Artysta zbrodni - Daniel Silva - ebook

Artysta zbrodni ebook

Daniel Silva

4,5

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Gabriel Allon, działając w siłach specjalnych, wykonywał proste, brutalne zadania: tropił i eliminował terrorystów będących wrogami Izraela. Ale gdy jego żona i syn stali się ofiarami grożącego mu ustawicznie niebezpieczeństwa, zrezygnował ze służby i całkowicie poświęcił się restaurowaniu dzieł sztuki. Jak się okazało - do czasu, bo przypomniał sobie o nim szef wywiadu izraelskiego, Ari Szamron. Chce on wykorzystać wyjątkowe doświadczenie Allona, który musi pokrzyżować plany palestyńskich spiskowców, zamierzających storpedować rokowania w sprawie pokoju na Bliskim Wschodzie. Na czele spisku stoi palestyński fanatyk Tarik. Między Tarikiem i Allonem zaczyna się gra w chowanego, w której stawką jest życie albo śmierć. 
[Opis wydawnictwa] 

 

Cykl: Gabriel Allon, t. 1 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Jastrzębiu-Zdroju (5)
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2) 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 440

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (12 ocen)
7
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marsto1

Nie oderwiesz się od lektury

cieszę się że digitalizowane są starsze książki tego autora.
10
Walterbzg

Nie oderwiesz się od lektury

Merytorycznie rewelacja, ale książka zawiera bardzo dużo literówek.
00

Popularność




Artysta zbrodni

 

Cykl „GABRIEL ALLON”

Artysta zbrodniAngielski zabójcaSpowiednikŚmierć w WiedniuKsiążę ogniaPosłaniecTajny sługaReguły MoskwyUciekinierSprawa RembrandtaPortret szpiegaUpadły aniołAngielska dziewczynaWielki skokAngielski szpiegCzarna wdowaDom szpiegówInna kobietaNowa dziewczynaZakonWiolonczelistka

Daniel Silva

Artysta zbrodni

 

Z angielskiego przełożyłAndrzej Leszczyński

 

 

 

 

 

 

Świat Książki

 

Tytuł oryginału

THE KILL ARTIST

 

Projekt okładki

Anna Kłos

 

Redaktor prowadzący

Ewa Niepokólczycka

 

Redakcja

Jacek Ring

 

Korekta

Dorota Wojciechowska

Bożenna Burzyńska

 

Wszystkie postaci w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo

do osób rzeczywistych – żywych czy martwych – jest całkowicie

przypadkowe.

 

Copyright © 2000 by Daniel Silva

All rights reserved under International and Pan-American Copyright

Conventions. Published in the United States by Random House, Inc.,

New York, and simultaneously in Canada by Random House

of Canada Limited, Toronto

 

Copyright © for the Polish translation by Andrzej Leszczyński, 2003

 

 

Świat Książki

Warszawa 2003

 

Skład i łamanie

FELBERG

 

Druk i oprawa

Finidr, Czechy

 

 

 

 

ISBN 83-7391-008-5

Nr 4175 

 

Dla Jamie, dzięki której mogła powstać ta powieść, jak też za całą resztę, jeśli chodzi o ścisłość.

 

Odezwał się Pan do Mojżesza tymi słowami: „Poślij ludzi, aby zbadali kraj Kanaan, który chcę dać synom Izraela. Wyślecie po jednym z każdego pokolenia ich przodków, tych wszystkich, którzy są w nim książętami”.

 

Księga Liczb 13: 1-2 (przekład: Biblia Tysiąclecia)

 

 

 

 

 

Będziesz prowadził wojnę podstępem.

motto Mossadu

PROLOG

Wiedeń, styczeń 1991

Konserwator odsunął szkło powiększające i wyłączył baterię jarzeniówek. Odczekał, aż jego oczy przyzwyczają się do półmroku panującego w katedrze, po czym spojrzał na fragment obrazu tuż poniżej krwawiącej rany na nodze świętego Stefana. Przez stulecia farba całkowicie się złuszczyła, aż do samego płótna. Ubytki trzeba było mozolnie uzupełniać, w dodatku bez specjalistycznego sprzętu, ale na pierwszy rzut oka nie dało się odróżnić wstawek od oryginału, co świadczyło, że bardzo dobrze wykonał swoje zadanie.

Kucnął na rusztowaniu, wytarł pędzle oraz paletę i zaczął pakować słoiczki z pigmentami i butelki pokostu do niewielkiej płaskiej skrzynki z polerowanego drewna. Zmierzch przyczernił już witraże w strzelistych oknach katedry, a świeży śnieg tłumił odgłosy natężonego o tej porze ruchu ulicznego. Wewnątrz Stephansdom było tak cicho, że specjalnie by się nie zdziwił, gdyby nagle ujrzał w bocznej nawie średniowiecznego kościelnego oświetlającego sobie drogę pochodnią.

Z kocią zwinnością zszedł z wysokiego rusztowania i miękko zeskoczył na kamienną posadzkę. Garstka turystów przez ostatnich parę minut przyglądała się jego pracy. Nie lubił gapiów, często zasłaniał całe rusztowanie wielką płachtą szarego brezentu. Teraz jednak, nim zdążył włożyć grube palto i wełnianą czapkę, turyści już zaczęli się rozchodzić. Półgłosem rzucił za nimi: Buona sera, odruchowo rejestrując w pamięci ludzkie twarze, jakby były to oblicza uwiecznione farbą na płótnie.

Zagadnęła go młoda, atrakcyjna Niemka, nieudolnie kalecząc włoskie słowa. Jego matka przed wojną mieszkała w Charlottenburgu, toteż z akcentem rodowitego berlińczyka wyjaśnił szybko, że jest umówiony na spotkanie i nie może teraz rozmawiać. Zawsze czuł się skrępowany w obecności Niemek. W zamyśleniu obrzucił wzrokiem jej wydatne, krągłe piersi i długie nogi. Widocznie odczytała to jako próbę flirtu, gdyż przekrzywiła głowę, aż pasemko włosów spadło jej na twarz, uśmiechnęła się i zaproponowała kawę w kawiarni po drugiej stronie placu. Przeprosił, tłumacząc, że jest już spóźniony.

– Poza tym – dodał, spoglądając w głąb mrocznej nawy – jesteśmy w Stephansdom, Fraulein, a nie w przydrożnym barze.

Chwilę później wyszedł z katedry głównymi drzwiami i ruszył przez Stephansplatz. Był średniego wzrostu, niewiele ponad sto siedemdziesiąt pięć centymetrów. Miał czarne włosy przyprószone na skroniach siwizną i dość długi nos, nieco garbaty i kanciasty u nasady, sprawiający wrażenie wystruganego z drewna. Do tego pełne wargi, dołek pośrodku brody, szerokie i trochę odstające kości policzkowe. W oczach, lekko skośnych, nienaturalnie zielonych i nadzwyczaj rozbieganych, czaił się cień rosyjskich stepów. Wzrok miał doskonały mimo pracy wyniszczającej oczy. I zawsze poruszał się miękkim szybkim krokiem, nawet po ośnieżonej śliskiej ulicy, po której ludzie chodzili ostrożnie na ugiętych nogach bądź też maszerowali, mocno wbijając pięty w chodnik. Pudełko z przyborami malarskimi trzymał pod lewą pachą, oparte na metalowym przedmiocie, który zwyczajowo nosił za paskiem na lewym biodrze.

Skręcił w Rotenturmstrasse, szeroki pasaż tylko dla pieszych, przy którym ciągnęły się jasno oświetlone sklepy i restauracje. Kilkakrotnie przystawał przed witrynami i przyglądał się to błyszczącym wiecznym piórom Mont Blanc, to roleksom, chociaż nie odczuwał potrzeby posiadania takich rzeczy. Zatrzymał się przed ośnieżonym kioskiem z hot dogami, kupił kassewurst, ale sto metrów dalej wyrzucił nie tkniętą kanapkę do kosza. Później wszedł do budki telefonicznej, włożył szylinga do automatu, wcisnął na chybił trafił kilka klawiszy i zaczął uważnie obserwować ulicę. Kiedy mechaniczny głos poinformował go, że nie ma takiego numeru, odwiesił słuchawkę, wyjął z powrotem monetę i poszedł dalej.

Zmierzał do małej włoskiej restauracji w dzielnicy żydowskiej. Przed wojną w Wiedniu mieszkało prawie dwieście tysięcy Żydów, wywierających znaczny wpływ na kulturalne i handlowe życie metropolii. Teraz było ich ledwie parę tysięcy, a i to głównie przybyszów ze wschodu, a tak zwana dzielnica żydowska skurczyła się do ciągu sklepików z odzieżą, barów i nocnych klubów stłoczonych wokół Judenplatz. Wiedeńczycy powszechnie nazywali tę część miasta Trójkątem Bermudzkim, co konserwatorowi wydawało się szczególnie obraźliwe.

Zgodnie z poleceniami jego żona i syn czekali przy stoliku w najdalszym kącie sali, twarzą do wejścia – chłopiec bez większego apetytu zjadał porcję spaghetti z masłem. Przez chwilę przyglądał im się przez szybę takim wzrokiem, jakby oceniał dzieło sztuki, podziwiał technikę malarza, dobór kolorów i kompozycję. Kobieta miała bladooliwkową cerę, owalne piwne oczy i długie czarne włosy, gładko zaczesane do tyłu i zebrane w koński ogon przerzucony ponad ramieniem do przodu.

Wszedł do lokalu. Pocałował syna w czubek głowy, zamienił parę słów po włosku z barmanem, po czym usiadł przy stoliku. Żona nalała mu wina do kieliszka.

– Tylko odrobinę. Muszę jeszcze dziś popracować.

– W katedrze?

Wydął wargi i lekko skinął głową.

– Spakowałaś się? – zapytał.

Przytaknęła. Jej uwagę przyciągnął włączony telewizor za kontuarem. Nadawano zdjęcia z Tel Awiwu. Wyły syreny alarmu przeciwlotniczego, kolejny iracki skud został wystrzelony w stronę Izraela. Mieszkańcy stolicy wkładali maski przeciwgazowe i zbiegali do schronów. Następne ujęcie pokazało wąski jęzor płomieni rozcinających mroczne niebo i spadających ku miastu. Żona konserwatora wyciągnęła rękę i ścisnęła dłoń męża.

– Chcę wracać do domu.

– Już niedługo – odparł i nalał sobie jeszcze trochę wina.

Samochód – granatowy mercedes z wiedeńską rejestracją, będący własnością małej berneńskiej firmy chemicznej – stał w bocznej uliczce naprzeciwko restauracji. Konserwator umieścił syna na tylnym siedzeniu, zapiął mu pasy i pocałował żonę.

– Jeśli nie wrócę do szóstej, będzie to oznaczało, że coś poszło nie tak. Pamiętasz, co masz wtedy robić?

– Jechać na lotnisko, pokazać twój paszport, podać kod służbowy, i oni się nami zajmą.

– O szóstej – powtórzył. – Jeśli mnie nie będzie, a wybije szósta, natychmiast jedź na lotnisko. Zostaw samochód na parkingu i wyrzuć kluczyki. Rozumiesz?

Pokiwała głową.

– Wróć przed szóstą.

Zatrzasnął drzwi, pomachał żonie przez szybę i odwrócił się. Ponad dachami starych kamieniczek widać było skąpaną w blasku reflektorów iglicę katedry. Jeszcze tylko ta jedna noc, pomyślał, a potem kilka tygodni w domu, aż do następnego zadania.

Ruszył ulicą, lecz gdy za jego plecami zajęczał rozrusznik mercedesa, zatrzymał się w pół kroku. Dźwięk był nieprawidłowy, urywany, jak płyta puszczona na zwolnionych obrotach. Odwrócił się błyskawicznie.

– Stój! – krzyknął.

Ale żona po raz drugi przekręciła kluczyk w stacyjce.

Część pierwsza: ZLECENIE

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Port Navas, Konwalia: obecnie

Przypadek sprawił, że Timothy Peel zjawił się w wiosce w tym samym tygodniu lipca co ów nieznajomy. Timothy zamieszkał razem z matką, dość znaną aktorką teatralną, w stojącym u nasady falochronu rozsypującym się drewnianym domu, należącym do jej obecnego kochanka, marnego aktorzyny o imieniu Derek, który za dużo pił i nie lubił dzieci. Nieznajomy przyjechał dwa dni później i wprowadził się do starego domku folwarcznego rządcy, na drugim brzegu strumienia, tuż za płotem farmy hodowli ostryg.

Peel niewiele miał do roboty w sierpniu, zwłaszcza że matka, jeśli nie była zajęta hałaśliwym uprawianiem seksu z Derekiem, wyruszała z nim na wyczerpujące i inspirujące spacery szczytem nadmorskiego klifu, postanowił więc sprawdzić dokładnie, kim jest nieznajomy i co porabia w Kornwalii. Uznał, że najlepszą metodą będzie podjęcie wnikliwej obserwacji. Miał dopiero jedenaście lat, ale był jedynakiem, a rodzice się rozwiedli, zdobył więc spore umiejętności w sztuce podglądania i śledzenia ludzi. Jak każdy mistrz w dziedzinie inwigilacji potrzebował dobrego posterunku obserwacyjnego. Urządził go sobie w oknie sypialni, skąd roztaczał się rozległy widok na strumień. Na stryszku znalazł wielką starą lornetkę Zeissa, bo Derek był podobno swego rodzaju ekspertem od ptaków zamieszkujących tutejsze wybrzeże, a w wiejskim sklepiku zaopatrzył się w mały notes i długopis do sporządzania raportów.

Pierwszą rzeczą, jaka przykuła jego uwagę, było zamiłowanie obiektu do staroci. Mężczyzna jeździł zabytkowym ciemnozielonym sportowym MG, które często się psuło, i sam je naprawiał. Peel nieraz widywał ze swego okna, jak godzinami pochyla się nad silnikiem, nurkując pod otwartą maską. Musi być bardzo cierpliwy, doszedł do wniosku. I bardzo odporny psychicznie.

Po miesiącu nieznajomy zniknął. Minęło parę dni, tydzień, potem drugi. Chłopak nabrał obaw, że mężczyzna go zauważył i już nigdy się nie pokaże. Pozbawiony obowiązków zaczął się bezgranicznie nudzić i któregoś dnia wybił kamieniem szybę w herbaciarni. Derek zabronił mu przez tydzień wychodzić z domu.

Jednak tego wieczoru Peelowi udało się niepostrzeżenie wymknąć z lornetką. Minął fermę ostryg oraz ostatnie zabudowania wioski i dotarł betonowym nabrzeżem aż do miejsca, gdzie strumień wpadał do rzeki Helford. Zaczął się przyglądać łodziom wracającym do brzegu z falą przypływu. Jego uwagę przyciągnęła duża piękna żaglówka płynąca na silniku, ze złożonym masztem. Podniósł lornetkę do oczu i spojrzał na mężczyznę stojącego za sterem.

Obiekt wrócił do Port Navas

*

Stary jacht również był w nie najlepszym stanie i nieznajomy zajmował się nim z takim samym poświęceniem jak kapryśnym autem. Pracował przy nim po kilka godzin dziennie, piaskował, polerował i woskował mosiężne elementy, wymieniał liny i żagle. Podczas słonecznej pogody krzątał się rozebrany do pasa. Peel mimo woli porównywał jego budowę z posturą Dereka, który był miękki i obwisły jak stara poplamiona ścierka. Nieznajomy sprawiał wrażenie twardego i zahartowanego, już sam wygląd wskazywał, że lepiej z nim nie zadzierać. Pod koniec sierpnia jego skóra nabrała tego samego odcienia co politura, którą tak pieczołowicie wcierał w deski pokładu. Zrobił się kasztanowobrązowy, a nie krwistoczerwony jak Derek.

Co jakiś czas na kilka dni wyruszał w morze. Peel nie miał szans, by śledzić trasy żaglówki, mógł sobie tylko wyobrażać, dokąd mężczyzna pływa – rzeką Helford aż do ujścia albo wokół cypla Lizard Point do Saint Michael’s Mount lub Penzance czy nawet wokół przylądka Land’s End do Saint Ives.

Wreszcie przyszła mu do głowy inna ewentualność. Komwalia od wieków była schronieniem piratów, do dziś słynęła z przemytniczego procederu. Więc może nieznajomy wypływał na spotkanie z jakimś statkiem handlowym i z niego dostarczał kontrabandę na brzeg?

Kiedy wrócił z kolejnej wyprawy, Peel nawet na chwilę nie zszedł ze swego posterunku przy oknie, mając nadzieję, że przyłapie nieznajomego na wyładowywaniu kontrabandy z jachtu. Ale gdy mężczyzna w końcu zeskoczył z pokładu na nabrzeże, w rękach miał tylko niewielki płócienny worek i plastikową torbę ze śmieciami.

Zatem pływał dla przyjemności, nie dla zysku.

Peel wyciągnął notatnik i przekreślił zapisane w nim słowo: PRZEMYTNIK.

Wielką pakę przywieziono w pierwszym tygodniu września. Płaska drewniana skrzynia, rozmiarem przypominająca wrota do stodoły, przyjechała półciężarówką z Londynu, a towarzyszył jej mały nerwowy facet w prążkowanym garniturze. Rytm życia nieznajomego uległ gruntownej odmianie. Peel skrupulatnie odnotował, że po nocach na piętrze długo paliły się teraz światła, przy czym nie było to zwykłe oświetlenie, ale bardzo jaskrawe i czysto białe. Rankami mężczyzna wypływał na kilka godzin jachtem albo dłubał w silniku MG czy też w mocno znoszonych traperskich butach wyruszał na pieszy szlak turystyczny przez Helford Pasage. Musiał sypiać popołudniami, chociaż wyglądał na człowieka, który nie potrzebuje dużo odpoczynku.

Peela nurtowało, co nieznajomy robi po nocach, toteż któregoś wieczoru postanowił przyjrzeć się z bliska. Wciągnął sweter oraz kurtkę i niepostrzeżenie wymknął się z domu, nic nie mówiąc matce. Poszedł na nabrzeże naprzeciwko domu rządcy. Okna na piętrze były otwarte, dolatywał stamtąd dziwny ostry zapach, jakby mieszaniny alkoholu i nafty. Słychać też było muzykę, damski głos śpiewał chyba jakąś arię operową.

Miał właśnie podkraść się trochę bliżej, kiedy niespodziewanie czyjaś dłoń wylądowała na jego ramieniu. Odwrócił się szybko. Pochylony Derek, z rękoma opartymi na biodrach, obrzucił go wściekłym spojrzeniem.

– A co ty tu robisz, do jasnej cholery?! Twoja matka się zamartwia!

– Jeśli się zamartwia, to dlaczego przysłała ciebie?

– Nie pyskuj, gówniarzu! Po co tu sterczysz?

– Nie twój interes!

W ciemności Peel nie zauważył ciosu. Dostał otwartą dłonią w bok głowy, na tyle mocno, że zadzwoniło mu w uszach, a łzy napłynęły do oczu.

– Nie jesteś moim ojcem! Nie masz prawa!

– I ty nie jesteś moim synem, ale dopóki mieszkasz w moim domu, masz się mnie słuchać!

Peel odwrócił się, żeby zwiać, ale Derek chwycił go za kołnierz kurtki i podniósł.

– Puszczaj!

– Tak czy inaczej, masz wracać do domu!

Kochanek matki zrobił parę kroków i nagle znieruchomiał. Peel wyciągnął szyję, by zobaczyć, co się stało. I wtedy po raz pierwszy ujrzał z bliska nieznajomego, który stał pośrodku alejki z rękoma skrzyżowanymi na piersi i głową lekko przekrzywioną na bok.

– Czego pan chce? – warknął Derek

– Usłyszałem hałasy i pomyślałem, że może potrzebna jest pomoc.

Peel uzmysłowił sobie, że po raz pierwszy ma okazję usłyszeć głos nieznajomego. Mówił płynnie po angielsku, ale z dość wyraźnym obcym akcentem, pasującym do budowy jego ciała, które było twarde, zbite i nie miało grama zbędnego tłuszczu.

– Nie potrzeba żadnej pomocy, kolego – odparł Derek. – Chodzi tylko o szczeniaka, który szwenda się tam, gdzie nie trzeba.

– Byłoby jednak lepiej, gdyby traktował go pan jak dziecko, a nie jak bezpańskiego kundla.

– I byłoby też lepiej, gdyby pan pilnował swojego nosa.

Derek puścił kołnierz kurtki i obrzucił niższego od siebie mężczyznę wrogim spojrzeniem. Przez chwilę Peel się obawiał, że dojdzie między nimi do bójki. Wciąż miał przed oczyma nabrzmiałe muskuły mężczyzny, sugerujące, że ten człowiek umie się bić. Ale Derek musiał wyczuć to samo, bo złapał go za rękę i pociągnął w stronę domu. Peel raz i drugi obejrzał się przez ramię na nieznajomego, który wciąż stał pośrodku alejki ze skrzyżowanymi rękoma jak milczący wartownik. Ale gdy po powrocie do domu wyjrzał przez okno sypialni, już go tam nie było. Tylko jaskrawe białe światło wciąż padało z okien na piętrze.

Pod koniec jesieni Peela ogarnęła frustracja: przez tyle czasu nie zdołał się dowiedzieć prawie niczego o swoim obiekcie. Nadal nie znał jego imienia, słyszał jedynie różne plotki krążące po wiosce – powtarzały się w nich dwa obco brzmiące imiona. Nie udało mu się także poznać charakteru nocnych zajęć mężczyzny. Doszedł więc do wniosku, że musi zaryzykować włamanie.

Następnego ranka, kiedy nieznajomy wsiadł do swojego MG i odjechał w stronę rynku, Peel pobiegł nabrzeżem i wśliznął się do jego domu przez uchylone okno od strony ogrodu.

Najpierw zwrócił uwagę, że mężczyzna sypia w bawialni. Szybko wbiegł po schodach, odczuwając dreszcz emocji. Większość ścianek działowych na piętrze została usunięta, wskutek czego powstał jeden olbrzymi pokój. Na środku stał wielki biały stół, a z boku, na długim ruchomym ramieniu, był do niego przymocowany mikroskop. Zapamiętał nazwę wytwórcy tego przyrządu: Wild. Na drugim stole stały przezroczyste butelki z jakimiś płynami, będącymi zapewne źródłem dziwnych zapachów, a obok nich leżały dwie olbrzymie lupy z silnie powiększającymi szkłami. Wysoki stelaż o regulowanej wysokości zwieńczała imponująca bateria świetlówek, to od nich pochodził ten niezwykły jaskrawy blask bijący z okien po nocach.

W pokoju znajdowały się jeszcze inne przyrządy, których Peel nie potrafił zidentyfikować, lecz zainteresowało go coś innego. Na masywnych drewnianych sztalugach stały dwa obrazy. Pierwszy, ogromny i z wyglądu bardzo stary, przedstawiał jakąś scenę religijną. W wielu miejscach farba poodłaziła. Na drugim znajdował się portret ukazujący starca, młodą kobietę i dziecko. Spojrzał na podpis widniejący w prawym dolnym rogu: Rembrandt.

Odwrócił się, żeby wyjść, i stanął twarzą w twarz z nieznajomym.

– Co tu robisz?

– Ja... przepraszam... – wyjąkał. – Myślałem, że jest pan w domu.

– Nieprawda. Widziałeś, jak wyjeżdżam, ponieważ siedziałeś w oknie swojego pokoju. Prawdę mówiąc, obserwowałeś mnie przez całe lato.

– Myślałem, że jest pan przemytnikiem.

– A skąd ci wpadł do głowy ten pomysł?

– To przez łódź – skłamał Peel.

Mężczyzna uśmiechnął się skąpo.

– No to teraz już znasz prawdę.

– Niezupełnie.

– Jestem konserwatorem dzieł sztuki. Te obrazy są bardzo stare, a wszystkie stare rzeczy wymagają czasem naprawy, na przykład domy.

– Albo jachty.

– Dokładnie tak. A niektóre obrazy, jak chociażby te, są bardzo drogocenne.

– Bardziej niż pana jacht?

– O wiele bardziej. – Mężczyzna przeciągnął dłonią po krótko ostrzyżonych włosach i rozejrzał się dokoła. – Teraz, gdy już wiesz, czym się zajmuję, powstaje mały problem.

– Nikomu nie powiem – rzeki Peel błagalnym głosem. – Przyrzekam.

Nieznajomy jeszcze raz przygładził włosy i rzekł:

– Przydałaby mi się pomoc. Potrzebuję kogoś, kto rzuciłby okiem na dom pod moją nieobecność. Chciałbyś się tym zająć?

– Tak.

– Wypływam w morze. Chcesz pożeglować ze mną?

– Tak.

– A nie powinieneś zapytać rodziców?

– Derek nie jest moim ojcem, a matki i tak nic nie obchodzi.

– Na pewno?

– Jasne.

– Jak się nazywasz?

– Peel. A pan?

Mężczyzna nie odpowiedział, tylko jeszcze raz rozejrzał się po pokoju, jakby sprawdzał, czy chłopak niczego nie ruszał.

ROZDZIAŁ DRUGI

Paryż

Beztroska kwarantanna nieznajomego w Kornwalii trwałaby dłużej, gdyby pewnej deszczowej niedzieli pod koniec października na libacji zorganizowanej przez jordańską studentkę, Leilę Khalifa, Emily Parker nie poznała mężczyzny o imieniu René. Także była pustelniczką z wyboru i zaraz po zdobyciu dyplomu przeniosła się do Paryża, chcąc zapomnieć o miłosnym zawodzie. Pod względem budowy fizycznej była całkowitym przeciwieństwem nieznajomego. Poruszała się niezgrabnie, jakby chaotycznie. Miała za długie nogi, za szerokie biodra i za ciężki biust, toteż każdy ruch zdawał się wywoływać wzajemne konflikty między poszczególnymi częściami jej ciała. Ubierała się też byle jak, nosiła wytarte dżinsy ze stylowymi dziurami na kolanach, a do tego pstrokaty żakiet zrobiony na szydełku, w którym wyglądała jak olbrzymia poduszka do igieł. No i do tego twarz – twarz polskiej wieśniaczki, jak zwykła mawiać jej matka: pucołowata, z grubymi wargami oraz masywną szczęką i okrągłymi piwnymi oczami osadzonymi zbyt blisko siebie.

– Niestety, obawiam się, że odziedziczyłaś urodę po ojcu – powtarzała matka. – Zresztą nie tylko urodę, ale pewnie i wrażliwość serca.

Emily spotkała Leilę w połowie października w Musee de Montmartre. Studentka Sorbony była uderzająco piękna, miała połyskliwe czarne włosy i duże brązowe oczy. Wychowywała się w Ammanie, Rzymie i Londynie, mówiła płynnie kilkoma językami. Miała wszystko, czego brakowało Emily: urodę, pewność siebie, obycie towarzyskie. Stopniowo Parker wyjawiła jej wszystkie swoje tajemnice – powiedziała o podejściu matki, które wpędzało ją w kompleksy, o rozpaczy, w jakiej się pogrążyła po rozstaniu z chłopakiem, i głęboko zakorzenionych obawach, że już nigdy nikt jej nie pokocha. I Leila obiecała, że we wszystkim jej pomoże. Przyrzekła zapoznać ją z mężczyzną, który sprawi, że szybko zapomni o poprzednim chłopaku i szczenięcej miłości jeszcze z czasów szkoły średniej.

Stało się to właśnie na przyjęciu. Leila zaprosiła dwadzieścia osób do swego ciasnego, zagraconego mieszkania na Montparnasse. Jedli wszędzie, gdzie tylko zostało trochę miejsca: na kanapie, podłodze czy tapczanie w sypialni. Kolacja była w stylu paryskiej bohemy: pieczone kurczaki z pobliskiej smażalni, wielkie porcje salade verte, ser i całe morze taniego bordeaux. Większość gości także studiowała na Sorbonie – był wśród nich malarz, młody niemiecki eseista, potomek włoskich hrabiów, przystojny Anglik z szopą blond włosów, którego nazywano Lordem Reggie, czy jazzman grający na gitarze jak Al di Meola. Mieszkanie przekształciło się w istną wieżę Babel. Rozmowy przechodziły z francuskiego na angielski, włoski lub hiszpański. Emily z podziwem patrzyła, jak Leila krąży wśród gości, rozdaje całusy, przypala papierosy. Zazdrościła jej łatwości nawiązywania przyjaźni i skupiania wokół siebie ludzi.

– On tu jest, Emily. Przekonasz się. Mówię o facecie, w którym się zakochasz.

Okazał się nim René pochodzący z południa, z jakiejś wioski, o której usłyszała po raz pierwszy w życiu, położonej w górach w okolicy Nicei. Odziedziczył majątek i nigdy nie miał czasu ani ochoty, żeby pracować. Podróżował i dużo czytał. I gardził politykami. .Polityka to zajęcie dla ćwierćinteligentów, Emily – mawiał – nie ma nic wspólnego z prawdziwym życiem”. Nie był uderzająco przystojny, należał do tych, których na ulicy mija się niezauważenie, ale, przy bliższym poznaniu zyskiwał. Jego oczy rozjaśniało jakieś dziwne wewnętrzne światło, którego źródła Emily nie potrafiła odgadnąć. Zaciągnął ją do łóżka jeszcze tej samej nocy, zaraz po przyjęciu u Leili, i dał posmakować takiej rozkoszy, o jakiej dotąd nawet nie marzyła. Powiedział, że zamierza zostać w Paryżu przez kilka tygodni. „Czy mógłbym się zatrzymać u ciebie, Emily? U Leili nie ma dla mnie miejsca. Znasz ją. Za dużo ciuchów i innych rzeczy. No i za dużo mężczyzn”.

To właśnie René sprawił, że znów była szczęśliwa.

Wiedziała jednak, że i on złamie jej serce, które dopiero co uleczył. Odsuwał się od niej, z każdym dniem powiększał dzielący ich dystans. Coraz więcej czasu spędzał poza domem, każdego dnia znikał na parę godzin, po czym zjawiał się niespodziewanie. Kiedy pytała, gdzie był, odpowiadał wymijająco. Nabrała podejrzeń, że spotyka się z inną kobietą. Wyobrażała sobie nawet tę szczupłą, zgrabną Francuzeczkę, której nie trzeba mówić, co ma robić w łóżku.

Tego samego popołudnia, gdy Peel wśliznął się do starego domku rządcy w Port Navas, Emily zawędrowała wąskimi uliczkami Montmartre’u do rue Norvins. Minęła właśnie wykończone na karmazynowe wejście bistro i zajrzała przez okno do środka, kiedy zobaczyła René. Siedział przy stoliku blisko drzwi. Uderzyło ją, że zawsze nalegał, by zajmować miejsca jak najbliżej wyjścia. Towarzyszący mu ciemnowłosy mężczyzna był o kilka lat młodszy. Kiedy Emily wkroczyła do lokalu, podniósł się szybko i wyszedł. Zdjęła płaszcz i usiadła. René nalał jej wina.

– Kto to był? – zapytała.

– Stary znajomy.

– Jak się nazywa?

– Jean – odparł. – Chciałabyś...

– Zostawił swój plecak.

– To mój. – René położył dłoń na niewielkim plecaku.

– Czyżby? Nigdy go u ciebie nie widziałam.

– Możesz mi wierzyć, że to mój plecak, Emily. Zjesz coś?

Znów zmieniasz temat, pomyślała.

– Prawdę mówiąc, umieram z głodu. Trochę zmarzłam. Kręciłam się po mieście przez całe popołudnie.

– Naprawdę? Po co?

– Musiałam przemyśleć parę spraw. Nic poważnego.

Zdjął plecak z krzesła i postawił go na podłodze tuż przy sobie.

– Co musiałaś sobie przemyśleć?

– Daj spokój, René. To nic ważnego.

– Do tej pory wyjawiałaś mi wszystkie swoje sekrety.

– Owszem, a ty nigdy nie mówiłeś o sobie.

– Jesteś jeszcze zła za ten plecak?

– Dlaczego miałabym być zła? Pytałam z ciekawości, nic więcej.

– W porządku. Jeśli chcesz wiedzieć, to niespodzianka.

– Dla kogo?

– Dla ciebie! – Uśmiechnął się. – Miałem ci ją dać później.

– Kupiłeś mi plecak? Jesteś bardzo przezorny, René.

I jaki romantyczny.

– Niespodzianka jest w plecaku.

– Nie lubię niespodzianek.

– Dlaczego?

– Bo wiem z doświadczenia, że nigdy nie spełniają oczekiwań. W przeszłości zbyt często doznawałam zawodu. Nie chcę się zawieść po raz kolejny.

– Ja cię nigdy nie zawiodę, Emily. Za bardzo cię kocham.

– Nie powinieneś tego mówić, René.

– Ale to prawda. Zjedzmy coś, dobrze? A potem pójdziemy na spacer.

Ambasador Zew Elijahu stał w głównej sali Musee d’Orsay i wykorzystywał wszystkie swe dyplomatyczne umiejętności, aby ukryć fakt, że jest śmiertelnie znudzony. Rosły, atletycznej budowy ciała, mocno opalony mimo brzydkiej paryskiej zimy, wręcz kipiał energią. Nie znosił takich spotkań. Nie miał nic przeciwko dziełom sztuki, po prostu brakowało mu czasu na ich podziwianie. W pracy zawodowej wciąż wyznawał etyczne zasady kibucnika i ambasadorskie obowiązki dzielił z zarabianiem milionów na inwestycjach bankowych.

Dał się namówić na udział w tym przyjęciu tylko z jednego powodu: okazji do krótkiej nieoficjalnej rozmowy z francuskim ministrem spraw zagranicznych. Stosunki między Francją a Izraelem były raczej oziębłe. Władze z Paryża rozzłościł fakt przyłapania dwóch oficerów izraelskiego wywiadu na próbie zwerbowania pracownika tutejszego Ministerstwa Obrony, a Izraelczyków rozjątrzyła umowa, na mocy której Francja miała sprzedawać myśliwce i reaktory atomowe ich arabskim wrogom. Ale gdy Elijahu zagadnął francuskiego ministra, ten zwyczajnie go zignorował, po czym ostentacyjnie wdał się w żywą dyskusję z ambasadorem Egiptu na temat bliskowschodniego procesu pokojowego.

Elijahu był więc nie tylko znudzony, ale i wściekły. Nazajutrz miał odlecieć do Izraela – formalnie na spotkanie w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, lecz zamierzał je połączyć z kilkudniowym pobytem w Ejlacie nad Morzem Czerwonym. Nie mógł się już doczekać tej podróży. Tęsknił za ojczyzną, za jej kakofonią, wszechobecnym pośpiechem, żywicznym zapachem sosen mieszającym się z kurzem na drodze do Jerozolimy, nawet za ciepłymi zimowymi deszczami w Galilei.

Kelner w białym fraku zaproponował mu szampana. Elijahu pokręcił głową.

– Poproszę o kawę – rzekł.

Zaczął się rozglądać w tłumie gości za swoją żoną, Hanną. Dostrzegł ją w towarzystwie charge d’affaires ambasady, Mosze Sawira – urodzonego dyplomaty, wyniosłego i aroganckiego, idealnego człowieka do pracy w paryskiej placówce.

Wrócił kelner, niosąc na małej srebrnej tacy filiżankę kawy.

– Przepraszam – mruknął Elijahu i zaczął się przeciskać między grupkami gości.

– Jak poszła rozmowa z ministrem spraw zagranicznych? – zapytał Sawir.

– Odwrócił się do mnie plecami.

– Łobuz.

Ambasador ujął żonę pod rękę.

– Chodźmy już. Mam dość tych bzdur.

– Nie zapomnij, że jutro rano o ósmej mamy śniadanie z zespołem redakcyjnym ,Le Monde” – rzekł Mosze.

– Wolałbym iść na rwanie zębów.

– To bardzo ważne, Zew.

– Nie martw się. Będę jak zwykle uprzejmy.

Sawir skinął głową.

– W takim razie do jutra.

Most Aleksandra ni był ulubionym miejscem Emily w Paryżu. Uwielbiała widok, jaki rozciągał się stąd po zmroku wzdłuż Sekwany, w kierunku Notre-Dame, z bogato rzeźbioną kopułą górującej nad Les Invalides bazyliki Dome po prawej i masywną bryłą Grand Palais po lewej.

Po obiedzie René zaprowadził ją właśnie na ten most, by tam wręczyć jej niespodziankę.

Poszli wolno chodnikiem, wzdłuż szeregu ozdobnych latarń podtrzymywanych przez cherubinki i nimfy, aż dotarli na środek mostu. Tutaj René wyjął z plecaka niewielkie, elegancko zapakowane sześcienne pudełeczko i podał je Emily.

– To dla mnie?

– Oczywiście!

Szybko rozerwała papier, jak małe dziecko, i otworzyła oklejone skórą etui. Wewnątrz znajdowała się bransoletka wysadzana perłami, diamentami i szmaragdami. Musiała kosztować prawdziwą fortunę.

– René... Mój Boże! Jest wspaniała!

– Pozwól, że ci ją nałożę.

Wyciągnęła rękę i podwinęła rękaw płaszcza. René ułożył jej bransoletkę na przegubie i zapiął. Uniosła dłoń do światła. Po chwili odwróciła się, oparła plecami o jego pierś i popatrzyła na rzekę.

– Teraz mogłabym nawet umrzeć – szepnęła.

Ale on jej nie słuchał. Z obojętnym wyrazem twarzy patrzył spod przymrużonych powiek w kierunku Musee d’Orsay.

Kelner, który miał za zadanie obserwować ambasadora, wyjął z kieszeni fraka telefon komórkowy i wcisnął klawisz wybierania numeru zapisanego wcześniej w pamięci. Po dwóch sygnałach rozległ się męski głos, w tle słychać było szum ruchu ulicznego.

– Oui.

– Wychodzi.

PSTRYK.

Elijahu, trzymając żonę pod rękę, skierował się między grupkami ludzi do wyjścia. Przystanął jeszcze na chwilę, by się z kimś pożegnać. W holu muzeum dołączyło do niego dwóch ochroniarzy. Wyglądali niewinnie, ale w ich obecności ambasador mógł się niczego nie obawiać, gdyż byli dobrze wyszkolonymi zabójcami, gotowymi uczynić wszystko, aby ratować mu życie.

Wieczór był chłodny. Limuzyna już czekała przed wejściem, z włączonym silnikiem. Jeden ochroniarz zajął miejsce z przodu, obok kierowcy, drugi usiadł z tyłu, razem z Elijahu i jego żoną.

Kiedy auto ruszyło, skręciło w rue de Bellechasse i zaczęło nabierać prędkości na nadrzecznym bulwarze, ambasador usadowił się wygodnie, zamknął oczy i mruknął:

– Obudź mnie, jak dojedziemy do domu, Hanno.

– Kto to był, René?

– Nikt. Pomyłka.

Emily znów zamknęła oczy, ale już po chwili jej spokój zakłócił nieprzyjemny huk: na moście doszło do wypadku, furgonetka uderzyła w tył peugeota sedana. Szkło z osłon reflektorów posypało się na asfalt, ruch zamarł. Obaj kierowcy wyskoczyli na ulicę i zaczęli wrzeszczeć na siebie po francusku. Łatwo było jednak rozpoznać, że nie są Francuzami, lecz Arabami, prawdopodobnie z północnej Afryki. René zarzucił plecak na ramię i ruszył w tamtym kierunku, lawirując między autami.

– Dokąd idziesz?

On jednak sprawiał takie wrażenie, jakby jej nie słyszał. Przyspieszył kroku. Minął rejon kraksy, kierując się do zablokowanej w korku wielkiej czarnej limuzyny. Po chwili otworzył plecak i wyciągnął z niego mały pistolet maszynowy.

Emily nie mogła uwierzyć własnym oczom. René, jej ukochany, który przebojem wdarł się w jej życie i podbił serce, teraz szedł środkiem mostu Aleksandra ni z pistoletem maszynowym w rękach! Nagle zaczęła kojarzyć oderwane fakty. Uzmysłowiła sobie przyczynę jego tajemniczości i znikania z domu na parę godzin dziennie. Z jej pamięci wypłynęła twarz ciemnowłosego mężczyzny z bistro, potem Leili.

Kolejne zdarzenia odbierała w postaci oderwanych obrazów, do tego niewyraźnych, jak gdyby patrzyła poprzez mętną wodę. René biegnący po moście. Jego plecak rzucony pod limuzynę. Oślepiający błysk i gwałtowny podmuch gorącego powietrza. Serie z broni maszynowej. Krzyki. Ktoś na motocyklu. Czarne kominiarki – błysk ciemnych oczu mierzących ją lodowatym spojrzeniem i białe czubki zębów widoczne w szczelinie wycięcia na usta. Dłoń w rękawiczce nerwowo szarpiąca pokrętło gazu. Jej uwagę przykuły tylko błyszczące oczy motocyklisty. Były to najpiękniejsze oczy, jakie dotąd widziała.

Wreszcie z oddali doleciało zawodzenie syren wozów policyjnych. Oderwała wzrok od człowieka w kominiarce i obejrzała się na René, który bez pośpiechu szedł w jej kierunku między autami. Wyrzucił pusty magazynek, załadował w jego miejsce drugi i szczęknął zamkiem broni.

Emily zrobiła krok do tyłu, oparła się plecami o poręcz mostu. Zerknęła przez ramię na czarną wstęgę rzeki płynącej w dole. Przyszło jej do głowy, że powinna skoczyć, wiedziała jednak, że woda jest lodowata. Utonęłaby, nie dopłynąwszy do brzegu.

– Potworze! – wrzasnęła po angielsku, w panice zapomniawszy francuskiego. – Pieprzony potworze! Kim ty jesteś, do cholery?!

– Nawet nie próbuj uciekać – odezwał się także po angielsku. – Tylko byś pogorszyła swoją sytuację.

Uniósł szybko pistolet i wystrzelił krótką serię. Siła uderzenia pocisków zrzuciła Emily przez poręcz. Poczuła, że spada do rzeki. Odruchowo wyciągnęła przed siebie ręce i dostrzegła błysk klejnotów na bransoletce, którą René, jej ukochany, dał jej zaledwie parę minut wcześniej. To była taka piękna bransoletka. Jaka szkoda.

Spadła do rzeki i zanurzyła się w nurcie. Otworzyła szeroko usta, ale jej płuca wypełniła lodowata woda. Emily poczuła na wargach smak własnej krwi. Przed nią wyłoniło się jaskrawe światło, usłyszała głos nawołującej ją matki. Zaraz jednak zamknęła się wokół niej nieprzenikniona ciemność – bezkresna, cicha, mroźna otchłań.

ROZDZIAŁ TRZECI

Tweria, Izrael

Nawet po wydarzeniach w Paryżu nieznajomy mógłby jeszcze pozostać w odosobnieniu, gdyby nie bezsenność legendarnego asa wywiadu, Ariego Szamrona. Nie trzeba go było budzić, bo od dawna już nie sypiał dobrze. Prawdę mówiąc, był tej nocy tak niespokojny, że Rami, młody szef jego osobistej ochrony, nazwał go nawet „upiorem Tyberiady”. Początkowo Szamron kładł to na karb swego wieku. Niedawno skończył sześćdziesiąt pięć lat i po raz pierwszy dotarła do niego świadomość, że któregoś dnia umrze. W czasie ostatnich badań kontrolnych jego lekarz zaproponował nieśmiało – „To tylko sugestia, Ari, bo Bóg jeden wie, że nigdy bym się nie odważył niczego ci narzucać” – żeby ograniczył kawę i papierosy, czyli zrezygnował z dwunastu filiżanek czarnej smoły i sześćdziesięciu mocnych tureckich papierosów dziennie. Potraktował tę „sugestię” z lekkim rozbawieniem.

Dopiero gdy zmuszono go do przejścia na emeryturę i ku własnemu zdziwieniu zaczął więcej myśleć o sobie, zajął się też roztrząsaniem przyczyn chronicznej bezsenności. Naopowiadał w życiu tyle kłamstw i zostawił za sobą tak wiele mylnych tropów, że niekiedy sam miewał kłopoty z odróżnieniem prawdy od fałszu, rzeczywistości od fikcji. Dokładała się do tego przelana krew. Nie tylko zabijał własnoręcznie, ale i wydawał rozkazy zabijania młodszym od siebie ludziom. I teraz musiał zapłacić wysoką cenę za zdradę i przemoc, którym poświęcił życie. Niektórzy tracili zmysły, inni wypalali się doszczętnie. Ari Szamron został skazany na dożywotnią bezsenność.

Chcąc nie chcąc, musiał do tego przywyknąć, tak jak inni godzili się ze śmiertelną chorobą czy upośledzeniem umysłowym. Zmienił się w nocnego łazika. Godzinami krążył po swojej willi z piaskowca, stojącej nad brzegiem Jeziora Galilejskiego, bądź przesiadywał na tarasie, jeśli tylko noce były ciepłe i pogodne, wpatrując się w gładką taflę wody i skąpane w księżycowym blasku łagodne wzgórza Górnej Galilei. Kiedy indziej zamykał się w pracowni i z zapałem oddawał się swojej pasji, naprawie starych radioodbiorników, dzięki której przez lata pracy mógł się uwolnić od dręczących myśli.

A czasami chodził do wartowni przy bramie i godzinami przy kawie i papierosach rozmawiał z Ramim i jego chłopcami z ochrony. Rami szczególnie lubił relacje z porwania Eichmanna. Ilekroć w oddziale pojawiał się ktoś nowy, prosił szefa, by znów opowiedział o tej operacji, żeby jego nowy podopieczny mógł sobie uświadomić, jaki spotkał go zaszczyt – ochrony samego Szamrona, izraelskiego supermana, budzącego postrach anioła zemsty.

Tego wieczoru Rami znów go nakłonił do opowieści o Eichmannie i jak zwykle z jego pamięci wypłynęły także niezbyt przyjemne wspomnienia. Nie miał już żadnych aparatów do naprawy, a na zewnątrz było za zimno i deszczowo, położył się więc do łóżka, by spoglądając w sufit, rozmyślać o dawnych akcjach i planować nowe, a także analizować słabostki przeciwników, których należało zlikwidować. Toteż gdy stojący na nocnym stoliku aparat linii specjalnej dwa razy krótko zadzwonił, Szamron westchnął z ulgą starego człowieka wdzięcznego za każde towarzystwo i szybko sięgnął po słuchawkę.

Rami wyszedł z baraku i popatrzył na swego szefa idącego w stronę bramy – całkiem łysego, przysadzistego, noszącego okulary w drucianej stalowej oprawce. Jego pociągła twarz była poorana zmarszczkami. Wygląda jak pustynia Negew z lotu ptaka, pomyślał. Szamron jak zwykle miał na sobie spodnie w kolorze khaki i starą skórzaną kurtkę lotniczą rozdartą na prawej piersi, na wysokości pachy. Wśród podwładnych krążyły dwie teorie na temat tego rozdarcia. Jedna mówiła, że to ślad po kuli z któregoś rajdu odwetowego do Jordanii jeszcze z lat pięćdziesiątych. Inni utrzymywali, że kurtkę rozszarpał paznokciami konający terrorysta, załatwiony garotą w kairskim zaułku. Szamron twierdził, że prawda jest znacznie bardziej prozaiczna i sam ją rozdarł o kant drzwi, wysiadając z samochodu, ale nikt nie dawał temu wiary.

Szedł tak, jakby się spodziewał strzału w plecy, sztywno wyprostowany, z głową wciśniętą w ramiona. Nazywali to „krokiem Szamrona”, mającym mówić: „spieprzaj mi z drogi, bo inaczej usmażę sobie twoje jaja na śniadanie”. Ramieniu serce mocniej zabiło. Gdyby szef kazał mu skoczyć ze skały, zrobiłby to bez wahania. A gdyby dostał rozkaz zawiśnięcia nieruchomo w powietrzu, na pewno szybko znalazłby jakiś sposób wykonania i tego polecenia.

Z bliska Rami dostrzegł wyraz twarzy Szamrona. Głębsze zmarszczki wokół ust świadczyły wyraźnie, że był zły, zresztą dało się to również poznać po jego oczach. Ale jednocześnie na wargach błąkał się cień uśmiechu. Co go mogło rozbawić, do diabła? Takich ludzi jak on niepokoi się po nocach tylko w razie złych wiadomości lub bardzo pilnych spraw. Dopiero po chwili Rami zrozumiał, dlaczego stary mógł z trudem ukryć zadowolenie. „Upiór Tyberiady” cieszył się, że nagłe wezwanie uwolniło go od konieczności spędzenia kolejnej bezsennej nocy bez wrogów, z którymi musiał podjąć walkę.

Trzy kwadranse później opancerzony peugeot wjechał do podziemnego garażu ponurego szarego biurowca górującego nad bulwarem Króla Saula w północnej części Tel Awiwu. Rami został w samochodzie, tylko spojrzeniem odprowadził starego do służbowej windy łączącej garaż z biurem na ostatnim piętrze. Królowa Ester, wieloletnia sekretarka szefa, zostawiła na biurku paczkę papierosów i termos mocnej gorącej kawy. Szamron od razu zapalił papierosa, jeszcze zanim usiadł w fotelu.

Jego pierwszym posunięciem po powrocie do służby było wyrzucenie wszystkich ciężkich skandynawskich mebli wstawionych przez poprzednika i przekazanie ich w darze emigrantom z Rosji. Teraz gabinet przypominał połową generalską kwaterę dowodzenia. Styl i wygląd nie miały znaczenia, liczyła się wyłącznie funkcjonalność. Zamiast biurka Szamron korzystał ze starego odrapanego stolika bibliotecznego. Całą ścianę naprzeciwko okna zajmował metalowy regał magazynowy. Na półce za biurkiem stało trzydziestoletnie krótkofalowe radio produkcji niemieckiej. Stary nie potrzebował codziennych komunikatów sekcji nasłuchu radiowego. Płynnie posługiwał się kilkoma językami, a kilka dalszych dość dobrze rozumiał. Ponadto sam umiał naprawić zepsute radio. Prawdę powiedziawszy, umiał zreperować niemal każde urządzenie elektroniczne. Któregoś dnia jeden z bliskich współpracowników zastał go pochylonego nad wyjętym z obudowy magnetowidem Królowej Ester.

Jedynym nowoczesnym sprzętem w gabinecie był rząd dużych telewizorów ustawionych naprzeciwko biurka. Korzystając z pilotów, Szamron włączył teraz wszystkie, jeden po drugim. Nie słyszał na jedno ucho, dlatego odbiorniki były ustawione dosyć głośno i chwilę później powstało wrażenie, jakby w gabinecie trzech ludzi, Francuz, Anglik i Amerykanin, zaczęło się nawzajem hałaśliwie wykłócać.

Za drzwiami, w wąskim przejściu z sekretariatu Ester do gabinetu szefa, zaczęło się gromadzić kierownictwo Biura, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę jak gromadka żarliwych akolitów czekających na audiencję u mistrza. Był tam chudy i garbaty niczym chart Eli, z działu planowania i talmudyczny Mordechaj, dowódca służb terenowych; Jossi, geniusz z sekcji europejskiej, mogący się pochwalić dyplomem z Oksfordu, i wybuchowy Lew, dyrektor pionu operacyjnego, który w wolnych chwilach zajmował się kolekcjonowaniem drapieżnych owadów. Tylko ten ostatni nie bał się starego. Co kilka minut wtykał swą wielką głowę do gabinetu i wykrzykiwał:

– Na miłość boską, Ari! Ile jeszcze będziemy czekać?! Mam nadzieję, że zdążymy przed świtem!

Szamronowi jednak ani trochę się nie spieszyło. Był przekonany, że sam zdoła się więcej dowiedzieć o paryskim zamachu, niż mógłby od nich usłyszeć w raportach.

Przez godzinę siedział z kamienną twarzą za biurkiem, palił jednego papierosa za drugim i oglądał równocześnie CNN International na jednym ekranie, BBC na drugim i francuską telewizję publiczną na trzecim. Nie obchodziło go, co mają do powiedzenia komentatorzy, gdyż sami jeszcze niewiele wiedzieli, a jemu wystarczyło pięć minut rozmowy przez telefon, by natychmiast ich przekonać do takiej czy innej wersji wydarzeń. Chciał usłyszeć relacje naocznych świadków zamachu, bo tylko na ich podstawie zamierzał dochodzić prawdy.

Młoda Niemka w rozmowie z korespondentem CNN opisała wypadek drogowy poprzedzający zamach: „Zderzyły się dwa samochody, jakaś furgonetka i duży sedan, chyba peugeot, ale nie jestem pewna. W ciągu paru sekund zrobił się korek, cały ruch na moście został zablokowany”.

Szamron ściszył CNN i skupił się na reportażu BBC. Taksówkarz z Wybrzeża Kości Słoniowej opisywał zabójcę: ciemnowłosy, elegancko ubrany, postawny, spokojny. Był z jakąś dziewczyną na moście, kiedy doszło do wypadku: „blondynka, nieco przy kości, przyjezdna, na pewno nie Francuzka”. Kierowca nie potrafił jednak opisać przebiegu zamachu, bo dał nura pod deskę rozdzielczą, kiedy wybuchła bomba, i podniósł głowę dopiero, gdy ucichła strzelanina.

Szamron wyjął z kieszonki koszuli oprawiony w skórę notes, ułożył go starannie na biurku i otworzył na pustej stronie. Ołówkiem wykaligrafował na górze jedno słowo:

DZIEWCZYNA

Ponownie skupił się na telewizorach. Młoda atrakcyjna Angielka o imieniu Beatrice relacjonowała całe zajście dla korespondenta BBC. Opisała tę samą stłuczkę furgonetki z wozem osobowym, z powodu której zrobił się korek na moście, a w nim ugrzęzła limuzyna ambasadora. Opowiedziała, jak zabójca, stojący dotąd w towarzystwie dziewczyny, ruszył w stronę auta, wyjmując broń z plecaka, który następnie rzucił pod samochód. Kiedy bomba eksplodowała, spokojnie podszedł bliżej wraka i z pistoletu maszynowego zabił wszystkich znajdujących się w środku.

Beatrice widziała też, że zabójca wrócił do dziewczyny, z którą wcześniej namiętnie się całował, i strzelił jej prosto w pierś. Blondynkę odrzuciło do tyłu, przeleciała przez poręcz mostu i wpadła do Sekwany.

Szamron poślinił koniec ołówka i pod słowem DZIEWCZYNA zapisał imię:

TARIK.

Podniósł słuchawkę aparatu szyfrującego i zadzwonił do Uziego Nawota, szefa komórki paryskiej.

– Musieli mieć na przyjęciu swojego człowieka, który zawiadomił resztę grupy o wyjściu ambasadora. Znali też trasę jego przejazdu. Upozorowali stłuczkę na moście, żeby limuzyna ugrzęzła w korku i nie mogła się wycofać.

Nawot przyznał mu rację. Zazwyczaj przytakiwał staremu.

– W muzeum jest mnóstwo bezcennych dzieł sztuki – ciągnął Szamron – podejrzewam więc, że zainstalowano tam kamery systemu bezpieczeństwa. Mam rację, Uzi?

– Zgadza się, szefie.

– Przekaz naszym francuskim przyjaciołom, że obcięlibyśmy wysłać do Paryża zespół monitorujący dochodzenie, który mógłby im służyć wszelką możliwą pomocą. A później połóż łapę na kasetach wideo z systemu bezpieczeństwa i przyślij mi je pocztą dyplomatyczną.

– Zrobi się.

– A co z mostem? Nie jest w polu widzenia kamer drogówki? Przy odrobinie szczęścia zyskalibyśmy nagranie całego zamachu, włącznie z przygotowaniami.

– Sprawdzę to.

– Zostało coś z limuzyny?

– Niewiele. Rozerwał się zbiornik paliwa, a ogień pochłonął prawie wszystko, także ciała zabitych.

– Jak zamachowiec uciekł?

– Czekał na niego motocyklista. Zniknęli w ciągu paru sekund.

– Ktoś go rozpoznał?

– Nie, szefie.

– Zostały jakieś ślady?

– Jeśli nawet, to policja niczego mi nie ujawni.

– A co z resztą grupy?

– Wszyscy zniknęli. Byli dobrzy, szefie. Cholernie dobrzy.

– Kim była ta zabita dziewczyna?

– Amerykanką.

Szamron zamknął oczy i zaklął pod nosem. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, była ingerencja Amerykanów.

– Jej ambasada już o tym wie?

– Pół personelu placówki kręci się obecnie po moście.

– Nazywała się jakoś?

– Emily Parker.

– Co robiła w Paryżu?

– Najwyraźniej urządziła sobie dłuższe wakacje po zdobyciu dyplomu.

– Wspaniale. Gdzie mieszkała?

– Na Montmartre. Francuska grupa dochodzeniowa odwiedza jej sąsiadów, zagląda do mieszkań, rozpytuje na lewo i prawo, próbując złapać jakiś ślad.

– Dowiedzieli się już czegoś ciekawego?

– Nic o tym nie słyszałem, szefie.

– Jedź z samego rana na Montmartre. Sam się rozejrzyj, popytaj parę osób. Tylko dyskretnie, Uzi. Może ktoś z sąsiedztwa czy któryś ze stałych bywalców najbliższej kawiarni pamięta jej chłopaka.

– Niezły pomysł, szefie.

– I zrób jeszcze coś dla mnie. Ściągnij akta Tarika.

– Myślisz, że to jego robota?

– Na tym etapie wolę brać pod uwagę różne ewentualności.

– Nawet jeśli Francuzi założyli mu teczkę, stare zdjęcia na nic się nie przydadzą. Od tamtej pory ze sto razy zdążył zmienić wygląd.

– Zrób to dla mnie.

Szamron wcisnął mrugający na zielono klawisz aparatu i przerwał połączenie.

Było jeszcze ciemno, kiedy służbowy peugeot wyjechał z nadmorskiej równiny i zagłębił się między wzgórza Judei, zmierzając do Jerozolimy. Szamron zdjął okulary i zaczął pocierać podkrążone oczy. Mijało już pół roku od czasu, kiedy ściągnięto go z powrotem do Biura z jednym podstawowym zadaniem: przywrócenia stabilności w służbie wywiadowczej, która sporo ucierpiała na skutek paru ostro krytykowanych publicznie wpadek operacyjnych i skandali personalnych. Miał odbudować morale ludzi, przywrócić takiego ducha służby, jaki panował pod jego kierownictwem.

Zdołał jakoś zabliźnić rany – nie zdarzały się więcej takie upokorzenia, jak chociażby nieudolna próba zamachu na wrogiego muzułmańskiego kleryka z Ammanu zorganizowana przez jego poprzednika. Ale nie było też żadnych błyskotliwych sukcesów. Szamron najlepiej wiedział, że jego Biuro nigdy nie zyskałoby tak odstraszającej reputacji, gdyby i on chciał przeprowadzać tylko całkiem bezpieczne operacje. Za jego czasów agenci wykradali radzieckie MiG-i, umieszczali swoje wtyczki we władzach różnych państw, tak zaprzyjaźnionych, jak i wrogich, oraz szerzyli terror wśród wrogów narodu izraelskiego. Nie zamierzał zostawić po sobie w spadku służby, która nie popełnia żadnych pomyłek Chciał tylko przywrócić jej zdolność wymierzania sprawiedliwości według własnej woli, odzyskać dla niej dawną sławę, nad którą przedstawiciele bliźniaczych służb z innych krajów z uznaniem kiwali głowami.

Wiedział też, że nie zostało mu dużo czasu. W końcu nie wszyscy przy bulwarze Króla Saula cieszyli się z jego powrotu. Niektórzy byli zdania, że epoka Szamrona dawno minęła, że powinno się go zostawić w Twerii sam na sam ze starymi radioodbiornikami i własnymi myślami, a pochodnię przekazać komuś z młodszego pokolenia. Tacy jak Mordechaj, którzy spędzili szmat życia, przeprowadzając rozmaite operacje, z pewnością zasłużyli na najwyższe stanowisko – argumentowali jego przeciwnicy. Także Eli byłby świetnym dowódcą, powtarzali; musiałby tylko nabrać jeszcze trochę ogłady i przyzwyczaić się do noszenia garniturów, nic więcej. Nadawałby się nawet Lew z pionu operacyjnego, chociaż za często dawał się ponosić nerwom i przez lata służby narobił sobie zbyt wielu wrogów.

Szamron z nimi wszystkimi musiał sobie jakoś radzić. Objął stanowisko tymczasowo, nie miał więc prawie żadnych możliwości dokonywania zmian personalnych wśród kadry kierowniczej. W rezultacie otaczała go banda krwiożerczych drapieżców, gotowych przypuścić atak przy pierwszych oznakach jego słabości. A najgroźniejszy wydawał się Lew, mający wszelkie zadatki na to, by wcielić się w rolę Brutusa.

Biedny mały Lew, pomyślał teraz Ari. Jeszcze nie ma pojęcia, z kim próbuje zadzierać.

– Zew Elijahu był moim serdecznym przyjacielem – zaczął premier, gdy tylko Szamron usiadł. – Kto go zabił?

Nalał kawy do filiżanki i przesunął ją po biurku w stronę szefa służby wywiadowczej, bez przerwy mierząc go uważnym spojrzeniem. Jak zwykle Szamron odniósł wrażenie, że w oczach jego rozmówcy czai się cień lęku.

– Nie jestem pewien, panie premierze, podejrzewam jednak, że to sprawka Tarika.

Wystarczyło samo imię, nazwisko już nie było potrzebne. Znał na pamięć dossier Tarika al-Houraniego, syna wójta jednej z wiosek Górnej Galilei, urodzonego i wychowanego w obozie uchodźców niedaleko Sydonu w południowym Libanie, wykształconego w Bejrucie i Europie. Jego starszy brat, członek Czarnego Września, zginął podczas specjalnej akcji, którą Szamron osobiście kierował. Tarik poprzysiągł sobie, że pomści śmierć brata. Jeszcze w Libanie wstąpił do OWP, brał udział w wojnie domowej, wreszcie został wcielony do Siedemnastej Jednostki, tajnego oddziału do zadań specjalnych i osobistej ochrony Jasira Arafata. W latach osiemdziesiątych przeszedł intensywne szkolenia za Żelazną Kurtyną, w Niemczech Wschodnich, Rumunii i Moskwie, po czym wrócił do dowództwa Jednostki Siedemnastej w Dżihaz el-Razd, centrali wywiadu i służby bezpieczeństwa OWP, gdzie stanął na czele specjalnej formacji przeznaczonej do prowadzenia wojny z izraelskimi służbami specjalnymi i personelem dyplomatycznym. Na początku lat dziewięćdziesiątych pokłócił się z Arafatem o decyzję podjęcia rokowań z Izraelem i sformował własną niewielką organizację terrorystyczną, stawiającą sobie tylko jeden cel: storpedowanie misji Arafata i procesu pokojowego.

Na dźwięk imienia Palestyńczyka premierowi zabłysły oczy, zaraz jednak znów zmierzył Szamrona tym samym chłodnym spojrzeniem.

– Dlaczego uważasz, że to sprawka Tarika?

– Już na podstawie pobieżnych opisów zamachu oceniam, że nosi on wszelkie znamiona operacji Tarika, szczegółowo zaplanowanej i precyzyjnie wykonanej. – Przypalił papierosa i dłonią rozegnał sprzed twarzy kłąb dymu. – Pasuje mi także opis samego zabójcy. Działał z pełnym wyrachowaniem, z zimną krwią. No i obecność dziewczyny. To również w jego stylu.

– Chcesz mi zatem powiedzieć, że masz przeczucie, iż zamach zorganizował Tarik?

– To coś więcej niż przeczucie, panie premierze – odparł, ze spokojem przyjmując sceptycyzm rozmówcy. – Już jakiś czas temu można było wywnioskować z raportów, że organizacja Tarika zamierza wznowić swą działalność. Zapewne pamięta pan, że osobiście o tym informowałem.

Premier pokiwał głową.

– Pamiętam też, że odradzałeś mi pomysł szerszego rozpowszechnienia tych informacji. Zew Elijahu mógłby żyć do dzisiaj, gdybyśmy ostrzegli ministra spraw zagranicznych.

Szamron zdusił papierosa w popielniczce.

– Nie mogę się zgodzić z sugestią, że Biuro jest w jakiś sposób odpowiedzialne za śmierć ambasadora. Zew Elijahu był również moim przyjacielem. Dość bliskim. Pracował w naszym Biurze przez piętnaście lat, może właśnie dlatego Tarik obrał go za cel. A odradzałem panu rozpowszechnianie tych wiadomości wyłącznie z chęci ochrony mojego informatora. Gdy źródłom grozi zdemaskowanie, taka ostrożność jest konieczna, panie premierze.

– Nie pouczaj mnie, Ari. Dasz radę udowodnić, że to Tarik?

– Prawdopodobnie tak

– A jeśli tak, to co wtedy?

– Jeśli znajdę dowód, poproszę pana o zgodę na usunięcie Tarika.

Premier uśmiechnął się.

– Usunięcie? Najpierw będziesz go musiał znaleźć. Naprawdę sądzisz, że Biuro jest już gotowe do takiej operacji? Nie możemy sobie pozwolić na powtórkę z Ammanu, zwłaszcza teraz, kiedy proces pokojowy znalazł się w newralgicznym punkcie.

– Akcja w Ammanie była źle zorganizowana, a przeprowadzono ją katastrofalnie, po części z powodu ingerencji i całkiem nieuzasadnionej presji człowieka zajmującego wówczas moje stanowisko. Jeśli uzyskam pańską zgodę na ściganie Tarika, zapewniam, że będzie to zupełnie inna akcja i przyniesie całkiem odmienne rezultaty.

– Na jakiej podstawie uważasz, że zdołasz odnaleźć Tarika?

– Ponieważ teraz będzie go o wiele łatwiej wytropić niż kiedykolwiek dotąd.

– Ze względu na twojego informatora?

– Tak.

– Powiedz mi coś o nim.

Szamron uśmiechnął się smutno. Przez chwilę dłubał pod paznokciem prawego kciuka.

– Prowadziłem tę sprawę osobiście, kiedy powiedziano mi, że moja służba przy bulwarze Króla Saula nie jest już potrzebna. Chodziło o długoterminową penetrację, która dopiero po latach mogła przynieść efekty. I obecnie mój informator jest członkiem sekcji planowania w organizacji Tarika.

– Nie wiedział zawczasu o szykowanej akcji w Paryżu?

– Oczywiście, że nie. Gdyby dał mi znać o przygotowywanym zamachu, natychmiast podniósłbym alarm, ryzykując nawet zdemaskowanie informatora.

– W takim razie bierz się do roboty – oznajmił premier. – Zlikwiduj Tarika. Niech zapłaci za śmierć Elijahu i wszystkich innych, których zabił przez lata. Przyciśnij go mocno i postaraj się, żeby już nigdy nie podniósł głowy.

– Czy jest pan przygotowany na reperkusje, jakie musi wywołać polityczne zabójstwo w tym okresie?

– Jeśli dobrze załatwisz sprawę, nie będzie żadnych reperkusji.

– Władze palestyńskie oraz ich poplecznicy z Waszyngtonu i zachodniej Europy nie zlekceważą zabójstwa, nawet jeśli jego ofiarą padnie Tarik.

– Więc postaraj się nie zostawiać żadnych odcisków palców. Zrób wszystko, żeby twoi ludzie nie dali się schwytać, jak ci dwaj nieudacznicy, których wysłano do Ammanu. Jak tylko podpiszę rozkaz, cała operacja znajdzie się w twoich rękach. Zlikwiduj Tarika w dowolny sposób, jaki tylko uznasz za stosowny. Ważne, abyś go usunął. Naród izraelski nigdy nie dopuści, bym się dogadywał z kimś takim jak Tarik, kto morduje Żydów na całym świecie.

– Będą mi potrzebne stosowne dokumenty do rozpoczęcia operacji.

– Dostaniesz je jeszcze dzisiaj.

– Dziękuję, panie premierze.

– Kogo chciałbyś oddelegować do tej roboty?

– Sądziłem, że nie zamierza pan ingerować w moje decyzje.

– Chcę tylko wiedzieć, kto się tym zajmie. Trudno to uznać za ingerencję.

– Myślałem o Allonie.

– Gabrielu Allonie? Wydawało mi się, że zrezygnował ze służby po wypadku w Wiedniu.

Szamron wzruszył ramionami. Na takich ludzi jak Allon zawsze można było liczyć.

– Już od dawna nikt w Biurze nie zajmował się podobnymi akcjami. Obawiam się, że mógłby coś spieprzyć. Jest zresztą jeszcze jeden powód, dla którego zależy mi na Allonie. Tarik dzida w całej Europie, a Gabriel świetnie zna tamtejsze stosunki. Wie, jak załatwić sprawę po cichu, bez zbędnego szumu.

– Co on teraz porabia?

– Z tego, co słyszałem, zaszył się gdzieś na angielskiej prowincji.

Premier skrzywił się z niesmakiem.

– Nie sądzisz, że łatwiej będzie odnaleźć Tarika niż Allona?

– Odszukam Gabriela, a on znajdzie Tarika. – Szamron wydął wargi w zamyśleniu. – I wtedy sprawa będzie załatwiona, panie premierze.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Samos, Grecja

Prom z Turcji przypłynął z dwunastogodzinnym opóźnieniem z powodu bardzo silnych wiatrów w cieśninie Mykale. Tarik nie znosił podróży morskich, na statkach czuł się uwięziony, pozbawiony możliwości ucieczki. Dlatego stał na dziobie z podniesionym kołnierzem płaszcza i patrzył na zbliżające się światła portu w Samos. Księżycowy blask omywał dwa charakterystyczne szczyty wyspy, bliższą górę Ampelos i bardziej oddaloną, wyższą Kerkis.

W ciągu pięciu dni od zamachu w Paryżu zdołał się przedostać na południowy wschód przez całą Europę, zmieniając nazwiska i paszporty, jak również swój wygląd. Sześć razy zmieniał też samochody. Ostatni, ciemnozielone volvo kombi, zostawił przed terminalem w Ku adasi, po tureckiej stronie cieśniny. Miał je stamtąd zabrać wysłannik jego organizacji.

W trakcie podróży uwiódł trzy kobiety: kelnerkę z Monachium, fryzjerkę z Bukaresztu i hotelową hostessę w Sofii. Każdej z nich przedstawiał inną wersję. Niemce powiedział, że jest włoskim sprzedawcą tkanin udającym się do Paryża. Dla Rumunki był egipskim handlarzem mającym nadzieję na zyskowne interesy na Ukrainie. A w Bułgarii udawał bogatego francuskiego dziedzica, spędzającego czas na podróżach i czytaniu dzieł filozoficznych. I za każdym razem inaczej zachowywał się w łóżku. Niemkę potraktował ostro, wręcz brutalnie, nie dając jej prawie żadnej satysfakcji. Rumunkę doprowadził do wielu orgazmów i podarował jej złotą bransoletkę. Ciemnowłosa hostessa o oliwkowej cerze przypominała mu Palestynkę, toteż kochali się przez całą noc, dopóki nie musiała wracać do pracy. Żegnał się z nią z prawdziwym żalem.

Prom wpłynął wreszcie na spokojne wody między falochronami i wkrótce zacumował przy nabrzeżu. Tarik zszedł na ląd i skierował się do jasno oświetlonej tawerny. Zgodnie z ustaleniami stał przed nią granatowy skuter ze stłuczonym wstecznym lusterkiem. Kluczyki miał w kieszeni płaszcza. Przymocował torbę podróżną na bagażniku i uruchomił silnik Kilka minut później wyjeżdżał z miasta wąską krętą drogą w stronę gór.

Był źle ubrany na tę podróż. Cienkie skórzane rękawiczki, letnie pantofle i czarne dżinsy ani trochę nie chroniły przed zimnym wiatrem. Ale nie zważając na to, kiedy tylko mógł, przekręcał dźwignię gazu do oporu, jadąc między płaskimi wzgórzami otaczającymi masyw góry Kerkis. Zwalniał jedynie na serpentynach, po czym znów przyspieszał między winnicami schodzącymi po łagodnych zboczach w płytkie doliny. Powyżej winnic ciągnęły się gaje oliwne, a nad nimi górowały lasy cyprysowe. Powietrze przesycone było zapachem strzelistych drzew, których czubki odcinały się na tle rozgwieżdżonego nieba. Miejscami dolatywały zapachy potraw i dymu z opalanych drewnem kuchni. Wszystko to kojarzyło mu się z Libanem. Dobrze, że w końcu mogłem wyjechać z Paryża, pomyślał, wspominając szarugę znad Sekwany. Wspaniale znowu być we wschodniej części regionu śródziemnomorskiego.

Skręcił w wyboistą boczną drogę, na której musiał zwolnić. Głupotą była tak szybka jazda nawet po szerszej i równiejszej szosie, ale ostatnio coraz częściej odczuwał przemożną chęć podejmowania każdego ryzyka.

Po raz pierwszy od wyjazdu z Paryża pomyślał też o Emily. Nie było mu jej żal i nie czuł się winny. Tragiczną śmierć Amerykanki uznawał za absolutnie konieczną.

Znów przyspieszył, zjeżdżając w niewielką dolinę. Powędrował myślami ku swej silnej potrzebie przebywania w towarzystwie kobiety w czasie operacji terenowej. Podejrzewał, że wywodziła się ona z młodości spędzonej w obozie dla uchodźców pod Sydonem. Ojciec zmarł, kiedy on miał zaledwie parę lat, a później starszy brat, Mahmud, został zamordowany przez Żydów. Tarik dorastał u boku matki i starszej siostry. Zajmowali jeden nieduży pokój w baraku i wszyscy troje sypiali we wspólnym łóżku – on pośrodku, z głową opartą na ramieniu matki, a siostra wtulona w jego plecy, obejmowała go kościstą ręką. Czasami nie mógł zasnąć i leżał zasłuchany w świst kul w powietrzu bądź łoskot izraelskich helikopterów krążących nad obozem. Często rozmyślał wtedy o ojcu, który zmarł na atak serca przed domem w Górnej Galilei, ściskając w dłoni klucze, oraz o biednym Mahmudzie. Tak bardzo nienawidził Żydów, że na samo wspomnienie o nich coś ściskało go za serce. Nigdy jednak nie odczuwał strachu. Zwłaszcza wtedy, gdy był w łóżku u boku kobiety.

Wykończona na biało willa stała na skalistym cyplu ponad drogą łączącą wioski Mesogion i Pirgos. Prowadziła do niej stroma ścieżka biegnąca przez starą, zaniedbaną winnicę. W powietrzu czuć było jeszcze cierpki aromat zebranych niedawno owoców. Kiedy zgasił silnik, cisza aż zadzwoniła w uszach. Ustawił skuter na nóżkach, wyciągnął pistolet Makarowa i ruszył przez mały ogródek warzywny do wejścia.

Po cichu wsunął klucz do zamka i obrócił go ostrożnie, starając się wyczuć nienaturalny opór. Uchylił drzwi i z wymierzoną bronią wśliznął się do środka. Gdy tylko wszedł do sieni i zamknął za sobą drzwi, w saloniku zapaliło się światło. Na kanapie siedział szczupły młodzieniec z długimi włosami. Tarik omal go nie zastrzelił, zanim spostrzegł, że pistolet nieznajomego leży na stole, a chłopak trzyma przed sobą uniesione, otwarte dłonie.

Wymierzył mu prosto w twarz.

– Kim jesteś?

– Nazywam się Ahmed. Przysłał mnie Kemel.

– O mało cię nie zabiłem. Nawet bym się nie dowiedział, po co Kemel cię tu przysłał.

– Powinieneś przyjechać dziś rano, a ja nie miałem gdzie zaczekać.

– Prom się spóźnił. Wiedziałbyś o tym, gdyby przyszło ci do głowy podnieść słuchawkę i zadzwonić do portu. Czego chce Kemel?

– Pragnie się z tobą spotkać, aby przedyskutować coś tak ważnego, że wołał nie korzystać ze zwykłych środków łączności.

– Nie lubię spotkań w cztery oczy i Kemel świetnie o tym wie.

– Zarządził specjalne przygotowania.

– Jakie?

– Mógłbyś skierować tę armatę w inną stronę?

– Mógłbym, tylko skąd mam wiedzieć, że faktycznie przysłał cię Kemel? Może naprawdę masz na imię Icchak albo Jonatan? Może jesteś Izraelczykiem albo pracujesz dla CIA? A może Kemel poszedł na współpracę i przysłał cię, żebyś mnie zabił?

Długowłosy ciężko westchnął i zaczął relacjonować:

– Kemel chce się z tobą spotkać za trzy dni, w przedziale pierwszej klasy pociągu z Zurychu do Pragi. Wsiądziesz na dowolnej, wybranej przez siebie stacji, kiedy uznasz, że nic ci nie grozi.

– Masz bilet?

– Tak.

– Daj.

Nieznajomy sięgnął do kieszeni spodni. Tarik uniósł broń trochę wyżej.

– Powoli.

Ahmed wyjął bilet, podniósł go wysoko, obrócił nim w powietrzu i położył na stole. Tarik tylko rzucił na niego okiem i ponownie utkwił spojrzenie w twarzy nieznajomego siedzącego na kanapie.

– Długo czekasz?

– Prawie cały dzień.

– Prawie?

– Po południu zszedłem do wsi.

– Po co?

– Byłem głodny. I chciałem się rozejrzeć.

– Znasz grecki?

– Trochę.

Cudownie, pomyślał Tarik. Młody długowłosy chłopak, który zna tylko parę słów po grecku i mówi z arabskim akcentem, całe popołudnie kręcił się po przystani. Resztę łatwo było sobie wyobrazić – znudzony grecki sklepikarz nabrał podejrzeń co do Araba wałęsającego się po wsi i zawiadomił policję. Komendant posterunku sam pojechał do portu, żeby się przyjrzeć obcemu. Możliwe, że miał znajomego lub kuzyna w greckiej służbie bezpieczeństwa. Cholera! To prawdziwy cud, że nie aresztowali go zaraz po zejściu z promu!

– Gdzie chcesz spędzić noc? – zapytał.

– A nie mógłbym tu zostać?

– Odpada. Idź do tawerny Petrino tuż przy porcie. Dostaniesz tam pokój za rozsądną cenę. A rano pierwszym promem odpłyniesz do Turcji.

– Dobrze.

Ahmed pochylił się, żeby wziąć ze stołu swój pistolet.

Tarik strzelił mu dwukrotnie w głowę.

Krew rozprysła się po kamiennej posadzce. Spojrzał na rozciągnięte nieruchome ciało, nie odczuwając nic poza rozczarowaniem. Cieszył się na myśl o spędzeniu kilku dni w odludnej części tej wyspy przed następną operacją. Był zmęczony, miał zszargane nerwy, coraz częściej dokuczały mu bóle głowy. Teraz jednak znów musiał ruszyć w drogę, a wszystko jedynie dlatego, że burza zatrzymała przeklęty prom na dwanaście godzin, Kemel zaś przysłał tu z ważną wiadomością skończonego idiotę.

Wsunął ciężki pistolet za pasek spodni, wziął ze stołu bilet kolejowy i wyszedł.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Tel Awiw

Uzi Nawot przyjechał do Tel Awiwu nazajutrz rano. W gabinecie Szamrona zjawił się po cichu, ani Lew, ani nikt inny z kierownictwa Biura nie wiedział o jego przyjeździe. W dłoni wielkiej jak łapa murarza trzymał cienki metalowy neseser w rodzaju tych, których biznesmeni podróżujący bez przerwy po świecie używają do przewozu dokumentów zbyt ważnych, by trzymać je w zwykłej skórzanej aktówce. W przeciwieństwie do innych pasażerów samolotu linii El Al startującego o świcie z Paryża nie musiał podczas odprawy otwierać bagażu. Nie musiał też odpowiadać na żadne idiotyczne pytania mocno opalonych chłopców i dziewcząt ze służby ochrony linii lotniczych. Kiedy tylko znalazł się w gabinecie szefa wywiadu, otworzył szyfrowe zamki i odchylił wieko neseseru po raz pierwszy od momentu wyjścia z paryskiej ambasady. Wyjął ze środka kasetę wideo.

*

Stracił rachubę, ile razy stary oglądał zapis na taśmie – dwadzieścia, trzydzieści, może nawet pięćdziesiąt. Do tego bez przerwy kopcił swoje ohydne tureckie papierosy, aż Nawot ledwie mógł dojrzeć obraz na ekranie poprzez gęste kłęby dymu.

Szamron był jak w transie. Siedział wygodnie w fotelu, z rękoma skrzyżowanymi na piersi i głową odchyloną do tyłu, żeby patrzeć przez dolną część dwuogniskowych szkieł zsuniętych na czubek długiego, szpiczastego nosa. Nawot początkowo próbował wtrącać jakieś komentarze, ale szef wcale go nie słuchał.

– Według zapisów służby ochrony muzeum Elijahu wraz z towarzyszącymi mu osobami wsiadł do samochodu o dziesiątej dwadzieścia siedem. Jak widzisz na zegarze wyświetlonym u dołu ekranu, Arab przekazał telefoniczną wiadomość dokładnie minutę wcześniej.

Szamron nie odpowiedział. Dźgnął palcem klawisz pilota, cofnął nieco taśmę i znów uruchomił odtwarzanie.

– Przyjrzyj się jego dłoni – mruknął Nawot. – Wcześniej musiał wprowadzić numer do pamięci aparatu komórkowego. Wystarczyło wywołać go jednym klawiszem i od razu zacząć mówić.

Jeśli nawet szef uznał którąś z tych uwag za istotną czy choćby trochę znaczącą, nie dał tego po sobie poznać.

– Niewykluczone, że uda mi się zdobyć rejestr rozmów od operatora sieci komórkowej – nie dawał za wygraną Nawot. – Wtedy poznalibyśmy numer, pod który dzwonił. Może to naprowadziłoby nas na trop Tarika.

Szamron, gdyby tylko chciało mu się otworzyć usta, powiedziałby młodemu oficerowi, że zapewne było co najmniej kilka stopni pośrednich między aparatem Tarika a francuskim operatorem sieci komórkowej i tego typu poszukiwania, same w sobie dość cenne, musiałyby się zakończyć fiaskiem.

– Powiedz mi coś, Uzi – odezwał się w końcu. – Jaki to przysmak roznosił ten chłopak na srebrnej tacy?

– Słucham?

– Co to za specjał roznosił między gośćmi?

– Kurczaka, szefie.

– Ale jakiego kurczaka?

– Nie wiem. Pieczonego.

Szamron z politowaniem pokręcił głową.

– To był kurczak tandori, Uzi. Tandori. Specjalność kuchni hinduskiej.

– Skoro pan tak twierdzi, szefie.

– Kurczak tandori – powtórzył Szamron. – To bardzo ciekawe. Powinieneś był o tym wiedzieć, Uzi.

Nawot wypożyczył z Biura służbowy wóz i pojechał niebezpiecznie szybko nadmorską autostradą do Cezarei. Był wściekły. Zrobił prawdziwy majstersztyk, wykradając kopię nagrania wideo z Musee d’Orsay, tymczasem starego zainteresował głównie pieczony kurczak. Jakie to mogło mieć znaczenie, czy na przyjęciu serwowano kurczaka tandori, czy też wyroby Kentucky Fried Chicken? Może Lew miał rację i Szamron rzeczywiście powinien już zostać na emeryturze?

Do diabła z nim.

W Biurze krążyło ostatnio powiedzenie: Im dalej jesteśmy od ostatniej klęski, tym bliżej do następnej. Szef także mógł wdepnąć w niezłe gówno, a wtedy już na pewno wyleciałby z hukiem, i to na dobre.

On jednak wciąż się przejmował tym, co stary o nim myśli. Nawet bardzo się przejmował. Jak większość oficerów z jego pokolenia z pełnym szacunkiem odnosił się do wielkiego Szamrona. Od początku swojej służby odwalił dla niego mnóstwo roboty, do tego brudnej, której nikt inny nie chciał się tknąć. W dodatku musiał zachować wszystko w tajemnicy przed Lwem i resztą kierownictwa. Był gotów niemal na wszystko, byle tylko wrócić do dawnych łask.

Wjechał do miasta i zaparkował przed blokiem stojącym kilka przecznic od morza. Wszedł do klatki i wjechał windą na trzecie piętro. Wciąż miał klucze od mieszkania, ale wołał zapukać. Nie uprzedził telefonicznie o swojej wizycie. Bella mogła być z kimś innym, w jej życiu było wielu mężczyzn.

Otworzyła mu ubrana w powycierane dżinsy i znoszoną koszulę – wysoka, szczupła i piękna, o twarzy jak gdyby wiecznie posmutniałej z żałoby. Obrzuciła Nawota wzrokiem pełnym słabo skrywanej wrogości, ale uchyliła szerzej drzwi i wpuściła go do środka. Była pisarką, historyczką i ekspertem do spraw arabskich, wielokrotnie udzielała w Biurze porad na temat polityki syryjskiej czy irackiej. W jej mieszkaniu, wyglądającym jak zaniedbany antykwariat, zawsze unosiła się woń kadzidła. Byli kochankami, dopóki nie wysłano go na placówkę w Europie, i od tamtej pory gardziła nim za to, że wybrał pracę w terenie, a nie ją. Cmoknął Bellę w policzek i od razu pociągnął w kierunku sypialni. Opierała się tylko przez chwilę.

Później, kiedy leżeli w łóżku, zapytała:

– O czym myślisz?

– O Szamronie.

– A konkretnie?

Opowiedział jej tyle, ile mógł, pomijając wszelkie szczegóły.

– Wiesz, jak on działa – mruknęła. – Zawsze zmierza po trupach do zwycięstwa. Masz więc dwa wyjścia. Albo wrócić do Paryża i o wszystkim zapomnieć, albo jeszcze dziś jechać do Twerii, żeby się przekonać, czego ten stary piernik naprawdę od ciebie chce.

– Może wcale nie pragnę tego wiedzieć?

– Nie chrzań, Uzi. Za dobrze cię znam. Gdybym ci powiedziała, że nie chcę cię już nigdy widzieć, puściłbyś to mimo uszu. Ale jak tylko stary popatrzy na ciebie krzywo, od razu robisz w gacie.

– Mylisz się, Bella.

– W której sprawie?

– Pierwszej. Gdybyś mi powiedziała, że nie chcesz mnie więcej widzieć, odszedłbym z Biura i błagał cię, żebyś za mnie wyszła.

Pocałowała go i rzuciła:

– W takim razie nie chcę cię więcej widzieć.

Nawot uśmiechnął się i zamknął oczy.

– Mój Boże, ale z ciebie kłamczuch, Uzi – dodała.

– Czy jest w Cezarei hinduska restauracja?

– Jest, całkiem niezła. I to nawet niedaleko.

– Podają tam kurczaka tandori?

– Jakbyś pytał, czy we włoskiej restauracji podają spaghetti. – Ubieraj się. Wychodzimy.

– Daj spokój. Sama przygotuję coś do jedzenia. Nie chce mi się wychodzić z domu.

Ale Nawot już wciągał spodnie.

– Ubieraj się. Mam ochotę na kurczaka tandori.

Przez następne trzy doby Ari Szamron zachowywał się jak człowiek, który czuje w powietrzu dym, ale nie może zlokalizować źródła ognia. Już sama plotka o jego pojawieniu się była w stanie opróżnić pokój równie skutecznie, co granat odłamkowy rzucony po dywanie. Miotał się po wszystkich korytarzach biurowca przy bulwarze Króla Saula, wpadał bez zapowiedzi na różne odprawy i wciąż domagał się zdwojenia wysiłków. Gdzie ostatnio widziano Tarika? Co się stało z resztą paryskiej grupy zamachowców? Nie przechwycono ostatnio jakiejś ciekawej wiadomości? Czy członkowie organizacji utrzymywali ze sobą łączność? Planowali następną operację? Stary dostaje szału, stwierdził Lew w rozmowie z Mordechajem podczas spóźnionego obiadu w kantynie. Ogarnia go żądza krwi. Najlepiej byłoby go odizolować od zdrowych, wysłać gdzieś na pustynię i niech sobie wyje do księżyca, dopóki nie oprzytomnieje.

Drugi przełom w sprawie nastąpił dwadzieścia cztery godziny po dostarczeniu przez Nawota kasety wideo. Odkrycia dokonał mały Szymon z działu analiz. Wpadł do gabinetu Szamrona – boso, w samym podkoszulku – ściskając w dłoniach teczkę z aktami.

– To Mohammed Azziz, szefie. Wywodzi się z Frontu Ludowego, ale po przyłączeniu się kierownictwa Frontu do negocjacji pokojowych wstąpił do organizacji Tarika.

– I co zrobił ten Mohammed Azziz? – zainteresował się Szamron, zerkając ciekawie na Szymona zza kłębów dymu.

– Pełnił funkcję kelnera w Musee d’Orsay. Poprosiłem technika z laboratorium fotograficznego, żeby obrobił cyfrowo klatkę z zapisu wideo. Później porównałem zdjęcie z naszą bazą danych. Nie ma żadnych wątpliwości. Kelner z aparatem komórkowym to Mohammed Azziz.

– Jesteś pewien?

– Całkowicie, szefie.

– I na pewno Azziz pracuje teraz dla Tarika?

– Dałbym sobie głowę uciąć.

– Uważaj z takimi deklaracjami, Szymon.

Analityk zostawił teczkę i wyszedł. Szamron miał wreszcie to, czego szukał: niezbity dowód, że zamach w Paryżu został zorganizowany przez Tarika. Jeszcze tego samego wieczoru w jego gabinecie zjawił się rozgorączkowany Jossi.

– Słyszałem właśnie bardzo interesującą wiadomość, szefie.

– Jaką?

– Nasz przyjaciel ze służby greckiej wysłał niedawno ciekawy meldunek do centrali w Atenach. Pewien Palestyńczyk, niejaki Ahmed Natour, został kilka dni temu zamordowany na wyspie Samos. Znaleziono go w pustej willi z dwiema kulami w głowie.

– Kim był Ahmed Natour?

– Jeszcze nie wiemy. Szymon przetrząsa archiwum.

– A w czyjej willi go znaleziono?

– To jest właśnie najciekawsze, szefie. Dom wynajął Anglik, Patrick Reynolds. Grecka policja próbuje go odnaleźć.

– I co?

– Pod adresem zapisanym w umowie najmu nie mieszka żaden Patrick Reynolds. Nie ma też nikogo takiego pod podanym numerem telefonu. Z tego, co na razie zdołały ustalić władze greckie i brytyjskie, tenże Patrick Reynolds w ogóle nie istnieje.

Stary szykował się do wyjazdu, Rami nie miał co do tego wątpliwości.