Czarna wdowa - Daniel Silva - ebook + książka

Czarna wdowa ebook

Daniel Silva

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Potężna siła eksplozji wyrwała na paryskiej rue de Rosiers krater głębokości sześciu metrów. W całej dzielnicy pękły gazociągi, wagony rozpędzonego metra wykoleiły się tuż przed stacją. Zamach był wymierzony w uczestników międzynarodowej konferencji, ale zginęli też  przypadkowi przechodnie. Życie w mieście zamarło na wiele godzin. Komórka ISIS, dowodzona przez Saladyna, zapowiada kolejne zamachy. Nikt nie wie, kim naprawdę jest Saladyn ani skąd pochodzi. Werbuje ochotników przez strony internetowe, na które nie udało się włamać żadnemu wywiadowi.Francuskie służby proszą o pomoc Gabriela Allona, agenta, który od wielu lat tropi terrorystów na wszystkich kontynentach. Gabriel postanawia umieścić w otoczeniu wroga wtyczkę. Wybiera do współpracy kobietę, która nie ma pojęcia o pracy wywiadowczej. Może właśnie dlatego będzie bardziej wiarygodna, ale możliwe też, że tym razem Gabriel popełnił błąd, za który wszyscy drogo zapłacimy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 545

Oceny
4,3 (117 ocen)
57
42
16
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bart_book

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze Daniel Silva wciąga i w napięciu trzyma przez kolejne kartki... uwielbiam tego autora!
00
kama2015

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa akcja. Polecam!!!
00

Popularność




Daniel Silva

Czarna wdowa

Tłumaczenie:

Czarne flagi nadciągną ze Wschodu na ramionach mocarnych mężów, długowłosych i długobrodych. A imiona swe wezmą od rodzimych miast.

hadis

Dajcie mi jakąkolwiek dziewczynkę w okresie największej chłonności, a jest moja do końca życia.

Muriel Spark „Pełnia życia panny Brodie”, przeł. Zofia Uhrynowska, PIW 1972

Część pierwsza

RUE DES ROSIERS

1

Marais, Paryż

To Tuluza przyczyniła się do jej zguby. Tego wieczoru Hannah Weinberg zadzwoniła do Alaina Lamberta z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, mówiąc, że tym razem naprawdę trzeba coś zrobić. Alain obiecał, że niezwłocznie podejmie działania, co zabrzmiało jak wykręt urzędnika, który w rzeczywistości nie zamierza robić nic. Nazajutrz rano w miejscu napaści zjawił się sam minister i wygłosił ogólnikowy apel, wzywając do „dialogu i porozumienia”. Rodzicom trzech ofiar miał do zaofiarowania jedynie wyrazy współczucia.

– Dołożymy wszelkich starań, by położyć kres podobnym incydentom – zapewnił przed pospiesznym powrotem do Paryża. – To nasz obowiązek.

Ofiarą ataku padły żydowskie dzieci – dwaj dwunastoletni chłopcy i dziewczynka – choć w pierwszych doniesieniach media nie wspomniały o ich pochodzeniu. Nie pofatygowały się również, by wskazać na muzułmańską tożsamość sześciu napastników. Ograniczyły się do stwierdzenia, że są to młodzi ludzie z przedmieścia, banlieu leżącego na wschód od centrum miasta. Opis wydarzeń był też niedokładny, by nie powiedzieć mylący. Wedle francuskiego radia przed wejściem do piekarni wybuchła kłótnia. Trzy osoby zostały ranne, jedna poważnie. Policja wszczęła śledztwo, ale nikogo nie aresztowano.

W rzeczywistości nie była to kłótnia, lecz zręcznie przygotowana zasadzka, a grupa napastników nie składała się z nieletnich. Tworzyli ją ponaddwudziestoletni mężczyźni, którzy wybrali się do centrum Tuluzy, by atakować Żydów. To, że ofiarą padły dzieci, nie miało dla nich znaczenia. Dwóch chłopców skopali, opluli i pobili do krwi. Rzuconej na chodnik dziewczynce pocięli twarz nożem. Przed ucieczką odwrócili się do osłupiałych przechodniów, skandując po arabsku: „Chajbar, Chajbar, ja-Jahud!”[1]. Świadkowie zajścia nie mieli pojęcia, że napastnicy odwołują się do wydarzenia z siódmego wieku, kiedy to muzułmanie dokonali rzezi mieszkańców żydowskiej oazy Chajbar w pobliżu świętego miasta Medyny. Przekaz był nader czytelny. Członkowie bandy zapowiadali, że armia Mahometa gotuje się do ataku na Żydów zamieszkujących Francję.

Napad w Tuluzie nie był niestety wydarzeniem bezprecedensowym i zaskakującym. Od czasów Holokaustu Francja nie pamiętała podobnej eskalacji przemocy wobec Żydów. W synagogach podkładano bomby, bezczeszczono cmentarze, rabowano sklepy i demolowano domy, a mury żydowskich osiedli pokrywano graffiti z pogróżkami. Łącznie odnotowano ponad cztery tysiące antyżydowskich ataków w ciągu zaledwie roku. Każdy z nich opisano i starannie zbadano, a dokonał tego Ośrodek Studiów nad Antysemityzmem we Francji pod kierownictwem Hannah.

Ośrodek imienia jej dziadka ze strony ojca, Izaaka Weinberga, został otwarty przed dziesięcioma laty pod ścisłą ochroną służb bezpieczeństwa. Obecnie był najbardziej prestiżową instytucją tego typu we Francji, zaś Hannah Weinberg uchodziła za nadzwyczaj rzetelnego kronikarza nowej fali budzącego się w kraju antysemityzmu. Zdaniem jej zwolenników była „strażnikiem pamięci”, osobą niezłomnie walczącą o to, by Francja zapewniła bezpieczeństwo zagrożonej mniejszości swych żydowskich obywateli. Opinie jej przeciwników brzmiały znacznie mniej pochlebnie, toteż Hannah od dawna już nie czytała komentarzy zamieszczanych na jej temat w prasie i w internecie.

Centrum Weinberga mieściło się przy ulicy des Rosiers, największej w przeważająco żydowskiej dzielnicy miasta. Hannah mieszkała tuż za rogiem, przy rue Pavée. Na liście lokatorów przy numerze jej mieszkania widniało jednak: „Mme Bertrand”. Był to zabieg podjęty przez nią w celu zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Mieszkała sama wśród pamiątek po trzech pokoleniach rodziny, w tym skromnej kolekcji obrazów oraz kilkuset par staroświeckich okularów, które stanowiły jej sekretną namiętność. W wieku pięćdziesięciu pięciu lat była niezamężna i bezdzietna. Od czasu do czasu, gdy pozwalała jej na to praca, miewała kochanków. Alain Lambert, jej kontakt w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, był miłą formą relaksu w szczególnie trudnym okresie antyżydowskich incydentów. Po wizycie swego szefa w Tuluzie późnym wieczorem zadzwonił na jej domowy telefon.

– Tak skończyły się zdecydowane działania – skomentowała cierpko. – Powinien się wstydzić.

– Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy.

– Wasze wszystko to mniej niż nic.

– W dzisiejszych czasach lepiej nie dolewać oliwy do ognia.

– To samo mówili latem czterdziestego drugiego roku.

– Nie dajmy się ponieść emocjom.

– Zmuszacie mnie do wydania oświadczenia, Alain.

– Postaraj się ostrożnie dobierać słowa. Tylko my was od nich oddzielamy.

Hannah odłożyła słuchawkę, a potem wysunęła górną szufladę biurka i wyjęła z niej klucz. Otwierał drzwi w głębi korytarza, gdzie znajdował się pokój dziecinny – jej dawny pokój, w którym czas się zatrzymał. Łóżko z baldachimem przykryte koronkową narzutą, półki pełne zabawek i pluszowych zwierzątek, wyblakła podobizna uwielbianego ongiś amerykańskiego aktora. A nad prowincjonalną francuską komódką pogrążony w mroku obraz Vincenta van Gogha „Marguerite Gachet przy toaletce”. Przesunęła palcem po śladach pędzla, myśląc o człowieku, który dokonał ostatniej i jedynej renowacji tego dzieła. Jak by się zachował w takiej sytuacji? Nie, pomyślała z uśmiechem. To na nic.

Położyła się na swym dziecinnym łóżku i, o dziwo, zapadła w głęboki sen. A gdy się ocknęła, zaczęła układać plan.

* * *

Przez większą część kolejnego tygodnia Hannah i jej zespół pracowali w ścisłej konspiracji. Skutecznie wywierano naciski, dyskretnie pozyskiwano potencjalnych uczestników i sponsorów. Ale dwaj pewni dotąd ofiarodawcy zawiedli, podobnie jak minister spraw wewnętrznych, wychodząc z założenia, że nie należy jeter de l'huile sur le feu – dolewać oliwy do ognia. W tej sytuacji Hannah musiała sięgnąć do własnych zasobów. Było to możliwe, gdyż posiadała pokaźne środki, co oczywiście podsycało jeszcze niechęć wrogów. No i wreszcie pozostawała kwestia nazwy dla tej inicjatywy. Rachel Lévy z działu reklamy uważała, że należy unikać tonu konfrontacji, ale Hannah miała inne zdanie.

– Gdy płoną synagogi – oznajmiła – ostrożność jest luksusem, na który nas nie stać.

Chciała wszcząć głośny alarm, nawoływać do działania. Pospiesznie skreśliła kilka słów na kartce z notatnika i rzuciła ją na zagracone biurko Rachel.

– To powinno ich zachęcić.

Do tej pory żadna z osób odgrywających jakąkolwiek rolę nie zgłosiła chęci udziału w konferencji. Wyraził ją jedynie pewien nachalny amerykański bloger oraz komentator telewizji kablowej, który przyjąłby zaproszenie nawet na własny pogrzeb. Nagle jednak Arthur Goldman, wybitny historyk antysemityzmu z Cambridge, oświadczył, że gotów jest wybrać się do Paryża, oczywiście pod warunkiem, że Hannah zapewni mu dwudniowy pobyt w jego ulubionym apartamencie w hotelu Crillon.

Wykorzystując Goldmana na przynętę, w ślad za nim zdołała ściągnąć Maxwella Straussa z Yale, który nigdy nie pomijał okazji, by wystąpić tam, gdzie rywal. Dzięki temu szybko pojawili się inni. Zgłosił się dyrektor amerykańskiego Muzeum Pamięci Holokaustu, dwóch ważnych biografów Zagłady oraz ekspert z Yad Vashem. Wystosowano również zaproszenie do pewnej powieściopisarki, bardziej z racji jej ogromnej popularności niż wiedzy historycznej, a także do radykalnie prawicowego polityka francuskiego, który rzadko wyrażał się o kimkolwiek przychylnie. Nie pominięto przy tym muzułmańskich liderów duchowych i politycznych, ale żaden nie przyjął zaproszenia. Podobnie jak minister spraw wewnętrznych, o czym poinformował Hannah osobiście Alain Lambert.

– Czy naprawdę sądziłaś, że weźmie udział w konferencji o tak prowokacyjnym tytule?

– Boże broń, żeby twój szef kiedykolwiek zrobił coś podobnego.

– A co z waszym bezpieczeństwem?

– Zawsze sami musieliśmy się o nie troszczyć.

– Tylko nie bierz Izraelczyków, Hannah. To nie zapewni tej sprawie przychylnej atmosfery.

Nazajutrz Rachel Lévy wydała komunikat prasowy. Zaproszono na konferencję media, a niewielką liczbę miejsc przeznaczono dla publiczności. Kilka godzin później na ruchliwej ulicy w dzielnicy XX jakiś ortodoksyjny Żyd został zaatakowany i ciężko zraniony przez mężczyznę z siekierą. Napastnik przed ucieczką wymachiwał zakrwawionym narzędziem, wrzeszcząc:

– Chajbar, Chajbar, ja-Jahud!

Jak poinformowano, policja wszczęła w tej sprawie dochodzenie.

* * *

Zarówno z powodu pośpiechu, jak i ze względów bezpieczeństwa konferencja miała się odbyć zaledwie pięć dni po wydaniu ogłoszenia prasowego. Hannah do ostatniej chwili zwlekała z przygotowaniem mowy wstępnej. Wieczorem przed otwarciem spotkania, siedząc sama w domowej bibliotece, gniewnie zapełniała piórem żółte kartki biurowego notesu. Uznała to za odpowiednie miejsce dla tej pracy. Biblioteka należała kiedyś do jej dziadka Izaaka. Urodzony w Polsce na Lubelszczyźnie wyjechał do Paryża w 1936 roku, cztery lata przed wkroczeniem tam wojsk Wehrmachtu. Rankiem 16 lipca 1942 roku, w dniu zwanym później Jeudi Noir, Czarnym Czwartkiem, funkcjonariusze francuskiej policji wyposażeni w pliki błękitnych kart deportacyjnych aresztowali Izaaka Weinberga wraz z żoną, a także blisko trzynaście tysięcy Żydów obcego obywatelstwa. Nim rozległo się złowieszcze pukanie do drzwi, Izaak zdążył ukryć swego jedynego syna, chłopca o imieniu Marc, oraz obraz van Gogha. Marc Weinberg przeżył wojnę w ukryciu i w 1952 roku zdołał odzyskać mieszkanie na rue Pavée zasiedlone po Czarnym Czwartku przez rodzinę francuską. Obraz, co graniczyło wręcz z cudem, znajdował się tam, gdzie schował go Izaak, a mianowicie pod deskami podłogi w miejscu, gdzie stało biurko, przy którym siedziała teraz Hannah.

Trzy tygodnie od dnia aresztowania Izaak Weinberg wraz z żoną zostali deportowani do Auschwitz i tuż po przybyciu do obozu zgładzeni w komorze gazowej. Byli zaledwie dwojgiem spośród siedemdziesięciu pięciu tysięcy Żydów wywiezionych z Francji i zamordowanych w niemieckich obozach śmierci. Ich zagłada pozostawiła nieusuwalny ślad hańby na kartach francuskiej historii. Czy może się to powtórzyć? Czy nadszedł czas, by czterysta siedemdziesiąt pięć tysięcy Żydów zamieszkujących Francję, trzecia największa żydowska społeczność na świecie, kolejny raz musiała gotować się do ucieczki?

Takie pytanie Hannah zawarła w tytule konferencji. Wielu członków jej społeczności opuściło już Francję. W ubiegłym roku piętnaście tysięcy emigrowało do Izraela i co dzień wyjeżdżali następni. Ona jednak nie zamierzała do nich dołączyć. Niezrażona przejawami wrogości uważała się przede wszystkim za Francuzkę, a dopiero potem za Żydówkę. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłaby mieszkać gdzie indziej niż w dzielnicy IV. Niemniej uważała za swój obowiązek ostrzec współbraci przed nadciągającym sztormem. Nie było to jeszcze śmiertelne zagrożenie, ale gdy płonie dom, pisała, należy szukać najbliższego wyjścia.

Skończyła przed północą. Po przeczytaniu brudnopisu uznała jednak, że ton wypowiedzi jest zbyt ostry, a nawet gniewny. Złagodziła nieco agresywną formę, wzbogacając zarazem tekst o pewne przygnębiające dane statystyczne na poparcie swoich racji. W końcu przepisała wszystko na laptopie, wydrukowała i około drugiej w nocy zdołała zasnąć. Budzik zbudził ją o siódmej rano. Pijąc duży kubek kawy z mlekiem, powlokła się pod prysznic. Potem w płaszczu kąpielowym usiadła przed toaletką, przypatrując się w lustrze swojej twarzy. Kiedyś ojciec w chwili brutalnej szczerości stwierdził, że wprawdzie Bóg szczodrze obdarzył jego jedynaczkę rozumem, to niestety poskąpił jej urody. Miała ciemne kręcone włosy z nitkami siwizny, której nie zamierzała ukrywać, wydatny orli nos i brązowe, szeroko rozstawione oczy. Nie była to twarz piękna, ale nikt nie mógłby przypisać jej tępoty. Pomyślała, że w takiej chwili jak ta jej wygląd stanowi atut.

Lekko się upudrowała, by ukryć cienie pod oczami, i uczesała się staranniej niż zwykle. Szybko włożyła ciemną wełnianą spódnicę, sweter, ciemne pończochy i pantofle na płaskim obcasie. Potem ruszyła schodami na dół, przecięła wewnętrzne podwórze, lekko uchyliła główne drzwi budynku i wyjrzała na ulicę. Było kilka minut po ósmej. Paryżanie i turyści spiesznie przesuwali się chodnikiem pod szarym wczesnowiosennym niebem. Wyglądało na to, że nikt nie czyha na pięćdziesięciokilkuletnią kobietę o inteligentnej twarzy, która wychodziła z budynku numer dwadzieścia cztery.

Ruszyła więc przed siebie, minęła rzędy eleganckich butików z odzieżą i weszła w rue des Rosiers. Przez pierwszych kilka kroków sprawiała ona wrażenie zwykłej paryskiej ulicy w jednej z lepszych dzielnic miasta. Wkrótce jednak, gdy ukazały się koszerna pizzeria oraz kilka stoisk z falafelami, nad którymi widniały hebrajskie napisy, ujawnił się jej prawdziwy charakter.

Hannah wyobraziła sobie, jak wyglądał tu poranek Jeudi Noir. Bezradny tłum zatrzymanych, którzy stłoczeni w otwartych ciężarówkach kurczowo przyciskali do siebie jedyną walizkę, do której dano im prawo. Sąsiedzi w otwartych oknach, jedni milczący i zawstydzeni, inni niekryjący radości z nieszczęścia znienawidzonej mniejszości. Nie mogła się uwolnić od tego obrazu – wciąż widziała paryżan, którzy z radością żegnali Żydów skazanych na śmierć, gdy szła w rozproszonym świetle poranka, rytmicznie stukając obcasami w płyty chodnika.

Centrum Weinberga znajdowało się w cichym miejscu przy końcu ulicy, w trzypiętrowym budynku, gdzie przed wojną mieściła się redakcja gazety wychodzącej w jidysz oraz fabryka płaszczy. Przed drzwiami tłoczyły się dziesiątki osób, a dwaj ochroniarze w ciemnych garniturach, młodzi mężczyźni niewiele po dwudziestce, starannie sprawdzali każdego, kto chciał wejść do środka. Hannah przemknęła obok i ruszyła na górę do sali recepcyjnej dla VIP-ów.

Arthur Goldman i Max Strauss przyglądali się sobie czujnie z przeciwległych krańców pomieszczenia, sącząc z filiżanek słabą kawę américain. Słynna powieściopisarka poważnie rozmawiała z jednym z pamiętnikarzy, a szef Muzeum Holokaustu wymieniał uwagi ze swym starym znajomym z Yad Vashem. Jedynie nachalny amerykański komentator nie znalazł partnera do rozmowy. Nakładał sobie na talerz stertę brioszek i croissantów, jakby od wielu dni nie widział jedzenia.

– Nie denerwuj się – rzuciła Hannah z uśmiechem. – Zamierzamy zrobić przerwę na lunch.

Porozmawiała przez chwilę z każdym z uczestników panelu dyskusyjnego, po czym skierowała się przez hol do swego gabinetu. W samotności ponownie zaczęła czytać uwagi wstępne, aż w końcu Rachel Lévy wsunęła głowę w drzwi, wymownie wskazując na zegarek.

– Jest dużo osób? – spytała Hannah.

– Więcej niż możemy zmieścić.

– A media?

– Są wszystkie, w tym „New York Times” i BBC.

W tym momencie rozległ się sygnał komórki. Wiadomość od Alaina Lamberta z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Czytając, Hannah zmarszczyła brwi.

– O co chodzi? – spytała Rachel.

– Och, cały Alain. – Hannah odłożyła telefon na biurko, zebrała kartki i ruszyła do wyjścia. Rachel czekała, aż zamkną się za nią drzwi, po czym podniosła komórkę i wpisała dobrze jej znane hasło. Wiadomość od Alaina składała się czterech słów.

„Bądź ostrożna, moja droga…”

* * *

Centrum Weinberga miało trochę za mało przestrzeni na prawdziwą salę audytoryjną, ale pokój na najwyższym piętrze był jednym z najpiękniejszych w Marais. Z olbrzymich okien roztaczał się wspaniały widok na dachy Paryża i Sekwanę, a na ścianach wisiały duże czarno-białe fotografie upamiętniające życie, które kwitło w tej dzielnicy, nim nadszedł Jeudi Noir. Wszyscy zatrzymani w kadrze fotografa zginęli w czasie Zagłady, wśród nich Izaak Weinberg, uwieczniony na tle swej biblioteki trzy miesiące przed tragicznym końcem.

Przechodząc obok podobizny dziadka, Hannah przesunęła palcem wskazującym po powierzchni zdjęcia, tak jak muskała ślady pędzla na obrazie van Gogha. Jedynie ona znała tajemny związek między obrazem, swoim dziadkiem i ośrodkiem jego imienia. Nie, uświadomiła sobie nagle. To nieprawda. Znał go również konserwator dzieła.

Długi prostokątny stół ustawiono na podium przed oknami, a na podłodze niżej dwieście krzeseł w żołnierskim szyku. Wszystkie były zajęte, a pod ścianami tłoczyło się jeszcze ze sto osób.

Hannah zajęła miejsce, rozdzielając Goldmana i Straussa. Czekała teraz, aż na prośbę Rachel obecni przyciszą telefony komórkowe. Gdy w końcu mogła już mówić, włączyła mikrofon i spojrzała na pierwszą linijkę tekstu.

– To narodowa tragedia, że podobna konferencja ma rację bytu… – Wtem na ulicy w dole rozległ się jakiś hałas, jakby trzask odpalonej petardy, i niemal jednocześnie głos mężczyzny wołający po arabsku:

– Chajbar, Chajbar, ja-Jahud!

Zeszła z podium i podbiegła do wysokich okien.

– O Boże! – wyszeptała.

Odwracając się, krzyknęła do dyskutantów przy stole, by odsunęli się od okien, ale jej słowa pochłonął huk wybuchu. Pokój w jednej chwili przemienił się w tornado wirujących odłamków szkła, cegieł, zdruzgotanych krzeseł, strzępów odzieży i ludzkich członków. Hannah czuła, że leci do przodu, choć nie wiedziała, czy wznosi się, czy opada. W pewnej chwili zdawało jej się, że widzi Rachel Lévy wirującą w powietrzu jak primabalerina. A potem Rachel zniknęła podobnie jak wszystko inne.

W końcu Hannah znieruchomiała. Leżała na plecach, a może na boku. Może na ulicy, a może w grobowcu z cegieł i betonu. Osaczała ją straszliwa cisza. Dławił dym i pył. Chciała strzepnąć piach z oczu, ale prawa ręka odmówiła jej posłuszeństwa. Wtedy uświadomiła sobie, że nie ma prawej ręki. A także, jak się zdawało, prawej nogi. Lekko obróciła głowę i zobaczyła, że obok leży jakiś mężczyzna.

– Profesorze Strauss, czy to pan?

Ale on nie odpowiadał. Był martwy. Wkrótce, pomyślała, ja też będę martwa.

Nagle poczuła, że ogarnia ją straszliwy chłód. Sądziła, że z upływu krwi. A może sprawił to wiatr, który na chwilę zdmuchnął czarny dym znad jej twarzy. Zdała sobie wtedy sprawę, że zarówno ona, jak i mężczyzna, który mógł być profesorem Straussem, leżą w gruzowisku na ulicy des Rosiers i że nad nimi stoi czarno odziana postać z lufą automatu skierowaną w dół. Balaklawa zakrywała jej twarz, lecz nie oczy. Zjawiskowo piękne, lśniły miedzią i brązem niczym dwa kalejdoskopy.

– Proszę – powiedziała cicho, ale oczy pod maską gwałtownie zapłonęły.

Oślepiło ją białe światło i nagle znów szła przez hol, odzyskawszy rękę i nogę. Przekroczyła próg swej dawnej sypialni i zaczęła w ciemności szukać van Gogha. Ale obraz gdzieś zniknął. A po chwili zniknęła i ona.

2

Rue de Grenelle, Paryż

Władze francuskie poinformowały z czasem, że bomba miała pół tony. Ukryta w białej dostawczej furgonetce renault trafic została zdetonowana – wedle nagrań z kamer rozmieszczonych wzdłuż ulicy – dokładnie o dziesiątej, z chwilą rozpoczęcia konferencji w Centrum Weinberga. Zamachowcy wykazali się wzorową punktualnością.

Wedle fachowych ocen ładunek był zbyt duży jak na tak skromny cel. Eksperci francuscy uznali, że dwieście kilogramów trotylu wystarczyłoby aż nadto, by zrównać z ziemią centrum i zabić lub ranić wszystkich tam obecnych. Bomba o wadze pięciuset kilogramów zniszczyła domy i wybiła okna przy całej rue des Rosiers.

W Paryżu po raz pierwszy od niepamiętnych czasów odnotowano wstrząsy o sile dorównującej trzęsieniu ziemi. Fala wybuchu była tak gwałtowna, że uszkodziła podziemną infrastrukturę. W całej dzielnicy pękły gazociągi i wodociągi, a wagony rozpędzonego metra wykoleiły się tuż przed stacją Hôtel de Ville. Ponad dwustu pasażerów odniosło obrażenia, w tym wiele poważnych. Paryska policja początkowo sądziła, że w metrze również podłożono bombę, w związku z czym zarządzono ewakuację na wszystkich liniach. Życie w mieście zamarło. Dla zamachowców był to nieoczekiwany dar losu.

Potężna siła eksplozji wyrwała na rue des Rosiers krater głębokości sześciu metrów. Z furgonetki renault trafic nie pozostało nic oprócz lewych tylnych drzwi, które, o dziwo, wypłynęły w całości na falach Sekwany w pobliżu Notre-Dame, blisko kilometr od miejsca postoju samochodu. Z czasem śledczy ustalili, że pojazd skradziono w Vaulx-en-Velin, ponurym przedmieściu Lyonu zamieszkanym głównie przez ludność muzułmańską. W przededniu zamachu przewiózł go do Paryża kierowca, którego tożsamości nigdy nie ustalono i który pozostawił wóz na bulwarze Saint-Germain przed sklepem z wyposażeniem kuchni i łazienek.

Stał tam do ósmej dziesięć następnego ranka, kiedy to wsiadł do niego inny mężczyzna – gładko ogolony, około metra siedemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu, w czapce z daszkiem i ciemnych okularach. Jeździł centralnymi ulicami Paryża, zdawałoby się bez celu, aż do dziewiątej dwadzieścia, kiedy przed Gare du Nord dosiadł się do niego wspólnik. Początkowo francuska policja i służby wywiadowcze działały w przeświadczeniu, że drugim zamachowcem był również mężczyzna. Jednak później, po przeanalizowaniu wszystkich nagrań wideo, stwierdzono bez wątpienia, że to kobieta.

Zanim renault dotarł do Marais, kierowca i pasażer nałożyli na twarze kominiarki. A gdy wysiedli z pojazdu przed Centrum Wein berga, byli uzbrojeni w kałasznikowy, pistolety i granaty. Dwaj pracownicy ochrony Centrum zginęli na miejscu, podobnie jak cztery inne osoby stojące przed budynkiem. Przechodnie, którzy próbowali interweniować, również zostali bezlitośnie zamordowani. Pozostali świadkowie wydarzeń obecni na tej wąskiej ulicy rozsądnie wybrali ucieczkę.

Strzały przed Centrum ucichły trzydzieści sekund przed wybiciem godziny dziesiątej, a dwaj zamaskowani zamachowcy spokojnie ruszyli na zachód, kierując się rue des Rosiers w stronę Vieille-du-Temple. Tam weszli do popularnej piekarni, gdzie ośmiu klientów karnie czekało w kolejce. Wszyscy zostali zabici, podobnie jak kobieta za ladą, która błagała o życie, nim dobiła ją seria z automatu.

Dokładnie w chwili, gdy padała na ziemię, nastąpiła eksplozja bomby ukrytej w furgonetce. Siła podmuchu wyrwała okna piekarni, lecz poza tym budynek nie ucierpiał. Zamachowcy nie zbiegli jednak z miejsca masakry, lecz wrócili na rue des Rosiers, gdzie jedyna ocalała kamera zarejestrowała, jak metodycznie przeszukiwali rumowisko, dobijając rannych i konających. Wśród nich znajdowała się również Hannah Weinberg, do której oddano dwa strzały, mimo że nie miała szans na przeżycie. Okrucieństwu terrorystów towarzyszyła niewątpliwa kompetencja. Nagranie ukazało, jak kobieta spokojnie usuwa nabój zaklinowany w lufie kałasznikowa, po czym dobija ciężko rannego mężczyznę, który chwilę wcześniej był na ostatnim piętrze budynku centrum.

Po ataku dzielnicę Marais na kilka godzin otoczył kordon policji. Wstęp miały wyłącznie służby ratownicze oraz śledczy. Późnym popołudniem, gdy ugaszono resztki pożaru i sprawdzono teren pod kątem dalszych zagrożeń bombowych, na miejsce tragedii przybył prezydent Francji. Po oględzinach skutków zamachu nazwał go „Holokaustem w sercu Paryża”. Ta opinia nie spotkała się z życzliwą reakcją niektórych nieprzyjaznych banlieues. W jednym z nich wybuchła nawet spontaniczna radość na wieść o masakrze, czemu zresztą policja szybko położyła kres. Większość prasy zlekceważyła jednak ten incydent, a pewien wyższy funkcjonariusz policji nazwał go „kłopotliwym zakłóceniem” bieżącego zadania, które skupiało się na pościgu za sprawcami zamachu.

Ich ucieczka z Marais, podobnie jak wszystkie szczegóły operacji, została starannie zaplanowana. Na pobliskiej ulicy czekał motocykl peugeot satelis, a w nim dwa czarne kaski. Zabójcy niezauważeni ruszyli na północ pod prąd strumienia ambulansów i wozów policyjnych. Mężczyzna prowadził, kobieta obejmowała go w pasie. Kamera drogowa zarejestrowała ich po raz ostatni w pobliżu wioski Villeron w departamencie Val-d'Oise. Nim wybiło południe, stali się celem największego pościgu w historii Francji.

Państwowa policja i żandarmeria organizowały blokady dróg, sprawdzały dokumenty, przeszukiwały magazyny z wybitymi oknami i podejrzane rudery z uszkodzonymi kłódkami. Tymczasem w pewnym pięknym starym budynku przy rue de Grenelle zespół złożony z osiemdziesięciu czterech mężczyzn i kobiet prowadził poszukiwania zupełnie innego rodzaju. Znani wyłącznie pod nazwą Grupa Alfa w rzeczywistości działali w ramach tajnej agencji wywiadowczej DGSI – francuskich służb bezpieczeństwa wewnętrznego. Mówiono, że grupa powstała sześć lat wcześniej, po samobójczym zamachu bombowym dokonanym przez dżihadystów przed znaną restauracją przy avenue Champs-Élysées. Specjalizowała się w rozpracowywaniu struktur rosnącego w siłę podziemia dżihadystycznego we Francji i miała prawo stosowania „aktywnych środków” w celu eliminacji potencjalnych islamskich terrorystów, nim ci zdołają podjąć jakiekolwiek działania przeciw Republice lub jej obywatelom. Mówiono, że Paul Rousseau, szef grupy, opracował strategie większej liczby zamachów bombowych niż Osama bin Laden. On sam jednak, nie kwestionując zresztą tych pogłosek, szybko dodawał, że żadna z jego bomb dotąd nie wybuchła. Członkowie Grupy Alfa mistrzowsko opanowali sztukę uników i podstępów, a Paul Rousseau był ich bezspornym przywódcą i gwiazdą przewodnią.

W swych tweedowych marynarkach, z potarganymi siwiejącymi włosami i nieodłączną fajką sprawiał bardziej wrażenie roztargnionego profesora niż bezwzględnego agenta tajnej policji. Nie bez powodu zresztą, gdyż to na uniwersytecie rozpoczął karierę i właśnie tam w chwilach zwątpienia pragnął powrócić. Był cenionym badaczem dziewiętnastowiecznej literatury francuskiej na paryskiej Sorbonie, gdy pewnego dnia jego przyjaciel z francuskiego wywiadu zaproponował mu pracę w DST – francuskiej agencji kontrwywiadu. Był rok 1983 i w kraju szerzyły się zamachy bombowe oraz zabójstwa dokonywane przez lewacką grupę terrorystyczną o nazwie Action directe. Rousseau dołączył do jednostki, której zadaniem była likwidacja tej grupy, i po serii błyskotliwych operacji wykonał powierzone mu zadanie.

Do roku 2004 działał w DST, zwalczając kolejne fale terroryzmu lewackiego i bliskowschodniego. Wtedy jednak po długiej walce z białaczką zmarła jego ukochana żona, Collette. Załamany jej śmiercią wrócił do swej skromnej willi w Luberon i rozpoczął pracę nad dawno planowaną wielotomową biografią Prousta. Ale potem nastąpił zamach na Champs-Élysées. Rousseau zgodził się odłożyć pióro i powrócić do walki, ale pod jednym warunkiem. Nie bawiła go obserwacja podejrzanych o terroryzm, podsłuchiwanie rozmów telefonicznych i lektura chorobliwych wynurzeń w internecie. Pragnął przejść do ofensywy. Jego zwierzchnik wyraził zgodę, podobnie jak minister spraw zagranicznych. I tak powstała Grupa Alfa. W ciągu sześciu lat istnienia udaremniła ponad tuzin groźnych zamachów na terenie Francji. Atak na Centrum Weinberga Rousseau odebrał nie jako porażkę wywiadu, lecz osobistą klęskę. Późnym popołudniem w dniu, gdy stolica Francji pogrążyła się w chaosie, zatelefonował do szefa DGSI, zgłaszając zamiar dymisji. Oczywiście zwierzchnik jej nie przyjął.

– Ale za karę – powiedział – znajdziesz potwora odpowiedzialnego za tę rzeź i podasz mi jego głowę na tacy.

Rousseau pominął milczeniem tę aluzję, gdyż nie zamierzał rywalizować z kreaturami, które bezwzględnie zwalczał. Wraz ze swym zespołem przystąpił do akcji z nie mniejszym zapałem niż fanatyzm religijny przeciwników. Grupa Alfa skupiała się na współpracy z ludźmi i również tą drogą zbierała teraz informacje. W kawiarenkach, na stacjach kolejowych i w bocznych uliczkach całego kraju jej członkowie spotykali się dyskretnie z informatorami – duchownymi, pracodawcami, ulicznymi cwaniakami, porządnymi obywatelami o umiarkowanych poglądach, a także z desperatami o pustym spojrzeniu, którzy znaleźli dom w globalnej wspólnocie radykalnego islamu.

Jedni współpracowali dla idei, drudzy dla pieniędzy, a jeszcze inni dlatego, że Rousseau i jego tajni agenci nie zostawili im wyboru. Nikt z nich jednak nie słyszał, by planowano ten zamach, nawet uliczni cwaniacy, którzy twierdzili, że wiedzą wszystko, zwłaszcza gdy w grę wchodzi forsa. Również nikt z Grupy Alfa nie zdołał zidentyfikować zamachowców. Być może były to samotne wilki, pozbawieni lidera dżihadyści, którzy zbudowali półtonową bombę tuż pod okiem wywiadu francuskiego, po czym sprawnie dostarczyli ją na miejsce przeznaczenia. To możliwe, myślał Rousseau, lecz mało prawdopodobne. Gdzieś musiał istnieć mózg tej operacji, człowiek, który opracował zamach, zwerbował wykonawców i zręcznie nimi sterował. To jego głowę Paul Rousseau miał dostarczyć szefowi.

Tak więc, gdy wszystkie francuskie służby bezpieczeństwa poszukiwały sprawców zamachu na Centrum Weinberga, wzrok Rousseau biegł znacznie dalej. Jak przystało na dobrego kapitana przy sztormowej fali, niezłomnie trwał na mostku, którym w tym wypadku był jego gabinet na czwartym piętrze.

Panowała tam atmosfera akademickiego nieładu, a w powietrzu unosił się słodkawy zapach tytoniowego dymu. Paul wydmuchiwał go z fajki, uparcie trwając w swym nałogu mimo licznych zakazów palenia w rządowych instytucjach. Pod kuloodpornymi oknami jego gabinetu, które zamontowano z inicjatywy szefa, znajdowało się skrzyżowanie rue de Grenelle i spokojnej małej rue Amélie. Budynek nie miał wejścia od ulicy, jedynie czarną bramę, która prowadziła na mały dziedziniec i parking. Dyskretna tabliczka informowała, że mieści się tam Towarzystwo Literatury Francuskiej, co wyraźnie wskazywało na wpływ Rousseau. Dla zachowania pozorów wydawał on cienki kwartalnik, który samodzielnie redagował. Wedle ostatnich szacunków miał dwunastu czytelników. Wszystkich dokładnie prześwietlono.

Natomiast wewnątrz budynku kamuflaż się kończył. Pomieszczenia przyziemia zajmował personel techniczny, parter obserwatorzy, a na pierwszym piętrze znajdowało się potężne archiwum Grupy Alfa, Rousseau wolał bowiem staromodne papierowe akta niż cyfrowe pliki. Piętro drugie i trzecie stanowiło terytorium agentów operacyjnych. Większość z nich przybywała do budynku i opuszczała go przez bramę przy rue de Grenelle, pieszo lub w rządowych samochodach. Niektórzy jednak wchodzili tajnym przejściem łączącym gmach ze znajdującym się w sąsiedztwie zaniedbanym sklepikiem ze starzyzną. Należał do pewnego starszego Francuza, który służył w tajnych służbach podczas wojny algierskiej. Paul Rousseau jako jedyny członek Grupy Alfa otrzymał prawo wglądu w przerażające akta sklepikarza.

Ktoś niewtajemniczony mógłby wziąć czwarte piętro za siedzibę prywatnego banku szwajcarskiego. W korytarzu o przyciemnionych światłach i surowym wystroju panowała cisza, tylko z otwartych drzwi gabinetu Paula Rousseau dobiegały dźwięki Chopina. Jego niezastąpiona sekretarka, żelazna madame Treville, siedziała przy starannie uporządkowanym biurku w przedpokoju, zaś na przeciwległym krańcu korytarza mieścił się gabinet zastępcy Rousseau, Christiana Boucharda. Bouchard uosabiał to, czego brakowało jego szefowi – młodość, sprawność i elegancję, a w dodatku był zabójczo przystojny. Ale nade wszystko cechowała go ambicja. Władze DGSI narzuciły go Paulowi, toteż powszechnie zakładano, że z czasem przejmie stery. Rousseau nie przepadał za nim, lecz nie była to zaciekła niechęć, gdyż Bouchard mimo oczywistych wad był dobrym fachowcem. A w dodatku człowiekiem bezwzględnym. Jeśli należało wykonać jakąś brudną urzędową robotę, nieodmiennie to on ją nadzorował.

Trzy dni po zamachu na Centrum Weinberga, gdy terroryści wciąż pozostawali na wolności, w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych odbyło się spotkanie szefów departamentów. Rousseau nienawidził takich zebrań, gdyż zawsze bez wyjątku przeradzały się one w polityczne rozgrywki, toteż wysłał w zastępstwie Boucharda. Dochodziła już ósma wieczór, gdy zastępca powrócił na rue Grenelle. Wszedł do gabinetu szefa i bez słowa położył mu na biurku dwie fotografie. Przedstawiały niespełna trzydziestoletnią kobietę o oliwkowej skórze, owalnej twarzy i oczach lśniących brązem i miedzią. Na pierwszym zdjęciu jej długie do ramion, zaczesane do tyłu włosy, odsłaniały nieskazitelne czoło. Na drugim okrywał je surowy dżihab z czarnego jedwabiu.

– Nazywają ją czarną wdową – rzekł Bouchard.

– Efektowne. – Rousseau, marszcząc brwi, podniósł drugą fotografię. Tę, na której kobieta miała tradycyjne nakrycie głowy.

– Jak się naprawdę nazywa? – spytał, patrząc w jej przepastne oczy.

– Safia Bourihane.

– Algierka?

– Z Aulnay-sous-Bois.

Aulnay-sous-Bois to przedmieście położone na północ od Paryża, enklawa przestępczości zrodzonej w tanich budynkach komunalnych zwanych HLM – lub habitation à loyer modéré – miejsce uchodzące za jedno z najbardziej niebezpiecznych w kraju. Policja rzadko się tam zapuszczała. Nawet Rousseau doradzał swym ulicznym operatorom, by pozyskiwali informacje z Aulnay na mniej niebezpiecznym gruncie.

– Ma dwadzieścia dziewięć lat i urodziła się we Francji – ciągnął Bouchard. – Jednak zawsze podaje się za muzułmankę, a dopiero potem za Francuzkę.

– Kto ją znalazł?

– Lucien.

Lucien Jacquard był szefem sekcji antyterrorystycznej DGSI i nominalnie zwierzchnikiem Grupy Alfa. W praktyce jednak Rousseau, pomijając go, składał raporty szefowi służb. By uniknąć potencjalnych konfliktów, informował wprawdzie Jacquarda o bieżących działaniach swej grupy, lecz zazdrośnie strzegł danych informatorów oraz operacyjnych metod jednostki. Grupa Alfa była państwem w państwie, niezależną formacją w łonie służb, którą Lucien Jacquard pragnął sobie podporządkować.

– Co on o niej wie? – Rousseau nadal wpatrywał się w oczy kobiety.

– Pojawiła się na jego radarze mniej więcej trzy lata temu.

– Z powodu?

– Swojego chłopaka.

Bouchard położył na biurku kolejną fotografię. Przedstawiała trzydziestolatka z krótko ostrzyżonymi włosami i rzadką brodą pobożnego muzułmanina.

– Algierczyk?

– Raczej Tunezyjczyk. Tym razem rodowity. Znał się na elektronice, a także na komputerach. Był jakiś czas w Iraku i Jemenie, nim wyjechał do Syrii.

– Al-Kaida?

– Nie. – Bouchard pokręcił głową. – ISIS.

Rousseau gwałtownie podniósł wzrok.

– Gdzie on teraz jest?

– Zapewne w raju.

– Co się stało?

– Zginął podczas nalotu koalicji.

– A kobieta?

– W zeszłym roku wyjechała do Syrii.

– Jak długo tam była?

– Co najmniej sześć miesięcy.

– Co robiła?

– Najwyraźniej uczyła się korzystać z broni.

– A po powrocie do Paryża?

– Lucien objął ją nadzorem. A potem… – Bouchard wzruszył ramionami.

– Odpuścił?

Bouchard skinął głową.

– Dlaczego?

– Z tych samych powodów co zawsze. Zbyt wiele obiektów, zbyt mało środków…

– Przecież była tykającą bombą.

– Lucien był innego zdania. Po powrocie do Francji zupełnie się zmieniła. Nie zadawała się ze znanymi radykałami, a jej działalność w internecie była nieszkodliwa. Przestała nawet chodzić w hidżabie.

– Na polecenie człowieka, który planował zamach. Była oczywistym elementem skomplikowanej siatki.

– Lucien uważa podobnie. Co więcej, sądzi, że kolejny atak jest tylko kwestią czasu.

– Jak minister przyjął te wiadomości?

– Polecił, aby Lucien przekazał wszystkie akta naszej jednostce.

Rousseau pozwolił sobie na krótki uśmiech satysfakcji.

– Chcę je mieć, Christianie, wszystkie. Zwłaszcza raporty obserwacyjne z okresu po jej powrocie z Syrii.

– Lucien obiecał przekazać nam materiały jutro z samego rana.

– Miło z jego strony.

Rousseau spojrzał na fotografię kobiety, którą nazywano la veuve noire. Czarna wdowa…

– Jak myślisz, gdzie ona jest?

– Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że już w Syrii razem ze wspólnikiem.

– Ciekawe, czemu nie chcieli zginąć dla sprawy. – Rousseau zebrał fotografie i oddał je zastępcy. – Są jeszcze jakieś wiadomości?

– Ciekawe odkrycie związane z tą Weinberg. Wygląda na to, że w jej kolekcji znajdował się zaginiony obraz Vincenta van Gogha.

– Naprawdę?

– I zgadnij, komu go zapisała.

Wyraz twarzy Rousseau wskazywał jednoznacznie, że nie jest skory do żartów, toteż Bouchard szybko wymienił nazwisko.

– Myślałem, że on nie żyje.

– Najwyraźniej niesłusznie.

– No to czemu nie był na pogrzebie?

– A skąd wiesz, że nie był?

– Czy to od nas wie o tym obrazie?

– Ministerstwo wolałoby zatrzymać go we Francji.

– Czyli odpowiedź brzmi „nie”?

Bouchard milczał.

– Ktoś powinien przypomnieć ministerstwu, że w zamachu na Centrum Weinberga zginęło czterech obywateli Państwa Izrael – mruknął Rousseau.

– Do czego zmierzasz?

– Przypuszczam, że on wkrótce się odezwie.

Bouchard wyszedł, zostawiając go samego. Rousseau wyłączył lampę na biurku i wcisnął „Play” w ustawionej na półkach aparaturze stereo. Po chwili rozległy się pierwsze dźwięki koncertu fortepianowego e-moll Chopina. Wzdłuż rue Grenelle sunął gęsty sznur pojazdów, a dalej na wschód, nad brzegami Sekwany, jaśniały światła wieży Eiffla. On jednak ich nie widział. W myślach podążał za młodym mężczyzną, który szybko przecinał dziedziniec z bronią w wyciągniętej ręce. Ten nieomylny zabójca i genialny mistyfikator był legendą. I zwalczał terroryzm dłużej niż sam Rousseau. Większym zaszczytem byłoby działać z nim niż przeciw niemu. Wkrótce, pomyślał z przekonaniem. Wkrótce…

3

Bejrut

Choć Paul Rousseau wtedy o tym nie wiedział, ziarno dla takiego przymierza już kiełkowało. Tego samego wieczoru, gdy wracał do swego smutnego pustego mieszkania przy rue Saint-Jacques, w dalekim Bejrucie przez nadbrzeżną promenadę Corniche mknął czarny niemiecki samochód imponującej wielkości. Z tyłu siedział wysoki szczupły mężczyzna o bladej bezkrwistej skórze i oczach przejrzystych jak lód. Jego twarz wyrażała bezgraniczne znudzenie, ale palce prawej ręki, lekko uderzając w oparcie, zdradzały rzeczywiste emocje.

Miał na sobie obcisłe dżinsy, ciemny wełniany pulower i skórzaną kurtkę. Pod nią, wsunięty za pas, tkwił belgijski pistolet, kaliber 9 mm, dostarczony przez kontakt z lotniska. W Libanie nie brakowało broni, lekkiej ani ciężkiej. W portfelu na piersi trzymał plik banknotów oraz wysłużony kanadyjski paszport na nazwisko David Rostov. Podobnie jak większość jego danych, również te w paszporcie były fałszywe. W istocie nazywał się Michaił Abramow i był pracownikiem tajnych służb wywiadowczych Państwa Izrael. Długa i celowo myląca nazwa tej organizacji miała niewiele wspólnego z jej rzeczywistą działalnością. Dlatego związani z nią ludzie, tacy jak Michaił, nazywali ją po prostu Biurem, nigdy inaczej.

Spojrzał w lusterko wsteczne, czekając, aż kierowca napotka jego wzrok. Samochód prowadził Sami Haddad, maronita, były członek chrześcijańskiej milicji libańskiej i wieloletni kontraktowy pracownik Biura. Miał łagodne dobrotliwe oczy księdza i żelazne dłonie zawodowego boksera. Urodził się na tyle dawno, by pamiętać jeszcze czasy, gdy Bejrut był Paryżem Bliskiego Wschodu, a także walczyć w wojnie domowej, która rozdarła Liban na strzępy. Nie było niczego, czego Sami Haddad nie wiedziałby o swym kraju i jego groźnej polityce, a także niczego, czego w pośpiechu nie umiałby wykorzystać – dotyczyło to zarówno broni, łodzi i samochodów, jak też narkotyków, a nawet kobiet. Zdarzyło się kiedyś, że w krótkim czasie dostarczył górskiego lwa, gdy Biuro próbowało zwerbować pewnego arabskiego księcia znad Zatoki Perskiej – alkoholika uwielbiającego drapieżne koty. Jego lojalność była niepodważalna. Podobnie jak instynkt, którym nieomylnie wyczuwał zagrożenia.

– Zrelaksuj się – rzekł Sami, widząc w lusterku wzrok Michaiła. – Nikt nas nie śledzi.

Michaił zerknął przez ramię na strumień pojazdów sunących wzdłuż Corniche. W każdym z nich mogła się ukrywać grupa zabójców lub porywaczy z Hezbollahu, a może członków którejś z ekstremalnych organizacji dżihadystycznych, wywodzących się z palestyńskich obozów dla uchodźców na południu. Al-Kaida wydawała się przy nich zaledwie starą niemodną grupą umiarkowanych muzułmanów.

Była to jego trzecia wizyta w Bejrucie w ciągu ostatniego roku. Do tej pory legitymował się tym samym paszportem i podobnie uzasadniał swój przyjazd. Nazywał się David Rostov, był wędrownym kupcem rosyjsko-kanadyjskiego pochodzenia, który nielegalnie kupował starożytne dzieła sztuki Bliskiego Wschodu, głównie dla europejskich klientów. Bejrut stanowił jeden z jego ulubionych terenów łowieckich, gdyż wszystko było tam możliwe. Kiedyś zaoferowano mu ponaddwumetrowy posąg rannej Amazonki z czasów rzymskich, zachowany w idealnym stanie. Koszt tego eksponatu wraz z transportem wyceniono na dwa miliony dolarów, ale przy niezliczonej ilości filiżanek słodkiej tureckiej kawy zdołał nakłonić sprzedawcę, wybitnego fachowca z szanowanej rodziny, by obniżył cenę o pół miliona. Potem odszedł, zapewniając sobie opinię zręcznego negocjatora i twardego klienta, co w mieście takim jak Bejrut było nader korzystne.

Sprawdził czas na swym samsungu. Sami Haddad to zauważył. Nic mu nigdy nie umknęło.

– O której cię oczekuje?

– O dziesiątej.

– Późno.

– Pieniądze nigdy nie śpią, Sami.

– Opowiedz mi o tym.

– Pojedziemy prosto do hotelu czy wolisz się przedtem przejechać?

– Jak chcesz.

– No to jedźmy do hotelu.

– Lepiej się przejedźmy.

– Nie ma problemu.

Haddad zjechał z Corniche w ulicę zabudowaną domami z francuskich czasów kolonialnych. Michaił dobrze je znał. Przed dwunastoma laty, służąc w Sajjeret Matkal, jednostce rozpoznawczej Sił Obronnych Izraela, zlikwidował terrorystę z Hezbollahu, gdy ten spał, ukrywając się w jednym z nich.

Przynależność do tej elitarnej jednostki była marzeniem każdego izraelskiego chłopca, a w przypadku przybysza z Moskwy stanowiła niebywałe osiągnięcie. Przybysz ten bowiem dzień w dzień musiał walczyć o przetrwanie, gdyż miał żydowskich przodków. Jego ojca, wybitnego radzieckiego naukowca, zamknięto w szpitalu dla psychicznie chorych, gdy podważył dogmat mądrości partii. Chłopiec przyjechał do Izraela w wieku szesnastu lat i w ciągu miesiąca nauczył się mówić po hebrajsku, a po roku wyzbył się do resztek rosyjskiego akcentu. Podobnie jak miliony przybyłych tu przed nim pionierów syjonizmu, którzy zbiegli do Palestyny z Europy Wschodniej przed prześladowaniami i pogromami – ludzkie wraki ocalone z końcem wojny z niemieckich obozów śmierci – odrzucił bagaż przeszłości i wszelką słabość. Stał się nowym człowiekiem, nowym Żydem. Izraelczykiem.

– Jest czysto – zapewnił Haddad.

– Więc na co czekasz? – spytał Michaił.

Krążąc bocznymi uliczkami, Sami wrócił na Corniche i skierował się w stronę przystani. Górowały nad nią lśniące stalą i szkłem bliźniacze wieże hotelu Four Seasons. Wjechał na podjazd i spojrzał w lusterko, czekając na polecenia.

– Zadzwoń do mnie, jak się pojawi – powiedział Michaił. – I daj znać, czy ma obstawę.

– Bez niej się nie rusza.

Michaił wziął z siedzenia aktówkę i niewielką torbę podróżną, po czym otworzył drzwi.

– Uważaj, jak wejdziesz do środka – poradził Sami. – Nie rozmawiaj z obcymi.

Michaił wysiadł, bezdźwięcznie pogwizdując, szybkim krokiem minął chłopców hotelowych i wszedł do holu. Ochroniarz w ciemnym garniturze spojrzał na niego podejrzliwie, ale pozwolił mu wejść, nie sprawdzając. Michaił przeszedł po grubym dywanie tłumiącym odgłos kroków i zatrzymał się przed imponującym kontuarem recepcji. Za nim, w padającym z góry stożkowym świetle, stała ładna czarnowłosa dwudziestopięciolatka. Wiedział, że jest Palestynką i że jej ojciec, dawny bojownik, zbiegł z Libanu z Arafatem w 1982 roku, zanim się urodziła. Kilka innych zatrudnionych w hotelu osób miało również kłopotliwe powiązania. Dwaj członkowie Hezbollahu byli zatrudnieni w kuchni, a w obsłudze pracowało kilku znanych dżihadystów. Michaił obliczył, że co najmniej dziesięć procent pracowników hotelu bez wahania by go zgładziło, gdyby odkryto, kim naprawdę jest.

Uśmiechnął się do kobiety w recepcji, a ta odpowiedziała chłodnym zawodowym uśmiechem.

– Dobry wieczór, panie Rostov. Miło znów pana widzieć. – Jej pomalowane paznokcie szybko uderzały w klawiaturę, podczas gdy czekał w dusznej woni przekwitłych kwiatów azalii. – Tylko na jedną noc?

– Niestety tak – odparł, znów się uśmiechając.

– Czy pomóc panu wnieść bagaż?

– Nie, poradzę sobie.

– Tym razem umieścimy pana na czternastym piętrze w pokoju de luxe z widokiem na morze. – Podała mu kopertkę z kluczami i wykonała gest w stronę wind jak stewardesa wskazująca wyjścia awaryjne. – Miłego pobytu.

Michaił ruszył z torbą i aktówką do wind, z których jedna czekała z otwartymi drzwiami. Wszedł do kabiny, zadowolony, że jest sam, i wcisnął przycisk czternastego piętra. Ale gdy drzwi się zamykały, jakaś ręka wsunęła się w szczelinę, a za nią wcisnął się mężczyzna. Był przysadzisty, nad brwią miał głęboką bliznę, a jego szczęka sprawiała wrażenie odpornej na ciosy. W szklanym odbiciu drzwi jego wzrok na chwilę skrzyżował się ze spojrzeniem Michaiła. Skinęli głowami, nie zamieniając słowa. Mężczyzna, jakby po namyśle, wcisnął przycisk dwudziestego piętra i zaczął skubać kciuk, gdy winda ruszyła.

Michaił udając, że czyta mejl w komórce, ukradkiem sfotografował topornego współpasażera. Idąc korytarzem do swego pokoju, wysłał zdjęcie na bulwar Króla Saula w Tel Awiwie, gdzie mieściła się anonimowa siedziba Biura. Rzuciwszy okiem na futrynę drzwi, nie dostrzegł prób włamania, toteż przesunął nad zamkiem klucz magnetyczny i przygotowany na atak, wszedł do pokoju.

Powitały go dźwięki Vivaldiego. Ulubiona muzyka przemytników broni, dilerów narkotyków i terrorystów z całego świata, pomyślał i wyłączył radio. Łóżko było przygotowane do snu, a na poduszce leżała czekoladka. Podszedł do okna i zobaczył dach samochodu Samiego Haddada parkującego przy Corniche. Dalej znajdowała się przystań, a za nią lśniła czarna toń Morza Śródziemnego. Gdzieś tam znajdowało się wyjście awaryjne. Tym razem nie otrzymałby zgody na wyjazd do Bejrutu, gdyby nie zapewniono mu morskiej drogi ewakuacji. Nowy szef, który wkrótce obejmował urząd, wiązał z nim plany. Tak przynajmniej mówiło się w Biurze, gdzie – jak na instytucję o tajnym charakterze – panowało niepoprawne plotkarstwo.

W tej samej chwili rozbłysł ekran komórki. Esemes z bulwaru Króla Saula informował, że komputery nie mogą zidentyfikować mężczyzny, który wsiadł z nim do windy. Ostrzegano Michaiła, by działał ostrożnie, choć nie bardzo wiedział, co mają na myśli. Opuścił roletę, zaciągnął zasłony i kolejno gasił lampy w pokoju, aż w końcu wokół niego zapadł całkowity mrok. Wtedy siadł w nogach łóżka, wpatrując się w wąski pasek światła u dołu drzwi, i czekał na telefon.

* * *

Nie dziwiło go, że informator się spóźniał. Przecież przypominał przy każdej okazji, jak wiele ma zajęć. Dlatego Michaił nie był zaniepokojony, że choć nadeszła dwudziesta druga, Sami Haddad wciąż się nie odzywa. W końcu jednak o dwudziestej drugiej piętnaście rozbłysł ekran komórki.

– Wchodzą do hotelu. On i dwaj kumple. Uzbrojeni.

Michaił przerwał rozmowę i jeszcze przez dziesięć minut siedział na łóżku. Potem z bronią w ręku ruszył do przedpokoju i przyłożył ucho do drzwi. Niczego nie słysząc, wsunął pistolet za pasek z tyłu spodni i wyszedł na korytarz, na którym nie było nikogo oprócz chłopaka z obsługi, bez wątpienia jednego z dżihadystów. Powyżej, w barze na dachu, siedziało towarzystwo to samo, co zawsze – bogaci Libańczycy, mieszkańcy Emiratów w białych fruwających kandurach, chińscy biznesmeni zaczerwienieni od alkoholu, handlarze narkotyków, dziwki, hazardziści, poszukiwacze przygód i zwykli głupcy. Morski wiatr rozwiewał włosy kobiet i marszczył powierzchnię basenu. Dudniąca muzyka, którą miksował zawodowy didżej, stanowiła dźwiękową zbrodnię wobec ludzkości.

Michaił ruszył w stronę najdalszego kąta baru, gdzie Clovis Mansour, potomek handlującej zabytkami starożytności dynastii Mansourów, siedział samotnie na białej kanapie, wpatrzony w morze. Upozowany jak do zdjęcia w kolorowym magazynie, trzymał kieliszek szampana w jednej ręce i tlącego się papierosa w drugiej. Miał na sobie ciemny włoski garnitur oraz białą koszulę z rozpiętym kołnierzykiem, szytą na miarę przez krawca w Londynie, a całości dopełniał lśniący na przegubie złoty zegarek wielkości zegara słonecznego. Zapach wody kolońskiej otulał go jak szata.

– Spóźniasz się, habibi[2] – powiedział, gdy Michaił usiadł na kanapie naprzeciwko. – Już chciałem iść.

– Nie, nie chciałeś.

Michaił zlustrował wzrokiem bar. Dwaj ochroniarze Mansoura skubali fistaszki z misy przy sąsiednim stoliku. Mężczyzna z windy opierał się o balustradę. Trzymając telefon przy uchu, udawał, że podziwia widok morza.

– Znacie się? – zapytał Michaił.

– Nigdy wcześniej go nie widziałem. Drinka?

– Nie, dzięki.

– Lepiej będzie, jeśli coś wypijesz.

Mansour machnął na przechodzącego kelnera i zamówił drugi kieliszek szampana. Michaił wyciągnął z kieszeni na piersi żółtobrązową kopertę i położył ją na stoiku.

– Co to jest? – spytał Mansour.

– Dowód naszego uznania.

– Forsa?

Michaił skinął twierdząco głową.

– Nie pracuję dla was z braku forsy, habibi. I tak mam jej mnóstwo. Robię to, bo chcę się utrzymać w interesie.

– Moi zwierzchnicy wolą, żeby pieniądz zmieniał właściciela.

– Twoi zwierzchnicy uprawiają tani szantaż.

– Może lepiej sprawdź, czy taki tani.

Mansour zerknął do koperty i uniósł brew. Potem wsunął kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki.

– Co masz dla mnie, Clovis?

– Paryż – odparł handlarz antykami.

– Co z Paryżem?

– Wiem, kto to zrobił.

– Skąd?

– Nie mam pewności – odrzekł Mansour – ale możliwe, że mogłem pomóc mu to sfinansować.

4

Bejrut – Tel Awiw

Gdy Michaił w końcu wrócił do swego pokoju, była druga trzydzieści w nocy. Nic nie wskazywało na to, by ktoś się tu zakradł pod jego nieobecność. Nawet mała zafoliowana czekoladka leżała na poduszce dokładnie pod tym samym kątem. Obwąchał ją, szukając woni arszeniku, po czym ostrożnie nadgryzł. Następnie z nietypową dla siebie nerwowością przepchnął do przedpokoju wszystkie meble, których nie przymocowano na stałe do podłogi, i spiętrzył je przed drzwiami. Gdy barykada była gotowa, rozsunął kotary i podniósł rolety, wypatrując wśród świateł na morzu drogi ucieczki. Natychmiast jednak skarcił się za to w myślach. Z wyjścia awaryjnego korzystano tylko w przypadkach najwyższej konieczności. Fakt posiadania informacji nie zaliczał się do tej kategorii, nawet jeśli ta informacja mogła zapobiec kolejnej katastrofie w Paryżu.

„Nazywają go Saladyn…”

Wyciągnął się na łóżku, opierając plecy o wezgłowie. Z bronią przy boku wpatrywał się w niewyraźny zarys fortyfikacji przy drzwiach, świadom, że ten widok nie przynosi mu chluby. Włączył telewizor i surfował w eterze oszalałego Bliskiego Wschodu, aż w końcu, znudzony, zaczął usypiać. By otrzeźwieć, wychylił butelkę coli z lodówki, myśląc o kobiecie, której głupio pozwolił odejść. Była piękną Amerykanką z nieskazitelnie protestanckim rodowodem. Pracowała dla CIA i okresowo dla Biura. Mieszkała teraz w Nowym Jorku, gdzie sprawowała nadzór nad unikalną kolekcją malarstwa w Muzeum Sztuki Współczesnej. Słyszał, że na serio związała się z jakimś mężczyzną, podobno handlującym obligacjami. Nagle zapragnął do niej zadzwonić. Tylko po to, by usłyszeć jej głos. W końcu jednak uznał, że to niemądre. Utracił ją. Tak jak Rosję.

„Jak on się naprawdę nazywa, Clovis?”.

„Nie wiem, czy kiedykolwiek nazywał się naprawdę”.

„Skąd się wziął?”.

„Może kiedyś pochodził z Iraku, ale teraz jest synem kalifatu…”

W końcu czarne niebo za oknem zabarwiło się błękitem. Zaczęło świtać. Michaił uporządkował pokój i pół godziny później, mrużąc zaczerwienione oczy, osunął się na tylne siedzenie samochodu Samiego Haddada.

– No i jak? – spytał Libańczyk.

– Kompletna strata czasu. – Michaił stłumił teatralne ziewnięcie.

– Gdzie teraz jedziemy?

– Do Tel Awiwu.

– To nie takie łatwe, przyjacielu.

– To w takim razie może zawieziesz mnie na lotnisko.

Samolot odlatywał o ósmej trzydzieści. Michaił przeszedł kontrolę paszportową jako uśmiechnięty, lekko zaspany Kanadyjczyk, i zajął miejsce w pierwszej klasie lecącego do Rzymu odrzutowca Middle East Airlines. By odgrodzić się od sąsiada, tureckiego akwizytora o podejrzanej aparycji, udał, że pochłania go lektura porannych gazet. W rzeczywistości rozważał wszystkie możliwe powody, dla których samolot państwowych linii Libanu mógłby nie dotrzeć bezpiecznie do miejsca przeznaczenia. Tyle że tym razem, myślał ponuro, jego śmierć miałaby pewne znaczenie, gdyż uzyskana informacja zginęłaby wraz z nim.

„O jakiej kwocie mowa, Clovis?”.

„O czterech milionach, może pięciu”.

„A konkretniej?”.

„Raczej pięciu…”

Samolot wylądował w Rzymie bez przygód, lecz przedarcie się przez tłum do stanowiska kontroli paszportów na lotnisku Fiumicino zabrało mu niemal dwie godziny. Pobyt we Włoszech był krótki. Wystarczająco jednak długi, by Michaił zdążył zmienić tożsamość, a następnie wejść na pokład kolejnego samolotu, tym razem linii El Al, lecącego do Tel Awiwu. Na lotnisku Ben Guriona czekał kierowca z Biura. Szybko ruszył na północ w kierunku bulwaru Króla Saula. Dom na końcu ulicy, po zachodniej stronie, podobnie jak siedziba Paula Rousseau przy rue de Grenelle, był czystym kamuflażem. Ani godło nad wejściem, ani żadna mosiężna tabliczka nie informowały o tożsamości lokatora. Absolutnie nic nie wskazywało na to, że gmach ten jest kwaterą jednej z najgroźniejszych i najwyżej cenionych na świecie tajnych służb. Dopiero przy bliższych oględzinach okazywało się, że wewnątrz pierwszego budynku znajduje się drugi. Z własnym zasilaniem, systemem wodociągów i kanalizacji, a także bezpieczną łącznością. Każdy z pracowników miał dwa klucze. Jeden otwierał nieoznakowane drzwi w holu, a drugi windy. Tego, kto dopuścił się niewybaczalnej zbrodni, jaką była utrata jednego lub obu tych kluczy, czekało wygnanie na Pustynię Judzką, skąd nikt jeszcze nie wrócił.

Jak większość agentów operacyjnych Michaił wszedł do budynku przez podziemny parking, po czym wjechał na najwyższe piętro, gdzie mieściła się dyrekcja. Godzina była późna – zapis kamery wskazywał dziewiątą trzydzieści wieczorem – toteż na korytarzu panowała pustka jak w szkole po wyjściu dzieci. Zza półotwartych drzwi na samym końcu padał niewielki romb światła. Cicho zapukał, po czym wszedł, nie czekając na zaproszenie. W dyrektorskim fotelu ze skóry, za biurkiem ze szklanym blatem siedział Uzi Navot, który wkrótce miał ustąpić ze swej funkcji. Marszcząc czoło, wpatrywał się w otwarte akta, jakby to był rachunek, którego nie zdoła zapłacić. W zasięgu jego ręki stało otwarte pudełko maślanych ciasteczek, które, jak wszyscy wiedzieli, stanowiły jego wielką słabość. Zostały tylko dwa. Nie był to dobry znak.

W końcu jednak Navot podniósł głowę i gestem polecił Michaiłowi, by usiadł. Miał na sobie przyciasną koszulę w paski i okulary bez oprawek, jakie noszą niemieccy intelektualiści i szwajcarscy bankierzy. Jego włosy, ongiś rudoblond, posiwiały, a niebieskie oczy były zaczerwienione. Z podwiniętymi rękawami koszuli, które ukazywały jego muskularne ręce, długo przyglądał się Michaiłowi, jakby z trudem ukrywał wrogość. Nie było to powitanie, jakiego ten się spodziewał, ale w ostatnim czasie nikt nie wiedział, czego oczekiwać po Uzim Navocie. Krążyły pogłoski, że następny szef chce go zatrzymać w Biurze na jakimś innym stanowisku. W służbie, gdzie regularna rotacja kierownictwa stanowiła równie żelazną zasadę jak doktryna religijna, było to szokujące. Oficjalnie jednak nikt nie znał jego przyszłości.

– Były jakieś problemy z wyjazdem z Bejrutu? – spytał w końcu, jakby nagle się ocknął.

– Żadnych – odparł Michaił.

Navot strzepnął okruch ciastka kciukiem grubego palca wskazującego.

– Ktoś cię obserwował?

– Nie zauważyliśmy.

– A ten facet, który wsiadł z tobą do windy? Czy potem go widziałeś?

– Tak, w barze na dachu.

– Zauważyłeś coś podejrzanego?

– Tam wszyscy wydają się podejrzani. W końcu to Bejrut.

Navot strzepnął okruch na talerz, po czym wyjął z akt fotografię i pchnął ją przez blat do Michaiła. Ukazywała mężczyznę siedzącego za kierownicą luksusowego samochodu na skraju nadmorskiego bulwaru. Szyby pojazdu były wybite, a kierowca zmasakrowany na krwawą miazgę i niewątpliwie martwy.

– Poznajesz go?

Michaił przyjrzał się zdjęciu, mrużąc oczy.

– Spójrz uważnie na auto.

Wtedy zrozumiał. Zmasakrowanym mężczyzną był Sami Haddad.

– Kiedy go dopadli?

– Wkrótce po tym, jak odwiózł cię na lotnisko. Ale to dopiero początek.

Navot przesunął po blacie kolejną fotografię. Przedstawiała wysadzony w powietrze budynek w eleganckim centrum Bejrutu. Była to galeria Mansourów przy rue Madame Curie. Na chodniku leżały liczne głowy i członki, tyle że nie ludzkie. Tym razem ofiarą ataku padły bezcenne zbiory Clovisa Mansoura.

– Miałem nadzieję – podjął po chwili Navot – że końcówka mojej kadencji upłynie bez incydentów. Tymczasem w jednej chwili tracimy naszego najlepszego kontraktowego pracownika w Bejrucie oraz informatora zwerbowanego kosztem wielu starań i czasu.

– Zawsze to lepsze niż martwy agent operacyjny.

– Pozwól, że ja to ocenię. – Navot wziął fotografie i na powrót wsunął je do akt. – Co miał dla ciebie Mansour?

– Wiedział, kto stoi za zamachem w Paryżu.

– Kto?

– Saladyn. A przynajmniej tak go nazywają.

– Saladyn? – powtórzył Navot, zamykając teczkę. – Przynajmniej coś na początek.

* * *

Navot pozostał w gabinecie jeszcze długo po wyjściu Michaiła. Na jego pustym biurku leżał oprawny w skórę notatnik, w którym zapisał jedno słowo: Saladyn… Tylko człowiek wielkiej pychy i ambicji mógł przybrać taki przydomek. Prawdziwy Saladyn zjednoczył świat muzułmański pod dynastią Ajjubidów i odbił Jerozolimę z rąk krzyżowców. Możliwe, że nowy Saladyn miał podobne dążenia. Przecież już na wstępie zrównał z ziemią żydowską instytucję w centrum Paryża, atakując tym samym dwa kraje i dwie cywilizacje. Zapewne, myślał Navot, sukces tego przedsięwzięcia wzmógł w nim jeszcze żądzę krwi niewiernych. Kolejny atak jest zatem kwestią czasu.

Chwilowo Saladyn stanowi problem Francuzów. Ale fakt, że w zamachu zginęło czterech obywateli Izraela, uprawniał Navota do uczestnictwa w sprawie. Podobnie jak znajomość imienia, które Clovis Mansour zdradził Michaiłowi w Bejrucie. W gruncie rzeczy przy zręcznej taktyce tylko to powinno zapewnić Biuru udział w operacji. Navot wierzył w swoją zdolność perswazji. Jako były agent werbujący szpiegów potrafił w tej dziedzinie dokonać cudów. Pozostawało jednak pytanie, kto ma reprezentować interesy Biura w przypadku współpracy z Francuzami. Znał tylko jednego kandydata. Był nim legendarny agent, który od dwudziestego drugiego roku życia prowadził operacje na terenie Francji. Co więcej, ów agent osobiście znał Hannah Weinberg. Tyle że, niestety, premier miał wobec niego inne plany.

Sprawdził czas. Dwudziesta druga piętnaście. Sięgnął po telefon i połączył się z działem podróży.

– Muszę jutro rano lecieć do Paryża.

– Szósta czy dziewiąta?

– Szósta – odparł z rezygnacją.

– Kiedy powrót?

– Wieczorem.

– Załatwione.

Navot się rozłączył, po czym zatelefonował w jeszcze jedno miejsce. Pytanie, które zadał, padało wielokrotnie wcześniej.

– Kiedy on wreszcie skończy?

– Już niedługo.

– Kiedy?

– Może jeszcze dziś, najpóźniej jutro.

Odłożył słuchawkę i przebiegł wzrokiem przepastny gabinet, który wkrótce miał przekazać następcy.

Najpóźniej jutro…

Może, pomyślał. A może nie.

5

Muzeum Izraela, Jerozolima

W głębi pracowni konserwacji zabytków z białego sufitu opadała na białą posadzkę czarna zasłona. Za nią stały dwie identyczne włoskie sztalugi z dębowego drewna, dwie lampy halogenowe, kamera Nikon na trójnogu, paleta malarska, mały kłębek bawełny, stary odtwarzacz pomazany farbą w różnych kolorach oraz stolik na kółkach zastawiony barwnikami i rozpuszczalnikami, wśród których leżało kilka sobolowych pędzli Winsor & Newton Series

7. Przez większość ostatnich czterech miesięcy konserwator pracował sam, czasem do późna w nocy, czasem zaczynał jeszcze przed świtem. Nie miał takich uprawnień jak inni w muzeum, gdyż jego faktyczne miejsce pracy znajdowało się gdzie indziej. Etatowym pracownikom polecono, by nikomu nie zdradzali jego obecności, a nawet nie wspominali imienia. Obowiązywał również zakaz rozmów na temat wielkiego obrazu ołtarzowego, dzieła włoskiego mistrza, który teraz odzyskiwał dawną świetność. Obraz bowiem miał groźną i tragiczną przeszłość, podobnie jak jego renowator.

Był mężczyzną niewysokiego wzrostu, niewiele ponad metr siedemdziesiąt, i szczupłej budowy. Miał wysokie czoło, wąski podbródek, wydatne kości policzkowe i długi smukły nos, który sprawiał wrażenie wyrzeźbionego w drewnie. Krótko ostrzyżone ciemne włosy srebrzyła na skroniach siwizna, a oczy lśniły niespotykanym odcieniem zieleni. Jego wiek był jednym z najściślej strzeżonych sekretów Izraela. Gdy stosunkowo niedawno cała światowa prasa zamieściła jego nekrologi, wiarygodna data urodzin nigdzie się nie pojawiła.

Informacja o jego śmierci była niezbędna dla przeprowadzenia skomplikowanej akcji. Miała służyć zmyleniu wrogów w Moskwie i Teheranie. Dzięki powodzeniu tej mistyfikacji mógł dokonać na nich odwetu.

Wkrótce po tym, jak wrócił do Jerozolimy, żona urodziła bliźniaki – dziewczynkę, której po jego matce nadali imię Irene, i synka Raphaela. Wszyscy troje – matka, córka i syn – zostali otoczeni przez Państwo Izrael ścisłą ochroną. Podobnie jak sam konserwator. Przyjeżdżał i wyjeżdżał opancerzonym amerykańskim SUV-em w asyście dwudziestopięcioletniego ochroniarza, zawodowego zabójcy o sarnich oczach, który nieustannie czuwał przed drzwiami pracowni.

Gdy w pewną ciemną i mokrą grudniową środę, kilka dni po narodzinach swych dzieci, pojawił się w muzeum, pracownicy działu konserwacji zabytków doznali szoku, a zarazem głębokiej ulgi. I choć ich ostrzegano, że nie lubi, by obserwowano go podczas pracy, wciąż ktoś zaglądał za kotarę, by na własne oczy zobaczyć słynne arcydzieło.

Prawdę mówiąc, nie miał im tego za złe. Obraz Caravaggia „Boże Narodzenie ze św. Franciszkiem i św. Wawrzyńcem” uchodziło za najwybitniejsze zaginione dzieło sztuki na świecie. Skradzione z Oratorium św. Wawrzyńca w Palermo w październiku

1969 roku, znajdowało się teraz formalnie w posiadaniu Watykanu. Stolica Apostolska rozważnie postanowiła nie informować opinii publicznej o pracach renowacyjnych, którym poddano obraz, aż

do czasu ich zakończenia. Podobnie jak wiele innych wypowiedzi Watykanu, i tym razem komunikat brzmiał bardzo lakonicznie. Przemilczał fakt, że arcydzieło zostało odnalezione w kościele na północy Włoch, w miasteczku Brienno. I że dokonał tego legendarny agent izraelskiego wywiadu, Gabriel Allon. A także, iż to właśnie jemu powierzono dzieło renowacji słynnego płótna.

W swej długoletniej karierze Gabriel przeprowadził wiele poważnych prac konserwatorskich. Kiedyś nawet odnawiał przebity kulą portret pędzla Rembrandta. Ale ołtarzowy obraz Caravaggia był niewątpliwie najbardziej zniszczonym z płócien, jakie dotąd spotkał. Niewiele wiedziano o jego długiej drodze z Oratorium św. Wawrzyńca do kościółka, w którym go odnalazł. Mnożyły się natomiast liczne hipotezy. Wedle jednej z nich był przetrzymywany przez mafijnego bossa i prezentowany z okazji ważnych spotkań gangów. Inne głosiły, że został pogryziony przez szczury, zalany podczas powodzi, a nawet podpalony. Gabriel wiedział tylko jedno – uszkodzenia i ubytki płótna, aczkolwiek poważne, były odwracalne. Natomiast Efraim Cohen, szef działu konserwacji, żywił co do tego poważne wątpliwości. Gdy po raz pierwszy zobaczył malowidło, poradził, by Allon udzielił mu ostatniego sakramentu i odesłał arcydzieło do Watykanu w tej samej drewnianej trumnie, w której przybyło.

– Człowieku małej wiary… – westchnął Gabriel.

– Nie wiary – odparł Cohen – lecz talentu.

Podobnie jak inni członkowie zespołu, on również słyszał o przekroczonych terminach, porzuconych zobowiązaniach i opóźnionych uroczystościach kościelnych. Ślimacze tempo pracy Gabriela było powszechnie znane i równie legendarne, jak sukcesy jego tajnych operacji na terenie Europy i Bliskiego Wschodu. Wkrótce jednak wszyscy zrozumieli, że ta powolność jest celowa. Sztuka renowacji, wyjaśniał Cohenowi, fachowo przywracając rysy twarzy św. Franciszka, przypomina sztukę miłości. Wymaga czasu i troski o szczegóły, a także chwil wytchnienia dla odnowy sił. W sumie jednak, gdy majster i dzieło dobrze się poznają, można wykonać pracę naprawdę szybko.

– Caravaggio to twój stary przyjaciel? – spytał Cohen.

– Współpracowaliśmy w przeszłości.

– A więc te pogłoski są prawdziwe?

Gabriel który dotąd malował prawą ręką, przełożył pędzel do lewej i pracował dalej w niezmienionym tempie.

– Jakie pogłoski? – spytał po chwili.

– Że renowacja „Zdjęcia z krzyża” dla Muzeów Watykańskich jest twoją zasługą.

– Nigdy nie słuchaj pogłosek, Efraim. Zwłaszcza kiedy chodzi o mnie.

– Ani wiadomości w telewizji – ponuro mruknął Cohen.

Godziny jego pracy były nieregularne i nieprzewidywalne. Zdarzało się, że nie zjawiał się przez cały dzień, lecz gdy rano Cohen przybywał do muzeum, jego oczom ukazywał się świeżo odrestaurowany duży fragment płótna. To pewne, myślał, że Allon ma sekretnego pomocnika. Lub że sam Caravaggio zakrada się nocą do muzeum z mieczem w jednej i pędzlem w drugiej ręce, by uczestniczyć w pracy. Po jednej ze szczególnie owocnych nocnych sesji, podczas której cała postać Najświętszej Marii Panny odzyskała swoją dawną świetność, Cohen postanowił sprawdzić nagranie z kamer. Okazało się, że Gabriel wszedł do pracowni o dziesiątej trzydzieści wieczorem i opuścił ją o siódmej dwadzieścia nazajutrz rano. Nie było przy nim nawet ochroniarza o sarnich oczach. Może to i prawda? – myślał Cohen, patrząc, jak bezszelestna postać przecina w półmroku hol z prędkością jednej klatki na sekundę. Może on naprawdę jest archaniołem?

Gdy pracował w normalnych godzinach, zawsze towarzyszyła mu muzyka. Szczególnie lubił „Cyganerię”. W istocie słuchał jej tak często, że Cohen, który nie znał słowa po włosku, wkrótce umiał zaśpiewać z pamięci „Che gelida manina”. Kiedy znikał za zasłoną, nie wyłaniał się stamtąd dopóty, dopóki nie wykonał planu. Zarówno przechadzki, by zaczerpnąć powietrza w muzealnym ogrodzie rzeźb, jak też wyprawy do baru po zastrzyk kofeiny, były mu obce. Zza zasłony docierały tylko dźwięki muzyki, miękki szelest pędzla i czasem kliknięcie kamery rejestrującej niestrudzone postępy jego pracy. Przed wyjściem starannie mył pędzle i paletę, a także porządkował stolik na kółkach. Najwyraźniej po to, myślał Cohen, by sprawdzić, czy nikt nie rusza tam czegoś pod jego nieobecność. Potem muzyka cichła, halogenowa lampa gasła, a on odchodził, żegnając wszystkich krótkim skinieniem głowy.

Z początkiem kwietnia, gdy zimowe deszcze stały się wspomnieniem i nadeszły długie ciepłe dni, Gabriel zaczął gorączkowo zmierzać do mety, którą widział tylko on. Pozostał mu jeszcze skrzydlaty aniołek – chłopczyk o skórze barwy kości słoniowej, unoszący się w górnej części kompozycji. To dziwne, że zostawił go na sam koniec, myślał Cohen. Tym bardziej że aniołek miał znaczne ubytki – jego kończyny odarte były z farby, a biała szata postrzępiona. Tylko wzniesiona ku niebu prawa ręka nie uległa zniszczeniu. Gabriel odtworzył tę postać w maratonie wielogodzinnych sesji. Zapamiętali to wszyscy nie tylko ze względu na towarzyszącą im ciszę – tym razem nie słuchał muzyki – lecz również dlatego, że wtedy, gdy przywracał włosom cherubinka kasztanowy blask, w Paryżu wybuchła duża bomba.

Wpatrzony w niewielki ekran stojącego w pracowni telewizora zastygł z paletą w ręku, patrząc, jak ratownicy wyciągają z rumowiska ludzkie ciała. A gdy na ekranie pojawiła się fotografia kobiety, Hannah Weinberg, wzdrygnął się, jakby dosięgł go niewidzialny cios. Twarz mu pociemniała, a w zielonych oczach zapłonął gniew. Cohen chciał nawet zapytać, czy znał tę kobietę, lecz w końcu zrezygnował. Bo choć każdy mógł z nim gawędzić o malarstwie i pogodzie, to gdy wybuchały bomby, należało chyba zachować dystans.

Ostatniego dnia, wtedy gdy Uzi Navot poleciał do Paryża, Gabriel pojawił się w pracowni przed świtem i został w swej enklawie jeszcze długo po zamknięciu muzeum. Efraim Cohen również znalazł pretekst, by siedzieć tam do późna, przeczuwał bowiem, że praca dobiega końca, i pragnął być świadkiem tej chwili.

Wkrótce po ósmej wieczorem usłyszał znajomy odgłos. Konserwator odłożył pędzel Winsor & Newton Series 7 na aluminiowy blat stolika. Cohen zerknął ukradkiem przez wąską szczelinę w zasłonie i zobaczył go, jak stoi przed płótnem, z ręką wspartą na brodzie i lekko przechyloną w bok głową. Trwał w tej pozycji nieruchomo jak postaci z obrazu aż do chwili, gdy ciemnooki ochroniarz wszedł za zasłonę i gwałtownie wcisnął mu w dłoń komórkę. Niechętnie podniósł ją do ucha, wysłuchał w milczeniu rozmówcy, a potem mruknął coś, czego Cohen nie zrozumiał. Chwilę później wyszli razem z ochroniarzem.

Efraim Cohen, widząc, że jest sam, wsunął się za zasłonę, stanął przed arcydziełem i wstrzymał oddech. Na koniec wziął ze stolika pędzel Winsor & Newton i wsunął go do kieszeni roboczego fartucha. To niesprawiedliwe, myślał, gasząc halogenową lampę. Może on naprawdę jest archaniołem?