś staje w gardle i nie można nic przełknąć, nawet czekoladki. Dwa lata temu jadłam czekoladkę. Było to coś przepysznego! Odtąd często śniłam, że mam całą torebkę czekoladek, lecz zawsze, ilekroć sięgnęłam po pierwszą, budziłam się. Przecież nie będziecie się gniewali o to, że nie jem. Wszystko tutaj jest doskonałe, ale jednak nie mogę...

– Jest pewnie zmęczona – rzekł Mateusz, który od chwili powrotu nie wyrzekł ani słowa. – Najlepiej, żeby poszła spać.

Maryla myślała właśnie nad tym, gdzie mogłaby umieścić Anię. Dla oczekiwanego chłopca przygotowała izdebkę obok kuchni, lecz pomimo że był to kąt czysty i jasny, nie wydawał się odpowiedni dla dziewczynki. Wobec tego, że o przyjęciu tego bezdomnego dziecka w pokoju gościnnym mowy być nie mogło, pozostawał tylko pokoik na facjatce.

Maryla zapaliła świecę i kazała Ani pójść za sobą, co też dziewczynka uczyniła, zabierając po drodze swoją torbę i kapelusz. Sień także lśniła czystością, a pokoik na górze, w którym się Ania znalazła po chwili, wydawał się jeszcze czyściejszy.

Maryla postawiła lichtarz na małym trójnożnym stoliku i odgarnęła kołdrę z łóżka.

– Masz pewnie koszulę nocną? – spytała.

Ania skinęła twierdząco głową.

– Owszem, mam dwie. Przełożona mi je uszyła. Są strasznie wąskie. W domu sierot wszystkiego jest zawsze za mało, więc też i szyją oszczędnie... przynajmniej w takim ubogim przytułku jak nasz. Nie cierpię krótkich i ciasnych koszul nocnych. Ale przecież można w nich równie przyjemnie śnić, jak w ozdobionych haftami i obszytych przy szyi koronką. To jest jedyna pociecha.

– Tak, ale rozbierz się jak najprędzej i kładź się do łóżka. Wrócę za pięć minut, by zgasić świecę. Nie byłabym spokojna, gdybym sama tego nie dopilnowała. Mogłabyś zaprószyć ogień.

Po odejściu Maryli Ania rozejrzała się wokoło. Białe tynkowane ściany były takie nagie i smutne, jak gdyby same się litowały nad swym ubóstwem. Podłoga była także goła, tylko pośrodku leżała okrągła pleciona mata, jakiej Ania nigdy dotąd nie widziała. W jednym kącie pokoju znajdowało się wysokie, staroświeckie łóżko z czterema ciemnymi słupkami, przeznaczonymi do zawieszania kotary. W drugim kącie trójnożny stolik, a na nim czerwona aksamitna poduszeczka do szpilek, dość twarda, by złamać ostrze najgrubszej nawet igły. Nad stolikiem wisiało maleńkie, podłużne lusterko. Pomiędzy łóżkiem a stolikiem było okno, przybrane u góry śnieżnobiałą muślinową falbaną, na wprost okna zaś umywalka. Od całego pokoju wiał przerażający chłód, który przeniknął biedną Anię do szpiku kości. Szlochając, szybko zrzuciła z siebie ubranie, włożyła ciasną nocną koszulę i wskoczyła do łóżka, po czym mocno wcisnęła twarz w poduszkę i nakryła się kołdrą aż na głowę.

Kiedy Maryla wróciła, by zabrać świecę, rozrzucone po podłodze rozmaite części ubrania i nastroszona pościel były jedyną oznaką czyjejś obecności w pokoju.

Spokojnie podniosła ubranie Ani, ułożyła je porządnie na krześle, wzięła świecę i zbliżyła się do łóżka.

– Dobranoc! – rzekła.

– Spod kołdry wysunęła się natychmiast blada twarzyczka Ani i jej wielkie oczy spojrzały na Marylę.

– Jakże może pani mówić mi „dobranoc”, wiedząc, że będzie to najgorsza noc, jaką kiedykolwiek przeżyłam – rzekła z wyrzutem.

Po czym znowu zniknęła pod kołdrą.

Maryla powoli zeszła do kuchni i zaczęła zmywać naczynia po kolacji. Mateusz palił fajkę – niewątpliwa oznaka złego humoru. Palił rzadko, bo Maryla nie lubiła tego, nazywając palenie fajki złym przyzwyczajeniem. Czasami jednak pozwalał sobie na ten wybryk, na co siostra patrzyła przez palce, zdając sobie sprawę, że każdy mężczyzna musi się niekiedy wyładować.

– No, ładna historia! – rzekła gniewnie. – Przez posły wilk nie tyje. Prawdopodobnie służący pani Spencer przekręcił treść naszej prośby. Jutro jedno z nas musi pojechać rozmówić się z panią Spencer. Dziewczynkę należy odesłać do domu sierot.

– Tak sądzę – odpowiedział Mateusz bez przekonania.

– Sądzisz? Czy nie uważasz tego za konieczne?

– Wiesz, Marylu, to takie miłe stworzenie. Naprawdę, przykro jest odsyłać tę dziewczynkę, kiedy tak bardzo pragnęłaby tu pozostać.

– Ależ, Mateuszu, czy twoim zdaniem powinniśmy ją zatrzymać?

Zdziwienie Maryli nie byłoby większe, gdyby jej spokojny brat wyraził chęć chodzenia na głowie.

– Nie, nie, niezupełnie – wyjąkał Mateusz, nie wiedząc, jak wybrnąć z kłopotu. – Uważam... że nikt nie może żądać tego od nas.

– Oczywiście! A właściwie czym byłaby ona dla nas?

– Może my bylibyśmy czymś dla niej, Marylu – rzekł Mateusz niespodziewanie.

– Mateuszu, zdaje mi się, że to dziecko cię zaczarowało! Widzę, że pragniesz je zatrzymać!

– Wierz mi, że to bardzo ciekawa istota! – przekonywał Mateusz. – Gdybyś ją słyszała rozprawiającą, kiedyśmy wracali z dworca...

– O, mówić to ona potrafi! Od razu poznałam. I wcale to dobrze o niej nie świadczy. Nie lubię dzieci, które dużo mówią. Nigdy nie pragnęłam dziewczynki z przytułku, a gdybym miała wybierać, to w każdym razie nie wzięłabym takiej. Jest w niej coś, czego nie rozumiem. Nie, odeślemy ją tą samą drogą, którą przybyła.

– Może wziąłbym francuskiego chłopca do pomocy w gospodarstwie, a ty byś ją zatrzymała do towarzystwa – rzekł Mateusz.

– Nie potrzeba mi towarzystwa – odburknęła Maryla szorstko. – Nie mam zamiaru jej zatrzymywać.

– Zrobisz, jak sama zechcesz – odpowiedział Mateusz, wstając i odkładając fajkę. – Idę spać, dobranoc.

Mateusz wyszedł. Wkrótce i Maryla, pozmywawszy naczynia, udała się na spoczynek. Na facjatce zaś, piętro wyżej, leżała samotna, bezdomna, spragniona miłości dziewczynka, którą gorzki płacz ukołysał wreszcie do snu.

SPRAWDŹ RÓWNIEŻ

 

Dziewczę z sadu

Lucy Maud Montgomery

Eryk Marshall, świeżo upieczony absolwent college’u przyjeżdża na Wyspę Księcia Edwarda, by w zastępstwie chorego przyjaciela poprowadzić szkółkę w Charlottetown. Pewnego dnia zachodzi przypadkiem do starego sadu, gdzie spotyka piękną i tajemniczą Kilmeny – niemą dziewczynę, która komunikuje się ze światem poprzez grę na skrzypcach. Eryk jest onieśmielony i odtąd zaczyna regularne chodzić do sadu, aby się z nią spotkać. Czy uda mu się zdobyć serce Kilmeny? Czy nietypowa komunikacja będzie barierą dla ich relacji?

 

Błękitny zamek

Lucy Maud Montgomery

29-letnia Joanna mieszka z despotyczną matką i ciotką w starym domu w Deerwood, w Kanadzie. Wyśmiewana przez rodzinę z powodu staropanieństwa i nieśmiałości, Joanna znajduje ukojenie w snuciu marzeń o Błękitnym Zamku, gdzie jest adorowana przez najprzystojniejszych rycerzy i nie musi słuchać przezwisk o „starej pannie”.

Gdy pewnego dnia dowiaduje się, że cierpi na nieuleczalną chorobę, zdaje sobie sprawę, że nie ma nic do stracenia i zaczyna żyć własnym życiem, nie przejmując się opinią rodziny i społeczeństwa. Ku zgrozie bogobojnej matki Joanna decyduje się opuścić własny i zamieszkać w domu Ryczącego Abla, lokalnego awanturnika i pijaczyny, aby zaopiekować się jego umierającą córką i swoją dawną przyjaciółką. Joanna decyduje się robić to, na co ma ochotę i żyć pełnią życia, nie tylko w wyimaginowanym , ale także tym rzeczywistym świecie.