Arytmia i kwarantanna - Tomasz Jastrun - ebook + książka

Arytmia i kwarantanna ebook

Tomasz Jastrun

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tomasz Jastrun zmierzył się z pandemiczną rzeczywistością w charakterystyczny dla siebie sposób – poetycką opowieścią o codzienności w kwarantannie.

Arytmia i kwarantanna to opowieść złożona z dwóch części, które w nieoczywisty sposób wzajemnie się dopełniają, a puenta książki zdaje się otwierać całą opowieść. Czy to znaczy, że bohater Arytmii został wymyślony przez bohatera Kwarantanny?

Jest nim już niemłody pisarz, który jak miliony Polaków żyje w czasach zarazy. Czasach, gdy wszystko stanęło na głowie. Trudno się więc dziwić, że także jego małżeństwo, zamknięte w czterech ścianach mieszkania na wysokim piętrze w bloku, przeżywa trudny czas.

To historia, która ukazuje groteskę kwarantanny w prywatnym i społecznym życiu. To także opowieść o tajemniczych zniknięciach, kłopotach wieku średniego oraz dramacie starzenia się. A także obraz tego jak zaskakujące i surrealistyczne bywa nasze codzienne życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 161

Oceny
3,9 (8 ocen)
4
0
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aryt­mia

Wczo­raj skoń­czy­łem czter­dzie­ści lat. Jakby coś się we mnie bez­sze­lest­nie osu­nęło. Budzę się, by odkryć, że mam czter­dzie­ści lat i jeden dzień. Ten dodat­kowy dzień już odstaje, jakby się odkleił, i zawa­dza, kiedy cho­dzę. Kry­styna w pracy. Czuję jej zapach na poduszce, zanu­rzam nos w zagłę­bie­niu po jej gło­wie i zacią­gam się głę­boko, aż do pępka. W nocy kocha­li­śmy się, to był pre­zent od niej. Na wyso­kiej fali powie­dzia­łem: „Kocham cię!”. „Ja cie­bie też kocham” – wyszep­tała. Chwy­ci­li­śmy się za dło­nie i wzbi­ja­jąc się do lotu, sple­tli­śmy je w miło­snym uści­sku. Jak zwy­kle leciała o wiele dłu­żej niż ja i ogar­nął mnie lęk, czy wróci. Leże­li­śmy potem obok sie­bie w ser­decz­nym mil­cze­niu. Pul­so­wały nasze ciała, a serca biły w tym samym ryt­mie. Nasz dom na pyłku pla­nety, w wiel­kiej ciszy, pły­nął przez mrok wszech­świata.

Snuję się nago po domu. Synek w przed­szkolu, jego piżamka leży na pod­ło­dze, roz­rzu­cone w poran­nym pośpie­chu nogawki i rękawy. Dosta­łem wczo­raj od niego obra­zek, mama, tata, on w środku, przy­tu­lamy się, słońce i drzewo, a na gałęzi ptak. Miał łzy w oczach, kiedy mi go dawał, i pra­gnie­nie, abym się zachwy­cił dowo­dem jego miło­ści. Przy­tu­li­łem go i wyca­ło­wa­łem, pach­niał małym dziec­kiem. Z tego zapa­chu powinno się robić pigułki na szczę­ście. Potem długo patrzy­łem w mig­dały jego oczu, a on odpo­wia­dał mi uśmiech­nię­tym spoj­rze­niem. Krzyś ma pięć lat i cud­nie maluje, wszyst­kie dzieci są arty­stami, dopóki nie zaczną się uczyć, wtedy tracą złoty pyłek, który pokrywa ich deli­katne skrzy­dełka. Żona kupiła mi w pre­zen­cie per­fumy. Wie, że jestem czuły na zapa­chy. Gdy na ulicy wpadnę w smugę per­fum, którą jak welon cią­gnie za sobą kobieta, idę w ślad za nią jak zahip­no­ty­zo­wany.

Dom wypeł­niony nie­obec­no­ścią bli­skich. Taki spo­kój, że sły­szę, jak czas sze­le­ści. Zanim wejdę do łazienki, otwie­ram okno, pach­nie wio­sną, sójki się kłócą. Sąsiad eme­ryt krząta się po ogro­dzie, to skub­nie roślinkę, to coś przy­tnie. Jego żona, w myślach mówię na nią „żoneczka”, wycho­dzi na ganek w far­tu­chu. Przy­pa­truje się, jak jej mąż pie­ści ogród, czy jest rów­nie czuły, kiedy upra­wiają seks? Czy pie­ści zwię­dłe płatki jej płci jak rośliny? Czy jesz­cze w ogóle to robią? A jeśli tak, czy to jest ładne, śmieszne czy smutne? Na pewno uni­kają nago­ści, żeby nie widzieć, w jakiej ruinie są ich ciała. A może ocho­czo nurzają się w tej kata­stro­fie, nadzy i rado­śni jak pro­siaki, kto wie?

Stoję w kabi­nie prysz­ni­co­wej, nawet po namięt­nej nocy mam wzwód, kobie­tom to zostało oszczę­dzone, okropne słowo, to stan tro­chę komiczny, ale dla przy­szło­ści ludz­ko­ści klu­czowy. Jaką to oso­bli­wość wymy­śliła natura, by ssaki mogły się roz­mna­żać. W mło­do­ści wie­sza­łem duży ręcz­nik na swoim ster­czą­cym przy­ro­dze­niu. I trzy­mał się. Teraz utrzyma się tylko mały. No cóż, mam już czter­dzie­ści lat. I jeden dzień. Tań­czy­łem dawno temu z dziew­czyną, a kiedy to się stało, odsko­czyła jak opa­rzona i bole­śnie krzyk­nęła, jak­bym chciał jej zro­bić krzywdę. A było to mimo­wolne. Czemu teraz ster­czę? Wstyd się przy­znać, to wina żony sąsiada, nie sta­rego, rzecz jasna, tylko mło­dego, z domu po lewej stro­nie, oboje przed trzy­dziestką, on przy­stojny, ona zgrabna jak dia­bli, nosi krót­kie spód­niczki, cza­sami wiatr bawi się nimi, odsła­nia­jąc jej uda, a one zdają się ocie­rać o sie­bie i szep­tać: „Nie dla psa kieł­basa”. A prze­cież o sek­sie z żoną też myślę, o jed­nym i o dru­gim. W wyobraźni dużo zmie­ści się naraz. Pie­kło naszych myśli, ich kłę­bo­wi­sko, fan­ta­styczne sploty, to tam sięga pisarz i pró­buje je roz­plą­tać.

Wycie­ram się, zaglą­dam do lustra i naprę­żam mię­śnie klatki pier­sio­wej. Ład­nie się uwy­pu­klają, moja tar­cza, moja chwała. Zna­jomi mówią: „Jak ty młodo wyglą­dasz!”. Ale mam już kilka siwych wło­sów, nie są gęste jak kie­dyś. W mojej twa­rzy stoi już kie­run­kow­skaz z napi­sem: „Sta­rość za trzy­dzie­ści lat, jeden kie­ru­nek jazdy”. Nie boję się upływu czasu, wie­rzę, że mój zmie­rza w dobrą stronę. Jest mi wygod­nie w sobie z sobą i dobrze w naszym domu z Kry­sią i Krzy­siem. Drzewko more­lowe, które kie­dyś posa­dzi­łem, dało nam pierw­sze owoce. Uwiel­biam morele, ich smak i kolor more­lowy. Mamy ładny dom w Rado­ści pod War­szawą, z dużym ogro­dem, pół godziny jazdy autem do cen­trum. Kre­dyt nam ciąży, na początku czu­łem jego pętlę na szyi, teraz to raczej kamy­czek, który uwiera mnie w stopę i przy­po­mina: „Nie możesz sobie pozwo­lić na to, by twoje książki słabo się sprze­da­wały”.

Golę się. Naśnie­żam twarz, a potem odśnie­żam szu­felką golarki. Patrzę sobie w oczy, zawsze myśla­łem, że mam nie­bie­skie, a teraz zdają mi się zie­lone. Żona żar­tuje, że wyszła za moje oczy, zoba­czyła je w tłu­mie, świe­ciły jak latarki, wspo­mina, i tak to się zaczęło. Ja naj­pierw ujrza­łem jej nogi i pośladki cia­sno opięte spód­niczką. Ona oczy, ja pośladki. I kto jest bar­dziej udu­cho­wiony?

Na śnia­da­nie jem jajko sadzone i oglą­dam wia­do­mo­ści w TVN24. Jak nie mar­twić się o ludz­kość? Mał­pom dano do rąk broń ter­mo­ją­drową. Są łakome, pożarły już nie­mal całe drzewo, na któ­rym sie­dzą, i zatruły powie­trze naszej pla­nety. Zachłanne, próżne, nie­na­sy­cone. Wysy­łam SMS do żony: „Kocham, dzię­kuję za dwa pre­zenty”. Odpi­suje: „Ja cie­bie też, dzię­kuję za jeden pre­zent, czuję go na­dal w sobie”. Biedne kobiety, muszą łazić z pre­zentem, który dostają od samca. Jakby nie wystar­czyło, że mają mie­siączkę. Nie ma spra­wie­dli­wo­ści na świe­cie. Bar­dzo kocham swoją żonę i dziecko, za synka oddał­bym życie w każ­dej chwili i nawet cza­sami chcę, żeby los mnie spraw­dził i żebym je oddał.

Sia­dam do kom­pu­tera. Boha­ter mojej nowej powie­ści ma sie­dem­dzie­siąt lat, powiedzmy, że to ja za lat trzy­dzie­ści. Napi­sa­łem kilka stron. I utkną­łem. Popra­wiam, ale to tylko piesz­cze­nie trupa. Pocie­szam się, że mię­śnie wyobraźni muszą się zre­ge­ne­ro­wać po takim wysiłku jak napi­sa­nie poprzed­niej książki, było w niej wiele mięsa, mojego mięsa, czy mam jesz­cze mięso na sprze­daż? To, co teraz robię, to tylko roz­grzewka. Jestem gotowy wyrzu­cić te pier­wo­ciny do kosza i zacząć wszystko od nowa. Zain­spi­ro­wał mnie siwy męż­czy­zna w pod­miej­skiej kolejce, nie­po­go­dzony ze swoim wie­kiem. Widzia­łem go mie­siąc temu. Pew­nie to ja za trzy­dzie­ści lat.

Usiadł na ławce, bolało go kolano, uszko­dził je sobie na teni­sie, oby nie łękotka. Kie­dyś tenis był jego wielką rado­ścią, teraz bywa udręką. Part­ner ma uszko­dzone ramię i nie chce grać na punkty. A odbi­ja­nie bez celu jest jałowe. Kie­dyś na kor­cie czuł się lekko, teraz dźwiga sie­bie jak worek z kar­to­flami. Nie odbiera piłek, do któ­rych dobie­gał daw­niej bez trudu, co go zło­ści, bo jest w nim żywa pamięć, jak sobie z nimi radził. Czło­wiek z wie­kiem zmie­nia się w worek na krew, kości i tłuszcz. I musi ten cały bagaż dźwi­gać. Kie­dyś robił bez trudu pięć­dzie­siąt pom­pek. Sam sie­bie stro­fuje – bez prze­sady! Zro­bił tylko raz pięć­dzie­siąt na szczy­cie jakiejś góry w Kolo­rado. Nie­dawno poło­żył się na dywa­nie i nie mógł zro­bić ani jed­nej. Jakby miał ręce z waty. Leżał przez chwilę, trzy­ma­jąc się w despe­ra­cji za głowę. Dywan zapach­niał kurzem i sta­ro­ścią. Ta Ukra­inka kiep­sko sprząta, nie jest ładna, ale ma w sobie to coś, co bodajże nazywa się sek­sa­pi­lem, to znak, że żywa jest jej płeć, zasi­lana nasie­niem pło­nie pod spód­nicą. Nie prze­szka­dza mu, że kiep­sko sprząta, prze­szka­dza żonie, o co się kłócą, chce ją zwol­nić, on nie pozwala. Cza­sami, gdy wypina tyłek, nur­ku­jąc ze szmatką pod krze­słem, wyobraża sobie, że ją dopada. Czy dałby teraz radę? Ma pro­blemy z erek­cją. Bez via­gry nie daje rady. Na sta­rość pamięć mło­do­ści bywa nie do znie­sie­nia, dla­tego sta­rzy tak chęt­nie zapo­mi­nają swoją mło­dość, żeby nie cier­pieć z powodu tego, co stra­cili.

Poczuł kłu­cie w boku. Nie umie cho­ro­wać. Nerki, wątroba i ten cho­lerny krę­go­słup, zawsze budzi się z bólem. Zwle­kać się z łóżka, dopiero teraz rozu­mie, jak dobrze to słowo oddaje istotę pro­blemu, zwle­kać worek swego ciała, w nim tele­pią się zardze­wiałe kości i zużyte organy. Za kilka dni elek­tro­kar­dio­gram i kar­dio­log. Do tej pory nie miał pro­blemu z ser­cem, ale już czas na serce. Naj­bar­dziej boi się wylewu i para­liżu. A ma nad­ci­śnie­nie, bie­rze pastylki, codzien­nie mie­rzy ciśnie­nie. Apa­rat do pomiaru leży bez­wstyd­nie na stole jak jakieś intymne, wsty­dliwe narzę­dzie. Czło­wiek staje się więź­niem swo­jego ciała, zamu­ro­wany w sobie na amen. Nawet życia nie ma jak sobie ode­brać, bo w naszej cywi­li­za­cji zupeł­nie pod­upa­dła sztuka samo­bój­stwa. Żona mu nie pomoże, jest kato­liczką, nie uznaje euta­na­zji. Za to nie wyba­czy­łaby mu kło­potu, co to za życie z para­li­ty­kiem, ona mu mniej­szych kło­po­tów nie wyba­cza. Kie­dyś była anio­łem, teraz jest demo­nem. Złe myśli jak osy uwiły sobie gniazdo w jego gło­wie.

– Idź­cie precz! – zawo­łał. Nie pomo­gło. – Won, skur­wy­syny! – krzyk­nął.

„Nie wygląda na wariata, a wariat” – pomy­ślał prze­cho­dzień, który go mijał.

Zaczął potrzą­sać głową, by zrzu­cić gniazdo os. Udało się i myśli już nie żądliły. Ruszył przed sie­bie, myśląc, że myśli się tak zawile, że myśli tak się plą­czą, motają i supłają w gło­wie, że nikt ich nie roz­plą­cze. Bo gdy pró­buje je chwy­cić, nikną jak bańki mydlane. Już widać szyld kawiarni…

Zwie­si­łem głowę nad kla­wia­turą. Nie znam celu tej opo­wie­ści. Celem każ­dego życia jest śmierć, powie­ści puenta. I suk­ces wydaw­ni­czy. Teraz moim celem jest kawa. Idę do kuchni. Potem znowu sia­dam z gorą­cym kub­kiem do kom­pu­tera, koły­szę głową jak gołąb. Już wiem, że niczego nie wymy­ślę. Kładę się ze smart­fo­nem na leżance, żad­nego maila, pusto na Face­bo­oku.

– Nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi – mówię pół żar­tem, pół serio. Na One­cie prze­glą­dam tytuły, nie ma dobrych wia­do­mo­ści. PiS to parada kre­atur, idą przez Pol­skę z wywie­szo­nymi jęzo­rami, powłó­cząc orga­nami wydal­ni­czymi. Jak mogło nam się to przy­tra­fić? Żyjemy w gęstym smogu kłamstw i wza­jem­nej nie­na­wi­ści.

Pod­jeż­dżam samo­cho­dem, potem idę w stronę siłowni z ple­cacz­kiem zawie­szo­nym na jed­nym ramie­niu, z myśle­niem o niczym na dru­gim, słu­cham muzyki. Jestem szczę­śliwy. Łagodne słońce, mia­sto gdzieś się spie­szy, ja nie.

Prze­bie­ram się, w szatni wisi gęsty zapach testo­ste­ronu. Wcho­dzę na salę, tro­chę onie­śmie­lony, jak­bym wła­ził na scenę się wygłu­piać. Więk­szość sam­ców w siłowni buduje mię­śnie dla samic (a ludz­kie samice wcale nie prze­pa­dają za mię­śnia­kami), ale też chcą poka­zać innym sam­com: jestem więk­szy i sil­niej­szy. Kpię z tych zasu­pła­nych, jed­nak tro­chę im zazdrosz­czę. Ćwi­czę od nie­dawna, jestem uparty, zbu­duję masę mię­śniową, jak budo­wa­łem swoje książki, myśl po myśli, zda­nie po zda­niu. Obok facet już na wylo­cie z wieku mło­dzień­czego, cele­bruje swoją musku­la­turę, pod­cho­dzi do lustra, pie­ści się wzro­kiem, podob­nie kobiety piesz­czą twa­rze, malu­jąc się co rano. Ćwi­czą też dziew­czyny, jedna mi się podoba, ma pośladki tak napięte jak cię­ciwa łuku, z któ­rej wyla­tują strzały. Ustrze­liła już pew­nie nie­jedno serce.

Bie­gnę na rucho­mej bieżni i patrzę przez pano­ra­miczną szybę na mia­sto, śpie­szą się auto­busy, tram­waje, samo­chody i ludzie. Słu­cham Mozarta. Udało mi się w życiu, mam piękną żonę, słod­kiego synka, kocham ich. Jestem pisa­rzem, auto­rem powie­ści sen­sa­cyj­nych z mocną ero­tyką, mawia się o nich: dobra dru­go­rzędna lite­ra­tura. Ta dru­go­rzęd­ność mnie nie boli, cho­ciaż wiem, że to jak z cho­le­ste­ro­lem, jest wysoki dobry i wysoki zły, moja dru­go­rzęd­ność jest dobra. Ale kto by nie chciał być pierw­szo­rzędny? Jestem zdrowy, odkry­łem w zeszłym roku, jakie to ważne, gdy trzech moich zna­jo­mych zacho­ro­wało, rak pro­staty, udar i zawał. A mnie nic nie dolega, dziecko szczę­ścia, „w czepku uro­dzony” – tak mówią o mnie. Bie­gnę i cele­bruję swoje szczę­ście. A moje cie­nie, moje piw­nice – kto ich nie ma? Wię­cej jed­nak we mnie świa­tła niż mroku. Ludzie męczą się, zanu­rzeni w sobie jak w gęstym oleju, sza­mocą się, a ja bie­gnę.

Prysz­nic, goli w szatni, sku­pieni wokół dra­pież­ni­ków swo­jej płci, teraz potul­nych, oce­niają się nawza­jem. Tyle jest na co dzień uda­wa­nia, a tu naga prawda.

Zacho­dzę do kawiarni, lubię sobie usiąść z gazetą, nie czy­tam, raczej prze­glą­dam. Świat zwa­rio­wał, w Pol­sce szambo, zasrali nam wol­ność. Idę do toa­lety, przy­po­mi­nam sobie, że wczo­raj matka dzwo­niła z życze­niami, pamię­tała. Zawsze pamięta. Czas odwie­dzić rodzi­ców. Mają tylko mnie na miej­scu. Sio­stra mieszka w Kana­dzie. Nie tylko moja rodzina, cała Pol­ska tak się roz­je­chała. A jak się nie roz­je­chała, to się skłó­ciła. Posta­na­wiam, że odwie­dzę sta­rusz­ków, dawno u nich nie byłem. Tok­syczny dom. To było akwa­rium z brudną wodą, w któ­rej pły­wa­łem przez tyle lat. A jed­nak jakimś cudem oca­li­łem sie­bie. Dzwo­nię do matki. Po gło­sie poznaję, że tam trwa wojna. Jak zwy­kle. Jadę do nich, bli­skich i dale­kich, kocha­nych i nie­lu­bia­nych.

W miesz­ka­niu jak w gro­bowcu. Nawet nie wszyst­kie okna odsło­nięte. Duszno. Bała­gan, rze­czy włażą na sie­bie jak zwie­rzaki. A oni snują się po tym cia­snym miesz­ka­niu, które wyda­wało mi się takie obszerne, gdy byłem dziec­kiem. W każ­dym kącie wspo­mnie­nie, zacza­je­nie, tajem­nica. Mam serce w gar­dle. Matka od lat cierpi na depre­sję, bie­rze psy­cho­tropy, ale kto dzi­siaj nie ma depre­sji. Ja nie mam. Mówi, że bez tych leków sie­dzia­łaby w czar­nej dziu­rze, a tak to sie­dzi w dziu­rze, gdzie jest świa­tło. Ojciec jest wro­giem lekarstw, uważa, że jego żona łyka tru­ci­znę, dla­tego nie da się z nią wytrzy­mać. Matka na to, że też powi­nien brać psy­cho­tropy, a nie bie­rze i zmie­nił się w potwora. W tym wszyst­kim tylko jedno jest pewne, że nie mogą ze sobą wytrzy­mać. Ale roz­stać też się nie potra­fią, pod­pie­rają się swo­imi nie­szczę­ściami, gdyby się odsu­nęli od sie­bie, ich życie by się zawa­liło. Matka jest już na eme­ry­tu­rze, ojciec pra­cuje jako główny księ­gowy. Chyba rzadko się zda­rza, by syn księ­go­wego został arty­stą. Nic dziw­nego, że nie mam z ojcem wspól­nego języka. Matka jest naiwna jak dziecko, uparte dziecko, słu­cha Radia Maryja, nic dodać, nic ująć. Ojciec uważa, że wszy­scy poli­tycy bez wyjątku to dra­nie, któ­rzy się umó­wili, by on, pro­sty czło­wiek, miał cięż­kie życie. To, że wysze­dłem na ludzi, mając takich rodzi­ców, że nie jestem dur­niem, nie mam depre­sji, nie zło­rze­czę, widzę jasno, to gra­ni­czy z cudem. Jakby ktoś inny mnie spło­dził i wycho­wał. Gdyby matka była inna, nie miał­bym wąt­pli­wo­ści, że pokrył ją po kry­jomu jakiś samiec zupeł­nie innego gatunku niż mój stary. A tak to geny sobie posza­lały. Matka pyta, czy byłem u babci Marysi. Bab­cia mieszka w domu opieki, jest w strasz­nym sta­nie. Matka ją tam odwie­dza, ale nie za czę­sto, więc ma wyrzuty sumie­nia i mnie tam pcha. Robi dla mnie kawę, ojciec mówi, że on też by się napił, „to zrób sobie sam!” – gdera matka, po czym robi mu kawę, odruch sta­rej żony sil­niej­szy od nie­chęci. Jakimś cudem udaje się nam usiąść przy jed­nym stole, okrą­gły stół, pamię­tam go z dzie­ciń­stwa, to przy nim matka wpy­chała we mnie różne obrzy­dliwe kaszki. Piję kawę, ojciec piwo, matka ziółka, już od ich zapa­chu chce mi się wymio­to­wać. Pyta, jak mi się wie­dzie finan­sowo, wie, że nie­ła­two być pisa­rzem.

– Sam wybrał taki zawód – bur­czy ojciec.

– Zawód jak każdy inny – rzuca na to matka.

– Durny zawód – upiera się ojciec. Nie prze­czy­tał żad­nej mojej książki. Innych ksią­żek też nie czyta. Jak była kie­dyś książka tele­fo­niczna, to ją czy­tał.

A potem zaczy­nają się kłó­cić o jedze­nie, co jest zdrowe, a co nie­zdrowe, dla matki wszystko oprócz zió­łek jest nie­zdrowe, dla ojca wszystko oprócz zió­łek jest zdrowe.

Gdy temat się wyczer­pał, matka pyta o Krzy­sia, czy dobrze się odży­wia, czy dużo bywa na powie­trzu. Ojciec narzeka, że Krzyś nie upra­wia żad­nego sportu. Tłu­ma­czę, że za mie­siąc będzie cho­dził na tenisa. Ojciec uważa, że tenis to żaden sport, piłka nożna to jest sport, sam kie­dyś grał w lidze okrę­go­wej.

Czuję, że mam dosyć, jestem przy­truty moimi sta­rusz­kami. Sio­stra ucie­kła od nich do Kanady, ale są tak tok­syczni, że ją trują na odle­głość, sio­stra się skarży, że ma objawy ner­wi­cowe. Chcę jak naj­szyb­ciej wyjść. Matka wyj­muje z książki kopertę, mówi, że to pre­zent uro­dzi­nowy. Zaglą­dam, czte­ry­sta zło­tych.

– Mamo, nie trzeba, nie mogę przy­jąć tych pie­nię­dzy, to nie­po­trzebne.

– Ode mnie i od ojca – mówi, a ojciec pota­kuje głową.

Co robić, przyj­muję. Ojcu ści­skam pra­wicę, nie ma szansy choćby na męskie przy­tu­le­nie, z matką się całuję. Pach­nie ziół­kami i eme­ry­turą. Wycho­dzę. Jestem pewien, że jak wyjdę, to od razu zaczną się kłó­cić. Ludzie ludziom zgo­to­wali taki los.

Odbie­ram Krzy­sia z przed­szkola. Pod­rzu­cam go, podmuch roz­wiewa mu włosy, łapię go i przy­tu­lam.

– Tata, udu­sisz mnie! – Trzy­mam jego małą łapkę w swo­jej dłoni, mie­ści się w niej cała, pro­mie­niuje z niej cie­pło, które sięga mojego serca. Wsia­damy do auta. Liczy, ile samo­cho­dów jedzie z naprze­ciwka. Wszystko liczy, kie­dyś zabrał się do licze­nia gwiazd i popła­kał się, że nie da rady.

Jeste­śmy w domu.

– Tata, nudzi mi się – mówi. Jestem gotowy się z nim bawić, tylko w co? On też nie ma pomy­słu, uważa, że to ja powi­nie­nem wie­dzieć, jestem doro­sły, wszystko wiem i umiem. Sie­dzimy bez­radni naprze­ciw sie­bie, zaczyna liczyć plamki na ścia­nie. A potem wykłada, ile ości ma karp, bar­dzo inte­re­suje się rybami. Zna setki gatun­ków, ich budowę i oby­czaje, chce, abym dzie­lił jego entu­zjazm do ryb, a ja ryb nie zno­szę. Ich smaku, ośli­zgłego wyglądu i nie­moty. Mam dosyć, idę znowu do kom­pu­tera. Powta­rza:

– Nudzi mi się, nudzi mi się… Tata, daj tablet! – Mam dosyć, daję, żona scho­wała, uważa, że nasze dziecko jest już uza­leż­nione. Synek pochyla się nad table­tem i mam spo­kój.

Wraca Kry­sia, cho­wamy w popło­chu tablet. Cie­szę się, że jest już w domu. Mam piękną żonę, oszo­ło­miła mnie jej uroda, gdy ujrza­łem ją po raz pierw­szy, na­dal osza­ła­mia, jestem estetą, sprze­dał­bym duszę za piękno. Jest miła i łagodna. Ni­gdy się nie kłó­cimy. Anioł. Cza­sami sam sobie jej zazdrosz­czę. Nie­bie­skie oczy, jasne pszenne włosy, nie ma jed­nak w jej uro­dzie nic banal­nego, skrzy­żo­wa­nie urody pol­skiej ze skan­dy­naw­ską. Nos zadarty, nie­znacz­nie, na tyle jed­nak, że sta­nowi wyzwa­nie w jej twa­rzy. Usta nie za wąskie, nie za grube, ład­nie zary­so­wane, jakby z ser­dusz­kiem w środku. Dołe­czek w bro­dzie. Tak, ma coś dzie­cin­nego w twa­rzy, jest zgrabna i szczu­pła. Jedno i dru­gie dla mnie ważne. Szczu­płość kobiety mnie pod­nieca, obfite mnie nie pocią­gają. Odzy­skała szybko pła­ski brzuch po uro­dze­niu Krzy­sia. Za to ja zła­pa­łem mały brzu­szek, oczy­wi­ście do likwi­da­cji, likwi­duję go od roku, bez­sku­tecz­nie, lubię sło­dy­cze. „A mi to nie prze­szka­dza” – śmieje się żona. „Ale mi prze­szka­dza”– mówię. Jak więk­szość pró­bu­ją­cych schud­nąć, odchu­dzam się codzien­nie od jutra. Więc jesz­cze dzi­siaj zjem na deser ulu­biony ser­nik z rodzyn­kami. Kupi­łem go, wra­ca­jąc z siłowni, są różne ser­niki, dla mnie musi być gęsty ser, nieco wil­gotny i oczy­wi­ście rodzynki. Jak jem sło­dy­cze, zawsze myślę o sek­sie, jakby te dwie przy­jem­no­ści były ze sobą połą­czone. Kry­sia zdaje się zatro­skana, nie chce powie­dzieć dla­czego, mówi, że to tylko zmę­cze­nie, ale ja wiem, że coś ją gry­zie. Na pewno nie nasz zwią­zek, jest ide­alny. A tyle wokół kata­strof mał­żeń­skich, aż szumi od roz­wo­dów, latają ron­dle, patel­nie, krzy­czą tłu­czone tale­rze, docho­dzi do fizycz­nej prze­mocy, doty­czy to cza­sami ludzi, któ­rzy do tej pory nie potra­fili skrzyw­dzić muchy. U naszych dal­szych sąsia­dów ona pod­biła mu oko, a on jej przy­dzwo­nił pię­ścią, upa­dła i roz­cięła sobie głowę, była poli­cja. Tacy sym­pa­tyczni, kul­tu­ralni ludzie, z bliź­nia­kami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki