Śmierć w Wiedniu - Daniel Silva - ebook

Śmierć w Wiedniu ebook

Daniel Silva

3,8

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Gabriel Allon, konserwator sztuki i as izraelskiego wywiadu w jednej osobie, zostaje wysłany do Wiednia. Ma zbadać okoliczności zamachu na biuro zajmujące się tropieniem zbrodniarzy wojennych. Nieoczekiwanie trafia na ślad jednego z nich, dziś wpływowego biznesmena, sponsora austriackiej partii konserwatywnej, typowanej na zwycięzcę przyszłych wyborów parlamentarnych. Jak pochwycić Herr Vogla, skoro wielu ludzi o podobnej przeszłości za wszelką cenę będzie się starało do tego nie dopuścić? Mroczna, nie tak odległa, przeszłość wciąż stanowi śmiertelne zagrożenie dla wszystkich, którzy się nią zainteresują.  
[Opis wydawcy] 

 

Cykl: Gabriel Allon, t. 4 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie 
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Władysława Reymonta w Skierniewicach 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (3) 
Biblioteka Publiczna i Dom Kultury Gminy Zduny 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (5 ocen)
2
2
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marekjki

Nie polecam

zeronull nivcgc bnisnfdiS NIC GDOCGZGHKFKSISIAZFJATRADGCNREE ZJAHUSXNMAR
00

Popularność




 

Śmierć

w Wiedniu

Daniel Silva

 

przełożył

Jędrzej Burakiewicz

 

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA

 

Tytuł oryginału: A Death in ViennaProjekt okładki: Jan WawrynkiewiczRedakcja: Irma IwaszkoRedakcja techniczna: Zbigniew KatafiaszKorekta: Marta Miziołek-Wieteska

 

© 2004 by Daniel Silva

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2005© for the Polish translation by Jędrzej Burakiewicz

 

ISBN 83-7200-205-3

 

Warszawskie Wydawnictwo LiterackieMUZA SAWarszawa 2005

 

Książkę dedykuję tym, którzy nie pozwalająspocząć mordercom i ich wspólnikom; mojemuprzyjacielowi i wydawcy Neilowi Nyrenowi;oraz, jak zawsze, mojej żonie Jamie i moimdzieciom Lily i Nicholasowi.

 

Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą- i nie da się tego uniknąć.

 

Gruppenführer SS Heinrich Müller, szef Gestapo

 

Nie jesteśmy skautami. Gdybyśmy chcieli byćskautami, wstąpilibyśmy do tej organizacji.

 

Richard Helms, były dyrektor CIA

Część pierwsza

Człowiek z Café Central

1

Wiedeń

Biuro trudno znaleźć, ale o to właśnie chodzi. Znajduje się na końcu wąskiej, krętej uliczki w dzielnicy Wiednia znanej raczej z nocnego życia niż tragicznej przeszłości. Nad wejściem widnieje mała, niepozorna mosiężna tabliczka z napisem Biuro Roszczeń i Dochodzeń Wojennych. Za to zainstalowany przez nikomu nieznaną firmę z Tel Awiwu system zabezpieczeń robi wrażenie. Znad drzwi spogląda groźnie kamera. Nikt nie wejdzie do środka bez listu polecającego i nie umówiwszy się wcześniej na wizytę. Goście przechodzą przez czuły magnetometr. Dwie poważne, rozbrajająco piękne dziewczyny, Rebeka i Sarah, sprawnie przeszukują torebki i walizki.

Gość jest prowadzony przyprawiającym o klaustrofobię korytarzem wzdłuż rzędu stalowoszarych szafek na dokumenty do dużego, wysokiego, typowo wiedeńskiego pokoju z jasną posadzką i półkami uginającymi się pod ciężarem niezliczonych tomów i teczek. Nieporządek nadaje pomieszczeniu akademicką atmosferę i jest ujmujący, chociaż niektórych niepokoją zielonkawe kuloodporne szyby wychodzących na ponure podwórko okien.

Pracującego tam niechlujnego człowieka właściwie się nie dostrzega. To jego szczególna umiejętność. Czasem, gdy wchodzisz, stoi na bibliotecznej drabinie i szuka jakiejś książki. Zwykle jednak siedzi przy biurku, otoczony dymem z papierosa, i patrzy na niebotyczny stos papierów i segregatorów. Przez chwilę jeszcze kończy zdanie lub notatkę na marginesie jakiegoś dokumentu, po czym wstaje i wyciąga w twoim kierunku drobną dłoń, a jego brązowe oczy spoglądają na ciebie z roztargnieniem. Gdy wymieniacie uścisk dłoni, mówi skromnie: Eli Lavon, chociaż i tak cały Wiedeń wie, kto kieruje Biurem Roszczeń i Dochodzeń Wojennych.

Gdyby Lavon nie cieszył się tak dobrą reputacją, jego wygląd - wiecznie pobrudzona popiołem koszula, wytarty i wystrzępiony bordowy sweter z latami na łokciach - mógłby niepokoić. Niektórzy sądzą, że brakuje mu środków na utrzymanie; inni myślą, że jest ascetą, może nawet z lekka niespełna rozumu. Pewna potrzebująca pomocy w odzyskaniu mienia od szwajcarskiego banku kobieta doszła do wniosku, że ma on raz na zawsze złamane serce. Jak inaczej wytłumaczyć to, że nigdy się nie ożenił? A ten wyraz głębokiego smutku, gdy myśli, że nikt go nie widzi? Goście snują różne przypuszczenia, ale skutek jest zwykle ten sam. Większość ludzi lgnie do Lavona w obawie, że zaraz rozpłynie się w powietrzu.

Gestem zaprasza cię na wygodną kanapę. Mówi dziewczynom, żeby nie łączyły rozmów, po czym przykłada do ust kciuk i palec wskazujący. „Poprosimy kawę”. Poza zasięgiem słuchu dziewczyny kłócą się, czyja kolej. Rebeka to Izraelka z Hajfy, ma oliwkową cerę i czarne oczy, jest porywcza i uparta. Sarah, bogata amerykańska Żydówka z programu badań nad Holocaustem prowadzonego przez uniwersytet w Bostonie, jest bystrzejsza niż Rebeka i przez to cierpliwsza. Nie powstrzyma się przed użyciem wybiegu albo nawet czystego kłamstwa, by wykręcić się od obowiązków będących według niej poniżej jej godności. Kapryśna, ale uczciwa Rebeka łatwo daje się wyprowadzić w pole i to zwykle właśnie ona ponuro stawia na stoliku srebrną tacę, po czym wychodzi obrażona.

Lavon nie ma ustalonego sposobu prowadzenia spotkań. Pozwala gościowi narzucić przebieg rozmowy. Nie ma nic przeciwko pytaniom osobistym i jeśli go o to poprosić, wyjaśnia, jak to się stało, że jeden z najbardziej utalentowanych izraelskich archeologów postanowił zająć się badaniem niedokończonych spraw Holocaustu, a nie strudzonej ziemi własnego kraju. Ale na tym kończy się jego chęć opowiadania o swojej przeszłości. Nie mówi gościom, że krótko na początku lat siedemdziesiątych pracował dla cieszących się złą sławą tajnych służb Izraela; nie wspomina też, że wciąż uważa się go za najlepszego speca od terenowej inwigilacji, jakiego kiedykolwiek wyszkolił wywiad. Ani o tym, że dwa razy do roku, gdy odwiedza Izrael, żeby spotkać się ze swoją starą matką, udaje się do chronionego jak twierdza budynku w północnej części Tel Awiwu, by podzielić się swoją wiedzą z następnym pokoleniem szpiegów. W wywiadzie wciąż nazywają go Duchem. Jego mentor, Ari Szamron, często powtarzał, że Eli Lavon potrafi zniknąć w momencie, gdy podaje ci dłoń. To nie było dalekie od prawdy.

Przy gościach mówi niewiele, tak jak milczał, śledząc ludzi dla Szamrona. Jest nałogowym palaczem, ale umie się powstrzymać, jeśli dym przeszkadza rozmówcy. Poliglota, wysłucha cię niezależnie od tego, jakim mówisz językiem. W jego spojrzeniu widać współczucie, ale można też dostrzec ustawiające się na swoim miejscu fragmenty układanki. Woli nie zadawać pytań, dopóki gość nie przedstawi sprawy do końca. Ceni swój czas i szybko podejmuje decyzje. Wie, kiedy może pomóc, a kiedy należy zostawić przeszłość w spokoju.

Jeśli przyjmie zlecenie, poprosi o niewielką kwotę potrzebną do sfinansowania wstępnej fazy dochodzenia. Robi to z wyraźnym zakłopotaniem i jeśli nie możesz zapłacić, zrezygnuje z należności. Większość środków czerpie od ofiarodawców, ale dochodzenia wojenne nie są zyskownym przedsięwzięciem i Lavon regularnie cierpi na brak gotówki. Źródła finansowania stanowią przedmiot sporów w pewnych kręgach Wiednia, w których Lavon ma opinię sponsorowanego przez międzynarodową społeczność żydowską, wiecznie stwarzającego problemy intruza, który lubi wtykać nos w nie swoje sprawy. W Austrii jest wiele osób, które wolałyby, żeby Biuro Roszczeń i Dochodzeń Wojennych na dobre zaprzestało działalności. To przez tych ludzi Lavon chroni się za zielonym kuloodpornym szkłem.

Pewnego śnieżnego wieczoru na początku stycznia Lavon siedział samotnie w biurze pochylony nad stosem teczek. Tego dnia nie miał gości. Co więcej, od wielu dni nie umówił się z nikim, gdyż pochłaniała go jedna sprawa. O siódmej przez drzwi zajrzała Rebeka.

- Jesteśmy głodne - powiedziała z typowo izraelską bezpośredniością. - Kup nam coś do jedzenia.

Imponująca pamięć Lavona nie obejmowała zamówień na posiłki. Nie podnosząc wzroku znad papierów, zamachał długopisem, jakby stawiał w powietrzu litery: Napisz, co chcecie, Rebeko.

Chwilę później zamknął teczkę i wstał. Wyjrzał przez okno, obserwował osiadające spokojnie na czarnym bruku dziedzińca płatki śniegu. Włożył płaszcz, dwa razy owinął szyję szalikiem, na przerzedzone włosy wsunął czapkę. Zszedł na dół do holu, gdzie pracowały dziewczyny. Biurko Rebeki zastawione było murem niemieckich teczek wojskowych. Sarah, wieczna studentka, siedziała ukryta za stosem książek. Dziewczyny kłóciły się jak zwykle. Rebeka chciała coś z serwującego jedzenie na wynos hinduskiego baru po drugiej stronie Kanału Dunajskiego; Sarah miała wielką ochotę na spaghetti z włoskiej knajpy na Kartnerstrasse. Lavon, nie zwracając na nie uwagi, obejrzał nowy komputer stojący na biurku Sarah.

- Kiedy to się tu pojawiło? - zapytał, przerywając debatę.

- Dzisiaj rano.

- Po co nam nowy komputer?

- Bo stary kupiłeś jeszcze za Habsburgów.

- Czy wyraziłem zgodę na zakup nowego komputera?

W pytaniu nie kryła się nagana. Biurem zarządzały dziewczyny. Podsuwały Eliemu pod nos dokumenty, które zwykle podpisywał bez czytania.

- Nie, Eli, nie wyraziłeś zgody na zakup. Za komputer zapłacił mój ojciec.

Lavon uśmiechnął się.

- Twój ojciec jest hojnym człowiekiem. Przekaż mu moje podziękowania.

Dziewczyny wznowiły dyskusję. Jak zwykle, Sarah wygrała. Rebeka sporządziła listę i zagroziła Lavonowi, że przypnie mu ją do rękawa. Wsunęła mu papierek do kieszeni płaszcza i lekko popchnęła Eliego w stronę drzwi, żeby wreszcie poszedł.

- I nie wstępuj nigdzie na kawę - powiedziała. - Umieramy z głodu.

Wyjść z budynku Biura Roszczeń i Dochodzeń Wojennych było prawie tak trudno, jak do niego wejść. Lavon wstukał rząd cyfr w klawiaturę na ścianie obok drzwi. Gdy odezwał się mechanizm otwierający zamek, pociągnął klamkę i wszedł do komory bezpieczeństwa. Zewnętrzne drzwi nie otwierały się, jeśli wewnętrzne nie były zamknięte przez co najmniej dziesięć sekund. Lavon przyłożył twarz do kuloodpornego szkła i rozejrzał się.

Po drugiej stronie, u wylotu wąskiej uliczki, ukryta w cieniu stała postać o szerokich ramionach, ubrana w kapelusz i długi płaszcz. Eli Lavon nie umiał chodzić po ulicach Wiednia, ani zresztą żadnego innego miasta, nie sprawdzając szczegółowo, czy nikt go nie śledzi, i nie zapamiętując twarzy, które widział zbyt często w zbyt wielu różnych sytuacjach. Choroba zawodowa. Nawet patrząc z dużej odległości i w kiepskim świetle, zorientował się, że stojącego po drugiej stronie ulicy człowieka widział kilka razy w ciągu paru ostatnich dni.

Zaczął systematycznie przeszukiwać pamięć, jak bibliotekarz wertujący katalog książek, póki nie znalazł odnośników do poprzednich spotkań. „Tak, tam. Judenplatz, dwa dni temu. To ty mnie śledziłeś, kiedy wyszedłem z kawiarni po spotkaniu z dziennikarzem ze Stanów”. Wrócił do katalogu i trafił na drugi odsyłacz. Okno baru przy Sterngasse. Ten sam mężczyzna, bez kapelusza, spoglądający obojętnie znad kufla pilznera na Lavona idącego pospiesznie przez iście biblijny potop po wyjątkowo paskudnym dniu w pracy. Odszukanie trzeciego skojarzenia zajęło Eliemu dłuższą chwilę, ale udało się. Tramwaj numer dwa, wieczorny ruch. Wiedeńczyk o czerwonej twarzy, cuchnący bratwurstem i brzoskwiniowym sznapsem, przyciska Lavona do drzwi. Kapelusz znalazł miejsce siedzące, czyścił biletem paznokcie. Lavon pomyślał wtedy, że pewnie lubi czyścić różne rzeczy. Może ma to związek ze sposobem, w jaki zarabia na życie?

Odwrócił się i wcisnął guzik domofonu. Żadnej odpowiedzi. No, dziewczyny. Nacisnął jeszcze raz i spojrzał przez ramię. Mężczyzna w kapeluszu i płaszczu zniknął.

Po drugiej stronie odezwał się głos. Rebeka.

- Już ci się udało zgubić listę, Eli?

Lavon przycisnął kciukiem guzik.

- Wychodźcie! Szybko!

Chwilę później usłyszał na korytarzu tupot. Pojawiły się dziewczyny, oddzielone od Lavona szklaną ścianą. Rebeka spokojnie wstukała kod. Sarah stała cicho obok, wzrok miała utkwiony w oczach Lavona, rękę trzymała na szybie.

Nie pamiętał odgłosu eksplozji. Rebekę i Sarah objęła kula ognia, po czym obie zmiotła fala uderzeniowa. Drzwi wyleciały na zewnątrz. Lavon, uniesiony w powietrze niczym zabawka, z szeroko rozrzuconymi ramionami i plecami wygiętymi w łuk jak u akrobaty, czuł, jak koziołkuje w powietrzu. Nie pamiętał uderzenia. Wiedział tylko, że leży plecami na śniegu wśród gradu potłuczonego szkła.

- Moje dziewczyny - wyszeptał, odpływając powoli w ciemność. - Moje piękne dziewczyny.

2

Wenecja

Nieduży kościół w kolorze terakoty, zbudowany na planie krzyża greckiego, należał do biednej parafii w sestiere Cannaregio. Konserwator przystanął pod tympanonem o pięknych proporcjach i wygrzebał z kieszeni sztormiaka pęk kluczy. Otworzył wzmocnione metalem dębowe drzwi i wślizgnął się do środka. Policzki owiało mu chłodne, ciężkie od wilgoci i starego wosku powietrze. Przez chwilę stał nieruchomo w półświetle, po czym przeszedł do znajdującej się po prawej stronie kaplicy Świętego Hieronima.

Poruszał się lekko i bez wysiłku. Sprawiał wrażenie szybkiego i zwinnego jak kot. Miał pociągłą twarz, ostry podbródek i wąski nos, który wyglądał jak wyrzeźbiony w drewnie. Jego kości policzkowe były szerokie, a w zieleni niespokojnych oczu krył się ślad rosyjskich stepów. Krótko ostrzyżone czarne włosy przyprószała na skroniach siwizna. Nic w tej twarzy nie wskazywało na to, skąd pochodził konserwator, a jego zdolności językowe pozwalały mu z tego korzystać. W Wenecji był znany jako Mario Delvecchio. Jego prawdziwe nazwisko brzmiało zupełnie inaczej.

Ołtarz zasłaniało przykryte brezentem rusztowanie. Konserwator, łapiąc się aluminiowych rurek, wdrapał się cicho na górę; Podest zastał w takim stanie, w jakim zostawił go poprzedniego popołudnia: pędzle i paleta, barwniki i podkład. Włączył baterię fluorescencyjnych lamp. Obraz, ostatnie wielkie malowidło Giovanniego Belliniego, błyszczał w intensywnym świetle. Po lewej stronie stał święty Krzysztof z siedzącym mu na ramionach Dzieciątkiem Jezus. Naprzeciwko - święty Ludwik z Tuluzy z pastorałem w ręku i mitrą na głowie. Ramiona okrywał mu ozdobny złoto-czerwony płaszcz. Ponad nimi, na drugim planie, na tle poprzecinanego szarobrązowymi chmurami intensywnie niebieskiego nieba siedział pochylony nad Księgą Psalmów święty Hieronim. Każdy oddzielony od reszty, sam w obliczu Boga. Ich izolacja wydawała się tak zupełna, że patrzenie na nią prawie sprawiało ból. Obraz był zdumiewający jak na dzieło osiemdziesięcioletniego człowieka.

Konserwator stał bez ruchu przed wyniosłym panneau niczym czwarta postać nakreślona wprawną ręką Belliniego. Pozwolił myślom odpłynąć w głąb krajobrazu. Po chwili rozprowadził na palecie podkład Mowolith 20, dodał barwnik i rozcieńczał mieszankę arcosolvem, póki nie uznał, że konsystencja i intensywność są odpowiednie.

Znowu spojrzał na obraz. Ciepło i bogactwo kolorów doprowadziły historyka sztuki Raimonda van Marlego do wniosku, że dzieło z pewnością wyszło spod ręki Tycjana. Konserwator uważał, że, z całym szacunkiem, van Marle się mylił. Zajmował się dziełami obu artystów i znał pociągnięcia ich pędzli tak dobrze, jak zmarszczki na własnej twarzy. Ołtarz w kościele Świętego Jana Chryzostoma był autorstwa Belliniego, i tylko Belliniego. Poza tym w okresie, gdy malowidło powstało, Tycjan desperacko próbował zastąpić Belliniego na stanowisku najważniejszego malarza w Wenecji. Konserwator szczerze wątpił, by Giovanni poprosił młodego, krnąbrnego Tycjana o wykonanie tak ważnego zlecenia. Gdyby van Marle odrobił pracę domową, oszczędziłby sobie wstydu i nie wygłaszał tak niedorzecznych opinii.

Konserwator założył powiększające szkła firmy Binomag i skupił się na różowej tunice świętego Krzysztofa. Obraz ucierpiał na skutek zaniedbania, gwałtownych zmian temperatury i nieprzerwanej niszczącej obecności dymu z kadzideł i świec. Szaty Krzysztofa straciły wiele z pierwotnego blasku i były poorane bruzdami pentimenti, przebijającymi się na powierzchnię. Konserwator uzyskał zgodę na przeprowadzenie intensywnej restauracji. Jego zadaniem było przywrócenie obrazowi pierwotnej świetności. Wyzwanie polegało na zrobieniu tego tak, by malowidło nie wyglądało na kiepską podróbę. Krótko mówiąc, starał się pozostawić wrażenie, że retusz był autorstwa samego Belliniego.

Pracował w samotności przez dwie godziny. Ciszę przerywał jedynie stukot kroków na zewnątrz i grzechot podnoszonych aluminiowych żaluzji zasłaniających witryny sklepowe. Zakłócenia zaczęły się dopiero o dziesiątej wraz z przybyciem sławnej weneckiej czyścicielki ołtarzy Adrianny Zinetti. Wsunęła głowę za zasłonę i życzyła konserwatorowi miłego poranka. Rozzłoszczony, podniósł szkła powiększające i spojrzał na dół, za krawędź podestu. Adrianna ustawiła się tak, że nie mógł uniknąć gapienia się przez dekolt bluzki na jej nadzwyczajne piersi. Konserwator skinął poważnie głową i patrzył, jak dziewczyna ze zwinnością kota wspina się na swoje rusztowanie. Adrianna wiedziała, że mieszkał z inną kobietą, Żydówką ze starej dzielnicy żydowskiej, ale mimo to flirtowała z nim przy każdej okazji, tak jakby jeszcze jedno wymowne spojrzenie albo kolejne „przypadkowe” dotknięcie mogło złamać jego linię obrony. Zazdrościł jej prostoty w spojrzeniu na świat. Adrianna kochała sztukę, weneckie jedzenie i hołdy mężczyzn. Niewiele więcej ją obchodziło.

Następny pojawił się młody konserwator Antonio Politi. Miał ciemne okulary i wyglądał na skacowanego; gwiazda rocka przychodząca na kolejny niechciany wywiad. Antonio nie zadał sobie trudu, by życzyć konserwatorowi miłego ranka. Ich niechęć była wzajemna. W renowacji kościoła Jana Chryzostoma Antoniowi przypadł w udziale główny ołtarz autorstwa Sebastiana del Piomby. Konserwator uważał, że chłopak nie był jeszcze gotowy do zajmowania się takim dziełem, i co wieczór przed opuszczeniem kościoła potajemnie wspinał się na podest Antonia, by sprawdzić efekty jego pracy.

Francesco Tiepolo, szef renowacji kościoła Świętego Jana Chryzostoma, przyszedł ostatni - powłócząca nogami, brodata postać, ubrana w luźną białą koszulę i owinięty wokół grubej szyi jedwabny szalik. Na ulicy turyści mylili go z Lucianem Pavarottim. Wenecjanie rzadko popełniali ten błąd, bo Francesco Tiepolo kierował najlepiej prosperującą firmą konserwatorską w całej Wenecji Euganejskiej i ciągle obracał się w tutejszych kręgach artystycznych.

- Buongiorno - zawołał Tiepolo, a jego dudniący głos odezwał się echem gdzieś wysoko w centralnej kopule. Chwycił potężną ręką rusztowanie konserwatora i potrząsnął gwałtownie. Ten spojrzał zza krawędzi swojego podestu jak gargulec.

- O mało nie zniszczyłeś całej mojej porannej pracy, Francesco.

- I właśnie dlatego kładziemy izolujący podkład. - Tiepolo uniósł białą papierową torebkę. - Cornetto?

- Wchodź.

Tiepolo postawił stopę na pierwszym szczeblu rusztowania i podciągnął się. Konserwator słyszał, jak aluminiowe rurki trzeszczą pod znaczącym ciężarem. Francesco otworzył torbę, poczęstował konserwatora migdałowym cornetto i sam wziął jedno. Ugryzł i połowa rogalika zniknęła. Konserwator siedział na skraju podestu ze zwieszonymi nogami, a Tiepolo stał przed malowidłem i przyglądał się efektom pracy.

- Gdybym nie wiedział, że to ty, pomyślałbym, że stary Giovanni przyszedł tu w nocy i sam naniósł poprawki.

- O to chodzi, Francesco.

- Wiem, ale niewielu ludzi ma talent, żeby osiągnąć taki efekt. - Reszta cornetto zniknęła w jego ustach. Rękawem otarł brodę z cukru pudru. - Kiedy skończysz?

- Za trzy, może cztery miesiące.

- Z mojego uprzywilejowanego punktu widzenia trzy miesiące byłyby lepsze niż cztery. Ale niech Bóg broni, żebym miał popędzać wielkiego Maria Delvecchia. Planujesz jakieś wyjazdy?

Konserwator spojrzał na niego gniewnie znad cornetto i powoli pokręcił głową. Rok wcześniej został zmuszony do wyjawienia Tiepolowi swojego prawdziwego nazwiska i zawodu. Włoch nie nadużył pokładanego w nim zaufania i nie wspomniał o tym żywej duszy, chociaż od czasu do czasu, gdy był z konserwatorem sam na sam, prosił go, by powiedział parę słów po hebrajsku. Słynny Mario Delvecchio bowiem naprawdę był Izraelczykiem z doliny Ezdrelon i nazywał się Gabriel Allon.

Gwałtowna ulewa uderzyła w dach kościoła. Ze znajdującego się wysoko w apsydzie kaplicy podestu brzmiało to jak walenie w bęben. Tiepolo błagalnie wzniósł ręce ku niebu.

- Kolejna burza. Boże, miej nas w swojej opiece. Mówią, że acqua alta może dojść do półtora metra. Jeszcze nie wyschłem po ostatniej. Kocham to miasto, ale nawet ja nie wiem, ile jeszcze wytrzymam.

Tego roku powodzie były wyjątkowo dokuczliwe. Wenecja znalazła się pod wodą pięćdziesiąt parę razy, a zostały jeszcze trzy miesiące zimy. Dom Gabriela zalewało tak często, że musiał zabrać wszystkie rzeczy z parteru i zaczął montować wodoodporne ogrodzenie wokół drzwi i okien.

- Umrzesz w Wenecji jak Bellini - powiedział Gabriel. - A ja pochowam cię pod cyprysem na San Michele, w olbrzymiej krypcie odpowiedniej dla kogoś o tak wybitnych osiągnięciach.

Taka perspektywa zdawała się cieszyć Tiepola, chociaż wiedział, że podobnie jak większość współczesnych wenecjan, będzie musiał ścierpieć poniżenie pogrzebu na stałym lądzie.

- A ty, Mario? Gdzie umrzesz?

- Przy odrobinie szczęścia w wybranym przez siebie czasie i miejscu. Ktoś taki jak ja nie może liczyć na więcej.

- Wyświadcz mi przysługę.

- Jaką?

Tiepolo spojrzał na zniszczone malowidło.

- Nim umrzesz, skończ ten obraz. Jesteś to winny Giovanniemu.

Syreny powodziowe na szczycie bazyliki Świętego Marka odezwały się parę minut po czwartej. Gabriel pospiesznie oczyścił pędzle i paletę, ale gdy zszedł z rusztowania i przeszedł przez kościół do portalu, ulicą płynęła już woda o głębokości kilkunastu centymetrów.

Wrócił do środka. Jak większość wenecjan, miał kilka par gumowych kaloszy trzymanych w strategicznych punktach, w każdej chwili gotowych do użytku. W kościele były pierwsze z jego kolekcji. Pożyczył mu je Umberto Conti, wenecki mistrz konserwacji zabytków, u którego odbywał praktyki. Gabriel wielokrotnie już próbował oddać buty, ale Umberto nie chciał ich przyjąć. „Zatrzymaj je, Mario, razem z umiejętnościami, których ode mnie nabyłeś. Obiecuję, że będą ci dobrze służyć”.

Założył wyblakłe, stare kalosze Umberta i zawinął się w zielone wodoodporne ponczo. Chwilę później brnął w sięgającej po łydki wodzie przez Salizzada San Giovanni Crisostomo niczym ciemnozielona zjawa. Na Strada Nova służby oczyszczania miasta nie ułożyły drewnianych trapów znanych jako passerelle. Gabriel wiedział, że to zły znak: prognoza przewidywała wysoki poziom wody i passerelle mogłyby odpłynąć.

Gdy dotarł do Rio Terra San Leonardo, woda prawie wlewała mu się górą do kaloszy. Skręcił w boczną uliczkę, zupełnie cichą, jeśli nie liczyć plusku wody, i poszedł nią w stronę prowizorycznej kładki przerzuconej nad Rio di Ghetto Nuovo. Wyrósł przed nim krąg nieoświetlonych kamienic, łatwo zauważalnych, bo wyższych od wszystkich pozostałych weneckich budynków. Przebrnął przez zabagnione przejście podziemne i wyszedł na rozległy skwer. Minęło go dwóch brodatych studentów jesziwy, drepczących przez zalany plac w stronę synagogi. Frędzle tallit katan obijały się im o nogawki. Gabriel skręcił w lewo do drzwi z numerem 2899. Na małej mosiężnej tabliczce widniał napis: Comunità Ebràica di Venezia - Wenecka Gmina Żydowska. Nacisnął guzik i przez domofon powitał go głos starszej kobiety.

- Mario.

- Nie ma jej.
- Gdzie jest?
- Pomaga w księgarni. Jedna z dziewczyn się rozchorowała.

Wszedł w znajdujące się parę kroków dalej szklane drzwi i zdjął kaptur. Po lewej stronie było wejście do skromnego muzeum dzielnicy; po prawej niewielka, zachęcająca księgarnia, ciepła i jasno oświetlona. Na stołku za ladą siedziała dziewczyna o krótkich blond włosach i w pośpiechu opróżniała kasę, nim zachód słońca uniemożliwi jej przeliczanie pieniędzy. Nazywała się Valentina. Uśmiechnęła się do Gabriela i wskazała ołówkiem duże, zaczynające się od podłogi i sięgające sufitu okno z widokiem na kanał. Pod nim, zbierając szmatą wodę wokół podobno wodoodpornych uszczelek, klęczała na czworakach kobieta. Była uderzająco piękna.

- Mówiłem, że te uszczelki nie wytrzymają - powiedział Gabriel. - To była strata pieniędzy.

Chiara podniosła gwałtownie wzrok. Miała ciemne kręcone włosy, w których błyszczały kasztanowe i brązowe pasemka. Z trudem utrzymywane przez spinkę na karku, rozsypywały się bezładnie na ramionach. Karmelowe oczy połyskiwały złoto. Zmieniały kolor wraz z jej nastrojem.

- Nie stój tam jak jakiś debil. Chodź tu i mi pomóż.
- Nie sądzisz chyba, że ktoś tak utalentowany jak ja...

Mokry biały ręcznik, rzucony z zaskakującą siłą i celnością, uderzył go w środek klatki piersiowej. Gabriel wyżął szmatę do kubła i klęknął obok dziewczyny.

- W Wiedniu był zamach bombowy - wyszeptała Chiara, przyciskając wargi do szyi Gabriela. - On jest tutaj. Chce się z tobą spotkać.

Przy wejściu do domu nad kanałem chlupotała woda. Gdy Gabriel otworzył drzwi, jej powierzchnia zmarszczyła się. Ocenił zniszczenia, po czym ociężale ruszył na piętro w ślad za Chiarą. W salonie panował mrok. Przed oknem zalanym strugami deszczu, nieruchomy jak postać na obrazie Belliniego, stał, patrząc na kanał, stary mężczyzna. Ubrany był w ciemny garnitur ze srebrnym krawatem. Łysa głowa kształtem przypominała pocisk; twarz, mocno opalona, pokryta zmarszczkami i bruzdami, przywodziła na myśl kamień na pustyni. Gabriel stanął u jego boku. Mężczyzna nie zareagował, patrzył na podnoszącą się wodę. Na jego twarzy malował się fatalistyczny grymas, jakby obserwował początek potopu mającego zniszczyć nikczemnych ludzi. Gabriel wiedział, że Ari Szamron przybył tu, by powiedzieć mu o śmierci. Śmierć połączyła ich na początku i śmierć pozostała podstawą łączącej ich więzi.

3

Wenecja

W salach konferencyjnych oraz na korytarzach budynku izraelskich służb wywiadowczych Ari Szamron był postacią legendarną. Przedostawał się na dwory królewskie, wykradał tajemnice tyranom i zabijał wrogów Izraela, czasem nawet gołymi rękami. Największe jego osiągnięcie nadeszło w maju 1960 roku, w podejrzanej dzielnicy Buenos Aires, kiedy wyskoczywszy z tylnego siedzenia samochodu, złapał Adolfa Eichmanna.

We wrześniu 1972 premier Golda Meir poleciła mu znaleźć i zamordować palestyńskich terrorystów, którzy podczas igrzysk olimpijskich w Monachium porwali i zastrzelili jedenastu Izraelczyków. Gabriel, wówczas dobrze zapowiadający się student Akademii Sztuk Pięknych i Wzornictwa Bezalel w Jerozolimie, niechętnie przyłączył się do operacji Szamrona, trafnie ochrzczonej kryptonimem „Gniew Boży”. W opartym na hebrajskim alfabecie leksykonie operacji Gabriel był alefem. Uzbrojony jedynie w berettę kalibru 0.22 cala po cichu zabił sześciu ludzi.

Kariera Szamrona nie była nieprzerwanym wznoszeniem się na wyżyny. Po drodze trafiały się głębokie doliny i operacyjne pustkowia. Miał reputację człowieka, który najpierw strzela, a potem martwi się o konsekwencje. Jego głównym atutem był wybuchowy temperament. Niektórzy politycy nie mogli znieść nieobliczalności Szamrona. Rabin często unikał jego telefonów, bojąc się tego, co mógł usłyszeć. Peres uznał go za prymitywa i odesłał w niebyt emerytury. Gdy biuro zaczęło upadać, Barak zrehabilitował Szamrona i przekazał mu stery, by naprowadził agencję na dawny kurs.

Oficjalnie był na emeryturze, a jego ukochane biuro znajdowało się w rękach stuprocentowo nowoczesnego, przebiegłego technokraty o imieniu Lew. Ale dla wielu Szamron wciąż pozostawał Memuneh, dowódcą. Obecny premier - jego stary przyjaciel i towarzysz w wielu podróżach - nadał Szamronowi niejasny tytuł i powierzył akurat tyle władzy, żeby mógł być uciążliwy. Na bulwarze Króla Saula byli tacy, którzy przysięgliby, że Lew modli się o rychły zgon Szamrona - i że Szamron nie umiera tylko po to, żeby zrobić mu na złość.

Teraz, stojąc przy oknie, Szamron spokojnie opowiedział Gabrielowi wszystko, co wiedział o wydarzeniach w Wiedniu. Poprzedniego wieczoru w budynku Biura Roszczeń i Dochodzeń Wojennych wybuchła bomba. Eli Lavon leżał w głębokiej śpiączce na oddziale intensywnej terapii w wiedeńskim Szpitalu Ogólnym i w najlepszym razie miał jedną szansę na dwie, że przeżyje. Jego dwie asystentki, Rebeka Gazit i Sarah Greenberg, zginęły w momencie eksplozji. Do zamachu przyznało się tajemnicze ugrupowanie o nazwie Islamskie Komórki Bojowe, odgałęzienie Al-Kaidy, organizacji bin Ladena. Szamron rozmawiał z Gabrielem po angielsku, z tragicznym akcentem. W weneckim domu nad kanałem hebrajski był zabroniony.

Chiara przyniosła do salonu kawę i rugelach, po czym usiadła między Gabrielem i Szamronem. Z ich trojga tylko ona formalnie pracowała w biurze. Była bat lewejha, a jej obowiązki polegały na udawaniu kochanek lub małżonek funkcjonariuszy terenowych. Jak wszyscy członkowie biura, przeszła kurs walki wręcz i dobrze władała bronią. Fakt, że na końcowym egzaminie ze strzelania dostała więcej punktów niż wielki Gabriel Allon, był źródłem pewnego napięcia w ich domu. Jej tajne zlecenia często wymagały stwarzania pozorów intymności, na przykład okazywania partnerowi uczuć w restauracjach i klubach oraz dzielenia łóżka w hotelach bądź lokalach konspiracyjnych. Oficjalnie związki uczuciowe między agentami i eskortą były zabronione, ale Gabriel wiedział, że ciasne kwatery i stres związany z pracą w terenie zbliżały. Co więcej, kiedyś, w Tunisie, sam miał romans ze swoją bat lewejha, piękną Żydówką z Marsylii, Jacqueline Delacroix. Przygoda o mało nie zniszczyła jego małżeństwa. Gdy Chiara wyjeżdżała, Gabriel często wyobrażał ją sobie w łóżku innego mężczyzny. Choć nie ulegał łatwo zazdrości, po cichu wypatrywał dnia, w którym na bulwarze Króla Saula uznają, że praca w terenie naraża Chiarę na zbyt wielkie niebezpieczeństwo.

- Co to tak dokładnie są Islamskie Komórki Bojowe? Szamron skrzywił się.

- Podrzędni kombinatorzy działający we Francji i paru innych europejskich krajach. Zwykle zadowalają się podpalaniem synagog, profanacją żydowskich cmentarzy i biciem żydowskich dzieci na ulicach Paryża.

- Czy w oświadczeniu było cokolwiek użytecznego dla wywiadu?

Szamron pokręcił głową.

- Tylko zwykłe brednie o cierpieniach Palestyńczyków i zniszczeniu syjonistycznego spisku. Ostrzegają, że będą kontynuować ataki na żydowskie cele w Europie, póki Palestyna nie zostanie wyzwolona.

- Biuro Lavona było jak forteca. Jak posługującemu się na co dzień koktajlami Molotowa i farbą w spreju ugrupowaniu udało się podłożyć bombę w Biurze Roszczeń i Dochodzeń Wojennych?

Szamron wziął od Chiary filiżankę.

- Austriacka Staatspolizei nie jest pewna, ale podejrzewa, że ładunek ukryto w komputerze, dostarczonym do biura tego samego dnia.

- Czy mamy wierzyć, że Islamskie Komórki Bojowe były w stanie ukryć bombę w komputerze i przemycić ją do zabezpieczonego budynku w Wiedniu?

Szamron gwałtownie zamieszał cukier w kawie i powoli pokręcił głową.

- Więc kto to zrobił?

- No właśnie. Chciałbym poznać odpowiedź na to pytanie.

Szamron zdjął płaszcz i podwinął rękawy. Przekaz wydawał się jasny. Gabriel odwrócił wzrok od przymrużonych oczu Szamrona i pomyślał o ostatnim razie, gdy Stary wystał go do Wiednia. Było to w styczniu 1991 roku. Biuro dowiedziało się, że działający w mieście agent irackiego wywiadu ma zamiar przeprowadzić serię terrorystycznych ataków na izraelskie cele. Miało to związek z pierwszą wojną w Zatoce Perskiej. Szamron rozkazał Gabrielowi obserwować Irakijczyka oraz, gdyby okazało się to konieczne, podjąć kroki zapobiegawcze. Gabriel, nie chcąc po raz kolejny narażać się na długą rozłąkę z rodziną, wziął ze sobą żonę Leah i małego synka Daniego. Ale nie zdawał sobie sprawy, że wpada w pułapkę zastawioną przez palestyńskiego terrorystę Tarika al-Huraniego.

Dopiero po dłuższej chwili zamyślony Gabriel podniósł wreszcie wzrok.

- Zapomniałeś, że Wiedeń to dla mnie miasto zakazane?

Szamron zapalił jednego ze swoich cuchnących tureckich papierosów, a zgaszoną zapałkę położył na spodku obok łyżeczki. Podniósł okulary na czoło i skrzyżował ramiona. Wciąż były potężne, hartowana stal pod cienką warstwą obwisłej, spalonej słońcem skóry. Podobnie jak ręce. Tę pozę Gabriel widział wiele razy. Szamron Niewzruszony. Szamron Niezłomny. Stał tak samo, gdy wysłał Gabriela do Rzymu, by po raz pierwszy kogoś zabił. Już wtedy miał swoje lata. Tak naprawdę nigdy nie był młody. Zamiast uganiać się za dziewczynami na plaży w Netanii, dowodził jednostką w Palmach, tocząc pierwszą bitwę w niekończącej się izraelskiej wojnie. Ukradziono mu młodość, w zamian więc ukradł młodość Gabrielowi.

- Zgłosiłem się na ochotnika, żeby pojechać do Wiednia, ale Lew nawet nie chciał o tym słyszeć. Wie, że w związku z naszymi przykrymi przejściami uważają mnie tam za pariasa. Sądzi, że Staatspolizei będzie bardziej skłonna do współpracy z kimś mniej kontrowersyjnym.

- Więc chcesz wysłać mnie?

- Oczywiście nieoficjalnie. - Ostatnimi czasy Szamron nic nie robił oficjalnie. - Ale byłbym dużo spokojniejszy, gdyby ktoś, komu ufam, miał na wszystko oko.
- Mamy w Wiedniu ludzi.
- Ale wszyscy podlegają Lwowi.
- On jest szefem.

Szamron zamknął oczy, jakby Gabriel poruszył przykry temat.

- Lew ma w tej chwili na głowie za dużo innych problemów, żeby poświęcić tej sprawie odpowiednią uwagę. Młody imperator w Damaszku robi się dokuczliwy. Mułłowie w Iranie próbują zbudować bombę Allaha, a Hamas zamienia dzieci w ładunki wybuchowe i wysadza je w powietrze na ulicach Tel Awiwu i Jerozolimy. Jeden niewielki zamach w Wiedniu nie może liczyć na uwagę, na jaką zasługuje. Nawet jeśli celem był Eli Lavon.

Współczująco popatrzył na Gabriela znad filiżanki.

- Wiem, że wolałbyś nie wracać do Wiednia, zwłaszcza po kolejnym zamachu, ale twój przyjaciel walczy w wiedeńskim szpitalu o życie. Sądziłem, że chciałbyś wiedzieć, kto go tak urządził.

Allon pomyślał o niedokończonym ołtarzu Belliniego w kościele Świętego Jana Chryzostoma i poczuł, jak wymyka mu się z rąk. Chiara, odwróciwszy wzrok od Szamrona, wpatrywała się w Gabriela intensywnie.

- Jeśli pojadę do Wiednia - odezwał się półgłosem - potrzebna mi będzie tożsamość.

Szamron wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że są sposoby - „oczywiste sposoby, kochany chłopcze” - na pokonanie tak drobnej trudności jak przykrywka. Gabriel spodziewał się takiej odpowiedzi. Wyciągnął dłoń.

Szamron otworzył walizkę i podał mu szarą kopertę. Gabriel wysypał jej zawartość na stolik - bilety lotnicze, skórzany portfel, wysłużony izraelski paszport. Zajrzał do środka i zobaczył siebie samego, odwzajemniającego spojrzenie. Jego nowe imię brzmiało Gideon Argow. Zawsze lubił imię Gideon.

- Jak Gideon zarabia na życie?

Szamron kiwnął głową w stronę portfela. Wśród standardowych przedmiotów - kart kredytowych, prawa jazdy, legitymacji z klubu fitness i karty z wypożyczalni wideo - znalazł wizytówkę:

Gideon Argow

Biuro Roszczeń i Dochodzeń Wojennych

ul. Mendele 17

92147 Jerozolima

tel. 542 76 18

Gabriel podniósł wzrok.

- Nie wiedziałem, że Eli miał oddział w Jerozolimie.

- Już ma. Zadzwoń.

Gabriel pokręcił głową.

- Wierzę ci. Czy Lew o tym wie?

- Jeszcze nie, ale mam zamiar mu powiedzieć, kiedy będziesz na miejscu.

- Czyli zwodzimy zarówno Austriaków, jak i biuro. Imponujące, nawet jak na ciebie, Ari.

Szamron posłał mu uśmiech niewiniątka. Gabriel otworzył okładkę biletów i przestudiował plan podróży.

- Uznałem, że złym pomysłem byłoby, gdybyś poleciał do Wiednia prosto stąd. Rano wrócimy razem do Tel Awiwu - oczywiście siedzimy oddzielnie. Złapiesz popołudniowy lot do Wiednia.

Gabriel wbił spojrzenie w Szamrona. Na jego twarzy malowała się niepewność.

- A jeśli rozpoznają mnie na lotnisku i zaciągną do jakiejś celi, w której zaznam austriackiej gościnności?

- Oczywiście może się tak zdarzyć, ale upłynęło już trzynaście lat. Poza tym byłeś ostatnio w Wiedniu. O ile pamiętam, rok temu spotkaliśmy się w biurze Eliego w sprawie poważnego zagrożenia życia Jego Świątobliwości papieża Pawła VII.

- Byłem w Wiedniu - przyznał Gabriel, podnosząc fałszywy paszport - ale nie z takiego powodu, a poza tym nie musiałem przejść przez lotnisko.

Gabriel dłuższą chwilę oceniał paszport swoim okiem konserwatora. Wreszcie zamknął go i wsunął do kieszeni. Chiara wstała i wyszła z pokoju. Szamron odprowadził ją wzrokiem, po czym spojrzał na Gabriela.

- Zdaje się, że znowu namieszałem ci w życiu.

- Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?

- Chcesz, żebym z nią porozmawiał?

Gabriel pokręcił głową.

- Przejdzie jej - powiedział. - To profesjonalistka.

W życiu Gabriela były chwile, fragmenty czasu, które przenosił na płótno i wieszał w piwnicy podświadomości. Do tej galerii pamięci dodał Chiarę, taką, jaką widział w tym momencie, skąpaną w sączącym się z latarni za oknem ich sypialni rembrandtowskim świetle, z atłasową kołdrą skłębioną na biodrach, z odsłoniętymi nagimi piersiami. Przeszkodziły mu inne obrazy. Szamron otworzył im drzwi, a Gabrielowi, jak zawsze, nie starczyło siły, by wizje powstrzymać. Był wśród nich Wadal Adel Zwaiter, wychudły intelektualista w kurtce w szkocką kratę, którego Gabriel zastrzelił na klatce schodowej w rzymskiej kamienicy. Był też Ali Abdel Hamidi, który zginął z jego ręki w uliczce w Zurychu, oraz Mahmud, starszy brat Tarika al-Huraniego, którego zabił strzałem w oko w Kolonii, gdy leżał w ramionach kochanki.

Pukiel włosów zsunął się Chiarze na piersi. Gabriel wyciągnął rękę i delikatnie go odgarnął. Spojrzała na niego. Było zbyt ciemno, by mógł zobaczyć kolor jej oczu, ale wyczuł, co myślała. Szamron wytrenował go w odgadywaniu emocji innych ludzi, podobnie jak Umberto Conti nauczył go naśladować dawnych mistrzów. Nawet w ramionach kochanki Gabriel nie potrafił wyłączyć mechanizmu poszukującego oznak zdrady.

- Nie chcę, żebyś leciał do Wiednia - położyła ręce na piersi Gabriela. Jego serce uderzało o chłodną skórę jej dłoni. - To nie jest dla ciebie bezpieczne miejsce. Szamron powinien to wiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny.

- Szamron ma rację. To było dawno temu.

- Owszem, ale jeśli teraz tam polecisz i zaczniesz pytać o zamach, na pewno natkniesz się na austriacką policję i służby bezpieczeństwa. Szamron wykorzystuje cię, żeby nie wypaść z gry. Nie chodzi mu o twoje dobro.

- Mówisz jak człowiek Lwa.

- Chodzi mi o ciebie. - Pochyliła się i pocałowała go w usta. Jej wargi miały smak kwiatów. - Nie chcę, żebyś leciał do Wiednia. - Po chwili wahania dodała: - Boję się, że cię stracę.

- Przez kogo?

Uniosła kołdrę do ramion i przykryła piersi. Między nimi stanął cień Leah. Chiarze to nie przeszkadzało. Rozmawiała o Leah tylko w łóżku, bo wierzyła, że wtedy Gabriel nie skłamie. Cale jego życie było kłamstwem; jedynie z kochankami pozwalał sobie na szczerość aż do bólu. Mógł kochać się tylko z kobietą, która wiedziała, że zabija ludzi dla swojego kraju. Nigdy nie kłamał na temat Leah. Uważał za swój obowiązek mówić o niej szczerze, nawet kobietom, które zajęły jej miejsce w łóżku.

- Masz pojęcie, jakie to dla mnie trudne? - spytała Chiara. - Wszyscy wiedzą o Leah. W Biurze jest owiana legendą, tak jak ty i Szamron. Jak długo jeszcze mam żyć, bojąc się, że pewnego dnia dojdziesz do wniosku, że nie możesz tak dłużej?

- Co w takim razie powinienem według ciebie zrobić?

- Ożeń się ze mną, Gabrielu. Zostań w Wenecji i odnawiaj obrazy. Powiedz Szamronowi, żeby zostawił cię w spokoju. Ciało masz pokryte bliznami. Czy nie dość już poświęciłeś dla kraju?

Zamknął oczy. Otworzyły się przed nim drzwi galerii. Niechętnie przeszedł przez nie na drugą stronę i znalazł się na ulicy starej żydowskiej dzielnicy Wiednia, razem z Leah i Danim. Właśnie skończyli obiad, pada śnieg. Leah jest podenerwowana. W barze obok restauracji stał telewizor. Przez cały posiłek oglądali grad irackich rakiet zasypujący Tel Awiw. Leah nie może się doczekać, kiedy wrócą do domu i będzie mogła zadzwonić do matki. Pogania Gabriela, który jak zawsze przeszukuje podwozie samochodu. „Dalej, pospiesz się. Chcę porozmawiać z matką. Chcę usłyszeć jej głos”. Wstaje, przypina Daniego do tylnego siedzenia i całuje Leah. Nawet teraz czuje smak oliwek na jej ustach. Odwraca się i idzie w stronę katedry, gdzie, w ramach przykrywki, odnawia malowidło ołtarzowe przedstawiające męczeńską śmierć świętego Stefana. Leah przekręca kluczyk. Silnik się krztusi. Gabriel odwraca się i krzyczy do żony, żeby przestała, ale Leah go nie widzi, bo przednia szyba jest przysypana śniegiem. Po raz drugi przekręca kluczyk...

Czekał, aż obrazy ognia i krwi rozpłyną się w ciemności. A potem powiedział Chiarze to, co chciała usłyszeć - kiedy wróci z Wiednia, odwiedzi Leah w szpitalu i wytłumaczy jej, że zakochał się w innej kobiecie.

Twarz Chiary spochmurniała.

- Chciałabym, żeby dało się to załatwić inaczej.

- Muszę powiedzieć jej prawdę - oznajmił Gabriel. - Zasługuje na nią.

- Zrozumie?

Gabriel wzruszył ramionami. Leah cierpiała na psychozę depresyjną. Lekarze sądzili, że w jej pamięci niczym zapętlona taśma wideo odtwarzała się bez przerwy noc zamachu, nie zostawiając miejsca na wrażenia ani dźwięki pochodzące ze świata zewnętrznego. Gabriel często zadawał sobie pytanie, jak Leah zapamiętała go tamtej nocy. Czy widziała tylko, jak odchodzi w stronę wieży katedry, czy też czuła, jak wyciąga z ognia jej osmalone ciało? Pewien był tylko jednego. Leah z nim nie rozmawiała. Nie odezwała się do niego ani słowem przez trzynaście lat.

- Muszę to zrobić - odparł. - Muszę jej powiedzieć. Muszę wyznać prawdę o tobie. Nie wstydzę się niczego, a już na pewno nie ciebie.

Chiara odgarnęła kołdrę i pocałowała go namiętnie. Gabriel czuł napięcie w jej ciele i podniecenie w oddechu. Gdy było po wszystkim, leżał obok, głaszcząc jej włosy. Nie mógł spać, nie w noc przed podróżą do Wiednia. Było też coś więcej. Czuł się tak, jakby właśnie dopuścił się zdrady. Jakby przespał się z kobietą innego mężczyzny. Nagle zdał sobie sprawę, że we własnym umyśle był już Gideonem Argowem. Na razie Chiara była mu obca.

4

Wiedeń

Proszę o paszport.

Gabriel przesunął go po blacie godłem w dół. Celnik spojrzał zmęczonym wzrokiem na zużytą okładkę i wertował strony, dopóki nie znalazł wizy. Dodał kolejną pieczątkę - Gabriel pomyślał, że gwałtowniej, niż było trzeba - i bez słowa oddał dokument. Gabriel włożył go do kieszeni kurtki i ciągnąc za sobą torbę na kółkach, ruszył przez halę przylotów.

Na zewnątrz zajął miejsce w kolejce na postoju taksówek. Było przejmująco zimno, a wiatr niósł ze sobą śnieg. Usłyszał fragmenty rozmów prowadzonych po niemiecku z wiedeńskim akcentem. W przeciwieństwie do wielu swoich ziomków nie reagował nerwowo na sam dźwięk tego języka. Niemiecki był dla niego językiem ojczystym i śnił właśnie po niemiecku. Władał nim doskonale, z berlińskim akcentem matki.

Przesunął się do przodu kolejki. Podjechał biały mercedes. Nim Gabriel wsiadł na tylne siedzenie, zapamiętał numer rejestracyjny taksówki. Położył torbę obok siebie i podał kierowcy adres parę ulic od hotelu, w którym wynajął pokój.

Taksówka popędziła autostradą prowadzącą przez dzielnicę przemysłową - wśród fabryk, gazowni i elektrowni. Po chwili Gabriel dostrzegł wieżę katedry Świętego Stefana, wystrzelającą ponad Innere Stadt. W przeciwieństwie do zabudowy większości europejskich metropolii, budynki Wiednia pozostały ładne, nie dotknęła ich miejska brzydota. Tak naprawdę niewiele się zmieniło zarówno w wyglądzie, jak i stylu życia miasta przez ostatnie stulecie, czyli od czasów, gdy Wiedeń był centrum administracyjnym imperium obejmującego Europę Środkową i Bałkany. Wciąż można zjeść po południu kremówkę u Demela bądź też rozmyślać nad kawą i gazetą u Landtmanna albo w Cafe Central. W Innere Stadt lepiej jest porzucić samochód i podróżować tramwajem albo na piechotę, spacerując po rozświetlonych bulwarach prowadzących wzdłuż barokowych i gotyckich budynków, w których mieszczą się ekskluzywne sklepy. Mężczyźni wciąż noszą marynarki z lodenu i tyrolskie czapki z piórkiem, a kobiety uważają marszczone spódnice za modne. Brahms powiedział kiedyś, że został w Wiedniu, bo woli pracować na wsi. To wciąż jest małe miasteczko, pomyślał Gabriel, ze swoją małomiasteczkową pogardą dla zmian i niechęcią do obcych. Dla Gabriela Wiedeń na zawsze miał pozostać miastem duchów.

Dojechali do Ringstrasse, szerokiego bulwaru otaczającego centrum miasta. Z mijanych slupów uśmiechała się do Gabriela przystojna twarz Petera Metzlera, kandydata skrajnie prawicowej Austriackiej Partii Narodowej na kanclerza. Był to okres kampanii wyborczej i na słupach wisiały setki plakatów. Sztab wyborczy Metzlera miał hojnych sponsorów i widać, że nie szczędził kosztów. Twarz przywódcy była wszędzie, a jego wzroku nie dało się uniknąć. Tak jak i hasła: Eine neue Ordnung für ein neues Österreich!. Nowy porządek w nowej Austrii. Austriaków, pomyślał Gabriel, nie stać na subtelność.

Wysiadł z taksówki obok opery narodowej i piechotą dotarł na wąską uliczkę o nazwie Weihburggasse. Wyglądało na to, że nikt go nie śledzi, chociaż z doświadczenia wiedział, że dobrze wyszkolonych obserwatorów praktycznie nie da się wykryć. Wszedł do niedużego hotelu. Widząc izraelski paszport, recepcjonista przybrał zasmucony wyraz twarzy i wymamrotał parę słów współczucia na temat „potwornego zamachu w dzielnicy żydowskiej”.

Wcielając się w rolę Gideona Argowa, Gabriel pogadał z nim kilka minut po niemiecku, po czym po schodach udał się do swojego pokoju na drugim piętrze. Drewniana posadzka miała kolor miodu, a przeszklone drzwi prowadziły na ciemny wewnętrzny dziedziniec. Gabriel zasunął firanki i zostawił torbę na łóżku, tak żeby była widoczna. Umieścił na framudze znacznik - zorientuje się, czy ktoś odwiedził pokój podczas jego nieobecności.

Wrócił do holu. Recepcjonista uśmiechnął się tak, jakby nie widzieli się od pięciu lat, a nie od pięciu minut. Na zewnątrz zaczął padać śnieg. Gabriel wyszedł na ciemne uliczki Innere Stadt, patrząc, czy nikt go nie śledzi. Zatrzymywał się przed witrynami, żeby obejrzeć się przez ramię, wchodził do budek telefonicznych i udając, że dzwoni, obserwował otoczenie. Przy stoisku z gazetami kupił „Die Presse“, po czym sto metrów dalej wyrzucił ją do kosza. W końcu, pewny, że nikt za nim nie idzie, wszedł na stację kolejki Stephansplatz.

Nie musiał oglądać jasno oświetlonych map wiedeńskiej komunikacji miejskiej, bo znał je na pamięć. Kupił bilet w automacie, po czym minął bramkę i zszedł na peron. Wsiadł do wagonu i zapamiętał otaczające go twarze. Pięć przystanków dalej, na Westbahnhof, przesiadł się do linii U6 w kierunku północnym. Wiedeński Szpital Ogólny miał własną stację metra. Ruchome schody powoli wwiozły Gabriela na górę, na ośnieżony placyk parę kroków od głównego wejścia pod adresem Währinger Gürtel 18/20.

Szpital istniał w zachodniej części Wiednia od trzystu z górą lat. W 1693 roku cesarz Leopold I, zatroskany ciężką sytuacją miejskich nędzarzy, nakazał zbudować tu Dom dla Biednych i Inwalidów. Sto lat później cesarz Józef II przemianował instytucję na Ogólny Szpital dla Chorych. Stary budynek pozostał kilka ulic dalej, przy Alserstrasse, ale wokół niego wyrósł rozciągający się na kilka przecznic nowoczesny kompleks szpitalny. Gabriel dobrze o tym wiedział.

Człowiek z ambasady schronił się w portyku, pod napisem Saluti et Solatio Aegrorum: leczyć i pomagać chorym. Mężczyzna, drobny, wyglądający na nerwowego dyplomatę o nazwisku Zwi, uścisnął Gabrielowi dłoń i po krótkim zbadaniu jego paszportu i wizytówki wyraził ubolewanie z powodu śmierci jego dwóch współpracowniczek.

Weszli do głównego holu. Był pusty, jeśli nie liczyć staruszka z rzadką brodą, siedzącego na brzegu kanapy ze złączonymi stopami i kapeluszem na kolanach, niczym podróżny czekający na bardzo spóźniony pociąg. Mamrotał coś do siebie. Gdy Gabriel go mijał, staruszek podniósł wzrok i ich spojrzenia na moment się spotkały. Gabriel wsiadł do windy i mężczyzna zniknął za zasuwającymi się drzwiami.

Winda zatrzymała się na ósmym piętrze. Gabriela powitał uspokajający widok wysokiego, jasnowłosego Izraelczyka w garniturze i ze słuchawką w uchu. Przy wejściu na oddział intensywnej terapii stał kolejny ochroniarz. Trzeci, drobny i ciemny, w źle dopasowanej marynarce, tkwił przed drzwiami prowadzącymi do sali Eliego. Odsunął się na bok, żeby goście mogli wejść. Gabriel zatrzymał się i spytał, dlaczego nie został przeszukany.

- Jest pan ze Zwim. Nie muszę pana przeszukiwać.

Gabriel podniósł ręce.

- Przeszukaj mnie.

Ochroniarz kiwnął głową i spełnił polecenie. Gabriel rozpoznał sposób przeszukiwania. Dokładnie według podręcznika. Sprawdzanie krocza było trochę zbyt natarczywe, ale w końcu sam się o to prosił.

- Przeszukuj wszystkich, którzy tu wchodzą - rozkazał, gdy było po wszystkim.

Zwi, mężczyzna z ambasady, obserwował całą scenę. Jasne było, że nie wierzył już, że człowiek z Jerozolimy nazywa się Gideon Argow i jest z Biura Roszczeń i Dochodzeń Wojennych. Gabriela to nie obchodziło. Jego przyjaciel leżał bezbronny po drugiej stronie drzwi. Lepiej było kogoś trochę zdenerwować, niż pozwolić Eliemu umrzeć z nadmiaru delikatności.

Wszedł za Zwim do sali. Łóżko stało za szklaną przegrodą. Pacjent nie przypominał Eliego, ale Gabriel się tego spodziewał. Jak większość Izraelczyków wiedział, co robi z ciałem człowieka wybuch bomby. Twarz Eliego przykrywała maska respiratora, oczy miał przewiązane gazą, a głowę grubo zabandażowaną. Odkryte fragmenty jego policzków i szczęki nosiły ślady szkła wbitego w twarz przez eksplozję.

Pielęgniarka o krótkich czarnych włosach i nadzwyczajnie niebieskich oczach sprawdzała kroplówkę. Spojrzała w stronę odwiedzających i nim wróciła do pracy, przez chwilę przyglądała się Gabrielowi. Z jej oczu nic nie dato się wyczytać.

Zwi dał Gabrielowi chwilę do namysłu, po czym podszedł do szklanej szyby i przedstawił stan jego kolegi. Mówił z precyzją człowieka, który obejrzał zbyt wiele tragedii na ekranie telewizora. Wpatrzony w twarz Eliego, Gabriel usłyszał tylko część tego, co mówił dyplomata - jednak wystarczająco wiele, by wiedzieć, że jego przyjaciel był bliski śmierci oraz że nawet jeśli przeżyje, może już nigdy nie być taki sam.

- Na razie - zakończył Zwi - przy życiu utrzymują go maszyny.

- Dlaczego ma zabandażowane oczy?

- Odłamki szkła. Większość udało się wyjąć, ale kilka jeszcze tkwi w oczach.

- Czy może oślepnąć?

- Lekarze nie są w stanie tego stwierdzić, dopóki nie odzyska przytomności - odparł Zwi, po czym dodał pesymistycznie: - O ile w ogóle ją odzyska.

Do pokoju wszedł lekarz. Spojrzał na Gabriela i Zwiego i szybko skinął głową, po czym otworzył szklane drzwi i wszedł na salę. Pielęgniarka odsunęła się od łóżka, a jej miejsce zajął doktor. Przeszła dookoła i stanęła przy szybie. Po raz drugi jej wzrok napotkał spojrzenie Gabriela, ale szybkim ruchem nadgarstka zasunęła zasłonę. Gabriel wyszedł na korytarz, a Zwi podążył za nim.

- Wszystko w porządku?

- Nic mi nie będzie. Potrzebuję tylko chwili samotności.

Dyplomata wrócił do sali. Gabriel założył ręce na plecach, jak żołnierz na komendę spocznij, i powoli ruszył wzdłuż znajomego korytarza. Minął pokój pielęgniarek. Obok okna wciąż wisiał ten sam nudny obrazek wiedeńskiej ulicy. Powietrze też się nie zmieniło - wisiał w nim zapach środka dezynfekującego i śmierci.

Podszedł do szklanych drzwi o numerze 2602-C. Popchnął je lekko czubkami palców - otworzyły się cicho. Gabriel obejrzał się przez ramię. W pobliżu nie było pielęgniarek. Wsunął się do środka ciemnego, pustego pokoju i zamknął za sobą drzwi.

Nie zapalił światła, czekał, aż przyzwyczai się do ciemności. Po chwili zaczął dostrzegać zarysy pokoju: puste łóżko, ciche monitory, pokryte winylem krzesło. Najniewygodniejsze krzesło w Wiedniu. Spędził na nim dziesięć nocy, w większości bezsennych. Leah odzyskała przytomność tylko raz. Spytała o Daniego, a Gabriel nierozważnie powiedział jej prawdę. Na jej policzki spłynęły łzy. Nigdy więcej się do niego nie odezwała.

- Nie powinien pan tu wchodzić.

Zaskoczony Gabriel obrócił się szybko. Głos należał do pielęgniarki, która chwilę wcześniej stała przy Elim. Zagadnęła Gabriela po niemiecku. Odpowiedział w tym samym języku.

- Przepraszam, ja tylko...
- Wiem, co pan robi - pozwoliła, by na chwilę rozdzieliła ich cisza. - Pamiętam pana.

Oparła się o drzwi i skrzyżowała ramiona na piersi. Przekrzywiła głowę. Gdyby nie workowaty strój pielęgniarki i wiszący na szyi stetoskop, Gabriel pomyślałby, że z nim flirtuje.

- Pańska żona parę lat temu padła ofiarą zamachu bombowego. Wtedy byłam młodą, początkującą pielęgniarką. Zajmowałam się nią w nocy. Nie pamięta pan?

Gabriel przez chwilę się jej przyglądał. W końcu powiedział:

- Pani się chyba myli. W Wiedniu jestem po raz pierwszy. Poza tym nigdy nie byłem żonaty. Przepraszam - dodał pospiesznie, kierując się w stronę drzwi - nie powinienem był tu wchodzić. Po prostu potrzebowałem jakiegoś miejsca, żeby zebrać myśli.

Minął ją. Położyła mu rękę na ramieniu.

- Proszę mi powiedzieć jedno. Czy ona żyje?

- Kto?

- Pańska żona, ma się rozumieć.

- Przykro mi - odparł zdecydowanym tonem. - Pomyliła mnie pani z kimś innym.

Skinęła głową - „jak pan woli”. Jej niebieskie oczy były wilgotne i błyszczały w półświetle.

- Eli Lavon to pański przyjaciel?

- Tak. Bardzo bliski przyjaciel. Pracujemy razem. Mieszkam w Jerozolimie.

- Jerozolima - powtórzyła, jakby podobał jej się sam dźwięk tego słowa. - Chciałabym kiedyś odwiedzić Jerozolimę. Przyjaciele sądzą, że zwariowałam. Wie pan, zamachy samobójcze, wszystko inne... - przerwała. - Mimo to chcę tam pojechać.

- Powinna pani - powiedział Gabriel. - To wspaniałe miasto.

Po raz drugi dotknęła jego ramienia.

- Rany pańskiego przyjaciela są poważne. - Jej głos był czuły i słychać w nim było smutek. - Naprawdę z nim źle.

- Przeżyje?

- Nie wolno mi odpowiadać na takie pytania. Tylko lekarze mają prawo przedstawić rokowania. Ale jeśli chce pan posłuchać mojej rady, proszę spędzić z nim trochę czasu. Proszę mu poopowiadać różne rzeczy. Nigdy nie wiadomo, może pana usłyszy.

Przez godzinę wpatrywał się w leżące za szybą nieruchome ciało. Pielęgniarka wróciła. Przez parę minut sprawdzała stan Eliego, po czym pokazała Gabrielowi, żeby wszedł do sali.

- To wbrew zasadom - szepnęła konspiracyjnie. - Stanę na warcie przy drzwiach.

Gabriel nie przemawiał do Eliego, trzymał tylko w dłoniach jego poranioną i spuchniętą rękę. Nie istnieją słowa dla opisania bólu, który odczuwał, patrząc na drugą kochaną przez siebie osobę leżącą w wiedeńskim szpitalu. Pięć minut później pielęgniarka wróciła, położyła mu dłoń na ramieniu i powiedziała, że czas już iść. Na zewnątrz przedstawiła mu się - miała na imię Marguerite.

- Pracuję jutro w nocy - oznajmiła. - Mam nadzieję, że się zobaczymy.

Zwi sobie poszedł; przyszła nowa zmiana ochroniarzy. Gabriel zjechał windą na dół do holu i wyszedł na dwór. Noc była przenikliwie zimna. Wsunął ręce do kieszeni kurtki i przyspieszył kroku. Miał właśnie zjechać schodami na stację kolejki, gdy na ramieniu poczuł czyjąś rękę. Odwrócił się, spodziewając się zobaczyć Marguerite, ale zamiast dziewczyny twarzą w twarz z nim stał staruszek, który mówił do siebie w holu szpitala, kiedy Gabriel tam przyjechał.

- Słyszałem, jak rozmawia pan po hebrajsku z panem z ambasady - powiedział rozgorączkowanym głosem z wiedeńskim akcentem. Jego szeroko otwarte oczy były wilgotne. - Pan jest Izraelczykiem, prawda? Przyjacielem Eliego Lavona? - Nie zaczekał na odpowiedź. - Nazywam się Max Klein, a to wszystko stało się z mojej winy. Proszę, musi pan uwierzyć. To wszystko moja wina.

5

Wiedeń

Do mieszkania Maksa Kleina pojechali tramwajem. Mieściło się w pełnej wdzięku dzielnicy zaraz za Ringstrasse, w ładnej biedermeierowskiej kamienicy z bramą prowadzącą na wewnętrzny dziedziniec. Plac był ciemny, oświetlało go jedynie łagodne światło z palących się w mieszkaniach na górze lamp. Druga brama prowadziła do małego, zgrabnego przedsionka. Gabriel rzucił okiem na listę lokatorów. W połowie zauważył nazwisko: M. Klein - 3B. Nie było windy. Klein, ciężko stawiając kroki na wytartej wykładzinie, wspinał się uparcie po schodach, mocno trzymając się balustrady. Na trzecim piętrze znajdowało się dwoje drewnianych drzwi z wizjerami. Klein podszedł do tych po prawej i wyjął z kieszeni płaszcza pęk kluczy. Jego ręka trzęsła się tak bardzo, że klucze brzęczały niczym instrument perkusyjny.

Otworzył drzwi i wszedł do środka. Na progu Gabriel się zawahał. Gdy siedział obok Kleina w tramwaju, dotarto do niego, że w tych okolicznościach nie leżało w jego interesie spotykanie się z kimkolwiek. Doświadczenie i ciężkie przejścia nauczyły go, że nawet Żyd po osiemdziesiątce powinien być traktowany jako potencjalne zagrożenie. Ale niepokój Gabriela wyparował, gdy Klein zapalił w mieszkaniu wszystkie światła. Staruszek nie zachowywał się jak ktoś, kto zastawia pułapkę. Max Klein się bał.

Gabriel wszedł do mieszkania i zamknął za sobą drzwi. W jaskrawym świetle mógł wreszcie mu się przyjrzeć. Przekrwione, kaprawe oczy Kleina powiększały czarne okulary o grubych szkłach. Rzadka, rozwichrzona biała broda nie przykrywała rozsianych po policzkach ciemnych plam wątrobowych. Gabriel wiedział, nim Klein sam to wyznał, że był jednym z ocalałych. Głód zostawia blizny, podobnie jak kule i ogień. Widział wiele podobnych twarzy w swoim miasteczku rolniczym w dolinie Ezdrelon. Tak wyglądali jego rodzice.

- Zaparzę herbatę - oświadczył Klein, nim zniknął za prowadzącymi do kuchni podwójnymi drzwiami.

Herbata o dwunastej, pomyślał Gabriel. Zanosiło się na długą noc. Podszedł do okna i rozsunął zasłony. Śnieg przestał chwilowo padać, ulica była pusta. Usiadł. Pokój przypominał mu biuro Eliego: wysokie biedermeierowskie sklepienie, rozstawione przypadkowo na półkach książki. Elegancki bałagan intelektualisty.

Klein wrócił i postawił na niskim stoliku srebrny serwis do herbaty. Usiadł naprzeciwko Gabriela i przez chwilę przypatrywał mu się w milczeniu.

- Mówi pan świetnie po niemiecku - odezwał się wreszcie. - Powiedziałbym, że jak berlińczyk.

- Moja matka pochodziła z Berlina - odparł zgodnie z prawdą Gabriel - ale ja urodziłem się w Izraelu.

Klein patrzył na niego uważnie, jakby szukał szram ocalonego. Następnie podniósł dłonie w geście lekkiego zdziwienia - zaproszenie, by wypełnić puste miejsca. Gdzie była? Jak przeżyła? Trafiła do obozu, czy też zdążyła uciec, nim rozpoczęło się szaleństwo?

- Zostali w Berlinie i deportowano ich do obozów - wyjaśnił Gabriel. - Mój dziadek był znanym malarzem. Nie wierzył, że Niemcy, jego zdaniem jeden z najbardziej cywilizowanych narodów świata, posuną się aż tak daleko.

- Jak nazywał się pański dziadek?

- Frankel. - Gabriel znowu zdecydował się na prawdę. - Viktor Frankel.

Klein powoli skinął głową, rozpoznając nazwisko.

- Widziałem jego prace. Był uczniem Maksa Beckmanna, prawda? Nadzwyczaj utalentowany.

- Owszem. Naziści wcześnie uznali jego dzieła za zdegenerowane i wiele zostało zniszczonych. Stracił też pracę wykładowcy w instytucie sztuki w Berlinie.

- Ale mimo to został. - Klein pokręcił głową. - Nikt nie wierzył, że to się stanie - przerwał na chwilę, jego myśli odpłynęły gdzieś indziej. - Co się z nimi stało?

- Zostali deportowani do Auschwitz. Moją matkę wysłali do obozu dla kobiet w Birkenau. Udało jej się przetrwać dwa lata, po czym została uwolniona.

- A pańscy dziadkowie?

- Zagazowani zaraz po przyjeździe.

- Pamięta pan, kiedy?

- Wydaje mi się, że w styczniu tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego.

Klein zakrył oczy.

- Czy jest w tej dacie coś szczególnego, Herr Klein? - zapytał Gabriel.

- Jest - odparł Klein nieobecnym głosem. - Byłem tam w nocy, kiedy przyjechały transporty z Berlina. Pamiętam jak dziś. Widzi pan, panie Argow, byłem skrzypkiem w obozowej orkiestrze. Grałem diabłom w orkiestrze przeklętych. Gratem serenady skazanym na śmierć, gdy krok za krokiem szli do gazu.

Twarz Gabriela pozostała łagodna. Max Klein wyraźnie cierpiał od ciężaru olbrzymiej winy. Wierzył, że był w jakiś sposób odpowiedzialny za śmierć tych, którzy mijali go, idąc do komór gazowych. To było oczywiście szaleństwo. Nie był bardziej winny niż inni Żydzi, którzy cierpieli znój niewolniczej pracy w fabrykach lub na polach Auschwitz, byle tylko przetrwać kolejny dzień.

- Ale to nie dlatego zatrzymał mnie pan dzisiaj w szpitalu. Chciał mi pan powiedzieć coś o zamachu w Biurze Roszczeń i Dochodzeń Wojennych?

Klein przytaknął.

- Jak powiedziałem, to moja wina. Ja jestem odpowiedzialny za śmierć tych dwóch pięknych dziewczyn. To z mojej winy pański przyjaciel Eli Lavon leży umierający w szpitalnym łóżku.

- Chce mi pan powiedzieć, że to pan podłożył bombę? - Gabriel celowo zadał to pytanie głosem pełnym niedowierzania. Miało zabrzmieć niedorzecznie.

- Oczywiście, że nie! - zaprzeczył szybko Klein. - Ale obawiam się, że wprawiłem w ruch wydarzenia, które spowodowały, że zrobił to kto inny.

- Może po prostu opowie mi pan wszystko, co pan wie, Herr Klein. Proszę mnie pozostawić osąd, kto zawinił.

- Tylko Bóg może sądzić - westchnął Klein.

- Możliwe, ale czasem nawet Bogu trzeba trochę pomóc.

Klein uśmiechnął się i rozlał herbatę do filiżanek. Następnie opowiedział od początku całą historię. Gabriel pozwolił mu mówić i nie popędzał go. Rozegrał to tak, jak zrobiłby to Eli Lavon. „Pamięć starszych ludzi jest jak stos porcelany - mawiał Lavon. - Jeśli spróbujesz wyciągnąć talerz ze środka, całość wali się w gruzy”.

Mieszkanie należało do jego ojca. Przed wojną Klein mieszkał tu z rodzicami i dwiema młodszymi siostrami. Ojciec, Salomon, handlował z powodzeniem tkaninami, dzięki czemu Kleinowie prowadzili szczęśliwe życie wyższej warstwy klasy średniej: po południu strudle z najlepszych wiedeńskich kawiarni, wieczory w teatrze lub operze, lato w skromnym domu rodzinnym na południu. Młody Max Klein był obiecującym skrzypkiem. - „Rzecz jasna niezupełnie gotowym na orkiestrę symfoniczną albo operę, panie Argow, ale wystarczająco dobrym, by znaleźć pracę w pomniejszych wiedeńskich orkiestrach kameralnych”.

- Mój ojciec, nawet bardzo zmęczony po pracy, rzadko opuszczał koncerty. - Klein uśmiechnął się po raz pierwszy na wspomnienie ojca patrzącego, jak gra. - Był bardzo dumny, że jego syn był wiedeńskim muzykiem.

Ich idylliczny świat skończył się gwałtownie 12 marca 1938 roku. Klein pamiętał, że była sobota, a w większości Austriaków widok maszerujących przez Wiedeń żołnierzy Wehrmachtu budził radość. „W Żydach, panie Argow... W nas tylko strach”. Najgorsze obawy gminy szybko stały się rzeczywistością. W Niemczech napaści na Żydów nasilały się stopniowo. W Austrii były natychmiastowe i okrutne. W ciągu paru dni wszystkie sklepy należące do Żydów oznaczono czerwoną farbą. Każdy nie-Żyd, który wszedł do środka, był napadany przez Brunatne Koszule bądź SS. Wielu kazano nosić tabliczki z napisem: „Ja, aryjska Świnia, kupowałem w żydowskim sklepie”. Żydom nie wolno było posiadać nieruchomości, wykonywać żadnego zawodu ani nikogo zatrudniać, wchodzić do restauracji ani do kawiarni, odwiedzać miejskich parków. Żydzi nie mogli posiadać maszyn do pisania ani odbiorników radiowych, bo ułatwiłoby im to komunikację ze światem zewnętrznym. Żydów wyciągano z domów i synagog i bito na ulicy.

- Czternastego marca gestapo wyważyło drzwi tego mieszkania i ukradło najcenniejsze przedmioty: nasze dywany, nasze srebra, nasze obrazy, nawet nasze szabasowe świece. Mnie i ojca na krótko aresztowano i zmuszono do szorowania chodników wrzątkiem i szczoteczkami do zębów. Rabina z naszej synagogi wyrzucono na ulicę i na oczach drwiącego tłumu Austriaków wyrwano mu brodę. Próbowałem ich powstrzymać i prawie zatłukli mnie na śmierć. Oczywiście nie mogłem pójść do szpitala. Zabraniały tego nowe antyżydowskie prawa.

W niecały tydzień austriacka społeczność żydowska, jedna z najżywszych i najbardziej wpływowych w Europie, przestała istnieć: ośrodki gmin i żydowskie stowarzyszenia rozwiązano, przywódców umieszczono w więzieniach, synagogi zamknięto, modlitewniki spalono na stosach. Pierwszego kwietnia sto ważnych osobistości i ludzi interesu deportowano do Dachau. W ciągu miesiąca pięciuset Żydów wolało wybrać samobójstwo, niż stawić czoła kolejnemu dniowi katorgi, między innymi czteroosobowa rodzina mieszkająca naprzeciwko Kleinów.

- Zastrzelili się, po kolei - mówił Klein. - Leżałem w łóżku i słuchałem. Strzał, potem szlochanie. Kolejny strzał i szloch. Po czwartym strzale nikt nie płakał, nikt oprócz mnie.

Ponad połowa społeczności żydowskiej postanowiła opuścić Austrię i wyemigrować do innych krajów. Należał do niej Max Klein. Dostał holenderską wizę, wyjechał w 1939 roku. Nie minął rok, gdy znowu znalazł się pod nazistowskim jarzmem.

- Mój ojciec postanowił zostać w Wiedniu - opowiadał. - Widzi pan, on wierzył w prawo. Sądził, że jeżeli tylko nie złamie prawa, wszystko będzie w porządku, a burza w końcu minie. Oczywiście robiło się coraz gorzej i gdy w końcu postanowił wyjechać, było już za późno.

Klein próbował nalać sobie kolejną filiżankę herbaty, ale za bardzo trzęsły mu się ręce. Gabriel pomógł mu i spytał łagodnym głosem, co stało się z jego rodzicami i dwiema siostrami.

- Jesienią tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku deportowano ich do okupowanej Polski, do getta w Łodzi. W styczniu tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku po raz kolejny i ostatni zostali wywiezieni - do obozu zagłady w Chełmnie.

- A co z panem?

Klein przekrzywił głowę - „A co ze mną?”. Ten sam los, inne zakończenie. Aresztowano go w Amsterdamie w lipcu 1942, zamknięto w obozie przejściowym w Westerborku, po czym wywieziono na wschód do Auschwitz. Na rampie kolejowej, umierający z głodu i pragnienia, słyszy głos. Mężczyzna w więziennym stroju pyta, czy wśród przybyłych są muzycy. Klein chwyta się głosu jak tonący liny.

„Jestem skrzypkiem”, mówi mężczyźnie w pasiakach. „Masz instrument?”. Klein podnosi zniszczony futerał, jedyną rzecz, którą przywiózł z Westerborku. „Chodź ze mną. To twój szczęśliwy dzień”.

- Mój szczęśliwy dzień - powtórzył Klein nieobecnym głosem. - Przez następne dwa i pół roku, podczas gdy ponad milion innych obróciło się w dym, grałem z moimi kolegami. Graliśmy na rampie kolejowej, pomagając hitlerowcom stworzyć wrażenie, że przybywający dotarli w przyjemne miejsce. Graliśmy maszerującym do przebieralni kolumnom żywych trupów. Graliśmy na placu podczas niekończących się zbiórek. Graliśmy rano, gdy niewolnicy ustawiali się w kolejce do pracy, i graliśmy po południu, gdy chwiejnym krokiem ze śmiercią w oczach wracali do baraków. Graliśmy nawet przed egzekucjami. W niedziele graliśmy dla komendanta i jego ludzi. Samobójstwa regularnie przerzedzały nasze szeregi. Wkrótce to ja rozpytywałem w tłumie na rampie, poszukując muzyków, by wypełnić puste miejsca.

Pewnego niedzielnego popołudnia - „było to latem tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego, ale przykro mi, panie Argow, nie pamiętam dokładnej daty” - Klein wraca po niedzielnym koncercie do baraku. Od tylu zachodzi go oficer SS i powala na ziemię. Klein podnosi się i staje na baczność, unikając spojrzenia esesmana. Mimo to spostrzega dość, by zdać sobie sprawę, że już kiedyś widział tego człowieka. Było to w Wiedniu, w Centralnym Biurze do spraw Emigracji Żydowskiej, tyle że tamtego dnia oficer miał na sobie szary mundur i stał obok samego Adolfa Eichmanna.

„Sturmbannführer mówi, że chce przeprowadzić eksperyment - opowiadał Klein. - Każę mi zagrać pierwszą sonatę G-dur Brahmsa na skrzypce i fortepian. Wyjmuję skrzypce z futerału i zaczynam grać. Obok nas przechodzi więzień. Sturmbannführer prosi go, żeby powiedział, jaki utwór gram. Więzień mówi, że nie wie. Sturmbannführer wyciąga z kabury pistolet i strzela więźniowi w głowę. Znajduje następnego więźnia i zadaje to samo pytanie: Jaki utwór gra nasz dobry skrzypek? Ciągnie się to przez godzinę. Ci, którzy potrafią odpowiedzieć, zostają oszczędzeni. Tych, którzy nie wiedzą, zabija strzałem w głowę. Gdy kończy, u moich stóp leży piętnaście ciał. Zaspokoiwszy pragnienie żydowskiej krwi, człowiek w czerni uśmiecha się i odchodzi. Ja położyłem się obok zabitych i zmówiłem za nich kadysz”.

Klein zapadł w długie milczenie. Za oknem przemknął samochód. Klein uniósł głowę i mówił dalej. Nie był jeszcze gotów, by połączyć potworności Auschwitz z zamachem w Biurze Roszczeń i Dochodzeń Wojennych, choć teraz Gabriel domyślał się jasno, dokąd zmierza opowieść. Klein ciągnął swoją historię chronologicznie, jeden porcelanowy talerz na raz, jak powiedziałby Lavon. Przeżycie Auschwitz. Wyzwolenie. Powrót do Wiednia...

Społeczność liczyła przed wojną sto osiemdziesiąt pięć tysięcy ludzi, kontynuował Klein. Sześćdziesiąt pięć tysięcy zginęło. Tysiąc siedemset wyniszczonych dusz wróciło do Wiednia w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku tylko po to, by trafić na nową falę antysemityzmu. Tych, którzy wyemigrowali pod niemieckim przymusem, zniechęcano do powrotu. Roszczenia spotykały się z milczeniem lub były drwiąco przekierowywane do Berlina. Wróciwszy do Drugiej Dzielnicy, Klein zastał w swoim mieszkaniu austriacką rodzinę. Poprosił, by je opuściła, ale mu odmówiono. Wysiedlenie intruzów zajęło mu prawie dziesięć lat, nigdy też nie otrzymał żadnego odszkodowania. Przyjaciele namawiali go, by wyjechał do Izraela albo do Stanów. Nie zgodził się. Poprzysiągł sobie, że zostanie w Wiedniu jako żywy pomnik tych, których wypędzono bądź zamordowano w obozach śmierci. Skrzypce zostawił w Auschwitz i nigdy więcej nie grał. Zarabiał na życie najpierw jako sprzedawca w sklepie z pasmanterią, potem jako agent ubezpieczeniowy. W 1995 roku, w pięćdziesiątą rocznicę zakończenia wojny, rząd zgodził się wypłacić żyjącym austriackim Żydom po mniej więcej sześć tysięcy dolarów. Klein pokazał Gabrielowi czek. Niezrealizowany.

- Nie chcę ich pieniędzy - powiedział. - Sześć tysięcy dolarów? Za co? Za matkę i ojca? Moje dwie siostry? Mój dom? Moje rzeczy?

Rzucił czek na stół. Gabriel ukradkiem spojrzał na zegarek. Była druga trzydzieści w nocy. Klein zbliżał się do sedna sprawy, krążył wokół niego. Gabriel powstrzymał się od naprowadzania go na właściwy temat. Bał się, że rozchwiany emocjonalnie staruszek przewróci się i już nie wstanie.

- Dwa miesiące temu wstąpiłem na kawę do Café Central. Trafił mi się uroczy stolik przy kolumnie. Zamówiłem Pharisäera - przerwał i uniósł brwi. - Czy wie pan, co to jest Pharisäer, panie Argow? Kawa z bitą śmietaną, podawana ze szklaneczką rumu. - Sumitował się, że poprosił o alkohol: - Widzi pan, było późne popołudnie, zmarzłem.

Do kawiarni wchodzi mężczyzna, wysoki, elegancko ubrany, o parę lat starszy od Kleina. „Austriak starej daty, jeśli wie pan, co mam na myśli, panie Argow”. W jego kroku jest arogancja, która sprawia, że Klein opuszcza gazetę. Kelner spieszy powitać gościa. Nerwowo wygina palce, przeskakuje z nogi na nogę jak chłopczyk, który chce do łazienki. „Dobry wieczór, Herr Vogel, już myślałem, że pan dzisiaj nie przyjdzie. Ten sam stolik co zawsze? Pan pozwoli, że zgadnę: Einspänner? A może coś słodkiego? Słyszałem, że Sachertorte jest dzisiaj wyśmienity, Herr Vogel...“.

I w tym momencie starszy mężczyzna wypowiada parę słów, a Max Klein czuje, jak krew ścina mu się w żyłach. To ten sam głos, który rozkazał mu w Auschwitz grać Brahmsa, ten sam, który kazał współwięźniom Kleina zidentyfikować utwór lub zginąć. I oto morderca, zdrowy i zamożny, zamawia w Café Central Einspännera i Sachertorte.

- Czułem, że zaraz zwymiotuję - powiedział Klein. - Rzuciłem na stół pieniądze i chwiejnym krokiem wyszedłem na ulicę. Spojrzałem przez okno. Potwór o nazwisku Vogel czytał gazetę. Jak gdyby nigdy nic.

Gabriel miał ochotę zapytać, jak po tak wielu latach Klein mógł być pewien, że człowiek z Café Central był tym samym, którego sześćdziesiąt lat wcześniej widział w Auschwitz. Uznał jednak, że nie jest to tak istotne, jak rozwój wypadków.

- I co pan zrobił, Herr Klein?

- Zostałem stałym gościem Café Central. Wkrótce mnie też witali po nazwisku. Wkrótce miałem własny stolik, obok szacownego Herr Vogla. Zaczęliśmy się sobie kłaniać. Czasem pomiędzy lekturą gazet gawędziliśmy o polityce lub wydarzeniach na święcie. Mimo że Herr Vogel ma już swoje lata, jego umysł zachował bystrość. Powiedział, że jest biznesmenem, prowadzi jakieś inwestycje.

- I kiedy dowiedział się pan wystarczająco wiele podczas wspólnego picia kawy, poszedł pan spotkać się z Elim Lavonem w Biurze Roszczeń i Dochodzeń Wojennych?

Klein wolno skinął głową.

- Wysłuchał mojej relacji i obiecał, że zajmie się sprawą. Poprosił, żebym na razie przestał chodzić do kawiarni. Zgodziłem się niechętnie. Bałem się, że Vogel się wymknie. Ale zrobiłem, jak kazał mi pański przyjaciel.

- A potem?

- Minęło parę tygodni. W końcu do mnie zadzwonili. Jedna z dziewczyn z biura, Amerykanka Sarah, z informacją, że Eli Lavon ma dla mnie wieści. Poprosiła, żebym przyszedł do biura następnego dnia o dziesiątej rano. Powiedziałem, że będę, i na tym skończyliśmy.

- Kiedy to było?

- W dniu zamachu.

- Kontaktował się pan z policją?

Klein pokręcił głową.

- Jak może się pan domyśleć, panie Argow, nie za bardzo lubię Austriaków w mundurach. Zdaję sobie także sprawę z raczej kiepskich notowań, jakie ma mój kraj w zakresie ścigania zbrodniarzy wojennych. Zachowałem milczenie. Pojechałem do wiedeńskiego Szpitala Ogólnego i obserwowałem wchodzących i wychodzących izraelskich urzędników. Gdy przyszedł ambasador, próbowałem do niego podejść, ale odepchnęli mnie ochroniarze. Tak więc czekałem, aż pojawi się właściwy człowiek. Pan na takiego wyglądał. Czy jest pan właściwym człowiekiem, panie Argow?

Kamienica po drugiej stronie ulicy była bardzo podobna do tej, w której mieszkał Max Klein. W ciemnym pokoju na drugim piętrze stał mężczyzna z przyciśniętym do oka aparatem fotograficznym. Ustawił teleobiektyw na postać, która szybkim krokiem przemierzyła bramę prowadzącą do domu Kleina i wyszła na ulicę. Zrobił szybko serię zdjęć, po czym opuścił aparat i usiadł przed magnetofonem. Było ciemno, więc znalezienie przycisku PLAY zajęło mu chwilę.

- Tak więc czekałem, aż pojawi się właściwy człowiek. Pan na takiego wyglądał. Czy jest pan właściwym człowiekiem, panie Argow?

- Tak, Herr Klein. Jestem właściwym człowiekiem. Proszę się nie obawiać, pomogę panu.

- Gdyby nie ja, nic by się nie stało. Te dziewczyny zginęły przeze mnie i przeze mnie Eli Lavon leży w szpitalu.

- To nieprawda. Słusznie pan postąpił. Ale biorąc pod uwagę wszystko, co się wydarzyło, martwię się o pańskie bezpieczeństwo.

- Ja również.

- Czy ktoś pana śledził?

- Nikogo nie zauważyłem, ale nie jestem pewien.

- Czy dzwonił ktoś do pana z pogróżkami?

- Nie.

- Czy ktokolwiek w ogóle próbował się z panem skontaktować od dnia zamachu?

- Tylko jedna osoba, kobieta. Renate Hoffmann.

STOP. REW. PLAY.

- Tylko jedna osoba, kobieta. Renate Hoffmann.

- Zna ją pan?

- Nie, nigdy o niej nie słyszałem.

- Rozmawiał pan z nią?

- Nie, nagrała wiadomość na sekretarce.

- Czego chciała?

- Porozmawiać.

- Zostawiła numer?

- Tak, zapisałem go gdzieś. Proszę chwilę zaczekać. O, tu jest. Renate Hoffmann, pięć - trzy - trzy - jeden - dziewięć - zero - siedem.

STOP. REW. PLAY.

Renate Hoffmann, pięć - trzy - trzy - jeden - dziewięć - zero - siedem.

STOP.

6

Wiedeń

Koalicja dla Lepszej Austrii miała wszelkie cechy szlachetnego, lecz na dłuższą metę pozbawionego szans przedsięwzięcia. Jej siedziba mieściła się w Dwudziestej Dzielnicy, na drugim piętrze zaniedbanego magazynu, którego czarne od sadzy okna wychodziły na stację załadunkową kolei. Biuro, do którego Gabriel przybył następnego ranka, było dużym, niemożliwym do ogrzania ogólnym pokojem, a większość młodego personelu pracowała w grubych swetrach i wełnianych czapkach.

Renate Hoffmann pełniła funkcję oficjalnego prawnika stowarzyszenia. Gabriel zadzwonił do niej rano, przedstawił się jako Gideon Argow z Jerozolimy i opowiedział o spotkaniu z Maksem Kleinem poprzedniego wieczoru. Renate Hoffmann pospiesznie zgodziła się na spotkanie, po czym szybko odłożyła słuchawkę, jakby nie chciała omawiać sprawy przez telefon.