Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wszelkie podobieństwo do waszego małżeństwa nie jest przypadkowe.
Boleśnie szczera i zwykła opowieść o miłości.
Powieść Tomasza Jastruna to wnikliwa analiza związku, prawda o nas samych, o tym, jak zmieniamy się w relacji z drugim człowiekiem. Zaczyna się jak każda historia miłosna: od pasji, erotycznych uniesień, niewyobrażalnej tęsknoty za drugą osobą, obawy, czy partner tak samo kocha, czy równie mu zależy. Po namiętności przychodzi pora na bliskość i intymność ciał i dusz. Potem ciepło ustępuje rutynie i przeradza się w niechęć. Wszystkie, kiedyś urocze przyzwyczajenia, śmiesznostki partnera stają się przykre i nieznośnie irytujące. Jak to możliwe, że on tak bardzo się zmienił? Jak to możliwe, że ona tak myśli, że mówi te wszystkie rzeczy? Jak to się stało, że to, co kiedyś tak kochaliśmy, stało się nienawistne?
Kolonia karna to świadectwo naszych czasów. Wielu czytelników odnajdzie tam siebie i własne małżeńskie przypadki. A też rzeczy, o których rzadko mówi się na głos.
Tomasz Jastrun – poeta, prozaik, eseista, reporter i krytyk literacki. Felietonista „Wprost” „Zwierciadła”, „Twojego Stylu”, „Newsweeka”, współpracował z paryską „Kulturą”, w 2008 odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, w wydawnictwie Czarna Owca ukazały się jego następujące książki: Rzeka podziemna, Gra wstępna, Gorący lód.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 253
Czego lękałem się najbardziej, spotkało mnie.
Księga Hioba
Stoimy w łazience każde przed swoim lustrem, oboje czyścimy zęby – najpierw nitką, potem szczoteczką.
– Popatrz na moją szczoteczkę – mówi ona.
Patrzę.
– Teraz na swoją.
Jej czysta i nowa, moja nosi ślady kilku miesięcy używania. Odechciewa mi się myć. Ona szoruje zęby jak na publicznym pokazie, pewna, że dała mi nauczkę.
Skończyliśmy walczyć z zębami i stoimy obok siebie wpatrzeni w lustra. Mam matowe, smutne oczy. Próbuję zmrużyć je w uśmiechu, wychodzi tylko grymas bólu.
Moje lustro pochlapane pastą. Jej kryształowo czyste. Ona widzi kobietę po czterdziestce, ja – faceta przed pięćdziesiątką, chociaż jesteśmy w tym samym wieku. Golę się na noc. Odruch jeszcze z czasów, kiedy uprawialiśmy wyrafinowany seks. Narzekała, że kaleczę ją szczeciną brody. Na szczególną przykrość były narażone uda, ich czułe zbocza – zawsze gładkie i rześkie bramy raju. Dawne dobre czasy.
Dostrzega, że się golę. Widzę jej irytację, jestem pewien, że myśli: „Seks mu łazi po głowie, jeszcze tego brakowało. Nie da się wytrzymać z kimś tak natrętnym, niechlujnym i hałaśliwym, kto oblewa deskę sedesową, molestuje moje dzieci, papier toaletowy kupuje zawsze za szorstki, rośliny w ogrodzie sadzi za płytko, prania nigdy nie powiesi równo. A w ogóle to zmarnował mi życie!”.
Płucze usta, to potrwa, więc nie pytam, o co chciałem zapytać. Może dobrze, każde moje pytanie ona odbiera jako agresję. Słyszę, jak gulgocze. Z tym gulgotem zmierza w kierunku sedesu. Siada, jakby była sama. Nadal gulgocze. Takie czasy, że wszystko ze wszystkim da się połączyć. Wie, że naga fizjologia zabija we mnie erotyczne pragnienia, i mogę się założyć, że robi to celowo.
Mocz pod ciśnieniem ćwierka. Ona sięga po papier. Sikająca kobieta to niewiasta z białym kwiatkiem w dłoni, którego płatki zaraz zbruka. Poczeka, aż wyjdę, czy użyje, nie przejmując się moją obecnością? Jeśli to drugie, pójdę na dół obejrzeć w telewizji film porno, na złość. Używa papieru i nawet się nie zasłania. Wypluwa płyn do umywalki.
Nie mam siły na telewizję. Zmierzam do łóżka i zanurzam się w kojącej jamie kołdry, tylko tam czuję się przytulnie.
A przecież nic nie zapowiadało, że tak będzie. Nieprawda. Mnożyły się ostrzeżenia i znaki, ale niepewne siebie, takie nie do wiary albo rozciągnięte w czasie. To się nie układało w całość. Podobnym zaskoczeniem były wojny światowe, chociaż tyle pokazało się znaków ostrzegawczych, najlepiej widać to jednak dopiero potem. Dlatego zaskoczy nas trzecia wojna światowa. Przestaną działać komórki, internet zgaśnie. I zgaśnie cała planeta.
Nasza wojna jest tylko domowa, takie są najstraszniejsze. Między Kainem a Ablem leży nóż, gdy między miłością a nienawiścią jest ściana z bibułki, można ją przebić nawet czubkiem języka.
Rysunek jej profilu ujrzałem na tle mazurskiego krajobrazu, gdzie wierzby płaczą Szopenem ze starego radia. Podmuch wiatru bawił się pasemkiem włosów, które zalotnie podkręcone muskało moją wyobraźnię. Nasze spojrzenia spotkały się. Doznałem olśnienia.
Miała złote włosy i ciemne oczy, co było intrygujące. W szkole, w pierwszej klasie, los pozwolił mi wykąpać się we włosach dziewczynki. Biegłem korytarzem, poślizgnąłem się i wpadłem na tajemniczą, miękką istotę o wielkich oczach. Woń i miękkość jej włosów były zapowiedzią tajemnicy, która potem usiadła w kąciku i czekała.
Drewniany domek na skraju lasu, obok wiejskie gospodarstwo jeszcze przed modernizacją, burdel na podwórku, gnój, znój, muchy. Psy biegające luzem. Imieniny kolegi, a ja samotny, porzucony przez kobietę, zdruzgotany. Wbrew pozorom miłość nie jest bezwarunkowa, tylko my nie widzimy warunków, które są jej niezbędne.
Aby się wypełniło przeznaczenie, w które nie wierzę, potrzebne były psy. Piękna nieznajoma odkryła kleszcze u zwierzaka z sąsiedztwa, kiedy łasił się do jej nóg. Długo, cierpliwie przeczesywała mu sierść. Niepokoił mnie kontrast między jej subtelnością a brutalnością bucika, którym rozdeptywała rzucane na ziemię wampirki. I między anielską gładkością dłoni a zwierzęcością psiej sierści. Przez chwilę zdawało mi się, że sprawia jej to przyjemność. Pies aż sapał z rozkoszy. Też bym sapał.
Zajęła się drugim psem i wtedy jak spod ziemi wyrosło kilka następnych. Polskie kundle, znerwicowane, więc podobne do swoich właścicieli, skotłowane historią tego kraju, a przecież uprzywilejowane, już nieprzypięte do łańcucha. Płochliwe, gotowe złapać za łydkę, spragnione jednak troski. Ustawiły się w kolejce po czułość. Przyklękła, odsłaniając kolano nagie, krągłe i soczyste. Zazdrościłem psom. Czekały cierpliwie na swoją kolej z pochylonymi łbami. Nie wiedziała, że ustawiłem się z nimi.
Obsłużone psy zniknęły bez podziękowania. Nieznajoma została z pustymi rękami. Energicznie, może nawet trochę teatralnie wyciągnęła z torebki opakowanie mokrych chusteczek, by wytrzeć ręce. Gdy skończyła, ośmieliłem się podejść. Nie miałem daru uwodzenia. Bałem się, że zostanę odrzucony.
– Kocha pani psy?
– Miłość rezerwuję dla ludzi, wolę koty.
Byłem szczęśliwy, że ma ładny głos. Za niski lub za wysoki może zepsuć urodę dziewczyny.
Zarumieniła się, więc zrobiłem na niej wrażenie. Próbowałem zagadać niepokój, coś mówiłem, pewnie same głupstwa. Odzywała się z trudem, wolała milczeć. Głowiłem się, o co pytać. Peszyły ją pytania, ale kiedy nie pytałem, zapadała cisza. Zdawała się taka delikatna, gotowa w każdej chwili zniknąć. Onieśmielało mnie jej onieśmielenie.
– Fajnie tu i ładnie – powiedziałem.
Rozejrzałem się wokół, jakbym chciał wyjaśnić, o czym mówię, choć tak naprawdę widziałem tylko ją. Zapytałem, gdzie mieszka. Uznałem to za szczęśliwy zbieg okoliczności, że jesteśmy z tego samego miasta, a przecież zdziwiłbym się, gdyby było inaczej.
Czułem, że o mojej klęsce może zadecydować jedno nieostrożne słowo. Przecież musi mieć jakiegoś faceta? Dlaczego z nią nie przyjechał? Może nie ma nikogo? Jak taka dziewczyna może nie mieć? Właśnie zerwała? Przyjechała, żeby kogoś poznać?
– Jedziemy! – zawołała z samochodu jej przyjaciółka, zgrabna, ale nie piękna, która nosiła się, jakby była piękna.
Kobiety nie wybaczają kobietom afiszującym się ze swoją urodą. Faceci zwykle to lubią, dla nich to zachęta. Mnie tamta irytowała także dlatego, że wydawała się przeciwieństwem tej, która tak mi się spodobała. Ich wzajemna bliskość obnażała moją obcość.
Zamieszanie, zgiełk odjazdu, jakby ją porywano. W odruchu rozpaczy pod jakimś pretekstem poprosiłem o numer telefonu. Wahała się i czułem, że wymyka mi się na zawsze. Podyktowała numer bez uśmiechu, jak w urzędzie.
Podaliśmy sobie ręce. Przytrzymałem jej chłodną dłoń, na pewno za mocno i za długo. Wyjęła ją stanowczo. Takie małe odtrącenie, które jednak bardzo przeżyłem. Miałem potem żal do siebie. Jak mogłem trzymać jej rękę tak długo? Pewnie pomyślała, że jestem nachalny. Ostatnie spojrzenie ukryła, więc już niczego nie byłem pewien, tylko tego, że jest w niej jakaś zagadka. I nie spocznę, dopóki jej nie wyjaśnię.
Zadzwoniłem następnego dnia. Ledwie doczekałem, pełen niepokoju, czy nie za szybko. Dukałem, sam nie wiem co, jakieś byle co. Nadal mało mówiła, chyba się mnie bała. Zaproponowałem spotkanie w kawiarni. Jutro? Wahała się, może tak mi się tylko zdawało. Nie powinienem się śpieszyć, takiej kobiety się nie zdobywa, ją się oswaja.
Kiedy się zgodziła, poczułem oddech ulgi spływający mi przełykiem do żołądka. Zakończyłem rozmowę. Wtedy uzmysłowiłem sobie, że nie jestem pewien godziny. Nie ośmieliłem się znowu dzwonić. Chyba siedemnasta? Została jednak niepewność natrętna jak ból zęba.
Działo się i działo w mej duszy. Zasnąłem i śniło mi się, że nie mogę dojechać na spotkanie, złapałem gumę, z trudem zmieniam koło, jestem spóźniony. Rozgorączkowany siadam za kierownicą, która nagle łamie mi się w rękach.
Od rana myślałem tylko o niej. Zmierzałem w stronę kawiarni w towarzystwie nie tylko wielkiej nadziei, lecz także niewyspania. Usiadłem. Spóźniała się. Rzucałem okiem to na ryby w akwarium, to w stronę drzwi. A może nie o siedemnastej? Słyszałem łopoczący we mnie niepokój.
Szła zwiewna jak jej bordowy szal pachnący wiosną. Odruchowo odgarniała włosy. Próbowałem ją rozebrać w wyobraźni, ale nie udało mi się nawet zdjąć jej żakietu. Usiadła z wdziękiem, tak siadają koty.
Piliśmy kawę. Okazało się, że nie lubi ciastek, co mnie zmartwiło. Ludzie, którzy lubią słodycze, mają jakąś słabość, a ja czułem, że mogę zagnieździć się tylko w jej słabości.
Podniecały mnie kobiety w uniformach. Zadać się z nimi to posiąść też instytucję, którą reprezentują. Kelnerka była atrakcyjną dziewczyną w białym fartuszku. Mój typ – ani za tłusta, ani za chuda, cielesna, niedostępna, jednak usługująca. Teraz jednak nie robiła na mnie żadnego wrażenia. To też był znak.
Niewiele mówiła, za to wiele się uśmiechała. Potrafiła inteligentnie milczeć i ozdabiać milczenie półuśmiechem. Łagodny półuśmiech – w nim było jej najładniej. Któremuś z nas zaburczało w brzuchu. Byłem pewien, że mnie. Tymczasem to ona złapała się za brzuch i zaczerwieniła, mówiąc: przepraszam.
Jak taktownie przejść szybko na ty? Bałem się, że spłoszę ją nieostrożnym słowem czy gestem. Można się kochać w kobiecie, do której mówi się „pani”, ale jak się do niej przytulić?
Byłem zdenerwowany. Czułem lęk, że coś się stanie i nie będę mógł jej otworzyć, jak otwierałbym nagrzaną słońcem brzoskwinię. Była ciepła, wyczuwałem w niej jednak chłodne miejsca. Bałem się, że się rozmyśli i powie: „Ręce przy sobie”. Albo że nagle umrę. I nic z tego. Albo że glob ziemski rozpadnie się w proch. Czemu nie? Nikogo w kosmosie przecież nie obchodzi nasz los.
Tak narodziło się moje ostateczne myślenie i jakby łapczywość, typowa dla zakochanych i umierających. A ona ciągle dręczyła mnie, zwlekając.
Do tej pory nigdy nie byłem tak zakochany, żeby utracić kontrolę nad sobą. Czyli nigdy nie byłem naprawdę zakochany. Próbowałem dotknąć tego, co teraz czułem – uciekało przed dotknięciem, czujna muszka z brylancikami oczu.
Pożaru miłości nie jesteśmy w stanie opisać. Po latach, kiedy wszystko się spopieli, nie rozumiemy samych siebie z tamtego czasu. To dotyczy też innych wielkich uczuć, choćby nienawiści albo wiary. Mój pożar trwał kilka miesięcy. Potem miłość odklejała się od nas stopniowo, więc niezauważalnie
Lubiliśmy patrzeć sobie w oczy, głęboko i łakomie, co czasami przypominało wyjadanie wiśni ze słoika. Bywały jednak chwile, kiedy jej myśli odpływały i ukrywała się pod powiekami. „Co ty masz do ukrycia?” – pytałem szeptem. Zasłaniała oczy dłonią.
Czasami oboje wbiegaliśmy na szczyt, przyśpieszając pod koniec jakby w lęku, że szczyt nam ucieknie. Potem lot ku gwiazdom ze splecionymi dłońmi. „Nie zamykaj powiek” – szeptałem. Nie słuchała tego szeptu, jakby wstydziła się krajobrazów rozkoszy.
Wstydziła się też swoich stóp. Ja lubiłem jej stopy jakby o wiele starsze od niej, z paluszkami jak dzieci hipopotama. Całowałem je i pieściłem, wtedy ona kuliła się w sobie ze śmiechem.
Mijały lata. Nadal emanowały z niej łagodność i nieśmiałość. Wiedziałem już, że nieśmiałość jest czymś innym, niż się nam zdaje – jest lękiem przed porażką. Tylko uznałem, że ona jest wyjątkiem. A kochamy też za to, że jesteśmy zakochani.
Nie pamiętam żadnego konfliktu, co powinno budzić mój niepokój. Panował jednak taki spokój, że wszystkie niepokoje bledły. Nie wolno ufać spokojowi, to nie jest stan naturalny. Jak trwa za długo, dostajesz znak: coś czai się pod spodem.
Trudno opisać seks, jeśli nie jest mechaniczny. Za wiele tam nieuchwytnego. To jakby włażenie sobie pod skórę, głębinowe współistnienie. Zanim poznałem swoją żonę, byłem z X. Mawiała: „Dla mnie mogłoby być tylko wchodzenie i wychodzenie”. Dla innych wchodzenie nie jest przyjemne, jeszcze inne nie znoszą wychodzenia. Wszędzie tak blisko, a tak dalekie odbywa się podróże. To, co się dzieje, znacznie odbiega od opisu, który tak naprawdę kłamie: seks to wzajemne zabawianie się samicy i samca gatunku ludzkiego swoimi narządami płciowymi. Taka trywialność… Lecz jest tu coś jeszcze, może to najważniejsze; tego nie da się wysłowić.
Wiem, że ona lubi celebrowanie majteczek. Wedle jej opinii faceci dzielą się na takich, którzy doceniają wyrafinowaną zasłonę erotycznego przedziałka. I na takich, którzy są prymitywni, niecierpliwi, zachłanni, którzy zrywają zasłony bez ceregieli. Ja podobno byłem gdzieś pośrodku.
Odbyliśmy razem dziesiątki podróży, zawsze w harmonii, w zgodzie, w erotycznej zawiesinie gęstej i słodkiej.
Pożyczaliśmy samochód, by zapuszczać się w niebezpieczne rejony Peru i Dominikany. Dreszcz fascynacji dodany do tego, co było między nami.
W tamtych latach raz tylko była opryskliwa. Doświadczyła napadu głodu w Paryżu, między nogami wieży Eiffla. Przeżyłem szok, że potrafi tak się zachować. Jeszcze nie wiedziałem, że fatalnie znosi głód. Od tej pory na wszelki wypadek nosiłem ze sobą banana. Nakarmiona znowu uśmiechała się uśmiechem z zestawu numer jeden.
Czasami podejrzewałem, że udaje miłą, choć miła nie jest. Kto jednak potrafiłby tak wytrwale i doskonale udawać bycie miłym i łagodnym? Uwierzyłem, że jest miła i łagodna z natury. A co z dziećmi? Dzieci nie są na moją wyobraźnię. Dzieci to dożywocie. Jedno może zniosę, więcej nie ma mowy! Wkładam nos w jej włosy, zaciągam się głęboko. I mógłbym wtedy mieć z nią nawet setkę dzieci.
Ma trzy główne zestawy uśmiechów i czwarty na specjalne okazje. Pierwszy zestaw: dziecięcy, wytrenowany, gdy była grzeczną dziewczynką, żywym zaprzeczeniem swojej matki – tak to sobie wymyśliła. Ma też drugi, obłaskawiający, gdy się boi. Wreszcie trzeci, aprobujący – jest mistrzynią życzliwego słuchania tego, co mówią inni. I czwarty, specjalny, szeroki od ucha do ucha, ten chyba najbardziej szczery. Do tego spory zestaw półuśmiechów.
Stosujemy rozmaitą taktykę wobec życia, które tak monstrualnie nas przerasta. Jedni udają, że są mniejsi niż w rzeczywistości, kurczą się albo jak uległe psy obnażają brzuch. Inni powiększają się, srożąc kark. Kiedyś stosowała taktykę pierwszą, potem mieszaną. Zaczynała puszyć się nawet na mnie. Do innych zawsze się uśmiechała, używając jednego z uśmiechów obłaskawiających.
Ci, którzy mówią za dużo lub za mało, z reguły coś ukrywają, zagadują lub zamilczają. Przy jej błogiej urodzie wszystko, co milczała, było ładne. Potrafiła milczeć subtelnie i niegłupio. Miała więc mądrość milczenia. Robiło to wrażenie tym większe, że potrafiła słuchać. W czasach kiedy wszyscy gadają, to rzadka sztuka. Ludzie lubią przeglądać się w lustrze czyjegoś milczenia, jeśli jest im przychylne.
Odkryłem jej stare zdjęcia schowane w pudełku po butach. I wygadała się jej koleżanka. Ona nie była blondynką. Wprost przeciwnie.
Musiała się domyślić, że wiem, i pewnego dnia wróciła do domu z niewinnym uśmiechem i ciemnymi włosami. Powiedziała: „Niespodzianka, jestem bardziej brunetką niż blondynką, ale jakie to ma znaczenie w dzisiejszych czasach?”.
Rzeczywiście, jakie? Nic nie powiedziałem, chociaż byłem przygnębiony. Jak teraz wierzyć w jej prawdomówność? Ale wierzyłem.
Nasze wesele to była zbytkowna zachcianka żony. Do dzisiaj ją spłacamy, że o innych kosztach nie wspomnę. Kobiety mają fioła na punkcie teatru ślubnego, dlatego przebierają się i stroją. Jakby miało tak być przez całe życie. Moja prawie żona, zwykle bez energii, wykazała się tu energią tak niezwykłą, jakby przygotowywała spektakl dla całego świata. Kamień duchowy wmurowany w fundament rodzinnego gniazda. Kobiety, które jeszcze nie brały ślubu, zazdroszczą pannie młodej. Te, które zaraz go wezmą, tygodniami wybierają zaproszenia, piosenkę na pierwszy taniec, orkiestrę. I ta suknia – baldachim świata – pełna tajemnych koronek i korytarzy, które wiodą do purpurowej muszelki ukrytej w złotym mieszku, gdzie jajeczko czeka na swojego rycerza na białym koniu.
Ślub trwa tylko chwilę. Ale cóż są warte te wszystkie małżeńskie obecne i przyszłe cierpienia wobec tej jednej chwili rozkoszy?
Byłem od czasu swojego wesela na licznych weselach, zbyt licznych. Całe szczęście, że nie musiałem potem bywać na rozwodach. Wesela zawsze są huczne i rujnujące, zastaw się, a pokaż się, z mięsną ludową wkładką, zbyt obfite żarcie i pijaństwo usprawiedliwione przez Boga i ludzi. Kosztowna oprawa przyszłej katastrofy. Chyba że ktoś zarzyga oprawę, co na polskich weselach jest powszechne.
Miałem pełną świadomość, co czeka tych ludzi w przyszłości, w swojej sprawie jednak straciłem świadomość. Minie trochę czasu i szczęśliwa para zamienia się w dwójkę nieszczęśników, którzy będą się rozchodzić, kłócić o patelnię i sztućce, rozszarpywać dzieci, nawet walić się po mordach. I odejdą w różne strony świata, niosąc brzemię nienawiści, by wejść w inne równie złe związki.
Wtedy cieszyłem się na pokaz jej radością, jakbym występował w filmie, który starannie wyreżyserowała. I to ja dostałem w nim jedną z dwóch głównych ról.
Od chwili gdy stała się moją żoną, jest nieco inna. Straciła coś, ale też coś zyskała. Nabrała pewności siebie, a ta pewność przerwała tamę milczenia. Mówiła rzeczy, których wcześniej nie mówiła, głosem zmienionym nie do poznania. Czasami przypominał on gdakanie jej matki, słowa szybkie, nerwowo skurczone w sobie, albo wiejskie zawodzenie, na które pracowały miliony przeszłych i obecnych polskich bab zawodzących w wiejskich kościołach: „Maryyyyjo… króóólowo Pooolski…”.
Coraz częściej miała inne zdanie niż ja. Dopiero kiedy, sycząc jadowicie, powiedziała o koleżance, która okazała się nielojalna: „Ta pizda”, ujrzałem, że są w niej przestrzenie, których nie znam. „Pizda”, słowo najstraszniejsze ze wszystkich słów, kiedyś nie przeszłoby jej przez gardło. Teraz się ujawniło – żarłoczny, bezwstydny pyszczek ryby, mokre, glutowate i włochate połączenie pająka z wnętrzem ostrygi.
Tak w żonie uchyliła się furtka dla słów strasznych i podobnych czynów. Zdarzało się wtedy, że po jej słowach żołądek lądował mi w gardle, choć jeszcze szybko wracał na swoje miejsce. Ustępowałem, najpierw, żeby nie było awantur, ze względu na dobry smak, później ze względu na dzieci. Szybko przyzwyczaiła się do moich ustępstw. I chciała więcej. Do niczego człowiek nie przyzwyczaja się tak szybko jak do ustępstw.
Zamienianie się żon w jędze to choroba naszych czasów. Dostały wolność, bardzo dobrze, nawet wywalczyły ją sobie – czy jednak nie z naszą pomocą? Teraz mogą się realizować w roli kobiety wyzwolonej.
Miłość, suknie ślubne, namiętności, wszystko to pozory. W swej istocie służą zajściu w ciążę i urodzeniu małego człowieka, który na progu istnienia będzie wył, potem ma zapewnione nieszczęśliwe życie. Umrze na raka po długiej i heroicznej walce, jak to się teraz pisze w nekrologach, a tak naprawdę skona po torturach chemioterapii. Wcześniej jednak sprowadzi na świat kolejnego nieszczęśnika i tragedia się powtórzy.
Nagle w żonie przebudziły się instynkty macierzyńskie. Zapragnęła dziecka. Wcześniej bardzo się bała, że zajdzie w ciążę. Zdarzyło się nam nawet kilka ciąż urojonych. Minęło trochę lat, niektóre koleżanki żony zaszły. Miały takie miny, jakby mówiły: „Ja już jestem zapłodniona. Ty jeszcze nie”. Ona też zapragnęła mieć maleństwo, i to natychmiast!
Lubię seks, ale nie pod lufą pistoletu przy głowie. Potem znowu miesiączka i rozpacz.
Najpierw miała wersję: „Bo ty nie chcesz dziecka”. Musiała bardzo wierzyć w moją moc, jeśli była pewna, że setki milionów plemników są mi posłuszne i zamiast brać udział w wielkim wyścigu, idą na balangę.
– Twoja zła wola ma wpływ na ich bieg – mówiła nadąsana i upokorzona, że stała się ode mnie tak zależna.
Kiedy ludzie walczą o zapłodnienie, akt seksualny staje się połączeniem ekstazy i udręki.
Przed laty zaszła ze mną w ciążę starsza ode mnie kobieta, z zawodu celniczka (raz nawet zgodziła się kochać w mundurze), chociaż miała od lekarza na piśmie, że jest bezpłodna.
U nas nadal nic. Kiedy zaczynała się miesiączka, na którą dawniej czekaliśmy jak pustynia na deszcz, żona ryczała, jakby ktoś jej umarł. Potem chodziła nastroszona. Tak stroszy się każda kobieta, która chce zostać zapłodniona, a samiec jej nie zapładnia. Miałem wrażenie, że spogląda na innych facetów, szczególnie na ojców, okiem, w którym był błysk: „Zapłodnij mnie, mój nie może”. Nie znosiła widoku matek z dziećmi, zazdrościła im. Do sklepów jeździła w nocy, gdy maluchy spały. Na dziecinne łóżeczka też nie mogła patrzeć ani na ubranka dla niemowlaków.
Byłem mężem, który nie może, facetem skompromitowanym u źródeł swej męskości. Nie mogłem sobie z tym poradzić, bo zawsze uważałem się za supersamca. Pod presją zacząłem mieć problemy z erekcją. Coś takiego zdarzyło mi się po raz pierwszy. Im bardziej obawiałem się porażki, tym większą ponosiłem. „Wszystkiego się spodziewałam, ale nie tego, że mój mąż nie będzie mógł – powiedziała łaskawie. – Innym jakoś się udaje”. Stała tyłem, jej nagie, doskonale kształtne pośladki zdawały się półkulami oddalającej się planety. Patrzyła przez okno w mrok nocy bez gwiazd i zdawała się nie mieć nadziei. Wsłuchiwałem się w siebie. To chyba był wstyd. Za siebie i za nią.
Sikając, trzymałem w ręku narzędzie porażki i myślałem: „To już nie moja żona, to samica w rui, której samiec nie jest w stanie”. I jak każdy w nieszczęściu zastawiałem się, dlaczego właśnie mnie to spotkało.
Najpierw były metody alternatywne, cała seria idiotyzmów, w których jako człowiek racjonalny odmówiłem udziału. Wróżki, oszuści od ziół, energoterapeuci. Im więcej wiemy, im bardziej rozwija się nauka, tym liczniejsi są wokół hochsztaplerzy i tym więcej magii. Ludzie uwierzyli, że wszystko da się uleczyć. Nie daje się metodami naukowymi? Próbują innych.
Żona ma skłonność do magicznych rytuałów. To strach przed światem i próba oswojenia go. Na szczęście czasami łaskawie pozwalała działać nauce.
Zrobiliśmy wszystkie możliwe badania i nic. Nie było powodu. Ciąży też nie.
Cała ta szarpanina, seks prokreacyjny czyniły z naszego pożycia tragikomedię. Równie dobrze mogłoby to odbywać się na arenie cyrku.
Respektowałem od biedy dietę i pewien reżim seksualny – zbliżenia nie za często, aby plemniki były mocniejsze. To pewnie ma sens.
Kulminacją okazał się wyjazd do północnego kraju i spotkanie z chińską znachorką. Miałem tam konferencję, żona zabrała się ze mną. Zgodziłem się tylko na akupunkturę, zawsze mnie interesowała. Lekarko-znachorka, patrząc skośnymi oczami, dała nam zalecenie, byśmy jedli świeże gołębie mięso. Dobrze, że nie mysie, żona okropnie brzydzi się myszy, ale zjadłaby dla dziecka nawet myszkę, szczególnie białą.
Stanowczo odmówiłem kupna rasowego gołębia na rzeź. Chciała, żebym go kupił i zabił osobiście, mięso musiało być pewne i świeże. Popukałem się w czoło i dała mi spokój.
Wracając z pracy, w pobliżu naszego domu ujrzałem srebrnego gołębia. Podrywał się, kręcił w kółko, spadał i wznosił. Nie miał kawałka skrzydła. Jak zły sen, jak ostrzeżenie.
Dziesiątki badań, twarze lekarzy, ich miny, oczy kryjące wiedzę i niewiedzę, pobladłe fartuchy, zapachy gabinetów, wonie nadziei i przerażenia kolejnych pacjentów.
Czułem się tak, jakbym łaził po ulicach ze sflaczałym przyrodzeniem na widoku, a przechodnie patrzyli mi badawczo w krok. Przyśniło mi się, że leżę w szpitalu z cewnikiem i woreczkiem na spermę.
Klinika robiła dobre wrażenie, drzewo oliwne w holu ocieplało atmosferę. Po długim locie z wieloma międzylądowaniami usiedliśmy w pokoju zdobnym w czerwienie: purpurowa kanapa, różowe przyćmione światło. Żona szepnęła: „Jak tu pięknie”. Nieco przesadziła. Ja miałem skojarzenia z agencją towarzyską. „W co ja się wpierdoliłem”, gadałem do siebie. Zostaliśmy sami. Siedzieliśmy i jakoś głupio było przenieść się na łóżko. Wybuchła nagle śmiechem. Dziewczęca głupawka, którą u niej lubię. Miała jeszcze wtedy poczucie humoru. Przejęła inicjatywę. Nie było czasu na zastanawianie się, następna para czekała w kolejce.
Nie szło mi. Męska hydraulika jest delikatna, kobiety niewiele o tym wiedzą. W myślach przeklinałem żonę, los, wszystkie baby i zawodne urządzenie, które, w moim mniemaniu przeznaczone do rozkoszy, stało się nagle narzędziem udręki. Byłem wściekły. Jak mogłem dać się namówić? Nie lubiłem jej w czasie tego aktu, a miał być święty. W ostatecznej desperacji użyłem sąsiadki, tej, której żona nie znosi. Nie chciałem tego, sama mi się narzuciła. Zbliżałem się, byłem tuż-tuż, gdy nagle ujrzałem żonę. Patrzyła na nas z okna naszego domu. I wszystko musiałem zaczynać od początku, tym razem z apetyczną właścicielką warzywniaka. Żona nadal patrzyła mi podejrzliwie w oczy. Jednak udało się! Miałem wrażenie, że słyszę oklaski. Muzyka z odtwarzacza sączyła się powoli jak ślina.
Oglądała potem rój moich plemników pod mikroskopem. Ja nie chciałem. Wołała: „Popatrz, popatrz, jakie żywczyki!”. W dzieciństwie doświadczyłem początków życia, hodując kijanki, z których potem wykluły się żaby, wystarczy.
Strużka krwi ciekła na szpitalną podłogę, tworząc purpurową kałużę pod łóżkiem. Rodził się nowy świat z natury, nauki i nadziei. Nasza invitruska zatrzymała się jednak na progu i nie chciała wyjść. Jakbym leciał na spadochronie przez mięsne krajobrazy. Krzyczałem, położna też się darła: „Przyj, przyj, małe się zadusi”. Nie zadusiło się.
Wyparliśmy córeczkę, to akurat nie było niespodzianką. Żona już miała ją w ramionach i uśmiechała się czule. Położna pociągnęła fachowo za pępowinę i jednym szarpnięciem wyrwała z żony wielki krwawy ochłap, jakby wyszarpywała jej serce.
– Co to?! – wrzasnąłem.
– Łożysko – odparła spokojnie.
Dziecko jako fabryczka do obsługi. Dziecko jako priorytet. Mały bożek drący się na ołtarzu rodziny. Karmienie i przewijanie. Tracę piersi swojej żony, one służą tylko do karmienia. Potem obie wyrzucają mnie z łóżka. Krótkie noce. Niewyspana, dlatego zła. Nasze małe wydaje mi się okropnie brzydkie. Ma cofniętą brodę? Czy tak mu zostanie? Irytują mnie irytacje żony, przecież ma, czego chciała. Dziecko drze się, bo jest zdrowe. Co z tego, że my stajemy się chorzy od jego krzyku?
Córka miała już dwa lata. Nieznośny bachor. Właśnie darła się w łóżeczku, zapewne nie podobał jej się kolor sufitu. Leżałem w łożu małżeńskim, gdzie byłem coraz rzadszym gościem, odgrodzony od jej wrzasków mrocznymi myślami o kredytach i nadzieją, że żona zgodzi się na seks. Od tygodnia zdawała się mieć większy zapał. Pewnie z powodu odkrycia, że może mnie brać na jeźdźca. Musiała coś dobrego o tej pozycji usłyszeć w babskim gronie. Domyślałem się, że zalecają ją feministki, bo nie pozwala dominować samcowi.
Szła z łazienki do sypialni jakoś inaczej niż zwykle i ujrzałem ją przed sobą w dziwnym blasku. To nie była kobieta gotowa na seks. Usiadła na krześle, splotła ręce na brzuchu. Milczeliśmy oboje. Strach mnie ogarnął, że taka uroczysta i poważna.
– Jestem w ciąży.
Zapadła cisza jak zwykle po wybuchu.
– Przecież nie możemy?
– Jednak możemy. Dla mnie szok totalny. – Żona bije się w piersi, ale bez pokory.
Coś zaciekłego brzmiało w jej głosie. Zaraz powie: „To twoja wina”.
Byłem muchą, którą ktoś przykrył szklanym kloszem. Wykrzyczałem jakiś bezkształtny znak zapytania.
Córka nadal darła się wniebogłosy, jakby wiedziała, że staje się koniec świata.
– Po co in vitro, tyle męczarni, kasy tyle… Jak to możliwe?! Ty chyba żartujesz?! – bełkotałem.
Nie żartowała. Zdawało mi się, że tli się w niej zadowolenie i myśl: proszę bardzo, naturalnie też potrafię.
– Jesteś pewna, że to jest to?
Kiwnęła głową.
– Usuniesz?
Popatrzyła na mnie, jakbym zrobił kupę na perski dywan, który dostała w prezencie od matki. Milczeliśmy. Jest milczenie tak gęste, że po nim nie daje się niczego powiedzieć.
Położyłem się na wznak i patrzyłem w sufit, jakbym chciał w nim wywiercić dziurę. Potem spojrzałem na nią, chociaż nie było mi łatwo. I znowu uderzył mnie blask bijący od kobiety na początku ciąży.
Tak nasza toaleta stała się miejscem cudownego zwiastowania, łóżko miejscem ogłoszenia dobrej nowiny. Chociaż byłem w ubraniu, przykryłem się kołdrą i udawałem, że śpię.
– Nie kładź się w ubraniu na łóżku – powiedziała i wróciła do łazienki.
Zwykle mówię w takiej sytuacji: „Pieprz się” albo gorzej. Teraz nie miałem w sobie słów.
W mojej rodzinie jest tradycja reagowania śmiechem na katastrofę. Tak powitałem ranek.
– Bez zmian? – zapytałem.
Kiwnęła głową, nie patrząc mi w oczy. Krzątała się po kuchni, nadal w szoku, ale błogosławionym. Wyjrzałem przez okno – trawa była oszroniona. W dali widziałem miliony ludzkich łososi płynących pod prąd, by złożyć ikrę. I umrzeć.
Szczęście w nieszczęściu, był to syn. Jak najbardziej syn.
Żona zaczęła go rodzić w naszym samochodzie. Wołałem: „Kocham cię, trzymaj się, przyjmę poród tutaj, dam radę!”. Byłem pewien, że cały świat na nas patrzy. Dowiozłem na czas. Wody odeszły w korytarzu szpitala. Poród szybki i łatwy, żeby nie powiedzieć: przyjemny. Tak mogę rodzić raz na miesiąc.
Kilka tygodni później spała taka spokojna, gorąca, z synkiem przy piersi – pramatka karmicielka. Mały, ssąc, pozwolił wyskoczyć z pyszczka lśniącemu rubinowo sutkowi. Wtedy z piersi spłynęła mleczna struga, jakby chciała połączyć się z inną, która ciekła po udzie żony. Kochaliśmy się niedawno.
Słabe miejsca dnia to wieczór, kiedy dzieci są usypiane, i ranek, kiedy są budzone. Podwyższoną irytację powodowały zabiegi higieniczne, szczególnie mycie zębów. Nasze dzieci nie chciały myć. I zęby im się popsuły. Oskarżaliśmy o to siebie nawzajem.
– Jakie one są nieznośne, kiedyś dzieci takie nie były! – woła żona.
Wożenie ich do przedszkola i do szkoły to horror. Różne godziny, musieliśmy kupić drugi wóz. Tani grat, który co chwila będzie się psuł i przypominał mi: „Ty też będziesz wkrótce stary, wszystko będzie ci się trzęsło, nawalało, przeciekało i zaczniesz przykro pachnieć”. Co za dureń wymyślił zapięcia w fotelikach dla dzieci?
Kiedy żona wychodziła z domu z tą dwójką, katastrofa murowana. W co ubrać dzieci, jak ubrać siebie. Znowu nie mam co na siebie włożyć! A tu mały się posikał. Klucze, dokumenty, komórka, zawsze o niej zapomina – jak można zapomnieć o komórce? Pilot do bramy jednej, drugiej. Szminka, puder. I nigdy nie ma gotówki. Ja, czyli tata, mam zawsze. Przetrzepuje mi kieszenie i portfel. Wydłubuje forsę. Dawniej pytała, teraz już nie. Złoszczę się: „Nie grzeb mi w portfelu, potem się okazuje, że nie mam banknotów”. Jedzie. Znowu zgiełk, wraca, czegoś zapomniała. Krzyczy. „Gdyby nie dzieci – przekrzykuję jej wrzaski – dawno bym cię rzucił w diabły!” Mam ochotę wybiec z domu, zatykając uszy, ale nie mogę przecież opuścić dzieci w biedzie. Jak opuścić żonę, nie opuszczając dzieci? Mimo wszystko wybiegam. Wpadam na sąsiadkę, więc udaję, że uprawiam jogging. Wracam. Pojechała, zgrabny tyłeczek naszego samochodu niknie w dali. Ulga.
Kto ma je przywieźć z przedszkola, ze szkoły? Nigdy nie mieliśmy na to czasu. Dzieci podrosły i mogły jeździć autobusem, ale strach. W nowym świecie ktoś nas okropnie przestraszył. W najbardziej przerażających czasach ludzie byli mniej przerażeni, niż są dzisiaj.
Kaski rowerowe dla dzieci przypominają, że życie to śmiertelnie niebezpieczne zajęcie. Na rowery było nas stać, na narty już nie. Dzieci miały uraz narciarski: koledzy i koleżanki jeździli, one nie. Będą to kiedyś przerabiać na terapii.
Powroty żony z dziećmi też są trudne, by nie powiedzieć – straszne. Żona jest wtedy okropnie zdenerwowana. Ale iskrzy jej także między tymi wydarzeniami, jak między uszkodzonymi słupami wysokiego napięcia. Atmosfera tak naelektryzowana, że wszystkim włosy stają dęba.
Powrót od fryzjera jest kolejnym powodem do rozpaczy.
– Popatrz, jak ja wyglądam, nie znoszę, kiedy jestem tak płasko przylizana.
– Podoba mi się – mówię, by ją pocieszyć, chociaż nie zauważyłem różnicy.
– Wkurwiona jestem, dawno tak nie byłam.
– Wczoraj byłaś.
– Powiedział, że mi je wyprostuje. Od razu wiedziałam, że to się źle skończy.
Ona zawsze wie, że coś się źle skończy.
Wieczorem żona brała prysznic. Moje trzecie ucho od razu słyszało szum wody, wewnętrzny nakaz kierował mnie do łazienki. Różany zarys jej ciała kołysał się w kłębach pary i piany za szybą kabiny. Pieściła się strumieniem wody, jakby stwarzała siebie od nowa. Po latach była jednak inna, jej kształty się zaokrągliły, w lśnieniu wody zdawała się błoga, spokojna. I pomyśleć, że kiedyś taka była zawsze.
Dostrzega mnie i zaczyna się irytować, że zabieram jej intymność. Ja właśnie pragnę intymności. Chciałbym wejść do kabiny, kąpać się z nią i kochać. Wychodzi owinięta szczelnie ręcznikiem.
– Nigdy nie jestem sama, oszaleję od tego.
– Nie możesz oszaleć, już oszalałaś – odpowiadam rutynowo.
Złe chwile wtedy jeszcze mieszały się z lepszymi. Te złe zdawały się złe na zawsze, zlepiały się w większe całości. Potem robiło się znowu słonecznie i wtedy nie rozumiałem swojego pesymizmu. Do pierwszego krzyku żony albo tonu jej podniesionego głosu, w którym była jakaś ostateczność.
Zdumiewające, że nawet kiedy wpadam w furię i tracę kontrolę nad sobą, jakaś część mnie jest z boku i rejestruje tok zdarzeń. Nie może jednak nic zrobić – niemy i przykuty do wózka inwalidzkiego świadek wypadku.
Jestem pewien, że czasami mężczyźni, którzy biją swoje żony, to ich ofiary. Kobiety znają setki podstępnych sposobów, by facetów sprowokować, wykończyć psychicznie, upodlić. I doprowadzić do ostateczności, jak moja żona mnie. Syczę wtedy przez zaciśnięte zęby: „Zaraz wyrwę ci macicę z pizdy i wsadzę w ten pierdolony pysk”. Oto do czego mnie doprowadziła. Sam siebie słucham ze zgrozą. Rzucamy się sobie do oczu, dzieci patrzą na nas przerażone. Byłyby nienormalne, gdyby nie były przerażone. Syn nagle zaczyna się śmiać. Jest coś przerażającego w tym śmiechu. Daliśmy swoim dzieciom tyle miłości i tyle wściekłości.
Przed laty mieliśmy konflikt o lekcje religii córki. Byłem za tym, żeby przenieść ją na etykę. Żona w panice: „Na etykę chodzi tylko trójka dzieci z klasy i nasza córka będzie prześladowana”. Prawdziwy kryzys nastąpił, kiedy córka gadała na lekcji i za karę siostra kazała jej napisać w zeszycie: „Modlę się o to, by rodzice się nie kłócili”. Sto razy. Siostra nie mogła znać szczegółów, ale słusznie zakładała, że we wszystkich rodzinach są ciągle kłótnie, a jak nie ma, to będą.
Czy żona jest wierząca? Nie wiem. Do kościoła biega coraz rzadziej. Próbowała mnie w to wyciągnąć. Nie dała rady i przestała próbować. Zresztą sama przyznała, że księża w kazaniach koszmarnie bajdurzą. I to bajdurzenie szkodzi jej na wiarę.
Jeśli jest Bóg, Kościół mu niepotrzebny. I nasza modlitwa. Po co ona Bogu, na Boga! Taki z niego narcyz? Mam za to pewność, że Kościół potrzebny jest kapłanom.
– Że też Bóg na coś takiego pozwala – wzdycha czasami żona, kiedy szczególnie jej ciężko.
Ja na to:
– Pozwolił na obozy zagłady, to i mniejsze sprawy przegapia.
Pierwszą część życia zatruwają nam rodzice, porażeni przez wojenną traumę swoich dziadków, ojcowie alkoholicy, nadopiekuńcze matki. Druga część to żmudne hodowanie współczesnych bachorów. Dzisiaj posiadanie dzieci – od poczęcia, przez tyranię ich dzieciństwa, po burze dojrzewania – to ekstremalne doświadczenie. Decydujemy się na rodzicielstwo, dlatego że pchają nas ku temu instynkt, ślepe naśladowanie i nieświadomość tego, co będzie.
Dzieci nowej ery stały się oczkiem w głowie, dziurą w tyłku. Czcimy je, uwielbiamy i kochamy na umór. Ludzie nigdy nie byli tak pijani miłością do dzieci. Każdą decyzję z nimi negocjujemy, kiedy jeszcze chcą negocjować, potem tylko żądają. To dzieci rządzą światem. Nimi samymi rządzi narcyzm. Poprzedni świat był neurotyczny, ten jest narcystyczny.
Kiedyś dzieciom nie pozwalano prawie na nic, teraz pozwala się prawie na wszystko. Zaczęło się od rodzin inteligenckich, dotarło do wiejskich. To jest w powietrzu naszej cywilizacji. Bóg został przez nas stworzony na podobieństwo dziecka, któremu się wydaje, że wszystko może. Jak liczni jednak mogą być bogowie? Dlatego to musi się skończyć katastrofą.
Śmierć dziecka była kiedyś na porządku dziennym. Teraz to tak niewyobrażalna tragedia, że nawet nie dopuszczamy takiej możliwości, dlatego czai się ona gdzieś w ukryciu. Żyjemy w lęku, w chmurze panicznych lęków, za wiele wiemy, za dużo zostało obnażone. Miłości do dzieci dorównuje tylko strach o nie. Uparcie udajemy, że nie dostrzegamy, kiedy niszczą nasze małżeństwo. Jeśli zakochani w dzieciach rodzice nie mają dość czasu dla nich, to jak mogą mieć go dla siebie? A nieszczęśliwi ludzie nie mogą mieć szczęśliwego potomstwa. Mówię to czasem żonie. Chyba wie, że mam rację, dlatego patrzy na mnie złowrogo i milczy.
Ostrzeżenie: jeśli chcesz wiedzieć, co może cię czekać w przyszłości, przypatrz się uważnie matce przyszłej żony. Nie tylko wtedy, kiedy wie, że patrzysz i słuchasz. Jeśli masz wrażenie, że twoja partnerka jest zupełnie inna niż jej matka, to niedobrze. Zapewne gra rolę grzecznej dziewczynki. Przyjdzie chwila, kiedy przestanie grać.
Ona jako dziewczynka zazdrościła koleżankom, że mają matki łagodne i kulturalne. Powiedziała więc sobie: „Moja mama jest wulgarna i gwałtowna, ja będę inna”. I stała się inna, łagodna, kulturalna. Została jednak zaprogramowana tak, by stać się kopią matki. W tej miłej poczciwości, w domowym cieple dojrzewa okrutny dyktator.
Matka żony była osobą psychicznie zaburzoną. Nie znała mnie, a już była wrogiem naszego związku, gadała: „Po moim trupie”. Jej trup to przeżył. Ojciec stanął po mojej stronie między innymi dlatego, że był w stanie wojny z żoną. Jego pasje to brydż, poker i alkohol. Czasami zjawiał się w domu w dym pijany. Nikt nie wie, ile stracił pieniędzy.
Modne jest teraz mieć pretensje do rodziców o czas dzieciństwa. Oskarżamy ich, żeby usprawiedliwić siebie. Kiedy coś nie tak ze związkiem, z dziećmi, winni są rodzice: dali za mało, za dużo albo nie to, co trzeba. Oskarżając się nawzajem, też używamy swoich rodziców. Co chwila mówię do żony:
– Robisz się podobna do swojej matki, jesteś jej kopią.
To akurat szczera prawda.
– A ty do swojej! – woła żona.
Jakoś ojców nie używamy w tej wojnie, najchętniej okładamy się matkami.
Moja mama miała trudne życie. Ojciec więcej przebywał poza domem niż w domu, aż kiedyś wyszedł na spacer bez psa. I do dzisiaj go nie ma.
Nie przelewało nam się. Matka całe życie poświęcała się dla mnie. Miała ambicje naukowe, musiała jednak pracować dla pieniędzy, żeby zapewnić mi przyszłość. Ojciec czasem przysyłał jakieś niewielkie kwoty, czasem nie. Matka jest chora na zniknięcie ojca, cierpi na odrzucenie, na jego dawny alkoholizm, na swoją niemoc życia w samotności. Rodzina jej nie pomaga. Teraz nie jest już sama, ma raka i przyjaciółkę – chemioterapię. Jak mogę jej nie wspierać?
Żona w złości potrafi powiedzieć wszystko, nawet rzeczy niemieszczące się w głowie:
– Rozumiem twojego ojca, biedny człowiek, na jego miejscu też bym tak wyszła i nie wróciła.
– Może zajęłabyś się swoją matką?
– Moją?! Proszę cię bardzo, prosta kobieta, ale nie trzyma mnie na smyczy pępowiny.
Pępowina jako ulubiony motyw mojej żony, że niby ja nieodcięty.
Odwiedziła nas rodzina żony, starsze małżeństwo, ludzie religijni, poważni. I sąsiedzi z dziećmi, ci, których żona nie lubi. Córka miała wtedy pięć lat, była dzieckiem kapryśnym i histerycznym, choć potrafiła być słodka i pełna wdzięku. Przysłuchiwała się rozmowie dorosłych z głębokim zrozumieniem. Wujek szykował się, by spożyć kolejnego rolmopsa. Nagle odniosłem wrażenie, że rolmops wisi mu na wąsach rozłożystych i czarnych. Wszyscy podążyli za wzrokiem wujka znieruchomiałym w osłupieniu. Córka siedziała na kanapie z lekko rozchylonymi nogami, nie miała majteczek, masturbowała się.
Dźwięk, jaki wydobył się z trzewi żony, był czymś pośrednim między jękiem a skowytem. Ciocia zdawała się bliska omdlenia. Tylko ja nie straciłem języka w gębie. Tak mam, że jak katastrofa, to zachowuję zimną krew.
– Córeczko kochana… jeśli można cię prosić…
Zdawała się obudzona ze snu, spokojnie obciągnęła spódniczkę. Wujek połknął rolmopsa, ciocia zamknęła oczy, jakby na zawsze, żona drżącą ręką nalewała herbatę i sztyletowała mnie oczami. Siedzieliśmy wszyscy w milczeniu. Nagle córka zapytała:
– A tobie, mamo, też sprawia przyjemność, jak się tam dotykasz?
Nawet mnie zatkało. Sytuacja była jednak tak surrealistyczna, że musiałem użyć całej swojej wewnętrznej mocy, by nie wybuchnąć śmiechem.
Ciocia zaprowadziła córkę do jej pokoju, by prawić kazania. Żona zrobiła mi awanturę, jakiej ten dom jeszcze nie słyszał.
– Jesteś zbok, zawsze byłeś, ale wara od mojej córki. Nie pozwolę!
– Sugerujesz, że to ja nauczyłem ją masturbacji?
– Mam świadków, że dotykałeś jej tyłka, będą świadczyć przed sądem.
Podaję żonie komórkę:
– Dzwoń na policję.
Rzuca telefon na podłogę. Bateria wypada. Wkładam ją z powrotem, trzęsą mi się ręce. Działa. Dzwonię sam do siebie i mówię:
– Przyślijcie karetkę, ostry atak psychozy. Moja żona. Tak, może być niebezpieczna.
Córka pouczona płacze. Przytulam ją.
Ciocia naradza się z żoną. Już wcześniej miała ją ostrzec. Widziała, że gładzę córkę po karku i po plecach, kiedy ją usypiam – córka uwielbia gładzenie po plecach. Wtedy w głowie cioci zagościła myśl, która została teraz potwierdzona: ten potwór molestuje córkę i dlatego dokonała publicznego aktu masturbacji.
Zamykam się w pokoju, gaszę światło, kładę się w łóżku. Naciągam kołdrę pod brodę, jest chłodna jak woda. Od kiedy „zły dotyk” stał się złem publicznym, strach dotknąć obcego dziecka, swojego też strach. Facet, który nie dotyka swoich dzieci, robi z nich sople lodu. Jeżeli je dotyka, to molestuje.
Wrażliwość na sferę seksualną mogła wynikać z tego, że ciocia miała w przeszłości burzliwe życie erotyczne. Uwielbiała jeździć do sanatoriów, była królową dansingów, pamiętają ją tam do dzisiaj. Została przyłapana przez męża z listonoszem. Miała romans z rumianym i tłustym sklepikarzem z sąsiedztwa. Zaopiekowała się kiedyś bezdomnym, zaproponowała mu kąpiel domu pod nieobecność wujka. Bezdomny przy okazji ukradł klasery wujka ze znaczkami.
Wujek pewnie wybaczyłby bezdomnego, nie wybaczył utraty kolekcji znaczków. I umarł.
Były różne epoki terroru w naszym życiu, szczególnie dotkliwy okazał się terror ciszy. Nie potrafię żyć bezszelestnie, więc ona podgadywała: „Twoje niechlujstwo rozciąga się też na hałas, niczego nie umiesz robić dyskretnie, dzieci budzisz”. Trzaskam drzwiami, za głośno otwieram i zamykam okna. Zdarzało mi się niezwykle hałaśliwie ziewać. Z powodu mojego kichnięcia żona przycięła sobie kiedyś język zębami.
Czasami wzdycham za głośno, moje chrapanie wywierca dziury w ścianach.
Strzelają mi kolana, kiedy chodzę. A ona przecież ma niezwykły dar strzelania palcami u nóg. Piękna i subtelna, zmienia się nagle w kościotrupa. Proszę ją, by zaniechała tego, co zmusza mnie do myślenia o śmierci. Nadal strzela, mówi, że to jej niezbędne do życia.
Mieliśmy niemal antyczny podnoszony tapczan. Otwierany, ujawniał cały zestaw skrzypów i pojękiwań. Ten dźwięk stał się dla mnie znakiem nadziei i rozkoszy. Jej przeszkadzał skrzyp sprężyn, więc tapczan został pochowany na cmentarzu zmarłych mebli. Do dzisiaj jednak podobny dźwięk przywołuje erotyczne myśli w moim myślniku. Jej wrogiem wieczornym stał się też brzęk sprzączki od paska, gdy zdejmowałem spodnie. Jednoznacznie kojarzył jej się z seksem, który nadal lubiła, ale już na swoich prawach. W czasie seksu też jestem za głośny. Nie wie, co to być głośnym. Żyłem kiedyś z facetką, która tak się darła w finale, że gasiła każdy mój orgazm. Sąsiedzi pukali szczotką w sufit jak w czoło.
Po kolejnej uwadze: „tss, sza”, zacząłem wyć, mam dar donośnego wycia. Wyłem tak strasznie, że sam się od tego trząsłem i w oknach drżały szyby. Żona potem będzie się upierać, że pękła od tego kryształowa waza w szafce. Dostała ją od rodziców po zdaniu matury.
Kiedy skończyłem, zabrała się, by dzwonić na policję.
– I co ty im powiesz?
Gniotła nerwowo telefon w dłoni. Zgniecie, nie zgniecie? Nie dała rady. Kochaliśmy się potem i znowu stał się odpust. Kto nie wie, co znaczy taki odpust, traci jedyne narzędzie, które ocala związek. W małżeństwie energia przetrwania bierze się z seksu.
Tępiąc moje hałasy, nie brała pod uwagę swoich. Do pasji doprowadza mnie szum suszarki do włosów. Żona suszy włosy godzinami. Poza tym prześladuje szelestem pilniczka do paznokci, piłuje w każdej wolnej chwili. Ściera sobie stwardniałą skórę stóp, jakby skrobała patelnię. Nie ma wolnej chwili, ale na paznokcie i stopy ma. Mimo wszystko milczę, żeby nie pogarszać i tak trudnej sytuacji.
Żona przypierdala się do mnie co najmniej kilka razy na godzinę. Zwykle ma to postać pytania „A czemu?”: „A czemu pali się światło w pokoju dziecka? A czemu tak tu śmierdzi? (byłem przed chwilą w toalecie). A czemu to takie słone, słodkie, gorzkie? A czemu nie ma masła?”. Przewijam dziecko – nie do pomyślenia, żeby mój ojciec coś takiego zrobił – źle odchylam skrzydełka pieluszki. I mam przesrane. Podlewam kwiaty – zawsze leję za dużo wody. Pewnego dnia oskarżyła mnie, że telewizyjny pilot jest lepki, wywęszyła na nim miód lipowy. Winny był nasz syn, ale wziąłem to na siebie. Coraz częściej chroniłem dzieci przed matką. Usypiam małego: „Nie gadaj z nim, tylko go usypiaj”. Ma tezę, że nie usypiam dzieci, tylko je budzę gadaniem. Woła do dziecka: „Zaśnij natychmiast!”. Ja do niej: „Krzycz głośniej, na pewno zaśnie”.
Obliczyłem, że w miesiącu daje to kilkaset przypierdoleń. Jakby jakiś mroczny instynkt kazał jej za wszelką cenę i na wszelkie sposoby obniżyć moje poczucie własnej wartości.
Coraz słabiej słyszałem głos żony uszami, coraz wyraźniej szczęką i żołądkiem, który reagował gwałtownymi skurczami. Wtedy wpadłem na pomysł. Zatyczki do uszu!
Próbowałem różnych, najlepsze okazały się tradycyjne woskowe, mimo to bywały niewystarczające. Potrafiłem odgrodzić się od brzęczenia upartej muchy, nie od wrzasków żony i dzieci. Dołożyłem więc do zatyczek słuchawki z muzyką. To metoda prawie doskonała. Muzyka przebija się przez wosk, jazgot nie.
Nie słysząc przez dłuższy czas odgłosów domu, czułem mimo woli lęk, że stało się coś złego. I odtykałem się. Wtedy lał się na mnie ukrop dźwięków, ludzkich i nieludzkich. Nie przypuszczałem, że mój dom rodzinny może mieć aż tak bogatą gamę dźwiękową: piski, ryki, wycie, gulgotanie, gdakanie, pojękiwanie, westchnienia, płacze i złorzeczenia. Dzieci puszczają bąki, wrzeszczą komórki, mieszają się głosy, gadanie z radia i z telewizora.
Na zewnątrz drą się kosiarki, leci samolot. Jeżeli zrobią nad nami korytarz lotniczy, to koniec.
Syn miał siedem lat. Żona wybrała się z nim na koncert muzyki poważnej, co dobrze o niej świadczy. Córka nie chciała, jak zwykle gniewała się na brata. Syn uparł się, że pójdzie na koncert, ale w spodniach dresowych. Nie ma mowy, żona mu na to nie pozwoli. Co ludzie powiedzą. Zaparł się. W innych nie pójdzie, w czarnych i w marynarce wygląda jak pingwin. Nie ma mowy.
Żona zezłościła się i wpadała w swój zrzędliwy ton. Serce od razu skoczyło mi do gardła. Upokarza mnie to serce w gardle i rzucam się na syna jak lew, który chce zabić swoje młode. Widzę strach w jego wielkich oczach. Od razu żal mi go i wstyd za siebie samego. Został jednak sterroryzowany i włożył czarne spodnie. Upokorzony powtarza: „dres, dres, dres”, jak zacięta płyta. Wedle relacji żony tak samo mówił w samochodzie i na koncercie, tylko tam ciszej. W drodze powrotnej też „dres”. Nie mógł zjeść kolacji z powodu tego dresu w ustach. Żona kilka razy dostawała szału, wtedy szeptał: „dres”. Z „dresem” na ustach zasnął.
– A ty na to nic! – żona ma do mnie pretensje.
– Doceń, że on taki wytrwały, dzisiaj to potrzebne do kariery.
– Co ty pleciesz? Upiera się tylko w sprawie idiotyzmu, w żadnej dobrej sprawie nie jest uparty. Czuję, że z niego nic nie będzie. Zmarnuje się, zobaczysz.
– Jak zwykle przesadzasz.
– Jak zwykle masz w nosie rodzinę. Moim zdaniem on się nadaje na wizytę u psychiatry.
– Ty się nadajesz.
Jesteśmy blisko wybuchu, lont płonie, nic nas chyba nie uratuje. Na szczęście dzwoni telefon. Żona odbiera i idzie na górę, by ponarzekać matce na mnie i na syna. I na swój los.
Banan, który na początku naszego wspólnego życia zapobiegał tajfunom żony, po latach przestał na nią działać. Owoc ten był w czasach Polski Ludowej rzadki i mityczny. Pamiętam, jak marzyłem o bananach i o elektrycznej kolejce. Teraz legenda banana powraca w innej formie. Podobno zjedzenie go może spowodować zarażenie lambliami. Te pasożyty, nie wiedzieć czemu, upatrzyły sobie jakoby końce banana. Dlaczego tam właśnie się gromadzą? Ludowa mądrość tego nie wyjaśnia. Pewnie to logiczne: gdzie mają się gromadzić, jeśli nie na końcu? Rzecz nie polega na faktach, bardziej na wierze. Żona, mama, babcia odruchowo odcinają końcówki banana. I tak to idzie przez pokolenia. Zjadam potem te obcięte rożki.
– Co ty robisz?! – woła żona.
– Wsuwam lamblie, pycha.
Patrzy na mnie, jakbym zjadał szczura, zaczynając od ogona. Mlaskam.
Żona prasuje i składa potem ubrania w kosteczkę, doskonale symetryczne są te jej kosteczki. Nigdy bym tak nie potrafił. Mnie pewnie też kiedyś tak złoży. I amen. Lubi prasować. Prasuje niemal wszystko, nawet majtki. Chciała to zrobić mojej bieliźnie, upierałem się:
– Po co prasować majtki?
Spojrzała na mnie z pogardą jak na chama.
– Z powodów higienicznych. Dla każdego normalnego człowieka to oczywiste, równie oczywiste, że ty tego nie rozumiesz. Szczególnie krocze trzeba starannie wyparzyć.
Parzenie krocza? Coś okropnego. Lactacyd stał się jej ulubioną bronią przed atakiem bakterii. Ona potrafi godzinę stać pod prysznicem i wahadłowym ruchem dłoni zmywać okolice intymne. Ja, gapa, kiedyś przez pomyłkę umyłem twarz lactacydem. Zerkała na mnie podejrzliwie. Święcie wierzy, że przeznaczenie tego produktu jest punktowe. Siła sugestii była taka, że po incydencie z lactacydem sam patrzyłem z niepokojem w lustro. Żadnych zmian. Moje oblicze wciąż bardziej przypominało zwiotczały narząd męski niż żeński.
Terror higieny okazał się bezwzględny i trwały. Mycie rąk było podstawą przetrwania naszej rodziny. Pierwsze pytanie, kiedy wstaję rano lub wracam z miasta: „Myłeś ręce?”. Żona pyta o to także w czasie intymnym. Jej brama raju jest niezwykle wrażliwa na bakterie. Żąda, abym mył ręce dwa razy z rzędu.
Tak się boi bakterii, że walczy z nimi też w nocy, dlatego krochmali pościel. Nie znoszę usztywnionej. Z powodu tego krochmalu zapachniało u nas po raz pierwszy rozwodem. Ujawnił się wtedy jej ośli upór. Spaliśmy jeszcze w jednym łóżku, ja na części niekrochmalonej, ona w krochmalu.
Skończyło się na dwóch osobnych łóżkach, podobno z powodu mojego chrapania i oglądania telewizji do późna. Prawdziwym powodem był krochmal. I jej rosnąca niechęć do seksu.
Lęk przed bakteriami jest częścią lęku ogólnego, odruchu myślenia: „Świat jest potwornie groźny, szczególnie zagrożone są dzieci, wszędzie czai się ukryty wróg, bakterie są najgorsze, gdyż niewidoczne i podstępne”.
Oblewanie deski sedesowej o mało nie skończyło się rozwodem – rozwodów będzie kilka. Żona zaczęła zmuszać mnie i syna, żebyśmy sikali na siedząco. Sikałem tak przez tydzień, syn wytrwał dzień dłużej. Zrozumiałem, czemu w teatrze w czasie przerwy ruch w męskiej toalecie jest płynny, w kobiecej – zastopowany. Fakt, że kobiety mają o wiele więcej zachodu toaletowego niż faceci, musi mieć wpływ na losy ludzkości. Równość w załatwianiu dużej potrzeby nie wyrównuje rachunków.
Powiedziałem żonie: „Jeśli będziesz sikać w pozycji stojącej, to my sobie z synem posiedzimy. Jako początkująca feministka powinnaś spróbować”.
I wróciłem do męskiej formy wydalania. Cholernie się starałem, ale nie udawało mi się dobrze celować. Dlatego, gdy powstawał nasz dom, walczyłem o pisuar. Nie zdołałem przekonać żony. Dostrzegłem wtedy upór, którego wcześniej nie okazywała.
Pisuar to dla niej nieczystość. Ona ciągle pochyla się i myje muszlę klozetową, jakby chciała, by zmieniła się w tę wyjętą z głębin morza. Sprawa deski urosła do takich rozmiarów, że zacząłem sikać do umywalki. Kobiety nie wiedzą, ilu facetów robi tak z lęku przed brakiem celności. Niestety, po latach uprawiania tego procederu żona mnie nakryła. Zażądała wymiany umywalki. Tak ma. Jeżeli coś zostanie poważnie ubrudzone, nadaje się tylko do wymiany, bo według niej zostało zbrukane na zawsze. Nie rozumiem, czemu nie wymienia kibla po każdym akcie wydalniczym. Ubranie położone obok nocnika dziecka uważała za niemożliwe do wyprania. Nie pozwalała mi z synem, kiedy był mały, wchodzić do męskiej toalety publicznej. Tylko damska wydawała się jej bezpieczna dla dziecka.
A jednak końce banana zatriumfowały. Na naszą rodzinę zwaliło się nieszczęście w postaci inwazji ludzkich robaków: tasiemiec uzbrojony, karłowaty, obleńce, glista ludzka, owsiki, włosogłówki, węgorki jelitowe, tęgoryjec dwunastniczy. Można jeszcze długo wyliczać. Wszystko za sprawą paranoi mojej żony.
Zaczęło się od tego, że koleżanka żony hodowała w sobie tasiemca. Gdy się ujawnił, miał dwanaście metrów. Podobno bywają nawet dwudziestometrowe. Żona była tym poruszona do tego stopnia, że nie mogła zasnąć. Bała się o dzieci. Miałem sen: wyciągam żonie tasiemca. Jesteśmy na szóstym metrze. Ona w trwodze krzyczy: „Ostrożnie, jeśli się urwie, wessie go na powrót!”.
Wiedziona intuicją poszła z dzieckiem do znanego lekarza od robaków. Tam zostały potwierdzone wszystkie jej obawy. I to bez badań – robaczywy jasnowidz. Wróciła z włosami zjeżonymi ze grozy. I od razu na mnie:
– A nie mówiłam? Mają nasze dzieci, i my też, owsiki, lamblie i glisty ludzkie. Może tęgoryjca. Wyobrażasz sobie? Glisty miewają nawet czterdzieści centymetrów!
– Chcesz powiedzieć, że to przeze mnie dzieci mają glisty, tęgoryjca i cały ten ogród zoologiczny?
Tłumaczę jej, że wszyscy mamy robaki. One żyją w harmonii z nami, przecież z ziemi powstaliśmy i w ziemię się obrócimy.
Sprawdzam w internecie. Nie dziwię się, że żona higienistka, kiedy w to wlazła, popadła w obłęd. Skoro jedna glista ludzka znosi dwieście tysięcy jajeczek, po domu walają się ich miliony. Unoszą się, pełzają, leżą i czatują. Klamki w domu, a co dopiero w miejscach publicznych, aż pulsują od jaj robaków. Drzwi powinniśmy otwierać łokciem, potem łokieć odkażać. Najlepiej byłoby wszędzie chodzić w maseczce na ustach i w białych rękawiczkach.
Na razie żona zaczęła codziennie na mokro przecierać klamki w naszym domu. I pilnowała, czy myję ręce. „Myj starannie, jak chirurg” – powtarzała.
Byłem kiedyś pewien, że rozumiem kobiety, nawet chwaliłem się tym kolegom, którzy patrzyli na mnie z zazdrością. Teraz wiem: ja nie tylko nie rozumiem kobiet, ja nawet przestałem próbować je zrozumieć. Nawet niegłupie kobiety miewają odjazdy w myśleniu, jakby wpadały w poślizg.
Moja żona co chwila włącza myślenie irracjonalne, taki odkurzacz. Ssawka wsysa, co rozsądne, wydmuchuje irracjonalność. Żona potrafi, kiedy chce lub nawet kiedy nie chce, być zupełnie nielogiczna. Zaprzecza sobie w jednym zdaniu dwukrotnie, czasami trzykrotnie, co mi się kojarzy z potrójnym skokiem na łyżwach z podparciem i bez podparcia.
Dziwiłem się, że ona oszczędza elektryczność, lecz kiedy wieczorem umyje podłogi, wszędzie zapala światło.
– Po co te światła, mogę pogasić?
– Nie, podłoga szybciej wysycha.
I nie ma dyskusji. Jeśli jej udowodnię, że to nonsens, bo ilość ciepła, jaką emitują żarówki, jest o wiele za mała, żeby przyspieszyła schnięcie podłogi, będzie upokorzona. Cały następny dzień chodzę struty tym nonsensem i próbuję delikatnie jej to wyjaśnić, ale nie śmiem. Więc nie wyjaśniam.
Sama jest skąpa i żeby to zatuszować, ciągle tropi szastanie pieniędzmi przeze mnie. Czasem chadzam na mecze piłkarskie. Woła, że bilety za drogie. Jeżdżę też mało oszczędnie samochodem. Wykupuję kanały w satelicie, które jej nie interesują.
Jeśli mamy wysokie rachunki za prąd, to dlatego, że ona godzinami suszy włosy i maniacko włącza piecyk olejowy, bo dzieci się przeziębią, a jej zawsze zimno. Nasz dom jest zimny i to moja wina. „W ogóle po co myśmy go budowali?” Przypominam, że była to nasza wspólna decyzja. „Ale ty mnie wtedy przekonałeś” – wytyka mi.
Pieniądze nam wyciekają także dlatego, że ona ciągle biega do fryzjera, manikiurzystki, kosmetyczki, na masaże. Robi zakupy jedynie w drogich sklepach, często ekologicznych. Ja w te ekologiczne bujdy nie wierzę.
– Nawet zakupów zrobić nie potrafisz. Wybierzesz najgorszą cytrynę, najbardziej kwaśne jabłka, takie mandarynki, że skóry z nich nie zdejmiesz, granat zawsze niedojrzały. W tanich sklepach jedzenie jest trujące.
Głupi koperek kupuje w sklepie ekologicznym. Nienawidzę koperku. Ona dodaje go do wszystkiego. Gdyby mogła, dosypałaby koperek do naszego seksu. Że taki zdrowy. Na desce kuchennej zostawia wieczorem jego szczątki. Kiedyś zacznę je wyrzucać do kosza.
Jeśli zjem, co leżało na wierzchu, zaraz się okaże, że było to zostawione specjalnie dla dzieci albo odłożyła dla siebie. Wszystko zmierza do jednej tezy: „Jesteś niechluj, nieudacznik, do niczego się nie nadajesz”. I powtarza się refren: „Ty nie poświęcasz się dla dzieci, dzisiaj ojcowie się poświęcają. Myślisz tylko o sobie i o swoich przyjemnościach”.
Najczęściej żonę wytrącało z równowagi, że dzieci nie jedzą. Dostała to w spadku po prababce, babce, matce i cioci. Jeżeli dziecko nie zje o wyznaczonej porze, może się to skończyć tragedią. I nie działa argument, że każdy człowiek, także dziecko, czasami ma mniejszy apetyt. A jego organizm wie najlepiej, czy potrzebuje jedzenia. Przekonywałem ją: „Dzieci wyglądają dobrze albo bardzo dobrze, nic się nie stanie, jeśli przez kilka dni będą mniej jeść”. Brałem w każdą rodzinną podróż czułą wagę, by udowodnić żonie, że dzieci nie chudną. Nie wierzyła wadze, w jej oczach dzieci mizerniały. Nie ma czulszej wagi niż oczy matki.
Byliśmy nad morzem, kiedy nastąpiło apogeum dramatu niedożywienia. Syn grymasił, jadł mniej, im bardziej był zmuszany, tym mocniej się opierał. Po mnie to ma. Mimo że jadł mniej, robił wielkie kupy. Jedna ledwie zmieściła się w nocniku, wszyscy się zgromadziliśmy, żeby ją podziwiać. Powstała dokumentacja fotograficzna. Próbowałem wytłumaczyć żonie: „Jeśli mały robi takie monstrualne kupy, to znak, że nie je za mało. Człowiek wydala tyle, ile zje, to żelazne prawo natury”. Dla niej to nie był argument. I nazajutrz zaczynał się od nowa dramatyczny taniec z łyżką i widelcem.
Dzieci szybko zaczęły mieć problem z nadwagą – nic dziwnego. Żona była szczęśliwa, że dobrze wyglądają, takie słodkie pączusie. Wpadła w panikę, gdy obejrzała program, w którym otyłość dzieci i młodzieży pokazano jako plagę. Obwiniano rodziców i komercję. Żona wszystko zwaliła na komercję. Była mistrzynią w zwalaniu winy na coś czy na kogoś, najczęściej na mnie. Robiła to z mocą buldożera.
Rzadko odważałem się gotować, zwykle wtedy słyszałem:
– Warzywa niedomyte, za dużo soli, za wiele przypraw, złe składniki, inaczej mieszaj, umyłeś ręce? Pokaż. Jak zwykle masz brud za paznokciami. Dlaczego nie obcinasz paznokci?
Kuchnię, którą zostawiała na noc w ostatecznym bałaganie, a przecież kochała porządek, zdarzało mi się doprowadzać do względnego ładu. To były akty estetycznej rozpaczy i wyraz lęku, że zamęt pochłonie nas do końca.
Schodziła z góry nieprzytomna. Zasypiała zawsze uparcie i wytrwale podczas usypiania dzieci. Czekałem, aż mnie pochwali. Uznała jednak, że sprzątam, by jej wypomnieć, że nie daje sobie rady.
– A to co? – Pokazuje palcem kilka kropel na podłodze.
Później lustruje talerze:
– Ten niedomyty, nie myj nigdy w ręku, do zmywarki nie wstawiaj, nie umiesz.
Do tej pory nie wiedziałem, że można mieć do kogoś o tyle rzeczy pretensje. Słyszałem, jak żona przez komórkę dogaduje się z koleżanką:
– Zmusiłyśmy facetów, by oddali nam wiele z tego, co zagrabili, więc próbują nam teraz odbić kuchnię.
Koleżanka musiała jej powiedzieć, że faceci i tak lepiej gotują, jeśli gotują, i że nieprzypadkowo niemal wszyscy wielcy kucharze to faceci, bo żona zaczęła kręcić. Starała się dowieść, że to się niedługo zmieni na korzyść kobiet.
Znajomi mieli przyjść na kolację. Czepiała się: za dużo oleju, brakuje pieprzu. Nic nie potrafię, a wygryzam ją z kuchni. Przelała się fala gniewu. Tłukę pierwszy lepszy talerz i szykuję się, by tłuc resztę.
– Ślubny serwis! – woła ona wielkim głosem i rzuca się, by go chronić.
Po tym pierwszym stłuczonym nie wiem, co dalej. Pół gniewu zostało mi w środku. Jestem jak striptizerka, która tańczy do muzyki i nagle zderza się z ciszą, bo zacięła się płyta. Żona nadal obejmuje serwis przerażona, gotowa oddać za niego życie.
Zmiatam porcelanowe skorupy. W domu śmiertelna cisza, jakby spuszczano trumnę.
Nagle w mrocznym tunelu mruga światełko i słyszę szept: „Chodź, gołąbeczku, chodź do mnie, miły mój, to ja, twój rozwód”.
Wcześniej zdarzały się tygodnie takiego milczenia, że słychać było, jak podnosimy i opuszczamy powieki. Kto kogo przetrzyma? Tym razem nie ustąpię, postanawiałem. Ktoś jednak musiał ustąpić, więc ustępowałem. I nawet ją przytulałem.
Żona w rodzinnym domu nie dostała narzędzi, które są potrzebne, żeby kultywować związek. Nie nauczyła się dialogu ani autorefleksji. Poznała tylko monologi matki i złowrogie milczenie ojca. W lodówce rodzice mieli osobne półki, każde na swoje jedzenie. Zanim ojciec wycofał się w milczenie, darli się na siebie z matką i nawet kiedyś złamał jej rękę. Taką żona odebrała lekcję dialogu. Na początku naszej relacji milczała na wzór ojca, potem stopniowo wcielała się w matkę, którą przez jakiś czas tłumiła w sobie. Jak mogłem nie wiedzieć, że jest okaleczona? Gdybym wiedział, czulej bym ją przytulał. Byłem silniejszy od niej także dlatego, że więcej dostałem w domu.
Czasami próbowałem przed snem pogadać z nią o tym, co ważne.
– Musisz zawsze robić mi pranie mózgu w środku nocy. Rozbudzasz mnie. – Odwracała się na drugi bok.
– To może pogadamy rano?
– Rano idę do pracy. – Odwracała się na trzeci bok.
Kobiety mają usta jak opuszki palców, jak pośladki lub wargi sromowe, czasami jak guma do żucia. Bywają usta słodkie, gorzkie, słone albo bez smaku. I w końcu zimne lub gorące, zaciśnięte albo łatwe do otworzenia. Moja żona miała usta słodkie i gorące. Nawet jeśli na początku oporne, potem stawały się mokre i namiętne, pochłaniały mnie tak bez reszty, że czasami wystawały tylko stopy. Z latami jej pocałunki stawały się płytkie. Zaciskała usta niczym zwieracz, więc w końcu zaniechałem prób całowania. Są różne zwiastuny katastrofy. Jeśli twoja żona unika pocałunków w usta, musisz wiedzieć, że źle się dzieje. Udostępnia je komuś innemu lub już cię nie kocha. Usta to najbardziej intymne miejsce kobiety. Dlatego prostytutki nie pozwalają na pocałunek w usta.
Minęły czasy, gdy kochaliśmy się codziennie. Dwa razy w tygodniu to podobno średnia krajowa, ale ja nie jestem żadna średnia. Zresztą i te dwa razy z upływem lat zmieniły się najpierw w raz, a potem w raz na dwa tygodnie. Seks to były jedyne chwile pojednania. Serdeczne rozejmy w naszej globalnej wojnie. Przerabianie nieczułości w mimowolną czułość. Najpierw jednak grałem rolę petenta.
Dlaczego sama nigdy nie dążyła do seksu, skoro przeżywała rozkosz wielokrotnie większą od mojej? Taką skalą głosu zachwyciłaby w każdej operze. Pewnie czuła się upokorzona, że wróg doprowadza ją do podobnego stanu.
Opanowała do perfekcji sztukę zasypiania na chwilę przed tym, zanim przyjdę pełen nadziei i marzeń. Tylko seks potrafi nasycać człowieka takimi emocjami. Nasze pokrewieństwo z bardziej rozwiniętymi ssakami widać także w tym, że ich gotowość seksualna potrafi manifestować się podobnie radosnym uniesieniem. Radośnie więc uniesiony idę do niej, a ona śpi. Ten sen jest jak obelga.
Pamiętam scenę z filmu American Beauty, łóżkową grozę, w jaką wpada żona, gdy w środku nocy słyszy, że mąż się onanizuje. Trudno o większe poniżenie dla kobiety. Postanowiłem podobnie poniżyć żonę.
Obudziła się i wsłuchiwała w moje wysiłki. Po kilku minutach odwróciła się na bok i zasnęła najwyraźniej zadowolona, że ma to z głowy.
W końcu i ja przyłapałem ją na masturbacji. Wtedy rzadko zdarzało nam się spać w jednym łóżku. Ten akt był jak Bolero Ravela – kulminację żona stłumiła dłonią położoną na ustach. Nie do wiary. Z kim to robiła? Byłem pewien, że nie ze mną. Leżałem obok jako ten trzeci, bezrobotny i ogłupiały.
Wszystko stało się dla mnie jasne. Nauczyła się zaspokajać sama, może nawet poszła na jakiś kurs: „Paluszek i wyobraźnia – szybka nauka samowystarczalności”.
I już nie jestem jej potrzebny.
Źródłem problemów żony jest to, że czas płynie dla niej szybciej niż dla innych. Patrząc na to z drugiej strony, można powiedzieć, że robi wszystko za wolno i zawsze jest spóźniona. Coś pewnie zablokowało jej energię w dzieciństwie. Może jakaś trauma? Może matka? Co załatwiło matkę? Im więcej wiemy, tym trudniej kogokolwiek winić za cokolwiek. Czy jednak da się nie winić, skoro ktoś robi ci z życia piekło?
Obserwuję, że ludzie dobierają się kontrastowo, instynkt im mówi, że energia powinna zostać wyrównana. Przyspieszeni często wybierają spowolnionych i na odwrót. Dwie przyspieszone osoby mogłyby zagonić się na śmierć, dwie spowolnione zostać na pustym peronie, na którym nie zatrzymują się pociągi. Dobrani kontrastowo zawsze są w konflikcie. Co irytuje bardziej niż nieustanne czekanie albo bycie poganianym?
Jestem przyspieszony, zawsze byłem, ostatnio jeszcze przyspieszyłem – zgodnie z rytmem naszych czasów. Nawet akcja w filmach dla dzieci przyspieszyła. Jak mogą od tego nie oszaleć? Spowolnieni, choćby moja żona, odpadają, przyspieszeni dostają zadyszki. Zawał lub wylew to u mnie tylko kwestia czasu. Miewam taką wizję. Leżę na łóżku sparaliżowany, ona łazi i narzeka: „Nawet umrzeć porządnie nie potrafisz, wszystko robisz niechlujnie i nie do końca”.
Odkąd pojawiły się dzieci, prowadzenie domu zaczęło żonę przerastać. Nie radzi sobie, co ją upokarza, rodzi złość i agresję. Na dodatek nie potrafi się przyznać, że ma problem, a to pogarsza sytuację.
Kiedyś porównywałem żonę do anioła. Dziewczynki, potem dziewczyny, starają się być słodkie i miękkie. Dbają o swoje skrzydła, wylizują codziennie piórka. Do czasu. Skrzydła z upływem lat ciemnieją, pióra wypadają. Pewnego dnia patrzysz – nawet kikutów nie ma. Aż trudno uwierzyć, że były tam skrzydła. Po latach mogłem oglądać jedynie skrzydełka jej podpasek higienicznych. Po wieczornym prysznicu w mojej obecności żona wciągała do kolan antyczne majtasy używane tylko na tę okazję. Ten most wiszący kołysał się do chwili, gdy wprawnym ruchem przyklejała do niego podpaskę i triumfalnie, ze skrzypem rozkładała skrzydełka. Na zakończenie cała konstrukcja wędrowała do góry. Rozlegał się śpiew aniołów: „Alleluja!!!”.
Bałagan robił postępy w naszym domu i chciał nas pożreć.
Syn, gdy wracał ze szkoły, rozbierał się w biegu: tu plecak, tam kurtka. Córka nie inaczej. Moja żona, kiedyś pedantka, stała się rozrzutna: tu szal rzucony, tam rajstopy, dalej torebka. Na poręczach piętrzyły się ubrania.
Postanowiłem, że konieczny jest ktoś, kto choć raz na tydzień zrobi nam generalne porządki. Żona krzywiła się, traktowała to jak przyznanie się do porażki. A jeśli już weźmiemy jakąś kobietę, to byle nie za młodą, nie za ładną. Jakby młode i ładne były chętne do sprzątania. Z ogłoszenia przyszło kilka pań w różnym wieku i w rozmaitym stanie urody. Żadna nie podobała się żonie, czyli nie była dosyć stara, brzydka i potulna. Znajdź teraz potulną. W zasadzie to one stawiały warunki, nie my.
Ja od biedy zaakceptowałbym każdą, gdyby utrzymywała porządek. Jedna przyjechała do nas jaguarem, chociaż starym. Za to sama była niestara i miała wóz lepszy niż nasz, co zdenerwowało żonę.
Zaakceptowała w końcu łysiejącą, dojrzałą damę z żylakami. Od razu miałem złe przeczucia. Sprzątała podobnie jak wyglądała, nieatrakcyjnie, za to dostojnie. Po miesiącu zniknęły perfumy żony. Dama została zwolniona. Następna wyglądała lepiej i lepiej sprzątała. Zaczęła żonie źle pachnieć. Do trzech razy sztuka. Trzecia nadal sprząta, czasami. Nie stać nas na nią.
Nagle zauważyłem, że wszystkim lepiej się wiedzie niż nam. Hydraulik, specjalista od filtra i facet, co biega po dachu, przyjeżdżali samochodami droższymi niż nasz. Brali tyle za godzinę, ile ja zarabiam przez kilka dni. Sprzątaczka ujawniła, że mają z mężem większy dochód niż nasz i dręczą ich tylko dwa kredyty.
Zacząłem grać w totolotka i obstawiać mecze piłkarskie w tajemnicy przed żoną – inaczej byłaby awantura, że wydaję pieniądze na głupoty. Jestem racjonalny, ale wierzę, że kiedyś mi się poszczęści i spłacę kredyty. Wtedy wszystko stanie się łatwe, rozstanie również.
Zalegaliśmy ze spłatami. Musieliśmy wziąć czwarty kredyt. Wtedy poczułem, że wiszę z żoną i dwójką dzieci na kredytach niczym na linie nad otchłanią. Gdzieś z góry wielki głos wołał: „Nie ma wyjścia, już po tobie”. Ja na to: „A zabij, skurwielu, mnie i moje małe”.
Ludzie, powołując do życia dzieci, nie wiedzą, że dzieci to też choroby i katastrofy. Nasz syn miał małe ADHD, a może nawet duże i masę energii. Skutki? Pęknięcie czaszki, pęknięcie obojczyka, zwichnięcie stopy, złamanie nogi. Trzy razy zapalenie płuc, sześć gryp, jedna z powikłaniami. Życie to choroba z licznymi powikłaniami, koniec jest banalny i zawsze podły, chyba że końcowi się pomoże.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki