Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oto literackie świadectwo naszego czasu. Powieść niewielka, ale gęsta, dużo się w niej dzieje. Bohater ma na imię Franciszek i jest malarzem. Zaczyna się starzeć, przeżywa artystyczny kryzys, nęka go dramat upływu czasu i problemy ze zdrowiem. Jego małżeństwo jest w ruinie, a wokół trwa zimna wojna domowa. Temat zatem nie wydaje się wesoły, mimo to książka pełna jest ironii i serdecznej kpiny. Bo też ironia i sztuka są jak modlitwa – nie tylko dla bohatera powieści, lecz także dla autora. We współczesność czasami wkrada się przeszłość, kiedy Franciszek wspomina swoją działalność opozycyjną, zastanawiając się, czy to wszystko nie zostało zmarnowane. Sprawy osobiste mieszają się z publicznymi. W efekcie otrzymujemy zapis odczuć polskiego inteligenta w chwili, kiedy kończy się jego świat, a on sam atakowany jest przez samotność, komercję i obłęd polityczny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 147
Franciszek obudził się o jedenastej rano i miał wyrzuty sumienia. Czuł, że się spóźnił i Warszawa już mu odjechała. Został sam na peronie, na dodatek w łóżku. Bierze środek nasenny, wtedy bywa, że śpi za długo. Pierwsze przebudzenie jest o świcie, kiedy łapie go skurcz w łydce. Częściej w lewej niż w prawej. Jęczy z bólu i w półśnie masuje nogę. Od wielu lat nie dzieli łóżka z żoną, wyrzucił go stamtąd ich synek, kiedy był maluchem i sypiał z matką. I tak już zostało: śpią teraz oddzielnie. Marzena nie wybaczyłaby mu hałasów o świcie. Potem szybko na powrót zasypia. Kiedy budzi się ostatecznie, zwykle około dziesiątej, czuje ulgę. Od lat prześladują go sny, jest w nich zawsze jakaś niemożność zanurzona po uszy w grozie. Nie da się opisać, jak karkołomne i udręczające są te sny. Czas w nich płynie odmiennie niż na jawie, dlatego kiedy Franciszek otworzy oczy, sen rozpływa się w pamięci jak kolorowy dymek. Ten sen żył jednak uparcie, może dlatego, że snuł się bez komplikacji, które we śnie mają inną logikę i są nie do pojęcia po przebudzeniu. Sytuacja zdawała się bez wyjścia, uciekał po drabinie nie wiadomo przed kim, w samej tylko koszuli, goły od pasa w dół, na pewno szło o życie, wiedział, że goniący widzi jego bezbronną nagość, i nagle drabinie skończyły się szczeble. Wtedy się obudził. Za oknem słońce, niebo bez chmur. Sikorka z żółtym brzuszkiem i czarną czapeczką na głowie siedziała na cienkiej gałęzi i wcale nie bała się jej rozkołysania.
– Franek, no wstawaj – powiedział.
Żal mu było żegnać się z poduszką, która przytulała się do głowy. Ostatnio coraz częściej mówi na głos do siebie.
W drodze do łazienki dopadły go rozpaczliwe myśli: moja sytuacja jest tragiczna, kredyt na mieszkanie niespłacony, wszystko, co namalowałem do tej pory, jest niewystarczające, łysieję, mam poważne problemy z kręgosłupem, z żoną stosunki zachmurzone, cierpię na nadciśnienie, dlatego grozi mi udar, wkrótce będzie ze mnie wrak człowieka, nowotwory rosną wokół jak grzyby po deszczu, a Polskę łupią barbarzyńcy. I jak to możliwe, że mam już tyle lat? Czy to jest sprawiedliwe, że tak szybko, coraz szybciej biegnie mi czas? Pomyślał: lata lecą, a my fruniemy za nimi, chociaż bez skrzydeł, zasysani przez wieczny pęd. Ma pięćdziesiąt sześć lat, za chwilę sześćdziesiąt, co brzmi czerstwo i beznadziejnie, do osiemdziesięciu rzut kamieniem. Czemu z wiekiem czas płynie szybciej? Franciszek odkrył, na czym polega to złudzenie. Tak samo jest z drogą: kiedy idzie się nią po raz pierwszy, okropnie się dłuży, im częściej nią chodzimy, tym wydaje się krótsza. Dlatego czas dzieciństwa bywa taki obszerny, kolorowy i pachnący: wszystko jest nowe i jeszcze niepoznane.
– Kurwa, kurwa, kurwa! – krzyczy nagle, nie w jakiejś konkretnej sprawie, tak ogólnie do życia i świata.
Zawsze rano jest zaplątany w sobie, ale prysznic go rozplątuje. Zanim Franciszek wejdzie do kabiny, spogląda w lustro. Worki pod oczami, no, powiedzmy woreczki, zmarszczki nad brwiami, te brwi mają ochotę zacząć siwieć, wysokie czoło z zarysem pierwszych zmarszczek, włosy już rzadkie z białymi pasmami i dwie głębokie bruzdy na policzkach, jakby przeszedł nimi stary oracz z pługiem. Kąciki ust, które kiedyś biegły do góry, teraz poszły w dół. Jego twarz będzie wkrótce luźnym workiem na czaszkę, jak u wszystkich starych ludzi. Wyjmuje siusiaka, kiedyś był z niego dumny, teraz zdaje mu się żałosny, jak wyrostek robaczkowy. Kiedy siusia, próbuje zaczerpnąć z tego aktu choć odrobinkę przyjemności. Siusia długo i jakby z trudem, pewnie powiększona prostata, czyli gruczoł krokowy, obrzydliwa nazwa, za często siusia, ale boi się pójść do urologa, raz się zapisał, okazało się, że to kobieta, więc zrezygnował, strumień jest ledwie-ledwie, ostatnie krople sprawiają mu niemal rozkosz, pojękuje, potrząsa, ściąga spodnie od piżamy i koszulę, ma za duży brzuch, obrzydliwość. Wchodzi do kabiny prysznicowej. Puszcza wodę. Jej pierwsze uderzenia bolą. Ale po chwili jest już dobrze, coraz lepiej. Jego sytuacja jest trudna, ale nie beznadziejna. Odpływ przytkany, wszystko się psuje w tym mieszkaniu, woda układa się w lejek i znika leniwie, ale pewna swego. W dzieciństwie bał się, że taki lejek w wannie wessie go do rury kanalizacyjnej. Teraz ma inne lęki. Gorąca woda je rozpuszcza, szkoda, że nie na zawsze. Czy nie podobnie jest z naszą przeszłością? Rozpada się na kawałki, potem topnieje, aż zupełnie znika.
Nie znosi golenia, jest wtedy skazany, by długo patrzeć w swoją twarz. Jeśli patrzymy na siebie krótko, dawne oblicza nakładają się na to ostatnie i tworzą życzliwy filtr.
– Miałem twarz, teraz mam gębę – mówi do lustra, jakby czuł do niego żal.
Zerka bez sympatii na wagę. Staje na niej zwykle rano zupełnie goły, rano jest nieco lżejszy niż wieczorem, co z tego, skoro i tak waży za dużo. Podobnie jest z ciśnieniem. Mierzy sobie często, kiedyś mierzył codziennie. Bierze już środki na nadciśnienie. Dożywocie. A brzuch jest jak obce ciało. Garb z przodu. Chociaż inni mają większe. Coraz mniej pocieszają go cudze nieszczęścia. Gdyby tak można było zdjąć brzuch i zakopać jak zdechłego szczura. Codziennie rano postanawia, że będzie się odchudzał, wieczorem jednak ponosi klęskę. Podjada dlatego, że jest mu źle lub średnio na duszy, a jak wiadomo, istnieje tajne połączenie między żołądkiem a duszą. Kiedyś bez trudu robił siedemdziesiąt pompek, trenował dżudo. Ale to było dawno. Teraz ledwie zrobi pięć, co za upadek!
W kuchni szykuje sobie kawę instant, paskudna, za to łatwa i szybka, jak kobieta lekkich obyczajów. Tak mawia. Po przebudzeniu wszystko musi być łatwe. Nie ma siły na komplikacje. Do kawy spożywa rogalik z miodem. Od kilkudziesięciu lat je to samo. Bez wyjątków. Dziwne, że mu się nie nudzi. Bierze pilota do ręki i ogląda TVN 24. Pilnie śledzi wydarzenia w Polsce i na świecie. Ciekawe, co dzisiaj złego zdarzyło się w ojczyźnie… Oprócz zimnej wojny domowej, która gorzeje na całego, pies pogryzł dziecko, nie wiadomo, czy przeżyje, biedne dziecko i biedny pies. Co zwierzak jest winien? Jest stworzony do gryzienia, jak on do cierpienia. We wsi Maciejów czarne audi wpadło na drzewo, dwie osoby nie żyją. W innej wsi mąż zabił żonę lub na odwrót. Tak bywa. Za to żaden terrorysta nie wysadził się w powietrze w nocnym klubie, nie wjechał ciężarówką w tłum, nie spadł porwany samolot, nie było trzęsienia ziemi. Wyjątkowy dzień. Napisy na pasku przypominają, że Rosja znowu nam grozi, ten Putin ma lisią twarz, Państwo Islamskie rozbite, ale terroryści wszędzie czyhają. Prezydentem Stanów Zjednoczonych jest błazen. I ujawnia się całe zło, które zdawało się, że odleciało z Europy na zawsze. Franciszek odkrył, że odkąd świat stał się globalnym miasteczkiem, mord jednego człowieka dotyczy wszystkich. Punkt dla terrorystów. A każda wojna domowa jest teraz wojną światową. W Polsce dom wariatów, obudziły się wszystkie nasze demony. Na razie ta wojna jest zimna, ale czy nie zmieni się w gorącą? Wojna domowa Franciszka też jest światowa, skoro wszędzie pięćdziesiąt procent małżeństw się rozchodzi, a drugie pięćdziesiąt nie, zapewne dlatego, że nie mają już na to siły.
– Znowu śniadanie przy telewizorze – mówi z wyrzutem żona, jakby był dzieckiem, które trzeba upominać.
Wydaje się jednak, że Marzena jest w dobrotliwym nastroju. Uwielbia sobotę, nie przepada za swoją pracą. W zwykły dzień wstaje o siódmej rano i nie może mu wybaczyć, że śpi, jak długo chce. Odkrył, że żona zazdrości mu różnych rzeczy, także tego, że jest artystą. On zazdrości jej tylko orgazmów. Ma wielokrotne i monstrualne. Jego rozkosz przy nich to tyle co kot napłakał. Franciszek rzadko maluje w domu, częściej w pracowni, więc nie ma dla niego dni wolnych, ale też czuje ulgę, kiedy jest sobota. W weekend spada napięcie, które jak prąd przenika miasto. Marzena robi sobie kawę. Lubi dobrą, ma swój ekspres, do którego nie dopuszcza męża. Franciszek nie ma ręki do techniki, czegokolwiek dotknie, to psuje. Tak ona uważa. I może nawet jest w tym trochę prawdy.
– Słyszałam twoje krzyki?
– Uderzyłem się w głowę – kłamie. – Mówiłem, że szafka powinna być w innym miejscu.
– Jak nie masz o co się czepiać, to czepiasz się o szafkę.
– Ja się nie czepiam.
– To co robisz?!
Kiedy Marzena zaczyna mówić gniewnym głosem, jakby nie swoim, on ma od razu żołądek w gardle. I czuje, że rośnie mu ciśnienie. Po co nakłamał z tą szafką?
– No dobrze, nie o szafkę, o muszlę sedesową – odpowiada ze złością.
– Jak mogłeś głową o muszlę?
– Rzygałem.
– Dlaczego? – W jej głosie pobrzmiewa nieufność.
– Bo jestem w ciąży.
I siekiera zawisła w powietrzu.
Wyłącza telewizor i żeby nie martwić się o siebie, martwi się o los swoich wnuków. Jaki będzie świat, kiedy dorosną? Nigdy nie czuł takiej trwogi. Globalne zagrożenie wystarczy, przynajmniej w domu pragnie świętego spokoju. Pyta więc pojednawczo:
– Wypijesz ze mną swoją superkawę, a ja z tobą swoją niezdrową niby-kawę?
Mówi tak życzliwie, jak tylko potrafi, niemal pokornie, przyjmując jej punkt widzenia. Czasami kłócą się o jego kawę. Zawsze pierwszy wyciąga dłoń w geście pojednania. Nie jest w stanie żyć w trującej atmosferze niezgody. Ona nigdy nie inicjuje pokoju. Tak ma. Gdyby obcięła mu palec przez nieuwagę, nie powiedziałaby „przepraszam”, tylko „a gdzie ty się pchałeś z paluchami?”.
Siadają oboje do stołu. Ona elegancko ubrana, umalowana, chociaż nigdzie nie wychodzi. Jak zawsze gra pozorami, w środku marmolada. Przed laty dał się na to nabrać. Wygląda młodo, ładnie, więcej niż ładnie, ale nie potrafi oszukać czasu. Wkrótce będzie miała klimakterium, nie do wiary, przecież jeszcze wczoraj była młoda, czy ja to wytrzymam, skoro już teraz jest taka nerwowa? Kochają się coraz rzadziej, to jej wina, i tylko na jeźdźca, ona tak lubi, a on ulega. Najwyraźniej chce dominować. Feministka. Przyznajmy, że nie jest to dla niego wielkie poświęcenie, podnieca go jej rozkosz. Dlatego tak dziwnie patrzy na kobiety jadące konno, trochę podniecony, nieco rozbawiony. Jakiś czas temu, kiedy żona, tańcząc na nim, zdawała się zrywać do lotu jak świetlisty ptak, w jej napiętej szyi i zmienionej twarzy ujrzał nagle zarys starej kobiety. Od tej chwili minęło trochę lat i ten zarys stał się wyraźnym rysunkiem. Marzena jest o dziesięć lat od niego młodsza. Prędzej czy później upodobni się do swojej matki, która zmarła niedawno. Na raka piersi. Tego raka Marzena śmiertelnie się boi, to przecież dziedziczne. Dwa razy dziennie bada sobie piersi. U Franciszka w rodzinie na szczęście nikt nie umarł na raka. Co z tego, skoro tysiące innych chorób tylko czyha, by się do niego dobrać? Ojciec odszedł na udar po kilku miesiącach leżenia, był sparaliżowany. Franciszek miał wtedy dwanaście lat. A jego ojciec, taki silny i wszechwładny, zmienił się w niemowlę i trzeba było zmieniać mu pampersy. Franciszek jest pewien, że umrze przed żoną. Byle nie tak jak ojciec. Tego boi się najbardziej. Ani ręką, ani nogą, ani głową. Nawet skończyć ze sobą nie ma jak. Koszmar. Czasami wyobraża sobie swój pogrzeb. Marzena, dzieci, wnuki, garstka znajomych, kruki kraczą i ksiądz kracze. Powinien zażyczyć sobie świeckiego pogrzebu, ale taki jest jeszcze smutniejszy. Najlepiej byłoby rozpłynąć się w powietrzu. Więc każe się spalić. Co jest bardziej obrzydliwe niż rozkładające się zwłoki? Spalić i rozsypać. Czy to drugie jest w Polsce dozwolone? Nawet tego nie wie. Gdy pochłonie go nieistnienie, obrazy, które kiedyś namalował, z upływem czasu bezimienne, będą krążyć, przysiadając na długo w mieszkaniach jakichś obcych ludzi, by patrzeć na ich zasrane życie, jak się starzeją, potwornieją i umierają. To przekleństwo malarza, że oddaje swoje obrazy w obce ręce. Czy nie podobnie jest z dziećmi? Kiedy sprzedaje obraz, zawsze czuje rozpacz. Nabywcy, chociaż na ogół bez pojęcia o malarstwie, wybiorą zawsze najlepszy, z którym nie chce się rozstać.
Przy kawie okazało się, że nie mają sobie za wiele do powiedzenia. W końcu są małżeństwem od lat, to jego druga żona, więc już się wygadali, czasami wykrzyczeli, do dna. A na dnie bywa bardzo nieprzyjemnie. Chociaż zgadza się z poetką, która napisała, że jak się jest na dnie, trzeba tam szukać skarbu. Milczeli przy tej kawie. Są różne milczenia, to było przyjazne. Franciszek poczuł, że nawet lubi swoją żonę, najbardziej, kiedy nic nie mówi. A potem rozmawiali o wnuczku, to bezpieczny temat. Potem znowu pomilczeli.
– Idziesz malować? – zapytała.
– Nie wiem, fatalnie mi się maluje.
– Od dawna tak mówisz. Pewnie masz męskie klimakterium.
Po co ona to mówi, to nieprzyjemne. Żona od jakiegoś czasu wmawia mu męskie klimakterium, co go irytuje. Sama zaraz będzie miała własne i nie chce być gorsza. Kiedyś nie była feministką. Teraz się stała. Wzięła udział w czarnym proteście przeciwko restrykcyjnej ustawie antyaborcyjnej. I dobrze. Paranoicy chcą, by kobiety rodziły dzieci bez rąk, nóg, z mózgiem na wierzchu. Tu całym sobą jest po stronie kobiet. Żona jednak czasami łapie go na męskim szowinizmie, który czai się w potocznym języku. On mówi: „Zrobimy to po męsku” – ona już go ma. A czemu nie po żeńsku? Kobiety bywają bardziej zdecydowane i twarde od facetów. Franciszek czasami myśli, że ona ma trochę racji, byle nie przesadzać. Skrajne feministki przesadzają, co kompromituje dobrą sprawę. A przecież lista niegodziwości, jakich dopuszczali się mężczyźni wobec kobiet, jest ogromna. I Franciszek nie jest tu bez winy.
I to prawda, że od dłuższego czasu narzeka na niemoc twórczą, czasami woła do siebie na głos: „Kurwa, nie mogę, nie mogę!”. Pytany niedawno przez znajomych, jak mu się maluje, odparł, cytując jakiegoś pisarza: „Jakbym łańcuch kotwiczny wysrywał”. Coraz mniej w nim wiary w siebie i w sztukę. A kiedyś miał tyle zapału! Strumień malowania płynął wartko, teraz ledwie kapie. Tak samo jak mocz. Czy to starość? Franciszek jest cenionym malarzem, tak mu się przynajmniej wydawało, ale od jakiegoś czasu nie pisze się o nim ani nie mówi. Pewnie za dobrze mu się wiodło, dlatego chcą go zniszczyć. Zazdrość w środowisku artystycznym łatwo zmienia się w zawiść i jest toksyczna. Zresztą gdzie pisać, gdzie mówić? Sztuka skurczyła się, jakby ją polano wrzątkiem. Komercja wszystko zjada. W mediach tylko sensacja lub polityka, dawne miesięczniki, które zajmowały się malarstwem, zdechły na progu wolności. Znikły kawiarnie, gdzie spotykali się artyści, zjadła je telewizja i internet. Nie dość, że media przejęła komercja, to teraz jeszcze opanowali je narodowi barbarzyńcy. A ludzie nie kupują jego obrazów. Te, które tworzy, płyną pod prąd obecnej mody. W czasach gdy królują instalacje, Franciszek maluje realistycznie. To realizm magiczny, czasami na granicy surrealizmu. Ale tak naprawdę jest to malarstwo światła i cienia, a to najtrudniejsze w tej sztuce. Krytycy tego nie rozumieją. Czy jest jeszcze krytyka sztuki? Franciszek uważa, że się skończyła. Może lepiej, że o nim nie piszą, gorzej gdyby ktoś go zjechał. Rynek sztuki jest chory, chociaż namnożyło się bogatych, którzy inwestują w obrazy. Nadal jednak niski jest poziom estetyki i poczucia piękna. Brzydki kraj, oszpecony przez komunizm. W tym kraju jedyna tradycja, która trwała nieprzerwanie, to tradycja niechlujstwa. Jest jednak poprawa. Franciszka to cieszy. Nie ma demokracji bez poczucia estetyki. To nie tylko coraz mniejsza skala ugębienia ludzi. Nowa architektura bywa ładna, prawie ładna, jest postęp – nie lubi słowa „postęp”, skompromitowało się – i to cudowne rozmnożenie gustownie, ze smakiem urządzonych klubów, pubów, kawiarni i restauracji. Szkoda, że nie jest już młody i nie może korzystać z tych wszystkich atrakcji. Franciszek lubi fragment wierszyka Boya: „Kiedyś taki rozumny, właźże do trumny”. Nawet z jedzeniem musi uważać, a dopiero teraz stał się smakoszem. Czasami bywa z żoną w restauracji. Rzadko. Lepiej by się czuł, gdyby płacił przed obiadem, a nie po nim.
Mieszkają w nowym budynku. To już inny, wyższy standard. W tym domu najbardziej luksusowa jest winda. Od dziecka ma słabość do wind. Dom liczy pięć lat i pięć pięter. Mają trzy pokoje na trzecim piętrze, z jednego zrobił zastępczą pracownię, tu tylko czasami coś szkicuje. Drzewa, które rosną jakby mu na złość, zabierają światło. Prawdziwa pracownia jest na strychu przedwojennego budynku, dwadzieścia pięć minut na piechotę od mieszkania. To źródło wielu utrapień. Przecieka dach, plamy wilgoci tworzą fantastyczne kompozycje. Gdyby je wyciął z fragmentami muru i przedstawił jako swoje prace, zawisłyby na pewno w Zachęcie, a on byłby chwalony przez krytyków jako wybitny artysta. Takie czasy. Włazi czasami na dach, żeby go łatać. Ryzykuje życie. Coraz trudniej tam się gramolić. Towarzyszą mu gołębie, spłoszone łopocą skrzydłami, jakby chciały go przegnać ze swojego królestwa. Każda śmierć jest idiotyczna, ale wolę spaść z dachu niż dogorywać w szpitalu, mówi sam do siebie. Administracja nie reaguje na jego skargi. Poza tym podobno zgłosili się spadkobiercy właścicieli domu. Ta wiadomość go ogłuszyła. To ma być sprawiedliwość! Reprywatyzacja to wielka niesprawiedliwość w imię sprawiedliwości. Komuniści zabrali wszystkim mieszkania i stały się one własnością państwa. Ale po tylu latach nie ma naprawy krzywd, wyrządza się nowe. Ile pieniędzy, sił i nerwów zainwestował w ten strych! Jeśli go wyrzucą z pracowni, to będzie prawdziwa katastrofa. Dlaczego właśnie jego musiało to spotkać? Ciągle ma nadzieję, że to nieprawda.
Z domu do pracowni chadza na piechotę, dla zdrowia. Poza tym nie da się już w centrum Warszawy zaparkować samochodu. Nie ma mowy, chociaż są parkometry. Autobusów nie znosi. W tym starym domu, w którym jest pracownia, winda z innej epoki śmierdzi moczem, łuszczy jej się skóra, lustro roztrzaskane, nawet go bawi, że widzi swoją twarz we fragmentach. Musi to kiedyś namalować. W domu mieszka dawny warszawski proletariat, może raczej dzieci tych ludzi, zarażeni przez rodziców alkoholizmem i bezrobociem. Efekt powojennych przesiedleń. Alkoholicy koczują przed domem, wywlekają na zewnątrz flaki duszy, toczą filozoficzne dyskusje ochrypłymi głosami. Ale zdają się o wiele bardziej zadowoleni z życia niż on i zawsze chcą wyłudzić kilka złotych, żeby się jeszcze bardziej rozweselić. To deprymujące.
Dobre malarstwo ma tę cechę, że obraz jest jakby przyczajony w sobie. Twarze ludzi na portretach znieruchomiały tylko na chwilę. Zaraz się poruszą. Ptaki na obrazie Bruegla zaczną wachlować skrzydłami gęste powietrze, ruszą chmury. Rzeka van Gogha wzbiera w sobie, by popłynąć. Czy moje obrazy są żywe? – myślał Franciszek. Jego płomyk sztuki gaśnie, gdy widzi, jak genialne są dzieła wielkich mistrzów.
Na sztalugach stoi obraz, niemal ukończony. Malował go ze starej fotografii. Chłopczyk, jego syn, kiedy był jeszcze mały, biega z dziewczynką po łące wokół głazu narzutowego. Najtrudniej było namalować głaz. Dla Franciszka kamienie polne i głazy mają duszę. Jak ją pokazać? Czas wykańczania obrazu bywa zawsze najprzyjemniejszy, to już tylko pieszczoty. Chyba że obraz nie wyszedł i jest martwy. Wtedy malarz wpada w czarną rozpacz. Ten był żywy, kamień zdawał się mieć mięśnie, serce i duszę. Jak trudno jest oddać w sztuce istotę rzeczy, zwykle ukazujemy tylko naskórek. Malując, Franciszek czuł radość tworzenia, nawet zazdrość, zazdrościł samemu sobie, kiedyś takie poczucie zdarzało mu się często, niezwykłe, taki serdeczny masaż serca. A przecież to, co najbardziej obrzydliwe w człowieku, zaczyna się od samozadowolenia. Teraz jednak na ogół współczuje sam sobie, mawia: Franek, jaki ty jesteś biedny! To też nie jest dobre uczucie, celebrowanie własnej biedy. Najlepiej być w środku, ale nic tak nie wymyka się ludziom jak środek.
Franio, Franek, tak kiedyś na niego mówiono, teraz wszyscy mówią Franciszek. Nawet żona. Nie lubi swojego imienia w pełnym brzmieniu, zdaje mu się ironiczne. Ale odkąd papieżem jest Franciszek – a ceni tego liberalnego ojca Kościoła również dlatego, że nie lubi go skostniały polski Kościół – zaczyna je akceptować.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki