Apteka domowa - Maria Treben - ebook + książka

Apteka domowa ebook

Maria Treben

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Lekarz pomaga, ale natura leczy.

HIPOKRATES

Ta nowa książka to prawdziwa skarbnica wiedzy na temat ziół! W książce znajdziemy nie tylko przepisy na szerokie zastosowanie ziół, poznamy ogromną moc ziołolecznictwa, ale też mnóstwo praktycznych porad jak utrzymać zdrowie i ciało w doskonałej kondycji. Poznamy także fundamentalną filozofię życia Mari Treben.

Jej popularność w ubiegłym wieku nie znała granic. Wielu czciło ją jak świętą, w rzeczywistości była kobietą, która spędziła całe życie pracując z ziołami leczniczymi. Skuteczność jej ziołowych kuracji zadziwiła wielu sceptyków i została doceniona przez jej zwolenników.

Dzięki rozległej wiedzy zielarskiej oraz przepisom i wskazówkom Maria Treben pomogła wielu ludziom odzyskać zdrowie, komfort i siłę. Jednak zawsze podkreślała z wielką skromnością, że skuteczne terapie są możliwe nie dzięki niej, ale dzięki dobroci Boga, który podarował ludziom zioła lecznicze.

MARIA TREBEN zajęła w historii miejsce jednej z najważniejszych pionierek ziołolecznictwa. Przez wielu czczona niemal jak święta, w rzeczywistości była kobietą, która przez całe życie zajmowała się ziołami leczniczymi i jedyne, czego pragnęła, to dzielić się swoimi doświadczeniami z jak największą liczbą osób. Z biegiem lat popularność jej samej i jej dorobku nie straciła na znaczeniu.

Wręcz przeciwnie, dzięki rosnącemu zainteresowaniu medycyną alternatywną napisane przez nią książki ponownie stają się aktualne.

·Książka zawiera wiele przepisów kulinarnych z zastosowaniem ziół.

·ZASTOSOWANIE ZIÓŁ w postaci herbat, nalewek, świeżego soku, a także stosowania jako składników okładów leczniczych oraz dodatków do kąpieli.

·Zawiera przepisy na lecznicze i terapeutyczne zastosowanie ziół.

Książka dla miłośników ziołolecznictwa, ogrodnictwa, zielarstwa, dla wszystkich, którzy chcą żyć w zgodzie z naturą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 393

Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Slawek_czytak

Nie oderwiesz się od lektury

super pozycja! polecam każdemu, kto chce dbać o swoje zdrowie!
00
Agata181094

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczny spis donowego zielarstwa. Bardzo inspirująca :) Na pewno inaczej teraz spojrzę na wszelkie "zielsko" :)
00

Popularność




Przedmowa

Dro­dzy Czy­tel­nicy,

Przed Wami leży moja naj­now­sza książka. Jest to dla mnie bar­dzo ważna praca i mam nadzieję, że dla Was będzie rów­nie przy­datna jak moje poprzed­nie książki. Celowo wybra­łam tytuł Apteka domowa. Jest to hołd dla nie­zli­czo­nych babć z sąsiedz­twa, które powie­rzyły mi swoją wie­dzę na temat ziół lecz­ni­czych i opo­wie­działy mi o sta­rych oraz spraw­dzo­nych domo­wych meto­dach lecze­nia. Wszyst­kie te prze­pisy, które w prze­ciw­nym razie mogłyby zostać zapo­mniane, zebra­łam w całość i doda­łam do wska­zó­wek oraz zale­ceń doty­czą­cych ziół. W ten spo­sób książka stała się praw­dziwą skrzy­nią skar­bów, dzięki któ­rej bogac­two wypró­bo­wa­nych i prze­te­sto­wa­nych domo­wych środ­ków lecz­ni­czych nie zagi­nie.

Z pew­no­ścią będzie­cie zasko­czeni, gdy znaj­dzie­cie tu zupeł­nie nowe prze­my­śle­nia. Jed­nak każdy poważ­nie myślący czło­wiek wie, że zdrowy styl życia, dba­nie o ciało, roz­sądna dieta i wła­ściwe podej­ście do życia sprzy­jają zdro­wiu bar­dziej niż cokol­wiek innego. A ponie­waż nie­mal codzien­nie jestem świad­kiem tego, jak irra­cjo­nal­nie nie­któ­rzy ludzie trak­tują swoje zdro­wie, zde­cy­do­wa­łam się prze­lać na papier swoje prze­my­śle­nia na temat zdro­wia i dobrego samo­po­czu­cia.

Jeśli ktoś z Was od czasu do czasu znaj­dzie tu jakąś suge­stię dla sie­bie, to mój trud nie pój­dzie na marne, ponie­waż dla mnie naj­lep­szą nagrodą za wysi­łek jest sytu­acja, gdy jakaś chora osoba, szu­ka­jąca pocie­sze­nia i porady, dzięki mojej pracy otrzy­muje odpo­wiedź na swoje pyta­nia i pro­blemy. W tym miej­scu chciał­bym podzię­ko­wać Panu Bogu za to, że dał mi siłę i czas na tę pracę.

Grie­skir­chen, wio­sna 1988

Ślady na pia­sku

We śnie sze­dłem brze­giem morzaz Panemi przed oczyma, jak smugi świa­tła,poja­wiło się całe moje życie.

Po każ­dym z minio­nych dnizosta­wały na pia­skudwa ślady – mój i Pana.

Kiedy jed­nak prze­mknął ostatni obraz,spoj­rza­łem za sie­bie i zda­łem sobiesprawę,że wiele razy na pia­sku odbi­jała siętylko jedna para kro­ków.

Ozna­czały te fazy mojego życiaktóre były dla mnie naj­trud­niej­sze.

W zakło­po­ta­niu zwró­ci­łem się do Pana:„Kiedy odda­łem Ci wszystko, comia­łem, aby pójść za Tobą,powie­dzia­łeś, że zawsze będziesz ze mną.

Ale w naj­gor­szych dniach mojego życiawidzę tylko jedną parę śla­dów na pia­sku.Dla­czego więc mnie opu­ści­łeś,kiedy tak bar­dzo Ciępotrze­bo­wa­łem?”.

Pan wziął mnie za rękęi odpo­wie­dział:„Umi­ło­wane dziecko, ni­gdy niezosta­wi­łem cię samego,szcze­gól­nie w chwi­lach,kiedy cier­pia­łeś i byłeś wysta­wiony napróbę.W te dni, gdy widzia­łeś jeden tylko śladnio­słem cię na swo­ich ramio­nach”.

Autor nie­znany

I. Jak dbam o zdrowie

I.

Jak dbam o zdro­wie

Lekarz leczy, natura uzdra­wia.

Hipo­kra­tes

To nie­zwy­kle cie­kawe, co potra­fią wyobra­zić sobie ludzie. Moja wital­ność i ener­gia pomimo pode­szłego wieku wpra­wia ich w zdu­mie­nie. Wielu zdaje się mówić do sie­bie, że to nie w porządku. A ponie­waż nikt nie wie niczego na pewno, ludzie zaczy­nają pusz­czać wodze fan­ta­zji. Nie­któ­rzy uwa­żają, że jestem zaprzy­się­głą zwo­len­niczką suro­wego jedze­nia, która żywi się tylko zbo­żami i świe­żymi warzy­wami. Inni twier­dzą, że jestem wege­ta­rianką, bo nie znaj­dują innego wytłu­ma­cze­nia. Jesz­cze inni robią ze mnie świętą tylko dla­tego, że otwar­cie wyznaję swoją wiarę, a cał­kiem sporo osób uważa mnie po pro­stu za wariatkę, ponie­waż tak zde­cy­do­wa­nie opo­wia­dam się za zio­łami lecz­ni­czymi. Wszy­scy się mylą. Jestem zwy­kłą gospo­dy­nią domową, z nor­malną rodziną, a to, co tak bar­dzo iry­tuje ludzi, to praw­do­po­dob­nie fakt, że piszę książki i pro­wa­dzę wykłady.

Zawsze jestem pytana: „Jak ty to robisz?”. A ja zawsze odpo­wia­dam pyta­niem na pyta­nie: „A co wła­ści­wie masz na myśli?”. Oczy­wi­ście wiem, że każdy chce poznać „sekret” tego, dla­czego tak dobrze się trzy­mam, dla­czego nie widać mojego pode­szłego wieku, dla­czego wciąż mam tyle ener­gii do pracy i skąd biorę siłę, by wytrzy­mać zwią­zane z tym obcią­że­nia. Moja odpo­wiedź zamknięta w jed­nym zda­niu brzmi: „Wszystko z umia­rem, wtedy nic nie zaszko­dzi”. Ale to zado­wala tylko nie­wielu pyta­ją­cych.

Ni­gdy nie prze­staje mnie zadzi­wiać fakt, że rze­czy, które wydają mi się oczy­wi­ste, czę­sto zaska­kują innych. Trudno w to uwie­rzyć, ale wiele osób naj­wy­raź­niej ni­gdy nie zasta­na­wiało się nad wpły­wem świa­tła, powie­trza i wody na nasze samo­po­czu­cie. Warto się jed­nak temu bli­żej przyj­rzeć.

Światło

Jestem zapa­loną miło­śniczką słońca. Cza­sami żałuję, że nie miesz­kam na Połu­dniu, wła­śnie z powodu więk­szej liczby sło­necz­nych dni w roku. Latem czuję się po pro­stu lepiej niż w innych porach roku. Muszę jed­nak przy­znać, że bar­dzo dobrze zno­szę słońce oraz szybko i bez pro­ble­mów się opa­lam.

Zauwa­żamy, jak ważne jest dla nas słońce, dopiero wtedy, gdy ciemna, ponura pogoda wpływa na nasze samo­po­czu­cie. Przy­gnę­bie­nie, apa­tia i smu­tek dopa­dają nas, gdy pro­mie­nie sło­neczne nie mogą prze­bić się przez grubą pokrywę chmur. Jeśli jed­nak czu­jemy roz­grze­wa­jące pro­mie­nie słońca, roz­kwi­tamy, sta­jemy się aktywni, przed­się­bior­czy, rado­śni i bar­dziej zrów­no­wa­żeni. I tak jak ożyw­cze jest słońce dla naszej duszy, rów­nie korzystne jest ono dla naszego orga­ni­zmu. Oczy­wi­ście umiar obo­wią­zuje tu tak samo jak wszę­dzie indziej. Nie każdy tole­ruje najbar­dziej inten­sywne pro­mie­nie sło­neczne rów­nie dobrze i przez tak samo długi czas. Wiemy rów­nież, że osoby o jasnej kar­na­cji muszą być bar­dziej ostrożne, ponie­waż ich skóra jest bar­dziej wraż­liwa niż skóra osób o ciem­niej­szej. Nie­za­leż­nie od tego wszyst­kiego jeśli prze­sa­dzisz, z pew­no­ścią dosta­niesz paskud­nego udaru sło­necznego lub bole­snego opa­rze­nia sło­necznego. W każ­dym razie roz­sąd­nie jest powoli przy­zwy­cza­jać się do opa­la­nia już od początku cie­plej­szego sezonu. Cał­ko­wi­cie bez­sen­sowne i szko­dliwe dla zdro­wia jest spę­dza­nie wielu godzin na słońcu po dłu­gim sezo­nie zimo­wym, tuż po zrzu­ce­niu z sie­bie cie­płej odzieży.

Natu­ralne świa­tło sło­neczne pobu­dza nasz układ ner­wowy, wspo­maga krą­że­nie krwi w skó­rze, działa dezyn­fe­ku­jąco na bak­te­rie skórne (ale tylko wtedy, gdy nie posma­ru­jesz się grubo fil­trem prze­ciw­sło­necz­nym), sty­mu­luje układ krwio­no­śny, wzmac­nia odpor­ność, zwięk­sza radość życia i budzi ener­gię twór­czą. To nie przy­pa­dek, że wio­sną więk­szość ludzi jest szcze­gól­nie podatna na wszel­kiego rodzaju cho­roby zakaźne. Po dłu­giej, bezsło­necznej zimie mecha­ni­zmy obronne orga­ni­zmu są po pro­stu osła­bione. Scho­wa­li­śmy się za cie­płym pie­cem, a na dwo­rze nasze ciała były szczel­nie owi­nięte aż po czu­bek nosa, nic więc dziw­nego, że w lżej­szym ubra­niu lekki powiew wia­tru może wywo­łać prze­zię­bie­nie. Dzięki sta­łemu prze­by­wa­niu w cie­ple, gru­bej odzieży i ogrze­wa­niu nasza skóra nie doświad­czała już podraż­nień. Mówiąc pro­ściej, zapo­mniała, jak reago­wać na zmianę tem­pe­ra­tury.

To typowa bolączka naszych cza­sów. Ciało nie jest zahar­to­wane, co w spo­sób natu­ralny czyni je bar­dziej podat­nym na prze­zię­bie­nia. Jed­nak ci, któ­rzy spę­dzają dużo czasu na słońcu i świe­żym powie­trzu, są bar­dziej wytrzy­mali, bar­dziej odporni i – jak spon­ta­nicz­nie mówimy – wyglą­dają zdro­wiej.

Powietrze

Dla nas, ludzi, świeże powie­trze to coś wię­cej niż tylko to, czym musimy oddy­chać. Nie wytrzy­ma­ła­bym, gdy­bym musiała pra­co­wać w jed­nym z tych kli­ma­ty­zo­wa­nych biur, w któ­rych nie można nawet otwo­rzyć okna. Tak, muszę od czasu do czasu otwie­rać drzwi bal­ko­nowe nawet w mroźne dni, aby wpu­ścić świeże powie­trze, w prze­ciw­nym razie dosta­ła­bym szału. Żadna pogoda nie jest na tyle zła, żebym nie wybrała się cho­ciaż na krótki spa­cer. Można powie­dzieć, że, jestem czci­cielką słońca i fana­tyczką świe­żego powie­trza. Wraz z pierw­szymi powie­wami wio­sny cią­gnie mnie na łono natury. Gdy tylko pogoda na to pozwala, prze­no­szę całą swoją pracę na zewnątrz. Nie­za­leż­nie od tego, czy obie­ram ziem­niaki, czy myję owoce i warzywa, czy zabie­ram do ogrodu maszynę do pisa­nia lub zestaw do szy­cia, praca tam jest zawsze przy­jem­niej­sza i szyb­sza. Do tego docho­dzą zaję­cia ogro­dowe, cza­sem uciąż­liwe, ale wysi­łek na świe­żym powie­trzu jest po pro­stu dobry dla ciała. Takie „tan­ko­wa­nie powie­trza” ma róż­no­rodny wpływ na nasz orga­nizm. Z jed­nej strony płuca są naprawdę dobrze prze­wie­trzone. Ćwi­cze­nia na świe­żym powie­trzu pobu­dzają krą­że­nie krwi w skó­rze, sty­mu­lują meta­bo­lizm, zwięk­szają ape­tyt i har­tują orga­nizm. A każdy, kto posiada wła­sny ogród, zgo­dzi się ze mną: Nie ma nic lep­szego niż sie­dze­nie wie­czo­rem latem pod gwiaz­dami i poga­wędki w gro­nie przy­ja­ciół, z lam­pio­nem posta­wio­nym na ogro­do­wym stole. Żaden pro­gram tele­wi­zyjny nie jest w sta­nie odcią­gnąć mnie od tej idylli.

Woda

Od naj­młod­szych lat bar­dzo pocią­gała mnie woda. Pozo­sta­łam zapa­loną miło­śniczką kąpieli do dziś. W mło­do­ści wyko­rzy­sty­wa­łam każdą wolną chwilę, aby wsko­czyć do wody. Nauczy­łam się pły­wać w wieku dzie­się­ciu lat. Póź­niej, kiedy byłam młodą kobietą miesz­ka­jącą w pobliżu Lasu Cze­skiego, za naszym domem pły­nęła rzeka Malše. Wystar­czyło przejść przez ogród, cichą uliczkę i łąkę, i już się stało na brzegu rzeki. Jeśli ktoś mnie szu­kał, od razu wie­dział, gdzie można mnie zna­leźć.

Ale naj­pięk­niej­sza część rzeki Malše była skryta w lesie. Wyma­gało to krót­kiego spa­ceru od naszego domu. Usu­nę­li­śmy z dna kamie­nie, aby dało się pły­wać w jasnym nur­cie rzeki. A jesz­cze dalej były te cudowne, kry­sta­licz­nie czy­ste jeziora w głębi Lasu Cze­skiego. Szkoda, że teraz nasze jeziora i rzeki są tak strasz­nie zanie­czysz­czone. Jed­nak nawet dziś można zna­leźć czy­ste gór­skie potoki, a wtedy nic mnie nie powstrzyma. Zdej­muję buty i poń­czo­chy, pod­cią­gam spód­nicę i bro­dzę w wodzie. Latem w domu nie ma dla mnie nic lep­szego niż moż­li­wość pole­wa­nia się wężem ogro­do­wym od czasu do czasu. Nie­stety, moż­li­wo­ści pły­wa­nia mam dziś bar­dzo ogra­ni­czone, ponie­waż nie czuję się kom­for­towo w zgiełku zatło­czo­nego odkry­tego lub kry­tego basenu.

Woda ma wiele wła­ści­wo­ści lecz­ni­czych. Pozo­stańmy na razie przy pły­wa­niu. Obok kolar­stwa jest ono uwa­żane za naj­lep­szy sport wytrzy­ma­ło­ściowy. Cała musku­la­tura ciała jest obcią­żana i wzmac­niana, a krę­go­słup odcią­żony dzięki wypo­rowi wody, w dodatku skóra jest maso­wana pod­czas prze­śli­zgi­wa­nia się ciała przez wodę.

Woda jest też ide­alna do har­to­wa­nia. Myję się codzien­nie zimną wodą, nawet w zimie. Pobu­dza to krą­że­nie skóry, a po dokład­nym wytar­ciu się ręcz­ni­kiem ciało szybko się roz­grzewa. Czło­wiek czuje się wtedy znacz­nie śwież­szy i bar­dziej oży­wiony niż po prysz­nicu gorącą wodą. Kiedy ktoś się już do tego przy­zwy­czai, nie może się obejść bez zim­nej wody z rana. Bro­dze­nie w wodzie lub cho­dze­nie po zro­szo­nej tra­wie rów­nież jest dosko­nałe. Jak i kiedy to robić, dowie­cie się w innym miej­scu tej książki, w roz­dziale Skrzy­nia pełna lekarstw z Bożego ogrodu.

Ruch

„Ruch to zdro­wie”, mówi stare przy­sło­wie, które wszy­scy znają, a mimo to tylko nie­liczni się do niego sto­sują. Są też i tacy, któ­rzy prze­sa­dzają ze wszyst­kim i wyrzą­dzają sobie wię­cej szkody niż pożytku. Pod poję­ciem ruchu nie chcę rozu­mieć sportu, który oczy­wi­ście – upra­wiany z umia­rem – przy­nosi ciału wiele dobrego. Mam na myśli spa­cery, zbie­ra­nie grzy­bów i wycieczki w poszu­ki­wa­niu ziół. Są to natu­ralne formy ćwi­czeń na świe­żym powie­trzu, ide­alne spo­soby na zaczerp­nię­cie świe­żego powie­trza i zła­pa­nie słońca. Być może brzmi to teraz zbyt pro­sto i nie­skom­pli­ko­wa­nie, podam więc przy­kład.

Moja zna­joma cier­piała na ciężką astmę. Cho­dziła od leka­rza do leka­rza, ale nikt nie potra­fił jej sku­tecz­nie pomóc. Wtedy star­sza kobieta z sąsiedz­twa pora­dziła jej, aby poszła do lasu sosno­wego, głę­boko oddy­chała sosno­wym powie­trzem i pochy­lała się, by zbie­rać szyszki. Z cza­sem objawy astmy ustą­pią. Można sobie wyobra­zić, co moja zna­joma pomy­ślała na początku. W końcu jed­nak zasto­so­wała się do tej porady i po wielu, wielu spa­ce­rach w sosno­wym lesie, pod­czas któ­rych zbie­rała rów­nież szyszki, rze­czy­wi­ście minęła jej astma, która wcze­śniej naprawdę jej mocno doku­czała.

Ale nie musisz być chory, aby ruszyć na łono natury. Ruch jest po pro­stu czę­ścią roz­sąd­nego stylu życia, dosko­na­łym spo­so­bem na zahar­to­wa­nie ciała i dobrym tre­nin­giem. Spa­cer pozwala także oczy­ścić głowę ze wszyst­kich dużych i małych spraw, które iry­tują nas na co dzień. Dla mnie samej wiele spa­ce­rów po lesie wiąże się ze szcze­gól­nymi prze­ży­ciami. Muszę tu krótko opo­wie­dzieć o spo­tka­niu z myszą.

Jako młoda kobieta wiele spraw zała­twia­łam pie­szo, nie stro­niąc nawet od wie­lo­ki­lo­me­tro­wych spa­ce­rów. W pew­nym gospo­dar­stwie chleb był pie­czony w piecu opa­la­nym węglem drzew­nym, a ponie­waż sma­ko­wał tak dobrze, cho­dzi­łam po niego raz w tygo­dniu. Pod­czas odpo­czynku wyję­łam kanapkę, którą zabra­łam ze sobą, gdy nagle poja­wiła się przede mną myszka, która pod­nio­sła okru­chy chleba z ziemi. Nie ucie­kła, więc poroz­ma­wia­łam z nią, dałam jej tro­chę chleba i poże­gna­łam się, gdy wszystko zja­dła. W następ­nym tygo­dniu zatrzy­ma­łam się w tym samym miej­scu i – o dziwo – gdy tylko usia­dłam, myszka już tam była. Zosta­ły­śmy praw­dzi­wymi przy­ja­ciół­kami. Pew­nego razu przy­szła z całym sta­dem dzieci. Pozwo­liła mło­dym przejść jeden raz obok mnie, po czym szybko zapro­wa­dziła je z powro­tem do nory i wró­ciła sama, jakby chciała mi powie­dzieć: „Słu­chaj, mam teraz tyle głod­nych pyszcz­ków do nakar­mie­nia, czy mogła­byś dać mi tro­chę wię­cej jedze­nia?”. Oczy­wi­ście nie mogłam odmó­wić jej proś­bie i odtąd pod­czas następ­nych wizyt przy­no­si­łam dla malu­chów dodat­kowy kawa­łek sera. Myszka była zawsze z tego powodu bar­dzo szczę­śliwa.

Zbie­ra­nie ziół i grzy­bów to świetny spo­sób, by zażyć tro­chę ruchu. Dzięki róż­nym porom zbio­rów pozwala to na aktyw­ność na świe­żym powie­trzu przez nie­mal cały rok. Na początku trzeba po pro­stu odkry­wać, szu­kać odpo­wied­nich miejsc wystę­po­wa­nia roślin i nabie­rać pew­no­ści w ich iden­ty­fi­ka­cji. Dopiero póź­niej można zacząć zbie­rać wła­sne, skromne zapasy.

Wycieczki po zioła i grzyby, ofe­ro­wane coraz czę­ściej przez cen­tra edu­ka­cji doro­słych lub kluby tury­styczne, są bar­dzo dobrą pro­po­zy­cją dla laików. Pod okiem eks­perta można nauczyć się odróż­niać rośliny, ponie­waż ist­nieją podob­nie wyglą­da­jące zioła, które są jed­nak cał­ko­wi­cie nie­sku­teczne. Ponadto można się dowie­dzieć, które rośliny są objęte ochroną, przez co nie wolno ich zbie­rać, jak pra­wi­dłowo zbie­rać grzyby, a także poznać podob­nych sobie ludzi, któ­rych łączy miłość do natury.

Zdrowy sen

Zdrowy sen jest dla czło­wieka tak samo nie­zbędny jak oddy­cha­nie. Pod­czas snu nasze ciało rege­ne­ruje się i nabiera sił na następny dzień. Sen przed pół­nocą jest uwa­żany za naj­bar­dziej war­to­ściowy. Mogę się z Wami podzie­lić pew­nym doświad­cze­niem: jeśli kła­dziesz się spać wcze­śnie, potrze­bu­jesz mniej godzin snu, a ranne wsta­wa­nie jest łatwe.

Mój nor­malny dzień zaczyna się o szó­stej rano, a kładę się spać o dzie­sią­tej wie­czo­rem. Po wsta­niu z łóżka i przed pój­ściem spać myję się zimną wodą. Rano, aby pobu­dzić krą­że­nie, wie­czo­rem, aby łatwiej zasnąć (patrz także uwagi pod sło­wem klu­czo­wym: zabu­rze­nia snu).

Nasza sypial­nia jest zawsze przy­jem­nie chłodna; dopóki pogoda na to pozwala, zawsze śpimy przy otwar­tym oknie. Gdy jest bar­dzo zimno, ogrze­wamy ją tylko tro­chę. Jeśli cier­pisz na bez­sen­ność, powi­nie­neś naj­pierw spraw­dzić, czy nie śpisz w prze­grza­nym pomiesz­cze­niu, być może z nie­świe­żym, stę­chłym powie­trzem. Zmniej­sze­nie ogrze­wa­nia i inten­sywne wie­trze­nie zazwy­czaj poma­gają. Oprócz złego snu prze­grzana sypial­nia pro­wa­dzi rów­nież do wysu­sze­nia skóry i nad­mier­nego poce­nia się w nocy.

Popro­si­łam o prze­ska­no­wa­nie naszego łóżka, aby upew­nić się, że nie śpimy nad polem geo­pa­tycz­nym. Coraz wię­cej bowiem naukow­ców podziela pogląd, że ist­nieje zwią­zek mię­dzy nega­tyw­nym pro­mie­nio­wa­niem Ziemi a nie­któ­rymi cho­ro­bami. Radzi­ła­bym więc każ­demu, aby jego dom i miej­sce pracy zostały spraw­dzone przez osobę z waha­deł­kiem lub różdżką.

W stre­su­jące dni, kiedy jestem czymś szcze­gól­nie zaab­sor­bo­wana, przed pój­ściem spać wypi­jam na wszelki wypa­dek fili­żankę mojej her­batki prze­ciwko bez­sen­no­ści. Nawyki żywie­niowe rów­nież są ważne dla zdro­wego snu. Ni­gdy nie jemy gorą­cych posił­ków wie­czo­rem, a jeśli już, to co naj­wy­żej od czasu do czasu tro­chę zupy. Wybie­ramy zimne prze­ką­ski, her­batę, ziem­niaki z twa­ro­giem – posy­pane świe­żym szczy­pior­kiem. Ci, któ­rzy wypeł­niają na wie­czór swoje brzu­chy obfi­tymi, cięż­ko­straw­nymi potra­wami, nie powinni być zasko­czeni płyt­kim i nie­spo­koj­nym snem.

Wszystko z umiarem

Przez całe życie dba­łam o zdro­wie, ale bez prze­sady. Ni­gdy nie żyłam asce­tycz­nie, a powstrzy­my­wa­nie się od pew­nych rze­czy nie było dla mnie trudne. Na przy­kład prze­sta­wie­nie się ze zwy­kłej kawy na bez­ko­fe­inową nie było dla mnie męczar­nią. Wie­dzia­łam, że ta decy­zja jest słuszna i ważna ze względu na moje wyso­kie ciśnie­nie krwi, więc ją pod­ję­łam. Tak po pro­stu. Ale nie wpły­wam na mojego męża, gdy zama­wia w kawiarni podwójne espresso z bitą śmie­taną.

Ni­gdy nie pali­łam. Nie musi­cie sobie niczego wyobra­żać na ten temat. Po pro­stu cie­szę się, że ten nałóg ni­gdy mnie nie pocią­gał. Zawsze byłam tole­ran­cyjna wobec pala­czy, mimo że czę­sto nie mogłam się powstrzy­mać od wska­zy­wa­nia zagro­żeń dla zdro­wia wyni­ka­ją­cych z ich nałogu. Ale jeśli mój mąż od czasu do czasu zapali papie­rosa, nie żałuję mu tej przy­jem­no­ści. Tylko wtedy, gdy goście wypeł­niają mój salon dymem, pozwa­lam sobie otwo­rzyć sze­roko drzwi bal­ko­nowe, aby nie udu­sić się w błę­kit­nych opa­rach.

Lubię wypić kufel piwa do obiadu, wino piję bar­dzo rzadko, a w towa­rzy­stwie cza­sami roz­ko­szuję się kie­lisz­kiem likieru. Ale zawsze pozo­staję wierna zasa­dzie: „Wszystko z umia­rem, wtedy nic nie zaszko­dzi”.

Lubię cza­sem coś prze­ką­sić, z zapa­łem piekę świą­teczne cia­steczka, które mi sma­kują, ale bez wysiłku mogę się obejść bez cze­goś słod­kiego. Chcę przez to powie­dzieć, że nie musi­cie rezy­gno­wać ze wszyst­kich uży­wek w tro­sce o swoje zdro­wie. Życie byłoby nudne, gdyby tak było. Powin­ni­ście tylko uwa­żać, aby pobła­ża­nie sobie nie stało się nawy­kiem i nie prze­ro­dziło się w uza­leż­nie­nie.

Mój codzienny plan dnia

Ludzie pra­cu­jący zawo­dowo muszą pod­po­rząd­ko­wać się pew­nemu har­mo­no­gra­mowi. Nie­któ­rzy odczu­wają to jako obcią­że­nie, ale w week­endy i pod­czas waka­cji spo­strze­gają, jak bar­dzo się do tego przy­zwy­cza­ili i wów­czas ten nawyk staje się dla nich pro­ble­mem. Nie wie­dzą, co zro­bić z cza­sem wol­nym, a godziny mijają nie­wy­ko­rzy­stane. Jest to szcze­gól­nie trudne dla osób, które prze­cho­dzą na zasłu­żoną eme­ry­turę. Nagle mają poczu­cie, że nie są już potrzebni, że ich życie nie ma żad­nego sensu, a to może pro­wa­dzić do znacz­nych zabu­rzeń psy­chicz­nych. Nie ma patentu na roz­wią­za­nie tej sytu­acji. Mogę jedy­nie opi­sać, jak ja sama orga­ni­zuję swój dzień.

Naj­cen­niej­sze są dla mnie wcze­sne godziny poranne. Kiedy wscho­dzi słońce, ptaki ćwier­kają w ogro­dzie, a nasza mała osada jesz­cze się nie obu­dziła, zazwy­czaj sia­dam przy maszy­nie do pisa­nia. Kiedy wstaję, już zaczy­nam myśleć o pracy, którą chcę danego dnia wyko­nać, i robię to szybko. Około ósmej jem śnia­da­nie z mężem i sia­dam ponow­nie w moim gabi­ne­cie aż do około dzie­sią­tej. Potem przy­cho­dzi czas na goto­wa­nie. Obiad jest naszym głów­nym posił­kiem i zawsze bar­dzo się o niego sta­ram. Po umy­ciu naczyń czy­tam gazety i pocztę – w ogro­dzie, o ile pozwala na to pogoda. Około trze­ciej po połu­dniu ponow­nie sia­dam przy maszy­nie, gdzie spę­dzam czas aż do około szó­stej wie­czo­rem, kiedy przy­go­to­wuję kola­cję. Przed snem czy­tamy, cza­sami oglą­damy tele­wi­zję lub sie­dzimy razem z dziećmi. Przed pój­ściem spać zawsze ukła­dam plan na kolejny dzień, ale jest on tak ela­styczny, aby dało się go zmie­nić, jeśli na przy­kład pogoda jest na tyle ładna, by zbie­rać zioła.

To nic szcze­gól­nego, nie­któ­rzy powie­dzą, po co ona to pisze w tej książce? Jeśli przyj­rzy­cie się bli­żej, sami się zorien­tu­je­cie. Tylko połowę dnia zaj­muję się gospo­dar­stwem domo­wym, resztę czasu poświę­cam na pracę zwią­zaną z zio­łami. Mam zada­nie, które mnie inte­re­suje i zaj­muje. I to wła­śnie jest powód, dla któ­rego nie czuję się tak stara, jak mogłyby to suge­ro­wać moje lata. Praca inte­lek­tu­alna bar­dzo przy­czy­nia się do utrzy­ma­nia wital­no­ści i ener­gii. Dla­tego mogę tylko dora­dzić star­szym ludziom, by poszu­kali sobie sen­sow­nego i inte­re­su­ją­cego zaję­cia. Powinni zna­leźć hobby, w któ­rym się speł­niają. Oferty są róż­no­rodne, od wszel­kiego rodzaju kur­sów w uni­wer­sy­te­tach trze­ciego wieku po kluby i sto­wa­rzy­sze­nia, w któ­rych łączą się ludzie o podob­nych poglą­dach. W końcu osoby star­sze nie powinny się izo­lo­wać, ale aktyw­nie uczest­ni­czyć w życiu. Wiemy rów­nież, że kon­takty towa­rzy­skie z mło­dymi ludźmi pozwa­lają zacho­wać mło­dość, a samot­ność przy­spie­sza pro­ces sta­rze­nia.

Każdy musi nadać swo­jemu życiu sens, mieć przed sobą jakiś cel, nawet w pode­szłym wieku. Aktywni ludzie, któ­rzy stoją obiema nogami na ziemi, są rów­nież znacz­nie mniej podatni na wszel­kiego rodzaju cho­roby. Z dru­giej strony ci, któ­rzy odczu­wają wewnętrzną pustkę, czę­sto czy­nią cho­robę celem swo­jego życia, dają się jej tak bar­dzo porwać, że nawet nie­groźne scho­rze­nie może stać się zagro­że­niem dla życia. Nie należy dopusz­czać do takiego stanu rze­czy. Jest wiele prawdy w sta­rym powie­dze­niu: „Toczący się kamień nie obra­sta mchem”. I jesz­cze jedna wska­zówka: bądź­cie wyro­zu­miali dla mło­dzieży. Musi żyć w innej atmos­fe­rze niż my w naszych cza­sach. Spo­kój, w któ­rym my, starsi ludzie, dora­sta­li­śmy w dzi­siej­szym świe­cie – ze wszyst­kimi jego uro­kami i pośpie­chem – już nie ist­nieje.

II. Świat moich ziół

II.

Świat moich ziół

Czy to wła­ści­ciel ogrodu, czy miło­śnik ziół, czy też kto­kol­wiek inny – po cięż­kiej, mroź­nej zimie każdy z utę­sk­nie­niem czeka na wio­snę, na pierw­sze pro­mie­nie słońca, cie­płe dni, młodą, deli­katną zie­leń i rado­sne głosy pta­ków: zaśpiew kosów, świer­got zięb i siko­rek, a także wszyst­kich innych gatun­ków, które swoim ist­nie­niem pod­kre­ślają piękno natury.

We mnie – ogrod­niczce, a przede wszyst­kim w zie­larce – budzi się wów­czas rado­sne ocze­ki­wa­nie. Tak więc od początku wio­sny aż do ostat­nich dni jesieni roz­po­ście­ram swoje życie przed Wami, moimi dro­gimi Czy­tel­ni­kami, aby zachę­cić Was do roz­bu­dze­nia lub zin­ten­sy­fi­ko­wa­nia zain­te­re­so­wa­nia zio­łami lecz­ni­czymi i dzie­le­nia ze mną tego entu­zja­zmu.

Pierw­szą rośliną wycią­ga­jącą miło­śnika ziół z domo­wych pie­le­szy jest cie­nio­lubny czo­snek niedź­wie­dzi, rosnący na wil­got­nych bło­niach, który wyściela brzegi stru­mieni jak jasno­zie­lony dywan. Jesz­cze go nie widać, a wiatr już nie­sie jego czosn­kowy zapach. Nie spo­sób pomy­lić go z podob­nymi liśćmi tru­ją­cej kon­wa­lii i zimo­wita jesien­nego. Silny czosn­kowy zapach jest nie­po­wta­rzalny i nie do pomy­le­nia. Do kura­cji oczysz­cza­ją­cych pozy­skuję deli­katne, świeże liście czosnku niedź­wie­dziego (cebulki zbie­ram tylko jesie­nią), które następ­nie wraz z rodziną drobno sie­kamy i kła­dziemy na chleb posma­ro­wany masłem lub dorzu­camy na surowo dla popra­wie­nia smaku do zupy, pie­ro­gów, ziem­nia­ków i innych potraw, które zwy­kle przy­pra­wiamy natką pie­truszki. Ci, któ­rzy z powodu wraż­li­wego żołądka nie tole­rują suro­wych liści, powinni je drobno pokroić, zalać gorą­cym mle­kiem, pozo­sta­wić na dwie do trzech godzin, a następ­nie powoli pić mleko.

Jeśli nato­miast zale­jesz zie­lone liście alko­ho­lem, otrzy­masz nalewkę, którą należy pić od 10 do 12 kro­pli dzien­nie w nie­wiel­kiej ilo­ści wody lub her­baty. Napeł­nij butelkę po szyjkę umy­tymi, pocię­tymi i odsą­czo­nymi liśćmi, zalej wódką zbo­żową o mocy 38–40%, tak by przy­kryła liście, i pozo­staw całość w cie­płym miej­scu na co naj­mniej dwa tygo­dnie. Kro­ple poma­gają zacho­wać dosko­nałą pamięć i zapo­bie­gają miaż­dżycy.

W tym samym cza­sie co czo­snek niedź­wie­dzi zbie­ram pierw­sze rośliny mniszka lekar­skiego na wege­ta­riań­ską kola­cję. Wyci­nam nożem całą rozetę aż do korze­nia. Roz­róż­niam dwa rodzaje mniszka lekar­skiego: liście z żół­ta­wo­zie­loną lub tra­wia­sto­zie­loną nasadą. Te dru­gie są twarde i mniej smaczne, więc szu­kam tych z żół­ta­wo­zie­loną nasadą. Łatwo można zauwa­żyć róż­nicę.

Przy lek­kiej gle­bie wierz­chołki żół­ta­wo­zie­lo­nych liści czę­sto znaj­dują się bar­dzo głę­boko w ziemi. Przy­po­mi­nają smaczną sałatę endy­wię. Czysz­czę rośliny mniszka lekar­skiego już na łące i usu­wam brą­zowe i pokryte pla­mami liście lub ich koń­cówki. Po powro­cie do domu wkła­dam je do zim­nej wody, zosta­wiam na kwa­drans, a następ­nie kilka razy dobrze płu­czę. Ostat­nią wodę lekko solę, a po umy­ciu ponow­nie zosta­wiam rośliny w wodzie na pięć minut. Teraz liście mniszka są ide­al­nie czy­ste. Pod­czas gdy liście ocie­kają na sicie, gotuję jajka na twardo, po jed­nym na osobę. Dla dopeł­nie­nia smaku kroję boczek. Jeśli ktoś jest na die­cie, może zastą­pić boczek ole­jem. Na roz­to­pio­nym boczku krótko gotuję ocet jabł­kowy, któ­rego uży­wam oszczęd­nie. Gorą­cym bocz­kiem z octem pole­wam posło­dzone, poso­lone i drobno posie­kane liście mniszka lekar­skiego. To deli­katne danie wyśmie­ni­cie sma­kuje w połą­cze­niu z prze­kro­jo­nymi na pół jaj­kami i z pew­no­ścią zosta­nie zje­dzone z ape­ty­tem. Można rów­nież dodać cie­płe, drobno pokro­jone ziem­niaki. Nawia­sem mówiąc, mni­szek lekar­ski wspo­maga wypróż­nie­nia.

Wystar­czy jeden bez­śnieżny, sło­neczny dzień, aby wycią­gnąć spod ziemi pierw­sze żółte kie­li­chy pod­biału. O tej porze roku łodygi są bez­listne. Dopiero w maju poja­wiają się pod nimi sre­brzy­sto­białe, omszałe liście. Miej­sce, w któ­rym kwit­nie mój pod­biał, to opusz­czona żwi­row­nia z dala od dróg i osie­dli, gra­ni­cząca z lasami, łąkami i polami. Pora­stają ją czarne sosny i jasne brzozy, któ­rych nasiona przy­wiał wiatr, a jak okiem się­gnąć widać wierz­bowe kotki we wszyst­kich odcie­niach zie­leni. Każ­dego roku jest to nasza pierw­sza wycieczka, z któ­rej przy­no­simy do domu pierw­sze zioła lecz­ni­cze do corocz­nej mie­szanki. Deli­kat­nie aro­ma­tyczny, meli­sowy zapach pod­biału, od któ­rego ręce pachną jesz­cze przez długi czas, jest pod­stawą słyn­nej her­batki Marii Tre­ben. Zry­wam jed­nak kwiaty tylko na potrzeby rodziny, prze­strze­gam przy­ka­za­nia umiar­ko­wa­nego zbie­ra­nia. Z rado­snym ser­cem zry­wamy z mężem żółte główki wśród dono­śnego brzę­cze­nia psz­czół. Hałda jest duża. Ponad połowę kwia­tów zosta­wiamy dla pra­co­wi­tych zapy­la­czy, a już jutro nowe pąki, które dziś jesz­cze są zamknięte, otwo­rzą się dla psz­czół. Zasta­na­wiamy się, skąd nad­le­ciały, ponie­waż wszę­dzie wokół nas sły­chać przy­tulne brzę­cze­nie wielu owa­dów, ale jak okiem się­gnąć nie widać śladu ich domu. Psz­czoły wydają mi się rów­nież zbyt ciemne – są pra­wie czarne i mniej­sze niż psz­czoły domowe. Praw­do­po­dob­nie są to dzi­kie psz­czoły – leśne lub ziemne. Póź­niej, gdy wędru­jemy po hał­dzie, tajem­nica się wyja­śnia: odle­głe, cią­głe brzę­cze­nie roz­lega się nad luźną, dużą kupą ziemi. Trzeba szybko stąd ucie­kać, bo leśne psz­czoły potra­fią mocno użą­dlić.

Jed­nak nie tylko kojące brzę­cze­nie psz­czół towa­rzy­szyło nam pod­czas zbie­ra­nia kwia­tów pod­biału, była jesz­cze jedna istota, któ­rej nie podo­bała się nasza obec­ność. Nie­da­leko nas co chwila roz­le­gały się gul­go­czące okrzyki. Odosob­niona żwi­row­nia zwy­kle pełna ciszy oka­zała się tery­to­rium kolo­ro­wego bażanta. Sły­sze­li­śmy jego powta­rza­jące się w krót­kich odstę­pach czasu zaloty, aż w końcu on sam wyło­nił się w swoim wspa­nia­łym upie­rze­niu. Nieco póź­niej uka­zała się mała i nie­po­zorna samiczka. Prze­cha­dzała się po ścieżce spo­koj­nie i powoli, bez stra­chu przed nami, intru­zami. Takie zda­rze­nia są po pro­stu czę­ścią natury i zbie­ra­nia ziół!

Chcemy też roz­po­cząć czte­ro­ty­go­dniową kura­cję pokrzy­wową, którą robimy wcze­sną wio­sną od lat. Jak co roku, kiedy zbie­ramy pod­biał, mamy ze sobą ręka­wiczki i nożyczki, aby ściąć pierw­sze pokrzywy. Należy to zro­bić jak naj­wcze­śniej. Małe roślinki już wyglą­dają tak dostoj­nie, jakby wyro­sły pod śnie­giem.

W celach lecz­ni­czych ści­nam je dwa razy w tygo­dniu, aby były jak naj­śwież­sze. Oprócz her­baty dodaję je od czasu do czasu do szpi­naku lub robię zupę krem z pokrzywy. Odro­binę zasmażki robio­nej na maśle zale­wam zupą, dorzu­cam łyżkę kwa­śnej i słod­kiej śmie­tany lub mleka, szczyptę miodu, sól, natkę pie­truszki i – jeśli to moż­liwe – jeden lub dwa drobno posie­kane małe liście szał­wii z ogrodu. Drobno posie­kane, świeże liście pokrzyw należy dodać do goto­wej zupy tuż przed poda­niem. Nie wolno ich goto­wać!

Czte­ro­ty­go­dniowa kura­cja pokrzywą – naj­wspa­nial­szą rośliną lecz­ni­czą, jaką posia­damy – ze wszech miar jest warta pole­ce­nia choćby dla­tego, że działa krwio­twór­czo, oczysz­cza krew, wspo­maga pery­stal­tykę jelit i dostar­cza żelaza.

Sie­dząc wie­czo­rem przy pierw­szej fili­żance her­baty z pokrzywy, oma­wiamy wysiew nasion ślazu na kom­po­ście następ­nego dnia. Ostat­nia część trzy­czę­ścio­wej pry­zmy kom­po­sto­wej ma pozo­stać na miej­scu przez kolejny rok, zanim jesie­nią zie­mia zosta­nie wywie­ziona do ogrodu. Worek z tor­fem ogrod­ni­czym roz­siewa się na kom­po­ście. Nasiona ślazu, zebrane z roślin jesie­nią, umiesz­cza się w gle­bie na głę­bo­ko­ści trzech cen­ty­me­trów i przy­krywa nią. Po kilku dniach rośliny wypusz­czają pierw­sze pędy. Z przy­jem­no­ścią cze­kam na pierw­sze listki ślazu, które roz­wi­jają się w słońcu, w luź­nej i żyznej ziemi kom­po­sto­wej, w oka­załe rośliny z dłu­gimi pędami, do któ­rych przy­cze­pio­nych jest wiele różo­wych róży­czek. Póź­niej wyro­sną z nich małe owoce o smaku sera. Kiedy nadej­dzie odpo­wiedni czas, zaczy­nam zbie­rać plony po raz pierw­szy. Ści­nam wszyst­kie pędy nie­mal do korzeni. Pozo­sta­wiam kilka poje­dyn­czych liści na pod­kładce, dzięki czemu roślina odra­sta bar­dzo szybko. Lekko wzru­szam glebę wokół pod­kładki. Plon na pry­zmie kom­po­sto­wej zbie­ram trzy do czte­rech razy. Ścięte pędy myję, roz­kła­dam do wyschnię­cia, po czym łodygi, łodygi, liście i kwiaty tnę na małe kawałki i roz­kła­dam na stry­chu do osta­tecz­nego wysu­sze­nia.

Co za bło­go­sła­wień­stwo mieć takie lekar­stwo w domu! Za jego pomocą można prze­my­wać i pie­lę­gno­wać każdy mały obrzęk, stan zapalny lub ranę. Śluz zawarty w rośli­nie eks­tra­huje się przez zala­nie zimną wodą na 12 godzin. Daję jedną czu­batą łyżeczkę ślazu na fili­żankę wody. Let­nia her­batka pomaga przy zapa­le­niu błony ślu­zo­wej jelit lub żołądka, przy braku śliny w jamie ust­nej lub nosie, a szcze­gól­nie na obrzęki przy wszel­kiego rodzaju zła­ma­niach kości, które w prze­ciw­nym razie po pro­stu nie chcą się cof­nąć. Jakże wielka jest dobroć Boga, że kła­dzie u naszych stóp takie uzdra­wia­jące zioła. Dzię­kuję Mu za to każ­dego dnia!

Ponie­waż jestem w pobliżu sterty kom­po­stu, wycią­gam z piw­nicy łopatę i wyko­puję tro­chę korzeni chrzanu. Naj­smacz­niej­szy jest wio­sną i dla­tego to wła­śnie teraz ten dar nie­bios sta­nie się czę­ścią jutrzej­szego obiadu. Jeśli ni­gdy nie myśle­li­ście o tym, by podać na stół sos chrza­nowy, powin­ni­ście szybko nad­ro­bić to nie­do­pa­trze­nie. Zro­bioną na maśle zasmażkę roz­pro­wadź zro­bio­nym w domu dobrym bulio­nem woło­wym, dodaj odro­binę soli i cukru oraz prze­dłuż odro­biną mleka, aby uzy­skać kre­mowy sos. Przed poda­niem dodaj starty chrzan, któ­rego nie wolno zago­to­wać. Poda­waj z pokro­joną w pla­stry goto­waną woło­winą, kne­dlami z bułki, rów­nież pokro­jo­nymi w pla­stry, i bura­kami jako sałatką. Jestem pewna, że zasko­czy Cię smak sosu chrza­no­wego.

Mniej wię­cej o tej porze zry­wam też posianą jesie­nią rosz­ponkę, by na stole poja­wiła się domowa zie­le­nina. Rosz­ponka, zmie­szana z goto­wa­nymi, cie­płymi ziem­nia­kami i ude­ko­ro­wana jaj­kami na twardo, sta­nowi dobrą wege­ta­riań­ską kola­cję.

Kilka pierw­szych bez­śnież­nych dni spra­wiło, że w mgnie­niu oka poja­wiły się świeże liście babki lan­ce­to­wa­tej, glist­nika jaskół­czego ziela i przy­tu­lii. Umyte i roz­tarte liście babki lan­ce­to­wa­tej nało­żone na wybrzu­sze­nia skóry powstałe zimą zmniej­szają je i w końcu cał­ko­wi­cie likwi­dują.

Zie­lona zupa z wio­sen­nych ziół

Gdy byli­śmy dziećmi, każ­dego roku pierw­sza zie­le­nina na zupie łączyła się z naszym obrzy­dze­niem i jawną nie­chę­cią. Zupę pokry­wała gruba war­stwa drobno posie­ka­nych wio­sen­nych ziół, a my, trzy dziew­czynki, wyda­wa­ły­śmy gło­śne okrzyki pro­te­stu. Mama pozo­sta­wała jed­nak nie­ugięta: „Kto nie zje zupy, nie dosta­nie nic innego”. Tym­cza­sem zapach docho­dzący z pie­kar­nika był cudowny. Skwier­czały tam brą­zowe brzegi pysz­nego omletu cesar­skiego z twa­ro­giem albo sma­żyły racu­chy (placki droż­dżowe z Sude­tów), któ­rymi w dzie­ciń­stwie zaja­da­ły­śmy się bez opa­mię­ta­nia. W ten spo­sób nasza sprytna mama skła­niała nas do zje­dze­nia swo­jej wio­sen­nej zupy zio­ło­wej o wyso­kiej zawar­to­ści wita­min. Dziś wio­senne zioła na zupę można kupić na baza­rze, nie trzeba się nawet schy­lać, by je samemu zebrać. Wio­senne zioła obej­mują: pokrzywę, mni­szek lekar­ski, krwaw­nik pospo­lity, przy­wrot­nik pospo­lity, blusz­czyk, liście i płatki sto­krotki, pier­wiosnka i fiołka, koń­cówki liści prze­tacz­nika, babki lan­ce­to­wa­tej i zwy­czaj­nej, zimu­jące liście pie­truszki i koń­cówki szczy­piorku z ogrodu – po tro­chu każ­dego z nich, drobno posie­ka­nych i rzu­co­nych na wio­senną zupę, omasz­czone ziem­niaki, pie­rogi lub dodane do sałatki. Szybko zauwa­żysz moc tych pierw­szych posłań­ców wio­sny, bo to praw­dziwy zastrzyk wita­min! Z każ­dym rokiem coraz czę­ściej będziesz się­gać po tę fon­tannę zdro­wia.

Po dłu­gich zimo­wych dniach oczy tęsk­nią za świe­żym sokiem z glist­nika. Ponie­waż czę­sto rege­ne­ruję je świe­żym sokiem z glist­nika, mogę z czy­stym sumie­niem prze­ka­zać Wam tę poradę. Biorę liść glist­nika, myję go, jed­no­cze­śnie myjąc ręce. Wil­got­nym kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym roz­cie­ram wil­gotną, kru­chą łodyżkę liścia glist­nika, roz­pro­wa­dzam nie­wielką ilość płynu z palca wska­zu­ją­cego na powie­kach, naj­pierw po pra­wej, potem po lewej stro­nie, aż do kącika oka. Natych­miast spływa na nie bło­gie uczu­cie, ponie­waż roz­cień­czony sok oży­wia wzrok. Można rów­nież poło­żyć dwa do trzech dobrze umy­tych liści glist­nika na oczy na noc i zawią­zać je chustką. Natych­miast zauwa­żysz korzystne wzmoc­nie­nie wzroku.

Świeża przy­tu­lia jest uży­wana do płu­ka­nia gar­dła przy wolu i cho­ro­bach tar­czycy. Jeśli cho­roba tar­czycy jest wyni­kiem scho­rze­nia z wątroby, przy­tu­lia nie pomoże. Wio­sną świeże pędy i koń­cówki liści są uży­wane do płu­ka­nia gar­dła w przy­padku chrypki i wszel­kiego rodzaju dole­gli­wo­ści gar­dła, które roz­wi­nęły się w zimie.

Zbie­ra­nie jemioły ozna­cza dla nas szczę­śliwy rodzinny wypad orga­ni­zo­wany co roku. Wybie­rają się wszy­scy, nawet jam­nik Waldi. Wypo­sa­żeni w kijki tele­sko­powe i małą dra­binkę wyru­szamy w piękny wio­senny dzień. Idzie z nami myśliwy, który poka­zuje nam drogę przez swoje tereny łowiec­kie. Prze­mie­rzamy dolinę z wyso­kimi leśnymi zbo­czami, gdzie nagle ścieżka wznosi się stromo pod górę. Pro­wa­dzi nas ona przez piękny kra­jo­braz z łąkami i ład­nie roz­rzu­co­nymi gospo­dar­stwami. Serca zaczy­nają nam rado­śnie bić. Pastwi­ska na wzgó­rzu są pokryte pier­wiosn­kami, które wska­zują, że nasi rol­nicy znów są eko­lo­giczni. Od lat nie widzie­li­śmy takich łąk. Urze­kają nas plamy ciem­no­żół­tych pier­wiosn­ków o wyso­kich łody­gach i fio­le­towo-czer­wone kie­li­chy mio­dunki, czyli Jasia i Mał­gosi, jak się ją potocz­nie nazywa. Z daleka wita nas rząd drzew owo­co­wych poro­śnię­tych jemiołą. Naj­pierw pytamy wła­ści­ciela, czy nie ma nic prze­ciwko zry­wa­niu cze­goś z jego drzew. Jest to ważne rów­nież przy zbie­ra­niu jemioły, bo można tra­fić na nie­wła­ściwą osobę i usły­szeć nagle kilka nie­przy­jem­nych słów.

Mała dra­binka zostaje oparta o drzewo, kijki tele­sko­powe zło­żone, mło­dzież męska wspina się na górę i zrzuca nam łam­liwe gałę­zie jemioły. Zbie­ramy spa­da­jącą jemiołę i wkła­damy ją do wor­ków, które przy­nie­śli­śmy ze sobą. Po raz pierw­szy w tym roku sły­szymy nawo­ły­wa­nie kukułki, które przyj­mu­jemy z rado­ścią. W ciągu godziny jemio­łowe bło­go­sła­wień­stwo jest już bez­piecz­nie scho­wane. Ponow­nie prze­mie­rzamy cudow­nie kwit­nące łąki, a ja z chę­cią pozbie­rał­bym rów­nież pier­wiosnki i mio­dunki. Musimy to jed­nak odło­żyć na jeden z następ­nych dni.

Po powro­cie do domu wycią­gamy w ogro­dzie łupy z wor­ków i łączymy siły, aby pociąć małe łodygi i liście na drobne kawałki. Jest połowa kwiet­nia i gałę­zie jemioły wypu­ściły już bla­do­żółte, deli­kat­nie pach­nące kwiaty, z któ­rych jesie­nią roz­winą się jagody. Grub­sze łodygi odrzu­camy. Pociętą na drobne kawałki jemiołę roz­kła­damy na papie­rze na stry­chu do wyschnię­cia. Część zebra­nej jemioły, po oddzie­le­niu grub­szych łodyg, jest rów­nież ukła­dana do wyschnię­cia, aby póź­niej przy­go­to­wać z niej dobre kąpiele, które mają korzystny wpływ na serce i układ krą­że­nia. To był piękny, rado­sny dzień i dzię­ku­jemy Bogu za to, że pozwo­lił nam prze­żyć go w har­mo­nii.

Jemioła była czczona przez Cel­tów jako święta roślina, ale tak naprawdę można ją nazwać cudowną rośliną, ponie­waż zarówno obniża wyso­kie, jak i pod­nosi niskie ciśnie­nie krwi. Jed­nym sło­wem jest to spraw­dzone lekar­stwo na serce i krą­że­nie.

Jemioła posiada wła­ści­wo­ści lecz­ni­cze od początku paź­dzier­nika do początku grud­nia oraz od marca do kwiet­nia. My sami jej zbie­ra­nie odkła­damy do kwiet­nia z dwóch powo­dów. Po pierw­sze, jagody jemioły są zimo­wym pokar­mem chęt­nie poszu­ki­wa­nym przez ptaki wędrowne, które nawie­dzają nasz region, i nie chcemy ich tego pozba­wiać. Po dru­gie, oszczę­dzamy sobie żmud­nego oddzie­la­nia bar­dzo lep­kich jagód. Jemioła jest rośliną paso­żyt­ni­czą i rośnie na drze­wach owo­co­wych i igla­stych, na dębach i topo­lach. Gałę­zie jemioły znaj­du­jące się na tych dwóch ostat­nich gatun­kach mają naj­wię­cej sub­stan­cji lecz­ni­czych, aby jed­nak pozy­skać jemiołę z tych wyso­kich drzew, trzeba być świad­kiem ich wycinki. Od lat zbie­ramy jemiołę z jabłoni i wie­lo­krot­nie oka­zała się dla nas pomocna. Jeśli gałązki jemioły zbie­rane są zimą, lep­kie jagody nie mogą się zna­leźć w mie­szance ziół.

Sto­so­wane zewnętrz­nie jagody jemioły leczą uszko­dze­nia spo­wo­do­wane odmro­że­niami, zwłasz­cza ciem­no­czer­wone plamy na policz­kach i sino­czer­wony nos. W małej por­ce­la­no­wej miseczce lekko pod­grze­wamy sma­lec i mie­szamy go ze świe­żymi jago­dami jemioły. Tę mie­sza­ninę roz­pro­wa­dzamy na lnia­nej ście­reczce, którą nakła­damy na noc na zmie­nione cho­ro­bowo miej­sca; bar­dzo nie­przy­jemne dole­gli­wo­ści ustę­pują bez pro­blemu.

Aby przy­go­to­wać her­batkę, suszoną jemiołę zalej zimną wodą na 12 godzin. Na ćwierć litra wody weź czu­batą łyżeczkę drobno posie­ka­nej jemioły. Następ­nie lekko pod­grzej her­batkę, ale nie gotuj, a potem prze­cedź i pij powoli.

Kilka dni póź­niej jasny, sło­neczny pora­nek wabi nas na nasze fioł­kowe regiony. Za każ­dym razem jest to urze­ka­jący widok, który zachwyca nas wciąż na nowo. Ze względu na che­miczne nawo­że­nie i opry­ski nie­bie­skie fiołki stały się w natu­rze praw­dziwą rzad­ko­ścią, ale pod­czas naszych spa­ce­rów po polach i pastwi­skach spo­tka­li­śmy rol­nika mają­cego gospo­dar­stwo leżące na skraju lasu, który na­dal cie­szy się ciem­no­nie­bie­skimi, pach­ną­cymi fioł­kami rosną­cymi na tra­wie pod drze­wami owo­co­wymi. To praw­dziwe szczę­ście, ponie­waż fiołki należą do mojej mie­szanki ziół. W moim ogro­dzie kwitną bujne poduszki fioł­ków o dłu­gich łody­gach, z któ­rych połowę zbie­ram na her­batkę. Dru­giej poło­wie pozwa­lam doj­rzeć, by powstały nasiona. Zabie­ram ze sobą na spa­cery część nasion zebra­nych poprzed­niego roku. Z pew­no­ścią nie byłoby tylu fioł­ków w lasach i na łąkach, gdy­bym co roku nie wysie­wała nowych nasion. A kiedy zbie­ram fiołki, znaj­duję wiele roślin, któ­rych potrze­buję do mojej her­batki: świeże koń­cówki liści przy­tu­lii (kwiaty są doda­wane póź­nym latem), nie­bie­sko-czer­wone mio­dunki, sto­krotki i pier­wiosnki. Wszę­dzie można odkryć nowy kolo­rowy blask. W Gór­nej Austrii, dzięki Bogu, znów jest wielu rol­ni­ków, któ­rzy odwra­cają się od „che­mi­ka­liów” i wra­cają do eko­lo­gicz­nej uprawy łąk. Widać to w odro­dze­niu łąk w ostat­nich latach, ponie­waż tam, gdzie sto­suje się che­mię, nie rośnie ani jeden kwiat! Obser­wo­wa­li­śmy to przez wiele lat, ale teraz bogate w kwiaty łąki i obrzeża lasów poka­zują, że zmie­rzamy ku lep­szej przy­szło­ści. „Takie rośliny, jak babka zwy­czajna, krwaw­nik pospo­lity itp., któ­rych potrze­buje nasze bydło, znik­nęły. Ale teraz wszystko wró­ciło” – mówią roz­sądni rol­nicy, któ­rzy dystan­sują się od sto­so­wa­nia che­mii.

Jasne głosy pta­ków towa­rzy­szą nam przez cały dzień, jed­nak musi być też i ele­ment stra­chu! W pobliżu skrawka lasu szczeka silny kozioł sarny, myśliwi mówią, że jest prze­ra­żony. Kiedy prze­cho­dzimy przez łąkę, jest bar­dzo bli­sko nas, a potem z daleka sły­chać jego szcze­ka­nie, gdy ucieka. Chwilę póź­niej stoi w zagłę­bie­niu na dru­gim końcu rowu, a szcze­ka­nie roz­lega się bar­dzo bli­sko. Opusz­czamy to miej­sce w pobliżu lasu i dajemy odpo­cząć spło­szo­nemu kozioł­kowi.

Jajka wiel­ka­nocne

Brą­zowe łuski cebuli zbie­ram przez cały rok. W okre­sie poprze­dza­ją­cym Wiel­ka­noc, kiedy przy­cho­dzi czas na malo­wa­nie jajek, uży­wam tylko tych łusek. Umieść skórki cebuli w sze­ro­kim naczy­niu żaro­od­por­nym i połóż na wierz­chu surowe jajka – obok sie­bie, ale tak, aby się nie sty­kały. Ostroż­nie dolej zimną wodę, aby przy­kryła jajka, i gotuj przez trzy minuty. Następ­nie opłucz ugo­to­wane jajka zimną wodą, połóż na suchej ście­reczce i prze­trzyj skórką ze sło­niny. Potrak­to­wane w ten spo­sób sko­rupki robią się pięk­nie brą­zowe i błysz­czące.

Fiołki, czer­wono-nie­bie­skie mio­dunki, żółte pier­wiosnki, białe sto­krotki, biało kwit­nący szcza­wik i czubki przy­tu­lii, które wesoło nie­siemy do domu, to tylko nie­wielka część bogac­twa pora­sta­ją­cego brzegi stru­mieni i łąki. Coś jed­nak nas nie­po­koi: smugi kon­den­sa­cyjne na nie­bie wska­zują, jak wiele samo­lo­tów prze­la­tuje codzien­nie nad tymi cichymi i spo­koj­nymi lasami i łąkami. Nikt nie mówi o tej for­mie zanie­czysz­cze­nia śro­do­wi­ska, jest ona prze­mil­czana, jeste­śmy jed­nak prze­ko­nani, że powo­duje to śmierć lasów w odle­głych miej­scach. Mar­twi mnie to. Zanim zapo­mnę: sto­krotki, pier­wiosnki i fiołki są świetne na pro­blemy z ser­cem i ner­wami.

Tym­cza­sem wyda­rze­nia nakła­dają się na sie­bie, więc naprawdę muszę się pil­no­wać, aby opi­sać Wam wszystko po kolei, dro­dzy Czy­tel­nicy.

Po pierw­sze, wydo­by­łam tro­chę pia­sku z piw­nicy, w któ­rej trzy­mam warzywa przez cały rok. Świet­nie się prze­cho­wują, jeśli tylko od czasu do czasu tro­chę się je zwilży. Kamie­niarz obie­cał mi poro­waty pia­sek gra­ni­towy do odświe­że­nia tego w piw­nicy i dostawa szybko dotarła. Dodaję tro­chę sta­rego pia­sku do grzą­dek w ogro­dzie warzyw­nym, aby je roz­luź­nić. Jakże się cie­szę za każ­dym razem, gdy przed sadze­niem ziem­nia­ków mie­szam pia­sek z zie­mią na grządce wzdłuż ściany, ponie­waż ziem­niaki uwiel­biają piasz­czy­stą glebę. Im jest luź­niej­sza, tym pięk­niej­sze będą ich bulwy, gdy zostaną wyko­pane jesie­nią. Grządka szpa­ra­gów, którą świeżo obsa­dzi­łam nowymi rośli­nami z oko­lic Frank­furtu, rów­nież potrze­buje pia­sku.

W tym miej­scu warto wspo­mnieć, że szpa­ragi są dosko­na­łym warzy­wem dla dia­be­ty­ków, ponie­waż mają wła­ści­wo­ści moczo­pędne, a tym samym oczysz­czają nerki i pęcherz moczowy. Są też warzy­wem bar­dzo lek­ko­straw­nym.

Dla maje­ranku, bazy­lii i pora wybra­łam małe, pro­sto­kątne grządki bar­dzo luź­nej ziemi, nato­miast pod koper prze­zna­czy­łam więk­szy zagon. Wszystko jest luźno wymie­szane z pia­skiem. Nasiona mar­chwi i pie­truszki mie­szam tro­chę z zie­mią, aby nie rosły zbyt bli­sko sie­bie. Nie wszy­scy wie­dzą, że mar­chew dobrze się roz­wija obok cebuli. Bar­dzo się lubią, świet­nie obok sie­bie rosną, a pod­czas zbioru dosta­jemy piękne, grube mar­chewki i duże główki cebuli. Zaczy­nam od posa­dze­nia na grządce rzędu sza­lo­tek (małych cebu­lek), potem sieję rząd mar­chwi i tak trzy razy. Następ­nie sadzę dwa rzędy cebuli, sieję jeden rząd mar­chwi i koń­czę dwoma rzę­dami cebuli. Następ­nie wysie­wam trzy rzędy pie­truszki. Pozo­stała wolna prze­strzeń zosta­nie po zim­nych ogrod­ni­kach obsiana sele­rem. Z cebulą z początku było tro­chę kło­po­tów, bo mimo osłony z siatki dru­cia­nej wró­ble codzien­nie wyry­wały małe cebulki z ziemi i roz­rzu­cały je. Dopiero gdy cebulki się zako­rze­niły i zaczęły wypusz­czać zie­lone pędy, te głu­pie żarty się skoń­czyły.

Po zim­nych ogrod­ni­kach, w poło­wie maja, można rów­nież wysiać w małej skrzynce fasolę. W jej cie­niu z pew­no­ścią dobrze będzie rosło kilka roślin lecz­ni­czych, takich jak: glist­nik, wierz­bow­nica drob­no­kwia­towa, przy­tu­lia i przy­wrot­nik. Jeśli nie masz wła­snego ogrodu, możesz w ten spo­sób stwo­rzyć mały ogró­dek zio­łowy na bal­ko­nie. Poza wystar­cza­ją­cym pod­le­wa­niem nie potrzeba wiele wię­cej niż kilku nasion i luź­nej, piasz­czy­stej gleby.

Przy­ja­ciele powia­do­mili nas, że ich eko­lo­giczna łąka, z dala od dróg i kurzu, już na nas czeka. Rośnie tam kolo­rowa mie­szanka pięk­nych wio­sen­nych ziół, zwłasz­cza są tam wspa­niale roz­wi­nięte liście babki lan­ce­to­wa­tej, któ­rych pil­nie potrze­buję dla członka rodziny z prze­wle­kłym kasz­lem.

W przy­padku cho­rób dróg odde­cho­wych pomaga babka lan­ce­to­wata w połą­cze­niu z macie­rzanką. Zago­tuj fili­żankę zim­nej wody, łyżeczkę brą­zo­wego cukru kan­dy­zo­wa­nego i pla­ste­rek nie­spry­ska­nej cytryny trzy do czte­rech razy, zdej­mij z ognia, dodaj czu­batą łyżeczkę babki lan­ce­to­wa­tej zmie­sza­nej z macie­rzanką, pozo­staw do zapa­rze­nia na pół minuty, odcedź i pij bar­dzo gorący napar powoli. Przy bar­dzo sil­nym zapa­le­niu oskrzeli, ast­mie oskrze­lo­wej i krztu­ścu napar należy przy­go­to­wy­wać od początku i pić świeży co godzinę.

Z tego raj­skiego kawałka łąki poro­śnię­tego niskimi koni­czy­nami mogę zebrać do mojej mie­szanki zio­ło­wej sto­krotki i trzy rodzaje małych wio­sen­nych prze­tacz­ni­ków. Wio­sną na łąkach można zna­leźć różne gatunki prze­tacz­ni­ków. Mają one małe kło­so­wate wie­chy z jasno- i ciem­no­nie­bie­skimi kwia­tami. Gdy przyj­rzeć się z bli­ska, każda roślina jest małym cudem. Prze­tacz­niki rosną i kwitną w kolo­niach, sto­jąc razem jak małe słupki w dobrej komi­ty­wie. Do tej rodziny należy osiem gatun­ków prze­tacz­ni­ków, wszyst­kie są nie­bie­skie, tylko wysoko w górach przy­bie­rają kolor liliowy.

Mój wzrok wła­śnie przy­kuwa świeżo usy­pany kop­czyk kom­po­stu, na któ­rym zakwitł już tasz­nik pospo­lity. Tasz­nik roz­wija się bar­dzo szybko wio­sną, znika w mie­sią­cach let­nich i poja­wia się ponow­nie dopiero jesie­nią, ale mniej wię­cej w tym cza­sie ata­kuje go poważna cho­roba grzy­bi­cza, więc oczy­wi­ście już się go nie zbiera. Z rado­ścią odci­nam garść tego cen­nego zioła, z któ­rego napar natych­miast pomaga, gdy poja­wia się krwa­wie­nie. Jed­no­cze­śnie tasz­nik obniża i pod­nosi ciśnie­nie krwi, a przede wszyst­kim pomaga we wszel­kich cho­robach mię­śni, takich jak stany zapalne, ale także zanik, który jest uwa­żany za nie­ule­czalny. Zanik mię­śni obej­muje rów­nież osła­bie­nie mię­śni zwią­zane z wie­kiem.

Ponie­waż tasz­nik, który zebra­łam, pocho­dził z ide­al­nie czy­stego sta­no­wi­ska, nie trzeba było go myć. Mój mąż pokroił go na małe kawałki, od dołu łodyg aż po małe kwiaty, i wsy­pał do więk­szej butelki aż po szyjkę. Zalał alko­ho­lem o stę­że­niu 38%, a dokład­niej owo­cową brandy, tak by wszystko zakryć. Umie­ścił butelkę w nasło­necz­nio­nym zachod­nim oknie. Nacie­ra­nie jest ważne przy każ­dej cho­ro­bie mię­śni. Po 12–14 dniach nalewka z tasz­nika jest gotowa do uży­cia. Po tym cza­sie umiesz­czamy ją w piw­nicy, a następ­nie czę­ścią napeł­niamy bute­leczkę sto­jącą w apteczce, a resztę pozo­sta­wiamy w zim­nej piw­nicy. Nalewki z ziół prze­trwają lata, jeśli będą prze­cho­wy­wane w chłod­nym miej­scu.

Na koniec zbie­ram kwiaty mniszka lekar­skiego. W domu zapa­rzam je sze­ścioma litrami wrzą­cej wody i zosta­wiam pod przy­kry­ciem na noc. Następ­nego dnia odce­dzam kwiaty na sicie do maka­ronu, a potem prze­ci­skam je przez pra­skę do ziem­nia­ków. Dodaję sześć kilo­gra­mów suro­wego cukru i trzy pokro­jone w pla­sterki, nie­pry­skane cytryny (wyj­muję pestki) i roz­le­wam wszystko do dwóch ron­dli, po czym zagęsz­czam na wol­nym ogniu. Tak powstaje dosko­nały miód o wspa­nia­łym smaku, na który cze­kamy z nie­cier­pli­wo­ścią. Ten przy­smak zja­damy na buł­kach lub chle­bie posma­ro­wa­nym masłem. Miód nie powi­nien się zago­to­wać, tylko odpa­ro­wać na naj­mniej­szym ogniu.

Prze­pis na miód z kwia­tów mniszka lekar­skiego

Dwie podwójne gar­ście kwia­tów mniszka lekar­skiego zebra­nych na słońcu (łodygi odrzuć) zaparz jed­nym litrem wrzą­cej wody, przy­kryj i pozo­staw na noc w chłod­nym miej­scu. Następ­nego dnia prze­cedź i odci­śnij za pomocą pra­ski. Dodaj 1000 g suro­wego cukru i połowę pokro­jo­nej w pla­sterki, nie­pry­ska­nej cytryny (wyj­mij pestki). Odpa­ruj sok na kuchence na bar­dzo małym ogniu, aż powsta­nie gęsty „miód”. Nie może on być zbyt gęsty (bo ina­czej się sku­rzy) ani zbyt rzadki (bo wów­czas skwa­śnieje lub sple­śnieje). Możesz pozo­stawić go do osty­gnię­cia dwa lub trzy razy, aby spraw­dzić, czy ma już odpo­wied­nią kon­sy­sten­cję. Miód ten ma wielu entu­zja­stycz­nych miło­śni­ków.

Byłam tak bar­dzo zajęta mio­dem z mniszka lekar­skiego, że nie wycho­dzi­łam do ogrodu przez dwa dni. W tym krót­kim cza­sie na naszej grządce porze­czek wyda­rzył się praw­dziwy cud. Całą jej dłu­gość pokrył jasno­nie­bie­ski całun z tysięcy małych nie­bie­skich gwiaz­dek. Były to kwiaty prze­tacz­nika: niskiego lub ogro­do­wego. Widok ten zasko­czył mnie i zadzi­wił, ponie­waż ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam tych roślin w ogro­dzie. Przy­po­mniało mi to inny przy­pa­dek, któ­rego byłam świad­kiem kilka lat temu.

Nad naszą osadą, pośród łąk i pól, znaj­duje się kaplica Trójcy Świę­tej. Pew­nego dnia powie­dziano nam, że pola te zostały prze­jęte przez dewe­lo­pera i nie będą już upra­wiane. W czerwcu tego samego roku szli­śmy razem z mężem leśną ścieżką naprze­ciwko leżą­cych odło­giem pól. Po dru­giej stro­nie migo­tała jed­no­li­cie jasna łuna świa­tła. Zatrzy­ma­li­śmy się, zasta­na­wia­jąc się nad tym bla­skiem. Wyda­wało nam się, że pocho­dził od jęcz­mie­nia, który miał wkrótce doj­rzeć. Nie dawało nam to jed­nak spo­koju. Kilka dni póź­niej udało nam się roz­wi­kłać tę tajem­nicę. Przed nami roz­cią­gały się nieupra­wiane pola o powierzchni około 5000 metrów kwa­dra­to­wych, od któ­rych bił blask rumianku: morze głó­wek kwia­tów, pach­ną­cych i koły­szą­cych się na wie­trze. Ale skąd one się wzięły? Każ­dego roku musie­li­śmy wyszu­ki­wać rumia­nek wzdłuż zbo­czy, a teraz widzie­li­śmy łany falu­ją­cych kwia­tów, które trudno było prze­oczyć. Kto roz­sy­pał nasiona tego nie­koń­czą­cego się bla­sku? Czy jakieś boskie istoty, które niosą pomoc czło­wie­kowi? Anioły wysłane przez Boga? Dzi­siaj nikt nie chce wie­rzyć w takie rze­czy, nikt nie chce nawet zaak­cep­to­wać anio­łów stró­żów! Ale ja pra­gnę wie­rzyć w takie cuda, bo mię­dzy nie­bem a zie­mią czę­sto dzieją się rze­czy nie­zro­zu­miałe dla nas, ludzi. Parę razy zebra­łam rumia­nek z tego pola Bożego bło­go­sła­wień­stwa, kilka nie­licz­nych osób zro­biło to samo, ale stół byłby zasta­wiony dla wielu. Rumia­nek poja­wił się i znik­nął. Czy można w to uwie­rzyć w cza­sach, gdy używa się tak dużo nawo­zów sztucz­nych? A tutaj dar Boży poszedł na marne, ponie­waż tak wielu ludzi unika tego, co z pew­no­ścią byłoby dla nich zdro­wym ćwi­cze­niem fizycz­nym. Następ­nego roku pola leżące odło­giem zaro­sły chwa­stami. Cho­ciaż mogło się tam wysiać mnó­stwo rumianku, poja­wiły się tylko jego roz­pro­szone płaty. W kolej­nym roku nie było już rumianku, a obszary te prze­jęła wierz­bow­nica drob­no­kwia­towa. Zepchnęła na bok chwa­sty i w pełni zazna­czyła swoją obec­ność. Apteka wysłała zbie­ra­czy, któ­rzy pra­co­wali w rzę­dach po cztery osoby, ale nie byli w sta­nie pora­dzić sobie z ogromną ilo­ścią ziół. Tak więc wierz­bow­nica drob­no­kwia­towa wysiała się w ogrom­nych ilo­ściach, ale w jesz­cze następ­nym roku – poza kil­koma skrom­nymi małymi rośli­nami – nic pozo­stało nic z tego Bożego bło­go­sła­wień­stwa. Czę­sto się nad tym zasta­na­wiam, a jed­nak ni­gdy nie potra­fię dojść do końca. Tak Boska wszech­moc poka­zuje nam swoje tajem­nice. W taki sam spo­sób cud rządka porze­czek z jasno­nie­bie­sko kwit­ną­cym prze­tacz­ni­kiem two­rzą­cym spójną poduszkę kwia­tową pozo­staje dla mnie zagadką.

Przez noc zakwitł glist­nik w ogro­dzie. Biorę nożyczki i odci­nam żółte kwiaty i pąki wraz z małymi liśćmi, które ota­czają kwiaty jak wie­niec. Po wysu­sze­niu będą stop­niowo doda­wane w małych ilo­ściach do naszej poran­nej her­baty. Są one wspa­nia­łym środ­kiem pobu­dza­ją­cym wątrobę i wore­czek żół­ciowy. Po odcię­ciu z łodyg kwia­to­wych kapie poma­rań­czo­wo­żółty sok. Szu­kam brą­zo­wych plam na skó­rze, aby się nim posma­ro­wać.

Jed­nak biada temu, kto prze­oczy torebki z wysy­pu­ją­cymi się nasio­nami na łody­gach glist­nika. W mgnie­niu oka może roz­wi­nąć się trudna do opa­no­wa­nia dzicz. Pewien dzien­ni­karz z Frank­furtu powie­dział mi kie­dyś, patrząc na mój okieł­znany glist­nik w ogro­dzie, że jego ogród to jeden wielki glist­nikowy bała­gan.

Glistnik uratował mi życie.

To było tak dawno temu.

W stycz­niu 1947 r. tra­fi­łam do kli­niki cho­rób skóry, ponie­waż swę­działa mnie plama na ple­cach i moja mama oba­wiała się, że to może być cho­roba grzy­bi­cza. W dro­dze powrot­nej z Weißenburgu nie­da­leko Norym­bergi (miesz­ka­li­śmy Wülzburgu, daw­nym rzym­skim for­cie, jako uchodźcy), ledwo mogłam już cho­dzić. Był to godzinny spa­cer, ale oka­zało się, że to dla mnie za dużo. Wie­czo­rem dosta­łam wyso­kiej gorączki i musia­łam poło­żyć się na łóżku na oddziale medycz­nym. Rano zosta­łam wywo­łana, że mam zostać prze­nie­siona do wio­ski, ale nie nada­wa­łam się już do trans­portu. Co ja bym dała, żeby wydo­stać się z tego obozu, z tej okrop­nej klatki! Przez jakiś czas mia­łam wysoką gorączkę i bar­dzo źle się czu­łam. Nie mogłam nic jeść, czę­sto wymio­to­wa­łam, a każdy dźwięk spra­wiał, że bolała mnie głowa. Do tego czasu w ogóle nie zna­łam bólów głowy, a teraz były tak straszne, że każdy naj­mniej­szy dźwięk odbi­jał się w niej sto razy. Leża­łam na oddziale medycz­nym chyba przez trzy tygo­dnie. Z dnia na dzień było coraz gorzej. Nagle ktoś powie­dział mi, że jestem cała żółta na twa­rzy, a kilka dni póź­niej przy­je­chał lekarz z naszej sudec­kiej ojczy­zny, który usły­szał od innych, że jestem poważ­nie chora. Już pra­wie nie reago­wa­łam. Zba­dał mnie i oświad­czył leka­rzowi obo­zo­wemu, że muszę natych­miast tra­fić do szpi­tala. Ten jed­nak odmó­wił hospi­ta­li­za­cji. W moim otę­pie­niu wciąż sły­sza­łam, jak mówi: „Jeśli nie oddasz jej do szpi­tala, doniosę na cie­bie. Ta kobieta ma tyfus brzuszny w ostat­nim sta­dium”. Mimo wszystko wylą­do­wa­łam w szpi­talu, ale byłam już ledwo przy­tomna. Nie zauwa­ży­łam nawet, że po raz pierw­szy od naszego wypę­dze­nia leżę w zasła­nym na biało łóżku. W tym cza­sie w szpi­talach nie było żad­nych leków. Póź­niej pewna pie­lę­gniarka powie­działa mi, że dr Schne­ider, ordy­na­tor, oświad­czył pie­lę­gniar­kom: „Ta kobieta umrze w naszych rękach”. Powie­dział, że ist­nieje lekar­stwo, sok z glist­nika, ale nie ma poję­cia, gdzie go zdo­być. Pie­lę­gniarki jed­nak wie­działy, co trzeba zro­bić. Zebrały liście rosną­cego nie­da­leko glist­nika, wyci­snęły sok i w dniu mojego przy­ję­cia, w porze obiadu, dosta­łam ćwierć fili­żanki. Wie­czo­rem wypi­łam drugą por­cję. Następ­nego dnia już reago­wa­łam i dość szybko poczu­łam się lepiej. Zosta­łam w szpi­talu przez sześć mie­sięcy, ale wysoka gorączka ustą­piła, a obrzęk woreczka żół­cio­wego i żół­taczka prze­mi­nęły.

Epilog

Ci z was, Dro­dzy Czy­tel­nicy, któ­rzy kie­dy­kol­wiek spę­dzili w szpi­talu dłuż­szy czas, wie­dzą, jak z jed­nej strony bar­dzo jeste­śmy wdzięczni za pomoc leka­rzy i pie­lę­gnia­rek, a z dru­giej jak bar­dzo się nudzimy, gdy jeste­śmy cho­rzy. Kiedy pie­lę­gniarki powie­działy mi, że następ­nego dnia ordy­na­tor obcho­dzi uro­dziny, napi­sa­łam ołów­kiem na kamien­nej pły­cie szafki noc­nej wiersz. Kiedy dyżu­ru­jąca w nocy pie­lę­gniarka go prze­czy­tała, szybko zna­la­zła kartkę papieru i ołó­wek – w tam­tych cza­sach bra­ko­wało wszyst­kiego – i mogłam prze­pi­sać swoje słowa.

Dr Schne­ider, ordy­na­tor, był bar­dzo zado­wo­lony z tych rymów, dla­tego nie chcę ukry­wać przed Wami mojego dzieła.

Ordy­na­to­rowi Schne­ide­rowi na 65. uro­dziny

Na wyso­kiej górzew pięk­nej bawar­skiej ziemi,stał zamek Wülzburg,wznie­siony z kamieni.

Zamek był bar­dzo mrocznytak z zewnątrz, jak i od środka,i wszy­scy, któ­rzy w nim żylipra­gnęli się z niego wydo­stać.Dawno temu w te muryprzy­była uchodź­ców armia,zamiesz­kali w Wülzburgu,a mrok ich serca ogar­niał.Los płata ludziom figle,szy­dzi z tych, co upa­dli,nie­któ­rzy z tych bie­da­ków,zżół­kli więc i pobla­dli.

Dresz­cze, gorączka, bie­gunka,bóle głowy, wymioty,ból brzu­cha i jelitprze­mi­nąć nie mają ochoty.I gdy los jest tak ciężki,Niebo swój gniew oddala:wszy­scy cho­rzy tra­fiajądo miej­skiego szpi­tala.Do Weißenburga,gdzie dok­tor Schne­ider leczy.Cie­szą się wszy­scy,któ­rzy są w jego pie­czy.

Pod­cho­dzi do łóżek,by roz­po­znać scho­rze­nia,i robi wszystko, co może,dla bólu odda­le­nia.

Leczy głowy i brzu­chy,płuca, ręce i oczy,a wszystko to dziękidok­tora Rie­manna pomocy.Jest także pie­lę­gniarka,Mar­gret ma na imię.Jej tro­ska i opiekawśród pacjen­tów sły­nie.

Każdy powi­nien chwa­lićsta­ra­nia pana dok­tora,Niech zalśni jego sława,naj­wyż­sza ku temu pora.

Bóg to spra­wił, że pan dok­tormło­dym i sta­rym służy.Spraw więc, Boże, by dok­torjesz­cze długo nam żył.

By ten mądry czło­wiek,tak miły, jak pomocnypozo­sta­wał pod­czas pracycią­gle dzielny, silny, mocny.

Tego życzą z głębi serca,któ­rzy cho­rzy są w tej chwili,i ci, któ­rzy już stąd wyszli,bo do zdro­wia powró­cili.

Maria Tre­ben, wypę­dzona Niemka sudecka, Weißenburg w Bawa­rii

A ponie­waż pierw­szy wiersz był tak zabawny, zaczę­łam spi­sy­wać swoje spo­strze­że­nia wier­szem. Moją pierw­szą „ofiarą” stała się sąsiadka z pokoju.

Samo­po­moc

Pew­nego dnia pod­czas obchoduprzy­cho­dzi dok­tor Rie­mann.„Pro­szę otwo­rzyć ustai poka­zać język!”Ale pani Lau­don patrzy na leka­rzaz ogrom­nym prze­ra­że­niem.Od ostat­nich zastrzy­ków wap­niaboi się każ­dego.

„To typowe dla duru brzusz­nego”,mówi lekarz, po czym dotyka jejgór­nej szczęki, dol­nej szczęki,a w końcu dol­nego kła.

„To mój ostatni”, wzdy­cha pani Lau­don,„wszyst­kie inne mają chore korze­nie”.

„Jutro przy­niosę szczypce!”Na chorą padł blady strach!!!

Od tam­tej pory pani Lau­don nie machwili spo­koju,to otwiera oczy,to znowu je zamyka.

„To straszne! Szczyp­cami (!)lekarz chce mi wyrwaćprawy dolny ząb,a w dodatku ten zdrowy!”

W nocy zbiera wszyst­kie swe siły,Sięga odważ­nie w głąbswo­ich ust, a rano na sto­likuleży pani Lau­don ząb!

Weißenburg, 14 lutego 1947 r., Maria Tre­ben

Oczy­wi­ście nie można było pomi­nąć pie­lę­gnia­rek, które z takim poświę­ce­niem opie­ko­wały się nami, pacjen­tami.

Dla dobrej pie­lę­gniarki kuchen­nej Sophie wyrazy wdzięcz­no­ści

Wysoko brzmi głos ludz­ko­ści!Niech zabrzmi także ta pieśń!W tym trud­nym dla mnie cza­sieChcę tę pochwałę Ci nieść.To w Weißenburgu, w szpi­talu,rośnie ten rzadki kwiati patrzy na mnie z tro­ską,kojąco każ­dego dnia.Byłam chora, zbo­lała,bo tak posta­no­wił Panże ja, bez­domna istota,żyć gdzieś z obcymi mam.

Jakże bez­li­to­sne były to dni,Jak mroczny był cały mój świat,Gdy pro­mień świa­tła zaświe­cił.pro­sto z nieba on spadł.

O ludz­ko­ści, zna­la­złam cię tutaj,gdzie biedna, chora i bosa,dozna­łam tro­ski i serca.Chwała niech będzie nie­bio­som!

I Tobie niosę me dzięki,jakże mam Cię chwa­lić?Opie­ko­wa­łaś się mną bez ustankujak kocha­jąca matka.

W swój pro­sty spo­sóbmyśla­łaś tylko o innych,pierw­sza budzi­łaś się rano,szłaś spać w godzi­nach noc­nych.

Zna­łaś wszyst­kich cho­rychz cier­pie­nia oraz z imie­niaa dzięki Twej pracyszpi­tal w dom się odmie­niał.Więc weź ode mnie i mojego dziecka,o pra­co­wita Sophie,gorące słowa podziękiza wszyst­kie trudy i znoje.

Niech pomny na Twe sta­ra­niaOd pełni aż do nowiudrogi nas Ojciec w nie­biezachowa nas w zdro­wiu!

Maria Tre­ben, Weißenburg w Bawa­rii, szpi­tal miej­ski, marzec 1947 r.

Wspól­nie prze­żyte cier­pie­nia zain­spi­ro­wały mnie do napi­sa­nia tych wer­sów, które wywo­łały wiel­kie roz­ba­wie­nie wśród wszyst­kich moich towa­rzy­szy bole­ści i szybko spra­wiły, że zapo­mnieli o dozna­wa­nych tru­dach.

Sło­neczny wio­senny pora­nek zwia­stuje dla nas rów­nie sło­neczny dzień. Rado­śnie przy­go­to­wu­jemy się do wycieczki do lasów poro­śnię­tych widła­kiem i cze­kamy tylko, aż dołą­czą do nas przy­ja­ciele. Wyru­szamy wcze­śnie. Prze­jazd przez wio­senny kra­jo­braz jest cudow­nym doświad­cze­niem! Roz­le­głe łąki pokryte żół­tymi kwia­tami mniszka lekar­skiego, pach­nące brzozy, roz­kwi­tłe w ciągu jed­nej nocy drzewa, biel i róż kwia­tów sto­jące w żywym kon­tra­ście do zie­lo­nej ściany lasu, poje­dyn­cze roz­kwi­tłe drzewa skryte w lesie lub ota­cza­jące gospo­dar­stwo leżące na wzgó­rzu, a także sto­jące samot­nie na środku łąki. Kwie­cie, gwar pta­ków i Boże bło­go­sła­wień­stwo na polach upraw­nych, obrze­żach łąk lub małych zbior­ni­ków wod­nych, a wysoko nad nimi jasne świa­tło słońca. Podróż do kra­iny jasnej wio­sny odczu­wamy jako dar od Boga i chło­niemy go aż do głębi. Około połu­dnia docie­ramy do celu. Wita nas gęsty i wysoki las leżący na wyso­ko­ści około 700 m nad pozio­mem morza. Przed nami wyso­kie poduszki z mchu, w któ­rych można się zato­pić, ale które mogą być zdra­dliwe, ponie­waż pod nimi leżą gałę­zie drzew i spróch­niałe drewno. Każdy krok musi być spraw­dzony, w prze­ciw­nym razie można skoń­czyć z podar­tymi poń­czo­chami i posi­nia­czo­nymi kola­nami.

Idziemy leśną drogą, a wkrótce w wyso­kim lesie błysz­czą jaskra­wo­zie­lone pędy widłaka. Drzewa są wyso­kie, podobne widzia­łam tylko w naszym Lesie Cze­skim. Zbie­ramy w szóstkę. Wycią­gnę­li­śmy nożyczki, aby odci­nać aksa­mitne kosmyki od wąsów. Trzy­mamy się wszy­scy razem w pro­mie­niu około 30 metrów. W mgnie­niu oka osią­gamy wyzna­czony cel. Gdzie­kol­wiek się­gnąć wzro­kiem, wszę­dzie widać widłaki, które rosną pomię­dzy buj­nie roz­ra­sta­ją­cymi się i kwit­ną­cymi borów­kami. Gdy opusz­czamy wysoki las, oglą­dam jesz­cze raz naszą miej­scówkę. Trudno roz­po­znać, że sześć osób ści­nało tu pędy widłaka.

Godzina pierw­sza po połu­dniu. Pośrodku sło­necz­nego skrzy­żo­wa­nia dwóch leśnych ście­żek szczę­śli­wie urzą­dzi­li­śmy miej­sce pik­ni­kowe – ku ucie­sze naszej naj­młod­szej, ośmio­let­niej Marii, która zasłu­żyła na jedze­nie i picie, przy­kła­da­jąc się do zbio­rów. Po powro­cie do domu biorę przy­go­to­wane wcze­śniej białe worki i napeł­niam je po kolei pędami widłaka. Prze­bra­łam je w lesie, aby nie musieć niczego sor­to­wać w domu, żad­nej trawy, liści jagód czy małych gałęzi, które mimo­wol­nie wpa­dają mi w ręce pod­czas zbie­ra­nia. Szybko więc koń­czę z napeł­nia­niem wor­ków. Każdy czło­nek rodziny dostaje jeden u pod­nóża łóżka. W ten spo­sób jest się chro­nio­nym przed wszel­kimi skur­czami. Widłak zacho­wuje wła­ści­wo­ści lecz­ni­cze przez cały rok. W następ­nym roku, gdy worki są ponow­nie napeł­niane, ten z poprzed­niego roku jest uży­wany jako doda­tek do kąpieli. W natu­rze widłak działa lecz­ni­czo od kwiet­nia do końca paź­dzier­nika. Pomaga na wszyst­kie stany podobne do skur­czów, czy w tej, czy w innej czę­ści ciała. Można go dostać we wszyst­kich dobrych skle­pach zie­lar­skich. Kraje skan­dy­naw­skie, któ­rych wyso­kie lasy kryją nie­sa­mo­wite ilo­ści widłaka, eks­por­tują go na Zachód. Widłak może być sto­so­wany z dużym powo­dze­niem w cho­ro­bach wątroby, nawet w mar­sko­ści lub raku wątroby.

Wresz­cie jest po zim­nych ogrod­ni­kach i zim­nej Zośce. Na przy­go­to­wa­nych grząd­kach sadzę pomi­dory, seler, ogórki (jak zawsze mię­dzy sałatą, która została już posiana i dobrze się roz­wi­nęła, co chroni kieł­ku­jące ogórki przed prze­ciw­no­ściami losu, więc rzadko zda­rza się, aby małe rośliny ogórka zamarły), kala­fior, kala­repę (białą i czer­woną), a także fasolę i gro­szek. Rośliny domowe, takie jak ama­ry­lis, kli­wia, aloes, agawa i ole­an­der, tra­fiają na swoje zwy­kłe let­nie miej­sce w ogro­dzie, czę­ściowo w słońcu, czę­ściowo w pół­cie­niu. W tym samym cza­sie wle­wam wodę do basenu fon­tanny, wydrą­żo­nego z gra­nitu w 1859 r. Cho­ciaż mię­dzy brzo­zami usta­wione jest poidełko dla pta­ków, plusk wody przy­ciąga ptaki jak na komendę. Uwiel­biają fon­tannę, sia­dają na jej brze­gach i piją z niej. Wnę­trze zbior­nika jest co roku malo­wane na nie­bie­sko. Nie­bie­ska woda odbija się w jasnym słońcu, a ptaki wydają się to uwiel­biać. Korzy­stają z poidełka tylko dla przy­jem­no­ści mocze­nia. Kiedy nie ma w nim wody, cza­sami gło­śno nawo­łują, zwłasz­cza kosy. Kąpią się nawet wtedy, gdy tem­pe­ra­tura jest ujemna. Poma­gamy im, dostar­cza­jąc cie­płą wodę, aby mogły cie­szyć się kąpielą. Gdyby rozu­miały wię­cej, mia­no­wa­łyby mojego męża opie­ku­nem kąpią­cych się pta­ków, a tak dzię­kują nam swoją ufno­ścią.

Przetacznik – błękitny kwiat majowy

Zimni ogrod­nicy wpraw­dzie już za nami, ale nocami tem­pe­ra­tury spa­dają poni­żej zera, a w górach wciąż pada śnieg nawet na niskiej wyso­ko­ści, więc u pod­nóża Alp czu­jemy mroźne powie­trze. Z tym więk­szym zdu­mie­niem dostrze­gam w sło­neczne popo­łu­dnie w moim ogro­dzie praw­dziwy, kwit­nący na ciem­no­nie­bie­sko prze­tacz­nik, który roz­wi­nął się w całej oka­za­ło­ści. Słońce świeci z bez­chmur­nego nieba, więc mam wra­że­nie, że na zebra­nych w grona kwia­to­sta­nach każdy poje­dyn­czy kwiat otwiera się tak sze­roko, jak to moż­liwe, aby być jesz­cze bli­żej słońca, aby poka­zać się w całej swo­jej kra­sie. Po bliż­szym przyj­rze­niu się widać, że poza głę­bo­kim błę­ki­tem na brzegu małego płatka widać biały, okrą­gły śro­dek, z któ­rego wyła­niają się trzy maleń­kie, pokryte bia­łym pył­kiem prę­ciki.

Przy­no­szę koszyk i nożyczki, i zaczy­nam przy­ci­nać prze­tacz­nik od naj­niż­szego liścia na połu­dnio­wym zbo­czu ogrodu. Zbie­ram łodygi, liście i kwiaty. Kiedy po trzech godzi­nach koń­czę pracę, zdaję sobie sprawę, że potrze­buję jesz­cze co naj­mniej dwóch sło­necz­nych popo­łu­dni, aby zebrać plony. Prze­tacz­nik roz­ło­żył się jak małe poduszki w róż­nych zakąt­kach ogrodu. Niebo jest na­dal bez­chmurne i mam nadzieję, że jutro też będzie sło­necz­nie, ponie­waż wszystko, co kwit­nie, musi być zbie­rane w słońcu. Kiedy budzę się następ­nego ranka, sły­szę jed­nak już plusk desz­czu, gło­śno pochła­nia­nego przez beczkę na wodę. Ten mono­tonny hałas trwa nie­stety przez trzy dni – nic, tylko chmury, deszcz i zimno.

Z zamknię­tymi oczami, kwia­tami i liśćmi zwró­co­nymi ku ziemi, mój prze­tacz­nik stoi w gęstych rzę­dach jak praw­dziwe kupki nie­szczę­ścia, po któ­rych spły­wają potoki desz­czu. Przy pierw­szych pro­mie­niach słońca rośliny oży­wają ponow­nie, pod­no­sząc liście i otwie­ra­jąc nie­bie­skie kwiaty. W mgnie­niu oka zapo­mi­nają o przy­gnę­bie­niu, a ich błę­kitne oczy błysz­czą w kie­runku słońca.

Teraz zebrany prze­tacz­nik leży roz­ło­żony na stry­chu, który jest dokład­nie czysz­czony wodą cztery razy w roku, aby zapew­nić czy­ste miej­sce dla ziół lecz­ni­czych.

Prze­tacz­nik jest opi­sy­wany w sta­rych książ­kach zie­lar­skich jako „lekar­stwo na wszyst­kie dole­gli­wo­ści”. Można go sto­so­wać nie tylko jako śro­dek oczysz­cza­jący krew, ale także przy cho­ro­bach nerek i pęche­rza, przy uszko­dze­niach wątroby i śle­dziony. W szcze­gól­no­ści świet­nie wspo­maga pamięć i w odpo­wied­nim cza­sie powi­nien być sto­so­wany jako zapo­bie­gaw­cza her­batka. Prze­ciw­działa rów­nież zwap­nie­niu tęt­nic.

Nie­wielką część zebra­nego prze­tacz­nika dodaję do mojej mie­szanki zio­ło­wej, reszta będzie prze­cho­wy­wana oddziel­nie.

Przy­wrot­nik kwit­nie w tym samym cza­sie co prze­tacz­nik. Zako­rze­nił się w ogro­dzie i roz­prze­strze­nił. Pod­czas zbio­rów łodygi kwia­towe ści­nam do ostat­niego liścia, póź­niej roślina wypusz­cza liście. Te, cięte w spo­sób cią­gły, można zbie­rać aż do jesieni.

Prak­tyczne porady dla ogrod­ni­ków

Naj­lep­sza bio­lo­giczna gno­jówka: Wrzuć do wia­dra w rów­nych czę­ściach pokrzywę, liście czar­nego bzu i skrzyp i zalej wodą na 24 godziny.

Inwa­zja śli­ma­ków: Pod­le­waj obrzeża ogrodu żywicz­nym wywa­rem z szy­szek świer­ko­wych i jodło­wych.

Mrówki w domu i ogro­dzie: Wbij mie­dziany drut w ogro­dzie w glebę, w któ­rej osie­dlają się mrówki, lub w domu w szcze­liny na szlaku mró­wek.

Czas siewu: Rośliny warzyw korze­nio­wych, np. mar­chew, seler, pie­truszkę, rzod­kiewkę wysiewa się lub sadzi, gdy księ­życa ubywa. Pomi­dory, kala­fiory, bru­kiew, kapu­stę, pory, ogórki i fasolę sadzi się lub pali­kuje, gdy księ­życa przy­bywa.

Przy­wrot­nik jest uni­wer­sal­nym lekar­stwem na wszyst­kie cho­roby kobiece. Nie­za­leż­nie od tego, czy jest to przy­pa­dek zwiot­cze­nia brzu­cha, czy skłon­no­ści do poro­nie­nia, wypad­nię­cia macicy lub prze­pu­kliny, mię­śnia­ków, zabu­rzeń mie­siącz­ko­wa­nia lub bia­łych upła­wów, łagod­nie dzia­ła­jący, prze­ciw­za­palny przy­wrot­nik zawsze pomoże, albo poprzez kąpiele, albo jako her­batka. Można przyj­mo­wać do czte­rech fili­ża­nek dzien­nie. Przy­wrot­nik pobu­dza rów­nież wewnętrzne zabu­rze­nia mię­śniowe, pomaga w okre­sie doj­rze­wa­nia u mło­dych dziew­cząt i jest korzystny w przy­padku dole­gli­wo­ści meno­pau­zal­nych. Ponow­nie dodaję nie­wielką por­cję przy­wrot­nika do mojej mie­szanki ziół, pod­czas gdy reszta jest prze­cho­wy­wana osobno.

W pół­nocno-zachod­nim rogu naszego ogrodu, w pobliżu naszej deli­kat­nie czer­wo­nej, nie­znisz­czal­nej piwo­nii, która jest przy­kła­dem życia i kwit­nie­nia, w zeszłym roku wyro­sła mała przy­tu­lia. Zosta­wi­łam ją pod­czas pie­le­nia, bo tej rośliny bar­dzo mi bra­ko­wało w kąciku zio­ło­wym. W tym roku witam ją już jako silną roślinę, która ener­gicz­nie się roz­wija. Tym razem do mojej mie­szanki zio­ło­wej ści­nam tylko grube łodygi, na któ­rych poja­wiły się pąki, mając nadzieję, że w krót­kim cza­sie łodygi, które teraz są jesz­cze cien­kie i pozba­wione kwia­tów, za kilka dni będą rów­nie silne. Z bie­giem lat doszłam do wnio­sku, że deli­katny zapach kwia­tów łozy przy­ciąga owady, które skła­dają tam jaja, a te nie­stety roz­wijają się póź­niej, gdy ziele suszy się na stry­chu. Z papie­ro­wych tore­bek wypeł­zają larwy, a z puszki po her­ba­cie wyla­tują maleń­kie ćmy. Sły­sza­łam, że w apte­kach też się to czę­sto zda­rza, tam jed­nak uży­wają środ­ków che­micz­nych. Z tego powodu nie powinno się zbie­rać roz­kwi­tłej przy­tu­lii, ale mającą jesz­cze pąki, która nadają szcze­gólny aro­mat her­batce.

Her­bata z przy­tu­lii oczysz­cza wątrobę, nerki, trzustkę i śle­dzionę oraz sty­mu­luje pracę gru­czo­łów lim­fa­tycz­nych, więc jeśli ktoś ma z tym pro­blemy, powi­nien pić napar przez co naj­mniej rok lub dwa lata. W przy­padku nagłego dys­kom­fortu w jamie ust­nej płu­ka­nie gar­dła przy­tu­lią przy­nosi pomoc, nawet jeśli cho­dzi o zło­śliwe wrzody. Podob­nie płu­ka­nie gar­dła przy­tu­lią usuwa wole lub scho­rze­nia tar­czycy. W przy­padku kur­cze­nia się nerek oprócz przy­tu­lii sto­suje się w rów­nych czę­ściach nawłoć oraz i żółtą lub białą jasnotę. Także przy pie­lę­gna­cji skóry twa­rzy nie spo­sób pomi­nąć płu­ka­nek z przy­tu­lii.

Gdy tylko zanio­słam drobno posie­kaną przy­tu­lię na strych do wyschnię­cia i ponow­nie wyrwa­łam żółte kwiaty glist­nika, aby powstrzy­mać roślinę przed roz­sie­wem nasion, mój wzrok padł na melisę, która zaj­mo­wała cały róg ogrodu warzyw­nego. Przyj­rza­łam się rośli­nie z bli­ska. Uro­sła na tyle wysoko, że można już ją po raz pierw­szy zebrać. Jeśli pozwolę jej wyro­snąć jesz­cze wyżej, przy ziemi zaczną się two­rzyć czarne liście, któ­rych usu­nię­cie przed pocię­ciem na drobne kawałki jest bar­dzo pra­co­chłonne. Melisę ścina się do przed­ostat­niego oczka, dzięki czemu można mieć pew­ność, że w krót­kim cza­sie ponow­nie wypu­ści nowe pędy. Myję ją, ponie­waż deszcz bru­dzi spód liści, suszę na ście­reczce, a następ­nie tnę na małe kawałki do mojej her­batki. Deli­katny zapach melisy odpo­wiada za walory sma­kowe mie­szanki zio­ło­wej. Decy­duje o deli­kat­nym aro­ma­cie, któ­rego nie daje żadna inna roślina. Połowa drobno poszat­ko­wa­nej melisy tra­fia do mie­szanki, a druga połowa jest uży­wana głów­nie do kąpieli. Żadne inne ziele nie działa bar­dziej uspo­ka­ja­jąco na pobu­dzony orga­nizm niż cudow­nie pach­nąca kąpiel z melisy.

W tym roku tro­chę za długo zwle­ka­łam z pocię­ciem rabar­baru, bo jed­no­cze­śnie chcia­łam zro­bić tro­chę kom­potu na zimę. Ścię­łam więc wszyst­kie grube, więk­sze łodygi rabar­baru, umy­łam je i pokro­iłam na małe kawałki. W tym cza­sie posta­wi­łam gar­nek z wodą na kuchence, aby się pod­grzała. Rabar­bar bez­względ­nie wymaga zala­nia wrząt­kiem, aby wypłu­kać kwas szcza­wiowy, który nie jest dobry dla nerek. Zago­to­wu­jemy go, w zależ­no­ści od smaku, z brą­zo­wym cukrem i skórką z nie­pry­ska­nych cytryn i poma­rań­czy (ten smak nie powi­nien przy­tła­czać smaku rabar­baru). Rabar­bar na zimę wekuję w pie­kar­niku elek­trycz­nym.

Plaga ślimaków

My, wła­ści­ciele ogro­dów, cier­pimy obec­nie z powodu nowej plagi: od trzech lat ogrody są pełne małych śli­ma­ków w sko­rup­kach i dużych, żół­tych nagich śli­ma­ków. Wszy­scy jeste­śmy prze­ra­żeni! Skąd się biorą te szkod­niki, które wykań­czają wszyst­kie, a zwłasz­cza te dopiero co posa­dzone rośliny? Ponie­waż latem zwy­kle wstaję o pią­tej rano z powodu prac ogrod­ni­czych, które wyko­nuję przed śnia­da­niem, teraz nie mam innego wyj­ścia jak budzić się o czwar­tej – każ­dego dnia latem i jesie­nią, nawet w nie­dziele – i polo­wać na śli­maki ze sta­rym garn­kiem i łyżką. Wyru­szam więc skoro świt, po czwar­tej rano. Prze­cze­sa­nie wszyst­kich zaka­mar­ków ogrodu zaj­muje mi godzinę, ale wie­czo­rem zbie­ram szyb­ciej i w pół godziny jest po wszyst­kim. Pewien wła­ści­ciel ogrodu powie­dział mi, że codzien­nie znaj­duje do tysiąca tłu­stych nagich śli­ma­ków! Jestem w szczę­śliw­szym poło­że­niu i mogę być tylko wdzięczna Stwórcy, że znaj­duję około 90 do 110 rano i tylko około 50 wie­czo­rem. Ale trzeba wziąć pod uwagę czas, który mi to zaj­muje, a w nie­które dni jestem zmę­czona do upa­dłego.

Wkrótce pozna­łam roz­wią­za­nie tej zagadki. Opry­ski che­miczne wraz ze sztucz­nymi nawo­zami na polach i łąkach stop­niowo wyeli­mi­no­wały natu­ral­nych wro­gów śli­ma­ków, w tym duże opa­li­zu­jące chrząsz­cze ziemne, które są ich naj­więk­szymi tępi­cie­lami. Przez dwa lata nie widzia­łam ani jed­nego z tych chrząsz­czy, a to coś mówi, ponie­waż spę­dzam dużo czasu na łonie natury. Już po tym szcze­góle widać, że rów­no­waga bio­lo­giczna jest kom­plet­nie roz­chwiana. Zakła­dam, że plaga śli­ma­ków nie jest jedy­nym złem spo­wo­do­wa­nym przez środki che­miczne. Są ludzie, któ­rzy nie tylko nawożą che­micz­nie swoje ogrody, ale także roz­kła­dają trutkę na śli­maki i w ten spo­sób zabi­jają ostat­nie ptaki śpie­wa­jące w ogro­dach. Postę­pują zgod­nie z ety­kie­tami umiesz­czo­nymi na opa­ko­wa­niach środ­ków śli­ma­ko­bój­czych, które mówią, że zginą tylko śli­maki, ale że przy oka­zji zatruci zostaną wyjąt­kowi eks­ter­mi­na­to­rzy śli­ma­ków, jakimi są jeże i ptaki śpie­wa­jące, to coś, o czym sprytni ludzie nie pomy­ślą. Jakże się cie­szę, że mam w ogro­dzie rodzinę jeży! Od czasu do czasu można je zoba­czyć przy poidełku dla pta­ków. Jesie­nią zosta­wiam dla nich stertę liści za pry­zmą kom­po­stu lub pod czte­rema dużymi jodłami, aby zapew­nić im cie­płe miej­sce do hiber­na­cji. Z rado­ścią witam nawet ich odchody na kamie­niach ogro­do­wych, które szcze­gól­nie lubią tam zosta­wiać. Ci, któ­rzy sto­sują zabi­ja­nie śli­ma­ków zamiast ich zbie­ra­nia, rów­nież nisz­czą śro­do­wi­sko! Niektó­rzy radzą wlać piwo do miski, twier­dząc, że to przy­ciąga śli­maki. Jed­nak choć wiele razy wysta­wia­łam piwo na noc, nie udało mi się zła­pać żad­nego śli­maka. Może jeże lubią piwo? Z samego rana, gdy wyru­szam na tery­to­rium śli­ma­ków, sta­wiam gar­nek z wodą na kuchence, aby się zago­to­wała. Starą łyżką zbie­ram śli­maki do naczy­nia. To litrowy gar­nek, który czę­sto wypeł­nia się po brzegi. Naj­gor­sze dopiero przed nami, biedne śli­maki zostaną zalane wrząt­kiem, ale dzięki Bogu to szybka śmierć. W końcu lądują mar­twe na pry­zmie kom­po­stu, bo gdzie indziej mia­ła­bym je wyrzu­cić?

Nie uwie­rzy­cie, że śli­maki rów­nież posia­dają pewien sto­pień inte­li­gen­cji. W połu­dnio­wej czę­ści ogrodu, od strony drogi, posa­dzi­li­śmy za ogro­dze­niem rząd for­sy­cji. Pod krze­wami zie­leni się nie­wielki zagon bar­winka. Wio­sną nie­opi­sa­nie piękny jest widok nie­bie­skich kwia­tów bar­winka kwit­ną­cych pod żół­tymi krze­wami for­sy­cji. W tym skrawku ogrodu pod gęstym listo­wiem bar­winka zado­mo­wiły się śli­maki w pięk­nie wybar­wio­nych sko­rup­kach, gęsto pokry­wa­jące po desz­czu sąsia­du­jący z for­sy­cjami traw­nik. Cho­dzi­łam tam wcze­śnie rano po desz­czu lub w jego trak­cie i zbie­ra­łam je z traw­nika. Było ich cał­kiem sporo. Robi­łam to po każ­dym desz­czu. Pew­nego ranka, mimo że było bar­dzo mokro, nie zna­la­złam ani jed­nego śli­maka! Dopiero potem odkry­łam je przy­kle­jone do gałęzi for­sy­cji, ukryte pod liśćmi. Dzięki Bogu, że mam bystre oczy, bo zna­la­złam je i tra­fiły do naczy­nia z innymi śli­makami. Po kilku tygo­dniach także te gałę­zie były puste. Śli­maki obsia­dły gęste gałę­zie krze­wów od strony ulicy, do któ­rych trudno było mi dotrzeć, gdy było mokro. Ta histo­ria wyraź­nie poka­zuje, że nawet naj­mniej­sze istoty na tym stwo­rzo­nym przez Boga świe­cie mają pewien sto­pień inte­li­gen­cji.

W naszym ogro­dzie są cztery brzozy

Począt­kowo w połu­dniowo-zachod­nim rogu naszego ogrodu rosło pięć brzóz. Z cza­sem stały się oka­za­łymi drze­wami, które latem zapew­niają wspa­niały cień, a jesie­nią zachwy­cają nas koź­la­rzami. Kiedy cho­dzi­łam na grzyby, zbie­ra­łam w lesie koź­la­rze, a te, które nie nada­wały się już do jedze­nia, wyrzu­ca­łam pod brzo­zami. Podob­nie robię z pie­czar­kami, które wyrzu­cam na pry­zmę kom­po­stową i nawożę odro­biną koń­skiego obor­nika. Prę­dzej czy póź­niej uda mi się zebrać i ten gatu­nek. Pew­nego dnia pod brzo­zami poja­wił się pierw­szy koź­larz czer­wony. Moja radość nie znała wów­czas gra­nic. Teraz brzozy dostar­czają nam do ośmiu koź­larzy rocz­nie, a także mle­czaje weł­nianki, które wpraw­dzie bar­dzo ład­nie wyglą­dają na tle mchu, ale są nie­ja­dalne.

Pew­nego jesien­nego popo­łu­dnia sie­dzie­li­śmy z dziećmi w chłod­nym cie­niu brzóz. Powie­dzia­łam wtedy to, o czym myśla­łam od wielu lat: trzeba posta­wić gdzieś małą szopę, w któ­rej poza sto­łem ogro­do­wym i krze­słami przy złej pogo­dzie i zimą mogła­bym prze­cho­wy­wać różne narzę­dzia ogro­dowe, w tym kosiarkę. Długo zasta­na­wia­łam się nad odpo­wied­nim miej­scem dla szopy.

„Ależ mamo”, powie­dział wów­czas mój syn Kurt, „sie­dzimy we wła­ści­wym miej­scu. Miej­sce pod brzo­zami nie zabiera innej prze­strzeni w ogro­dzie”. Szybko wezwano cie­ślę i dokład­nie w sześć tygo­dni mie­li­śmy to: zachwy­ca­jący mały domek ogro­dowy. Nie­stety jedno drzewo musiało zostać ścięte. Wtedy padło zda­nie: „Jaka piękna woda brzo­zowa na włosy pły­nę­łaby z tego drzewa na wio­snę”. Woda brzo­zowa na włosy! Z dzie­ciń­stwa pamię­tam, jak moja mama codzien­nie maso­wała swoje piękne, dłu­gie włosy wodą brzo­zową Dral­les, dzięki czemu pozo­stały one gęste aż do póź­nej sta­ro­ści.

Test został prze­pro­wa­dzony na wio­snę. Gałąź brzozy musiała ustą­pić miej­sca dom­kowi ogro­do­wemu. Przy­wią­za­li­śmy pod nią dzba­nek, odcię­li­śmy gałąź i byli­śmy zdu­mieni ilo­ścią wody brzo­zo­wej, która wypły­nęła z gałęzi. Naj­pierw każdy czło­nek rodziny musiał wma­so­wać wodę brzo­zową w skórę głowy, następ­nie sok został odmie­rzony i zmie­szany z taką samą ilo­ścią alko­holu o mocy 40% i prze­lany do butelki. Muszę powie­dzieć, że wma­so­wy­wa­łam wodę brzo­zową we włosy codzien­nie przez dokład­nie ćwierć roku. Od teraz będę to robiła co roku. Być może stąd bie­rze się połysk moich wło­sów, o który tak czę­sto pytają mnie słu­cha­cze w trak­cie wykła­dów.

Z innych źró­deł wiem, że wła­ści­ciele brzóz wiercą w pniu mały otwór, a potem uży­wają płyn­nego wosku do drzew, aby ponow­nie wygła­dzić powierzch­nię. My tego nie robimy. Przy czte­rech dużych brzo­zach zawsze znaj­dzie się jakaś gałąź, którą trzeba wyciąć i z któ­rej wycieka wspa­niały sok. Czy bujne owło­sie­nie nie przy­czy­nia się do zdro­wego wyglądu?

Szu­ka­nie śli­ma­ków we wcze­snych godzi­nach poran­nych ma rów­nież swoje piękne strony: towa­rzy­szy mi woła­nie kukułki, od czasu do czasu sły­szę samca bażanta, a śpiew kosów i wielu innych pta­ków poka­zuje, że lubią one bar­dzo wcze­śnie wsta­wać. Jak piękny jest świt! To przy­wra­ca­jące rów­no­wagę doświad­cze­nie, które roz­świe­tla cały dzień.

Jest jesz­cze jedna dobra rzecz: przy oka­zji mogę wyry­wać uciąż­liwe chwa­sty, takie jak osty, koni­czynę i inne, z odsło­nię­tych miejsc w ogro­dzie, aby choć po czę­ści oddać spra­wie­dli­wość wszyst­kim w ogro­dzie i domu.

Rośliny lecz­ni­cze w ogro­dzie wyma­gają ode mnie wiele zachodu. Ponow­nie zaczy­nam po kolei ści­nać odra­sta­jące zioła: przy­wrot­nik, przy­tu­lię i ślaz. Ta ostat­nia roślina zawią­zała już bla­do­ró­żowe kwiaty. Myję je i prze­su­szam, tnę na małe kawałki i roz­kła­dam na stry­chu. W tym samym cza­sie musia­łam ponow­nie zdzie­siąt­ko­wać kwiaty glist­nika, aby chro­nić ogród przed wyjąt­kowo licz­nymi nasio­nami. Glist­nik nie jest myty z powodu żół­to­po­ma­rań­czo­wego soku, nie­po­cięte kwiaty i liście roz­kła­dam na stry­chu. Ze zdzi­wie­niem stwier­dzam, że mam już cał­kiem obfite zbiory.

Wierz­bow­nica drob­no­kwia­towa jak co roku roz­wi­nęła się obfi­cie we wszyst­kich zakąt­kach ogrodu, rośnie buj­nie zwłasz­cza wśród malin, wypie­ra­jąc rosnące tam krzewy. Nad­szedł czas na dzia­ła­nie. Pędy wierz­bow­nicy wyry­wam z ziemi razem z korze­niami, zanim zakwitną, kłą­cza odci­nam, ziele myję, nieco osu­szam, pozba­wiam gru­bych łodyg, tnę i roz­kła­dam na stry­chu. Mniej­sze rośliny, które jesz­cze nie roz­ro­sły się tak bar­dzo w ogro­dzie, pozo­sta­wiam do czasu kwit­nie­nia, ale gdy poja­wią się pierw­sze kwiaty, wyry­wam je razem z korze­niami, aby zapo­biec dal­szemu roz­sie­wa­niu nasion. Pomimo tych środ­ków ostroż­no­ści ogród jest co roku pełen wierz­bow­nicy drob­no­kwia­to­wej. Wcze­sną wio­sną sadzę wszyst­kie małe roślinki na grządce warzyw­nej, która będzie upra­wiana jako osta­nia. Gdy wraz z upły­wem tygo­dni w ogro­dzie warzyw­nym poja­wia się wiele sie­wek wierz­bow­nicy, które są usu­wane bez lito­ści. Mimo wszystko roślina ta wciąż się roz­ra­sta, a ja wyry­wam ją, zanim zakwit­nie.