Zakręceni - Tomasz Jastrun - ebook + książka

Zakręceni ebook

Tomasz Jastrun

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zakręceni, zaplątani, zagubieni. On chodzi do szkoły, ona pracuje jako ekspedientka w osiedlowym sklepie. Znają się tylko z widzenia, ale chłopak zakochał się w nieznajomej bez pamięci. Mają swoje kłopoty i problemy urastające do rangi dramatów. Dwa monologi, szesnastolatka i dziewiętnastolatki, to dwa strumienie, które płyną oddzielnie, ale czasami stykają się ze sobą.

Zabawna, bezpruderyjna, chwilami groteskowa opowieść o współczesnym pokoleniu młodych i o mękach dojrzewania, pisana z punktu widzenia nastolatka i młodej dziewczyny, ich językiem, na pewno spodoba się wielbicielom Buszującego w zbożu J. D. Salingera.

Autor wnikliwie zagląda w dusze młodych, zagubionych w rozpędzonej cywilizacji, brnących po omacku w świecie, w którym zniknęły stare znaki drogowe, a nie pojawiły się nowe.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 210

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




on

Nie mogę powie­dzieć, żebym lubił popeł­niać samo­bój­stwo, ale pod­ją­łem decy­zję i zro­biło mi się lżej na duszy. Cho­dzę po miesz­ka­niu i szu­kam miej­sca, gdzie mogę się powie­sić, łażę z paskiem od spodni, który cią­gnie się za mną jak smycz za psem. Pró­buję sobie wyobra­zić, że na nim wiszę, wiszę i koły­szę się, bo jest prze­ciąg. Wła­ści­wie od początku wiem, że nic z tego nie będzie, że to tylko takie pod­chody.

Mam szes­na­ście lat i jestem nie­szczę­śli­wie zako­chany. Sta­rych nie ma w domu, a mnie w szkole, w któ­rej powi­nie­nem kiblo­wać. Nie jestem taki głupi, żeby pisać test z matmy, nie mam łba do matmy ani do fizyki, do che­mii naj­bar­dziej nie mam. W szkole lubię tylko WF, pod warun­kiem że nie gramy w kosza, nie zno­szę kosza, cho­ciaż jestem wysoki. Gene­ral­nie mało co lubię, tak mi się poro­biło, kie­dyś taki nie byłem, ktoś mógłby powie­dzieć, że źle się sta­rzeję, a sta­rzeję się nie na żarty. Mam już jedną zmarszczkę, na jedno oko jakby sła­biej widzę. I zupeł­nie poważ­nie myślę o śmierci.

Chciał­bym być milio­ne­rem. Kupił­bym sobie nowe Porsche 911 Car­rera 4S PDK Cabrio. Wiśniowe. Kupił­bym też maturę. A potem magi­stra. Wszystko można kupić. I moja nie­szczę­śliwa miłość zamie­ni­łaby się w szczę­śliwą, bo też bym ją sobie kupił. Cza­sami pusz­czam lotka. Raz tra­fi­łem trójkę. Ale potem już ni­gdy nic. Kupi­łem sobie za wygraną koszulkę z zaje­bi­stym wzo­rem, ale zbie­gła się w pra­niu i jest do dupy. Lotto to jedno wiel­kie oszu­stwo, moim zda­niem nikt ni­gdy nie wygrał miliona, ogła­szają, że wygrał, żeby ludzie dalej robili z sie­bie idio­tów.

Cza­sami myślę o napa­dzie na bank, ale chyba łatwiej byłoby okraść bogatą sta­ruszkę. Mamy taką starą sąsiadkę, w zimie cho­dzi w futrze, moja stara mówi, że z szyn­szyli, biedne te szyn­szyle, ale ona nie ma miliona. Ma tylko eme­ry­turę. A to futro jest pew­nie z daw­nych dobrych cza­sów i nie­wiele teraz warte. Jak­bym zdo­był te miliony, tobym się podzie­lił z moją młod­szą sio­strą Pau­liną, może z małą kuzynką też, no i coś by kap­nęło moim rodzi­com.

Kładę się na łóżku i zaczy­nam marsz­czyć pin­gwina. Myślę o mojej uko­cha­nej. Roz­bie­ram ją w myślach. Robi­łem to już wcze­śniej, więc nabra­łem wprawy, dla­tego za szybko mi to idzie. Więc w try miga znowu ją ubie­ram, tym razem w krótką czer­woną spód­niczkę i w obci­słą bluzkę. I zaczy­nam roz­bie­rać ją od początku. Naj­pierw zdej­muję jej bluzkę, potem odpi­nam biu­sto­nosz, widzia­łem to w fil­mie. Piersi się wysy­pują jak dwie wiel­kie gruszki. Nie zdą­ży­łem pójść dalej, bo mam wytrysk, wysoki jak fon­tanna w Gene­wie. Myję się i myślę – jakie to mar­no­wa­nie nasie­nia. Czy­ta­łem, że w takim jed­nym ładunku jest pięć­set milio­nów plem­ni­ków, to się w pale nie mie­ści, każdy to poten­cjalny ludek. A może zało­żyć pry­watny bank spermy i sprze­da­wać swoje nasie­nie z moż­li­wo­ścią świad­cze­nia usług sek­su­al­nych? Zaro­bił­bym na tym mają­tek. Zaczy­nam sobie wyobra­żać taki bank, nazy­wałby się Bank­seed, lubię nada­wać nazwy, jak coś zosta­nie nazwane, to od razu staje się bar­dziej atrak­cyjne. Kie­dyś jak zro­biła mi się krostka na tyłku, też ją nazwa­łem. A moja uko­chana ma na imię Marzena, to też mój pomysł, bo nie wiem, jak naprawdę ma na imię. Wcale bym się nie zdzi­wił, gdyby wła­śnie tak miała naprawdę, ja mam intu­icję i głowę do imion.

Zabie­ram deskę i idę pokrą­żyć po oko­licy. Żeby tylko nie natknąć się na sta­rusz­ków, jak będą wra­cać z pracy. Jadąc, spraw­dzam fejsa, ale nikt do mnie nie napi­sał. Jak nikt nie napi­sze, to czuję się nie­po­trzebny i olany. Sie­dzą fra­je­rzy na lek­cjach, a teraz w mojej budzie jest wielka akcja prze­ciwko pisa­niu na komórce w trak­cie lek­cji. Bel­frzy wal­czą. Może jed­nak Henio odbie­rze, wystu­kuję mu, że jestem na desce, że cza­dowo jest, a on fra­jer, sie­dzi jak pies łań­cu­chowy w budzie. Krążę po oko­licy, jak­bym na coś polo­wał. A nuż się coś wyda­rzy nie­zwy­kłego? Ale nie­zwy­kłe rze­czy zda­rzają się tylko w fil­mach. Henio odpi­suje, że test był zaje­bi­ście trudny i on poległ. No to ład­nie.

Cią­gnie mnie do spo­żyw­czego, ale się bro­nię, jasne jest, że się nie obro­nię. Maleńki skle­pik, takich już nie­wiele, niby zupeł­nie byle jaki, ale dla mnie taki nie jest. Zaglą­dam przez szybę. Stoi za ladą, wydaje pie­nią­dze jakiejś babie. Cze­kam, aż wszy­scy klienci sobie pójdą, ale jak ktoś sobie idzie, to zaraz poja­wia się ktoś inny. Nie mam szansy zostać z nią sam na sam, zresztą może i dobrze, co ja bym z nią sam na sam robił? Nie mam na to żad­nego pomy­słu. Wejść, nie wejść. Nie wcho­dzę. Może potem.

Sia­dam na ławce i gapię się na mrówki. Zapier­da­lają gęsiego i sku­bane dobrze wie­dzą, gdzie idą, nie­które niosą słomki więk­sze od nich. Mają gdzieś w pobliżu swoje kró­le­stwo. Ludzie za to w bez­ła­dzie łażą chod­ni­kiem tam i z powro­tem. Jakby popa­trzeć na nich z drona, to są jak mrówki, ale w cha­osie. Więc mrówki mają wyż­szą cywi­li­za­cję, a w kosmos nie latają, bo po chuj im to? Jakaś baba nie­sie bagietkę żółtą jak słomka. Faceci niosą swoje brzu­chy, nie ma star­szego faceta bez brzu­cha, babom tłuszcz idzie w dupę i w bio­dra. Tak jest też z moimi sta­rusz­kami. Cie­kawe, jak to jest być sta­rym? Wiem, że to nie­moż­liwe, ale zdaje mi się, że ni­gdy nie będę stary, bo sta­rość nie mie­ści mi się w gło­wie. Zdo­będę elik­sir wiecz­nej mło­do­ści. Wiem, że nie ma takiego, więc zabiję się w mło­dym wieku i w ten spo­sób będę wiecz­nie młody. Ale teraz już nie mam ochoty się wie­szać. Naj­le­piej zabić się pod­czas jazdy autem. A ja nie mam nawet prawa jazdy. Sta­rzy mają starą roz­kle­ko­taną mazdę. Czymś takim to siara jeź­dzić, a co dopiero strze­lać samo­bója.

Ruszam w drogę, jadę tro­chę po jezdni, a tro­chę po chod­niku. I zaczy­nam zazdro­ścić róż­nym ludziom róż­nych rze­czy. Codzien­nie mam takie pół godziny zazdro­ści. Aż się trzęsę z zazdro­ści, zie­le­nieję, ciemno i czer­wono mi się robi przed oczami. Zazdrosz­czę ludziom samo­cho­dów, skąd oni mają takie wypa­sione bryki? Zazdrosz­czę palan­tom faj­nych dziew­czyn, jak one mogą zada­wać się z takimi palan­tami? Zazdrosz­czę mię­śnia­kom mię­śni, milio­ne­rom milio­nów, laskom, że nie muszą uwo­dzić, bo są uwo­dzone. I że mają to dziwo mię­dzy nogami i mogą się tym bawić. Ste­fa­nowi zazdrosz­czę Justyny, a Justy­nie, że ma ojca banana, który buja się dobrymi wozami. Na doda­tek Ste­fan jest napa­ko­wany. Też mógł­bym być, ale nie mam cier­pli­wo­ści do ćwi­czeń. A dosta­wiać się do panie­nek nie umiem, jestem nie­śmiały, co ma ści­sły zwią­zek z tym, że nie zno­szę, jak mi się mówi „nie”. A one się w tym spe­cja­li­zują. Od razu jestem od tego ciężko chory. Mój ojciec mówi, że jestem nie­doj­rzały emo­cjo­nal­nie. Nie wiem, skąd stary wziął to okre­śle­nie, sam go nie wymy­ślił. Zakła­dam słu­chawki na uszy, rap mnie zabiera i złe myśli idą precz.

O pierw­szej jestem już na Moko­to­wie, żeby obej­rzeć spodnie dobre na deskę, jest taki sklep, gdzie są tań­sze, a super jako­ści. Nie mam gro­sza przy duszy, więc to tylko takie przy­mie­rza­nie na lipę. Zdaje mi się, że sprze­daw­czy­nie gapią się na mnie podejrz­li­wie, w stra­chu, że włożę i zwieję. Przez to ich gapie­nie zaczyna mnie kusić, żeby to zro­bić. Ni­gdy niczego nie ukra­dłem, no dobra, kie­dyś w skle­pie cze­ko­ladę z orze­chami, ale byłem wtedy gów­nia­rzem. Byłem więc kimś innym, niż jestem teraz. A za chwilę znowu będę kimś innym. Ludzie co chwila są kimś innym, więc można powie­dzieć, że ludzi nie ma. Jedna sprze­daw­czyni cał­kiem młoda i cał­kiem ładna, więc ją zaga­duję:

– Macie tu zaje­bi­ste spodnie, ale żadne na mnie nie pasują – mówię tak, żeby ukryć, że nie mam kasy.

A ona nic. Nawet na mnie nie popa­trzy. Jakby roz­mowa ze mną była poni­żej jej god­no­ści. Nie lubię, jak ktoś mnie olewa. Czuję się wtedy, jak­bym był psim gów­nem. Od razu mi się wydaje brzydka. Nie może być ładny ktoś, kto zacho­wuje się po cham­sku.

Jadę okrężną drogą, o mało co nie wpie­przam się pod jakąś brykę, kie­rowca coś mi blu­zga, odblu­zguję mu, to moja wina, ale jak ktoś cię opier­dala z buta, to wina się nie liczy. Ludzie to chamy i buraki. Nie ma spra­wie­dli­wo­ści na świe­cie, nie­któ­rzy mają farta, a inni nie. Jak ktoś ma pecha, to rodzi się bez nóg i rąk albo ślepy lub głu­chy. W tym sen­sie mam farta, bo mam ręce i nogi, sły­szę i widzę, aż za dobrze. Sły­sza­łem na przy­kład o filo­zo­fie z antycz­nych cza­sów, któ­remu ptak naro­bił w oko, no i po oku, stra­cił je. Kie­dyś ptak na mnie naro­bił, ale tylko na buta, mia­łem więc farta.

Staję przy skle­pie z zegar­kami. Nie­które zaje­bi­ste, do nur­ko­wa­nia do stu metrów. Ni­gdy nie będę nur­ko­wać, co to za frajda. Ale ze spa­do­chro­nem to bym sko­czył, cho­ciaż mam lęk wyso­ko­ści. Boję się wielu rze­czy: szczu­rów, nowo­two­rów, pobie­ra­nia krwi, szer­szeni, pają­ków, klesz­czy, ban­ków, lot­nisk, dwor­ców kole­jo­wych, sta­ro­ści, AIDS, że się udła­wię, jak jem. Ale do żad­nego z tych lęków się nie przy­znaję. Udaję, że niczego się nie boję. Nie może się bać ktoś, kto chce się zabić. Nie wie­dzia­łem, że tak trudno jest umrzeć, wujek Marian męczył się przez rok, zanim zszedł. Co to za inte­res tak się męczyć? Nakła­dam słu­chawki i w drogę.

Już w domu, sta­rzy też w domu.

– Jak w szkole? – pyta matka.

– Może być. – To moja stan­dar­dowa odpo­wiedź, pra­wie na każde pyta­nie odpo­wia­dam, że może być albo tak czy owak. Stary ogląda jak zwy­kle sport w tele­wi­zji. Tak ma. Wiele rze­czy w naszym domu dzieje się według sche­matu. Idę do mojej pie­czary, otwie­ram lap­topa i zaczy­nam grać w gry. Grać w gry, idio­tycz­nie to brzmi, ale jak to ina­czej powie­dzieć? Kie­dyś wpa­dłem w nałóg gier, teraz jakoś sobie z tym radzę. Mie­wam nawet okresy abs­ty­nen­cji. Tro­chę gme­ram na fej­sie, hoduję tam grupkę zna­jo­mych, ale się mi wycie­rają, wszystko się prze­ciera, ludzie też. Wszystko mi się szybko nudzi, moim zna­jo­mym tak samo. Więc prędko nudzimy się sobą nawza­jem. Naj­chęt­niej to bym pole­ciał na Mada­ga­skar. Nie wiem, czemu tam, nic nie wiem o tej wyspie, tylko że jest na końcu świata, daleko. I że tam gorąco. Jak latać, to daleko. Leżał­bym sobie na plaży z moją uko­chaną, jadł ana­nasy i może jesz­cze upra­wiał sur­fing.

Sio­stra wraca ze szkoły i życzy sobie obiad. I ta sama co zawsze roz­mowa, matka gdera:

– Jestem tylko po to, żeby obsłu­gi­wać ten dom, chłopa i dzieci, mnie to nikt nie pomoże! Ni­gdy! A jak wra­cam led­wie żywa z pracy, to znowu mam robotę w cha­łu­pie, katorga, chłop ogląda durny sport w tele­wi­zji, dzieci grają w te prze­klęte gry, które im robią wodę z mózgu! – Tak gada matka. Zawsze.

A ja to mogę nie jeść obiadu, wsza­mię cokol­wiek i nie narze­kam, więc ode mnie niech się matka odwali. Ona jed­nak matka Polka, jak dzie­ciak nie zje porząd­nego obiadu, to zaczną mu wypa­dać zęby, schud­nie, poczer­nieje i zej­dzie. Więc matka katorż­niczka uwija się przy tej kuchni, a sio­stra sie­dzi na Tik Toku, wrzuca swoje fil­miki, a na fej­sie wle­pia tyle ser­du­szek i buziek, ile wle­zie. Ma trzy­na­ście lat i jest w trud­nym wieku, tak się mówi w moim domu. Stary klnie przed tele­wi­zo­rem, bo jego dru­żyna dostaje w dupę. Sta­rzy są bar­dzo zajęci, więc na razie się nie kłócą, ale o co zakład, że długo tak nie wytrzy­mają? Ludzie się chaj­tają, żeby pło­dzić dzieci i toczyć wojny domowe. Ja to nie chcę ślubu ani bacho­rów. Miłość to inna sprawa, nie wolno łączyć miło­ści z mał­żeń­stwem, bo z tego wynika tylko nie­szczę­ście.

To jemy obiad, cho­ciaż czas na kola­cję, sio­stra niby głodna, a je jak pta­szek, cho­ciaż chuda, to cią­gle się odchu­dza, matka jej mówi, że wpad­nie w ano­rek­sję. I nie jest to takie głu­pie, kie­dyś podej­rza­łem, że jak się obja­dła, to poszła się wyrzy­gać do kibla. U nas w szkole jedna dziew­czyna wpa­dła w ano­rek­sję i wygląda jak kościo­trup. Z tego wszyst­kiego wylą­do­wała na trzy mie­siące w psy­chia­tryku. Koleś z sąsied­niej klasy też tam kiblo­wał. Ludz­kość ma coraz więk­szego pier­dolca, a wszystko przez to, że kasa stała się taka ważna, wszy­scy są teraz waż­nia­kami i każdy chce mieć wszystko, a nawet jesz­cze wię­cej. A nie mają. I od tego świ­rują.

Ojciec wyciąga piwo z lodówki i nawet nie pyta, czy­bym nie spró­bo­wał, matka oczy­wi­ście wsta­wia gadkę, że stary znowu się upije, a wtedy wypro­wa­dzi się z domu, ojciec na to, że jed­nym piwem się nie upije, matka na to, że wie, że on ukrywa gdzieś w domu wódkę. Od tego gada­nia do razu roz­bo­lała mnie głowa. Moja rodzina jest pato­lo­giczna.

Idę do swo­jej nory, zamy­kam się na klucz, kładę się na łóżku i myślę, że muszę się zabrać do lek­cji. Łatwiej pomy­śleć, niż zro­bić. Ja mam gene­ral­nie uraz do nauki. Widzia­łem kie­dyś, jak się tuczy gęsi, rurka w szyję i ładuje się w nie żar­cie do oporu. Tak jest z nauką w szkole. A potem i tak to wszystko się wysra i gówno z tego jest. Ja z tego, co wku­wam, nic nie pamię­tam. Mam do dupy pamięć. Pamięci też ludziom zazdrosz­czę. Jest w mojej kla­sie koleś, co jak raz coś prze­czyta, to pamięta. Gdy­bym miał taki mózg, tobym karierę zro­bił. Nie ma spra­wie­dli­wo­ści na świe­cie. Jak nie chcę myśleć o przy­krych rze­czach, to od razu mi do głowy przy­cho­dzi Marzena. Tro­chę lipa, bo jest star­sza ode mnie, gdzieś o trzy lata, może nawet wię­cej? A dziew­czyny nie lubią młod­szych. Mam sła­bość do star­szych lasek, bywa, że podo­bają mi się sta­ruszki, co mają nawet trzy­dzie­ści lat. Wiem, że nie jestem nor­malny. Mam taką nauczy­cielkę geo­gra­fii, trzy­dziestkę, i na jej lek­cji nie mogę się sku­pić. W ogóle sku­pie­nie nie jest moją mocną stroną. Matka uważa, że mam ADHD. Połowa mojej klasy ma ADHD, albo dys­lek­sję, albo asper­gera, takie czasy. Dzi­siaj nikt nie jest nor­malny.

Tu muszę przy­znać, że co do mojego sta­rego mam duże wąt­pli­wo­ści. Chyba nie za bar­dzo go lubię. Nie ma mię­dzy nami che­mii. Cią­gle się mnie o coś cze­pia, Pau­linę zosta­wia w spo­koju, a ja mam być ideał. To mogą być bio­lo­giczne powody. Podej­rze­wam, że mój stary nie jest moim ojcem. Dowo­dów nie mam, ale mam intu­icję. On może nawet o tym nie wie­dzieć, matka wie, ale pary z gęby nie puści. W ogóle nie jestem do niego podobny, cho­ciaż ciotki zawsze ćwier­kały, że jestem kubek w kubek cały tata. Moje dwie ciotki to kom­pletne kre­tynki. I obie słu­chają Radia Maryja. Lubię je robić w konia, są naiwne jak małe dzieci, nie ma takiego kitu, któ­rego nie można im wci­snąć. Stary powi­nien zro­bić test na ojco­stwo, by sprawę wyja­śnić, ale skoro niczego nie podej­rzewa, to ni­gdy się nie dowiem, jaka jest prawda. Zresztą może lepiej nie wie­dzieć, już i tak w domu jest pie­kło.

Jakieś odgłosy z salonu, myślę – oho, zaczyna się. Uchy­lam drzwi i już wiem, stary się uchlał. I od razu mam żołą­dek w gar­dle. Matka pomstuje, że jest alko­ho­li­kiem, że nisz­czy rodzinę, to był jej naj­więk­szy błąd życiowy, że za niego wyszła. Stary odgryza się, ale słabo, za mało wypił, żeby na ostro. Sytu­acja jest roz­wo­jowa. Teraz już tylko pyta­nie, będzie eska­la­cja wyda­rzeń czy on pój­dzie kimać? Nie mam w tym domu warun­ków do życia. Naj­chęt­niej bym się ewa­ku­ował, gdyby było gdzie. Jak się w takich oko­licz­no­ściach uczyć? Ja nawet jak mam dobre warunki, to nie bar­dzo mogę.

Myślę, jak by to było, gdyby mnie nie było, i nie mogę sobie tego wyobra­zić. Bycie jest za mocne wobec nie­by­cia, a to prze­cież nie­by­cie jest, prę­dzej czy póź­niej, zawsze górą wobec bycia. Życie jest zaje­bi­ście dziwne.

Znowu się kładę na łóżku i kom­bi­nuję, co by tu robić? Tro­chę myślę o Marze­nie i nawet mam w związku z tym wzwód. To bar­dzo dziwne, wła­ści­wie to wstyd mieć coś takiego. Ja się nie dzi­wię, że babki się tego boją i tak się trzeba nabie­dzić, by jakąś dorwać. Ni­gdy jesz­cze nie kocha­łem się z żadną, co jest głę­boko nie­nor­malne i zaje­bi­ście mnie dołuje. I to oczy­wi­ście wielka tajem­nica. Ktoś mi powie­dział, że mam zabu­rzone kon­takty spo­łeczne, może coś w tym jest? Jeśli jestem zabu­rzony, to przez sta­rych. Popeł­niali błędy wycho­waw­cze, a poza tym mam złe geny. I przez to nie umiem nawią­zy­wać kon­tak­tów z laskami. Z kum­plami też się nie naj­le­piej doga­duję.

Sta­rzy się kłócą, a ja zaglą­dam do Pau­liny, żeby spraw­dzić, jak sobie daje radę z tym, że jest w pato­lo­gicz­nej rodzi­nie. Leży na łóżku w słu­chaw­kach i odcina się od tego, co się dzieje w salo­nie.

– Cześć, mała.

Poka­zuje, że nic nie sły­szy. To ja jej poka­zuję, żeby zdjęła te cho­lerne słu­chawki. Ona, że nie. Dziew­czyny w tym wieku są zupeł­nie pokrę­cone. Podobno kie­dyś tak nie było, a się poro­biło, bo świat świ­ruje. Wra­cam więc do sie­bie i robię wszystko i nic. Oglą­dam jakieś porno w sieci, ale ile tego można oglą­dać, sklepy mię­sne. Aż w końcu do wyra i spać. Z tym spa­niem to nie jest wcale takie pro­ste. Od roku sen mi się schrza­nił. Leżę godzi­nami i nie mogę zasnąć. To pew­nie dla­tego, że za dużo myślę. Nie do opi­sa­nia, o czym myślę. Wyobra­żam sobie, że jestem kimś innym, niż jestem, jestem na woj­nie, jestem na Mada­ga­ska­rze, jestem kosmo­nautą, jestem w bur­delu, jestem kie­rowcą wyści­go­wym. Albo że każdą laskę mogę do naga roze­brać wzro­kiem. No i jak zasnąć w tej sytu­acji? Potem zasta­na­wiam się, czy jest Bóg, czy go nie ma? Jeśli jest, to ma z nas nie­zły ubaw. Jeśli go nie ma, to wszystko jest poje­bane i bez sensu. Jedno i dru­gie nie mie­ści się w pale. Już dawno odkry­łem, że mam za małą głowę na to, co się wokół dzieje.

Na ogół nic nie pamię­tam ze snów, ale wiem, że to hor­rory, bo budzę się z ulgą, która trwa do chwili, gdy skapnę się, że trzeba iść do szkoły. Ale ten sen zapa­mię­ta­łem, jakby wylazł ze spa­nia i dział się naprawdę w życiu. Są takie sny nie sny.

Idę po śnież­nej pustyni jak ten pojeb, co lazł na bie­gun pół­nocny, cią­gnąc za sobą wiel­kie sanie, a na nich swoje manatki. Na saniach mam mój odtwa­rzacz, dwa gło­śniki, lap­topa, moje wyro, moje przy­bory do gole­nia i ręcz­nik. Zaczyna sypać śnieg, ślina ciek­nie mi z wysiłku i zama­rza, zwi­sają mi z brody dwa sople jak kły morsa. Nagle widzę przed sobą pio­nową lodową ścianę, taką do nieba. Gładka jak lustro i jak lustro wszystko odbija. Widzę więc swoją twarz, niby moja, ale jakaś stara, może z wysiłku i mrozu? Wiem, że w tej lodo­wej ścia­nie muszą być drzwi. Cho­dzę wzdłuż ściany i szu­kam. Śnieg sypie coraz gęściej, wiatr tnie śnie­giem po pysku jak biczem. Chce mi się lać, wyj­muję go, a on mi od razu zama­rza i odpada, i tłu­cze się, jakby był ze szkła, potem odpada mi ręka i też się tłu­cze jak szklanka. To koniec – myślę i się budzę. Spraw­dzam, wszystko mam na swoim miej­scu.

Kłócę się z Pau­liną, kto pierw­szy do łazienki, ona tam zawsze nie­moż­li­wie długo się gzi przed lustrem. Jakby mogła, toby się malo­wała do szkoły, ale ma zabro­nione.

No i szkoła, potoczki uczniów spły­wają do niej jak do wiel­kiego sło­ika, zaraz zosta­nie zakrę­cony. I mogiła. Szkoła ma swój zapach, pach­nie sta­rymi butami, nudą i udręką. Szcze­rze mówiąc, to w mojej szkole śmier­dzi, napier­dala mnie od tego łeb. A może bar­dziej od tego zamknię­cia w sło­iku, w pra­cowni bio­lo­gicz­nej stoją takie pre­pa­raty w sło­jach zalane for­ma­liną. Na bio­lo­gii sie­dzę z Heniem i obaj piszemy pod ławką na surowo zabro­nio­nych komór­kach.

Na prze­rwie idę do kibla i przy­po­mi­nam sobie, jak w siód­mej kla­sie na sede­sie w szkol­nej toa­le­cie doko­na­łem odkry­cia. Do dzi­siaj tak mam, że wła­śnie tam przy­cho­dzą mi do głowy naj­lep­sze pomy­sły. Odkry­łem, że z teo­rii ewo­lu­cji wynika czarno na bia­łym, że jeśli czło­wiek pocho­dzi od Boga, to Bóg jest małpą. Kiedy powie­dzia­łem to sio­strze zakon­nej na lek­cji reli­gii, to wyglą­dała jak pin­gwinka, któ­rej zabrano małe.

Stoję w tym kiblu i gapię się na sie­bie w lustrze. W szkol­nym lustrze wyglą­dam o wiele gorzej niż w domo­wym, jestem pognę­biony, gar­bię się, kąciki ust zapie­przają mi do dołu jak prze­ra­żone zające, mój stary tak ma, jak stara na niego krzy­czy. W kabi­nie obok dwóch kolesi jara mary­chę.

Lek­cja histo­rii z histo­ryczką, na którą mówimy histe­ryczka, bo łatwo się dener­wuje, ma sześć­dzie­siąt lat, a może nawet wię­cej. Nie wyklu­czam, że uro­dziła się w sta­ro­żyt­nym Egip­cie. Tam ją wypa­tro­szyli i uczy nas mumia. Ta cała histo­ria jest bez sensu. Co mnie obcho­dzi, co kie­dyś było? Teraz tego nie ma. Jak cze­goś nie ma, to jakby tego ni­gdy nie było. Histo­ria to nauka o niczym. Mnie to tylko legiony rzym­skie tro­chę kręcą, jak oni się napier­da­lali z bar­ba­rzyń­cami. A bitwę pod Grun­wal­dem to mam w dupie. Widzia­łem obraz tego Matejki w Naro­do­wym. Cał­kiem duży, ale ekran w kinie więk­szy.

Ostat­nia lek­cja z che­mi­kiem, czyli che­mi­ka­lia. Nic nie kapuję z tej che­mii. Kata­strofa. Mam prze­rą­bane. Che­mik oso­bliwy gość. Nie wiem, ile ma lat, jest bez wieku. Naj­dziw­niej­szy ma nos, jakby nie jego, jakby dostał go od kogoś innego, kto go nie lubi. Czoło mu zawsze błysz­czy, a ma wyso­kie, bo z przodu łysieje. Boję się, że ja też wyły­sieję. Brwi ma gęste i nastro­szone, jakby pognie­wane na świat. Z uszu wystają mu włosy. Dwa pod­bródki, a trzeci w dro­dze. Brzuch zwi­sa­jący nad paskiem, pasek to mógłby sobie jakiś lep­szy kupić, nie rozu­miem gości, któ­rzy sępią na paski. Ja mam wielki sen­ty­ment do pasków. Jak mnie wyrwie do odpo­wie­dzi, to po mnie. Udaję, że mam w dupie, czy wyrwie, czy nie, ale w środku się trzęsę. Nie wyrywa. Koniec lek­cji. I pią­tek. Dwa dni plaży.

Idziemy z Heniem i z Czar­kiem, Henio ma taki koły­szący chód, łazi jak kaczka, a my, nie wie­dzieć kiedy, też zaczy­namy się tak koły­sać. Tro­chę jak w tran­sie. Gadamy nie wia­domo o czym, po tro­chu o wszyst­kim, o muzie, o sta­rych, o nauczy­cie­lach, o laskach. I że może by tak wie­czo­rem razem wypić piwo, ale oka­zuje się, że nikt nie ma kasy. Cza­rek, który jest kujo­nem, mówi, że będzie przez week­end wku­wał. Jest naj­lep­szym uczniem wśród chło­pa­ków. Chce być chi­rur­giem. Masa­kra. A ja chciał­bym prze­smyk­nąć się przez szkołę. Potem mógł­bym mieć salon BMW z nowymi mode­lami. Albo być pisa­rzem i pisać książki. Nie lubię za bar­dzo czy­tać, ale pisać lubię. Kie­dyś polo­nistka nawet pochwa­liła moje wypra­co­wa­nie, temat był na fan­ta­zję: „Wyobraź sobie, że jesteś pta­kiem”. Nie­źle pofru­ną­łem. Lubię takie tematy na inte­li­gen­cję i fan­ta­zję, a nie na wie­dzę. Czło­wiek zakuje i zapo­mni, a fan­ta­zja zostaje. Z fan­ta­zją nie jest naj­le­piej w moim poko­le­niu, moim zda­niem kie­dyś to ludzie mieli wię­cej fan­ta­zji. Wszystko przez gry kom­pu­te­rowe, net i tele­wi­zję. Po co mieć fan­ta­zję, jak tech­nika za nas fan­ta­zjuje?

Żegnam się z kum­plami i zaczy­nam krą­żyć wokół spo­żyw­czego w nadziei, że Marzena jest przy kasie. Wcho­dzę do sklepu, udaję, że patrzę, co kupić, ale Marzeny nie ma, musi mieć dziś wolne. Cie­kawe, co robi w taki wolny dzień? Potem ogar­nia mnie strach, że ją wywa­lono z pracy i już jej ni­gdy nie zoba­czę. I robi mi się tak czarno na duszy, że aż ciem­nieje mi przed oczami. Ni­gdy jesz­cze nie byłem tak zako­chany. Już wiem, skąd jest to okre­śle­nie, śmier­tel­nie zako­chany, od tego można kip­nąć.

Jak ona mogła mi coś takiego zro­bić, że jej nie ma, aku­rat dziś jest mi bar­dzo potrzebna. Umó­wi­łem się ze sobą, że nie tylko coś u niej kupię, ale nawet zaga­dam. Już kie­dyś sły­sza­łem jej głos, ale jesz­cze ni­gdy niczego nie powie­działa do mnie. Kupuję sobie marsa na pocie­chę i go zże­ram.

Sta­rych nie ma w domu, jest za to Pau­lina. Jak w tran­sie stuka na komórce, wtyka buźki i ser­duszka. Jak byłem gów­nia­rzem, też tak robi­łem, teraz wydaje mi się to zupeł­nym skre­ty­nie­niem. To takie miz­drze­nie się, cału­ski, ser­duszka, ćwir, ćwir, dziew­czyny wkle­jają swoje fotki, cmo­kają, że takie piękne, jaka buzia, jakie giczoły, jaki tyłe­czek, jakie włosy. Wypi­sa­łem kie­dyś sobie, jakie są komen­ta­rze, idzie to tak: ślicz­no­ści, ślicz­notka, cudo, sło­dziak, osza­ła­mia­jąca, naj­pięk­niej­sza, szał, uro­cza, mega­ska, ale laska… i tak bez końca. A jak któ­raś jest ham­bur­ger i nie może wkleić ład­nej fotki? Co ma robić? Nic tylko się powie­sić. To się wie­szają. W sąsied­niej kla­sie jedna się powie­siła, bo w sieci ją zhej­to­wali. Wczo­raj też myśla­łem, żeby się zabić, więc ją rozu­miem.

– Co robisz, Pau­lina?

– Pra­cuję.

– Widzę.

– Nie mam czasu, pra­cuję.

– Chcia­łem od cie­bie poży­czyć kasę. Pamię­tasz? Rok temu ci poży­czy­łem.

– I odda­łam.

– Ja też oddam.

– Kiedy?

– Za dwa tygo­dnie. Gdzieś jadę. Na week­end.

– Gdzie?

– Tajem­nica. Trzy stówy mi potrzebne.

– Dużo.

– Wiem, że masz.

Nie popa­trzy ani razu na mnie, tylko sku­bie ten tele­fon, jakby robiła na dru­tach. Jedną ręką sięga do pudełka w różowe kwiatki i wyj­muje trzy stówy. Dopiero teraz łaska­wie na mnie patrzy. Ładne oczka ma moja sio­stra. I posiada zalety, nie węszy, nie wypy­tuje, wystar­czy jej to, co powie­dzia­łem.

Wrzu­cam kilka rze­czy do ple­caczka. I ewa­ku­acja z domu, zanim sta­rusz­ko­wie wrócą z roboty. Korki, smród, a naród tak zasuwa, że aż paruje im z łbów. Jadę na dwo­rzec, a potem jadę do Kra­kowa. Ni­gdy nie byłem w Kra­ko­wie. Od roku się zbie­ram na ten wyjazd. Jest tam jakaś nasza krewna, co ma tysiąc lat. Skom­bi­no­wa­łem kie­dyś jej tele­fon i adres, ale zadzwo­nię, jak już będę w Kra­ko­wie. Spie­szę się, jak się nie pospie­szę, to mi się odmieni i po Kra­ko­wie.

W tram­waju tłok, taki tłok to ma wysoką gorączkę. Na dworcu też chmara ludzi. Mam stra­cha przed dwor­cami, od dziecka się boję dwor­ców. Kolejka do kasy, pomy­śla­łem – o nie, odpusz­czam, to nie dla mnie. Ale na razie stoję, zoba­czymy, czy wystoję. Żeby zago­spo­da­ro­wać czas, myślę o Marze­nie. Lecimy samo­lo­tem na Mada­ga­skar. Sie­dzimy obok sie­bie, ona przy oknie, nie, lepiej, żebym ja tam sie­dział, naj­bar­dziej lubię przy oknie, jak nie sie­dzę przy oknie, to chce mi się rzy­gać. Trzy­mamy się za ręce. Za oknem chmury z bitej śmie­tany. A potem wiel­kie i nie­bie­skie morze, to zna­czy ocean. Wiel­kie fale, nie, fal nie widać z takiej wyso­ko­ści. Pijemy wino, nie lubię wina, wolę piwo, ale wino ele­ganc­kie. Potem już jeste­śmy w hotelu na Mada­ga­skarze, widać palmy za oknem, na pal­mach kokosy. Kładę się na łóżku, ona stoi, mówię: „Roz­bierz się”.

Nic z tego, już kasa. W kasie babsz­tyl podobny do bul­doga, zaraz zacznie szcze­kać. War­czy, że pociąg za pół godziny. Bilet drogi, żal mi, ale co robić? Pro­szę o miej­sce przy oknie, ale nie ma. Mówię, że ja muszę przy oknie, niech dobrze poszuka. Bul­dog war­czy, że nie ma przy oknie, czy mam uszy zatkane? Ja na to, że raz mi się zatkało jedno i laryn­go­log mi je prze­płu­kał, a tak to sły­szę aż za dobrze, za to ona ma chyba oba zatkane i taki mózg. I robi się z tego draka. Bul­dog nie chce mi sprze­dać biletu, drze się, że jestem gów­niarz i zacho­wuję się po cham­sku. Ja na to, że nie odejdę od kasy bez biletu. Kolejka się burzy, jakaś baba lamen­tuje, że jej pociąg uciek­nie. Bul­dog widzi, że na mnie nie ma siły, i sprze­daje bilet.

Łażę po hali, mam tro­chę czasu, nawet tu ład­nie, ele­gancko. Potem jadę rucho­mymi scho­dami na peron. Jak byłem gów­nia­rzem, bałem się, że ruchome schody mnie wcią­gną i prze­mielą jak maszynka do mięsa. To nie było takie głu­pie, bo czło­wiek składa się z mięsa i z wody. Jak pociąg wjeż­dża na peron, coś mi gada w mózgu: „Skocz, skocz”, cza­sami to nie rozu­miem, co we mnie sie­dzi. Prze­cież taki pociąg to by mnie dopiero prze­mie­lił, mózg by mi wypły­nął z czaszki. Na pero­nie czuję zaje­bi­sty nie­po­kój, tak mam.

Na szczę­ście już wsia­dam, piąty wagon, miej­sce sie­dem­dzie­siąte szó­ste, oczy­wi­ście nie przy oknie. Stary model pociągu, więc są antyczne prze­działy. Naj­faj­niej byłoby jechać samemu w takim prze­dziale, ale bez szans. Już się ładuje tłu­sta baba z baga­żami, bagaże grube jak ona. I oczy­wi­ście ja muszę je dźwi­gać na półkę, cięż­kie, jakby cegły woziła. Baba zaj­muje miej­sce przy oknie, nie ma spra­wie­dli­wo­ści na świe­cie. Moje miej­sce jest w samym środku prze­działu, na doda­tek muszę usiąść w odwrotną stronę, niż jedzie pociąg. Będzie mi się chciało rzy­gać. Tak mam.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki