Splot słoneczny - Tomasz Jastrun - ebook + audiobook + książka

Splot słoneczny audiobook

Tomasz Jastrun

3,9

Opis

Zbiór 49 krótkich i bardzo krótkich opowiadań. Świat widziany jest oczami dorosłych, ale też dzieci i nastolatków. W tej plątaninie ludzkich losów współczesność miesza się z przeszłością, a fikcja z literackim wspomnieniem. Język opowieści jest prosty, czasami poetycki, a ironia i dyskretny dowcip są siłą tej prozy. Absurdalne sytuacje wypełniają ten świat i sprawiają, że śmiejemy się przez łzy. To książka do czytania w łóżku przed zaśnięciem, ale też w biegu, choćby w autobusie między przystankami.

Tomasz Jastrun – poeta, prozaik, dziennikarz, od 1977 roku związany był z drugim obiegiem. W stanie wojennym redaktor podziemnego pisma literackiego „Wezwanie”, autor książek wydanych przez niezależne wydawnictwa. Od 1986 stały publicysta paryskiej „Kultury”, cyklu „Dziennik zewnętrzny oraz „Z ukosa”. W latach 1990–1994 dyrektor Instytutu Polskiego w Sztokholmie i attaché kulturalny w Szwecji. Przez lata felietonista miesięczników „Twój Styl”, „Res Publica” „Architektura”, „Rzeczpospolita” (dodatek „Plus-Minus”), tygodnika „Newsweek” i „Wprost”. Obecnie pisze felietony dla tygodnika „Przegląd” i miesięcznika „Zwierciadło”. Autor kilku powieści i wielu tomów wierszy. Ostatnio opublikował opowiadania dla dzieci Antoś i jeszcze ktoś, poradnik Osobisty przewodnik po depresji, powieści Kolonia karna, Wyszedł z siebie nie wrócił i tomik wierszy Naprzeciw siebie.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 23 min

Lektor: Maciej Więckowski
Oceny
3,9 (29 ocen)
10
8
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pies

Szliśmy ścieżką w gęstwinie liści i traw, w brzęczeniu pszczół i trzmieli, które skrzydełkami ubijały zieloną pianę lata. Potem była już polna droga, której kurz pachniał kurzem. Lekkie podmuchy wiatru bawiły się kosmykami włosów ojca jak piórkami, rozsypując je na czole, a ojciec pokrzykiwał na ten wiatr ze złością, grożąc mu, no, no… Obaj zanurzeni byliśmy w myślach, jak ślimaki w skorupkach, czemu sprzyjał upał. Myśli ojca co chwila wyłaziły na zewnątrz, nie były to miłe ani dobre myśli, raczej zawstydzone i haniebne, opędzał się od nich i próbował zagnać je na powrót w ukrycie, nadaremnie. Męczył się z tym problemem przez całe życie, ale złe myśli nigdy mu nie były posłuszne. Dwie głębokie bruzdy na policzkach biegły ku jego oczom i znikały w ich głębinach. O tak, oczy miał ojciec nie z tego świata. Wiedział, że ma spojrzenie niezwykle mocne, ale też jakby zawstydzone i zawsze gotowe do błysku wyzwania i obrazy, lub ucieczki, więc unikał spotkań z innymi spojrzeniami, jakby obawiał się, że intensywnością swych oczu wprawi kogoś, ale też siebie, w konfuzję. Wiatr, który tak irytował ojca i mieszał mu włosy, wiał chyba od Wisły. Na pewno od Wisły. Zalśniła nam najpierw z dala wśród drzew i pól, by nagle ujawnić swój leniwy grzbiet. Rzeka też była zmęczona upałem, a przy życiu zdawały się ją utrzymywać tylko wiry, jakże podobne do tych, kiedy wypuszcza się wodę z wanny. Wiejska droga szła teraz prosto jak strzelił, żółta i skupiona w jednym punkcie w dali. Upał brzęczał. Owady skrzyły się w zaroślach. Ojciec kroczył przodem i mruczał swoje i cudze wiersze, jakby się modlił. Szedłem nieco z tyłu, niosłem siebie lekko, jak nieść siebie może tylko ktoś, kto ma dziesięć lat i wie, że jest początek wakacji.

Przypałętał się do nas pies wiejski, mały, pokraczny, krótkowłosy, nie wiadomo czy bezdomny. Najpierw nas obszczekał, potem podbiegł się łasić. Ojciec nie pozwalał mi go głaskać, może być wściekły. Ale wiedziałem, że wściekły pies nie łasi się i nie przymila, tylko gryzie. Więc pogłaskałem go, wbrew woli ojca, a ojciec, jakby ośmielony moją odwagą, też począł go głaskać. I zaczęliśmy konkurować, kto czulej głaszcze, a psu śmiały się oczy, widać było, że jest złakniony czułości.

– Dobry pies, dobry i kochany – mówił ojciec. – A gdzie twój pan, gdzie twój dom?

Pies starał się odpowiedzieć ojcu, że jest bezdomny, ale mu nie szło i tylko popiskiwał.

Nagle w dali zawarczał silnik, do razu wiedziałem, że to syrenka, żaden samochód nie warczy tak jak syrenka. Jechała w tumanie kurzu. Pies hałas silnika odebrał osobiście i zaczął szczekać. Cały był szczekaniem i wielką złością na to wielkie warczące zwierzę. Samochód zrównał się z nami, ciągnąc welon kurzu. Za kierownicą siedział chłopek o wiejskiej czerwonej twarzy, z czapką założoną na bakier. Ojciec wyjął z kieszeni spodni chusteczkę, by chronić nos przed kurzem, i pogroził pięścią jadącemu. Pies biegł jak szalony obok wozu i próbował podgryzać oponę. Było widać, że ma w tym wprawę. A jednak popełnił błąd. Zaskowyczał przeraźliwie i potoczył się do rowu. Kurz opadł. Pies z trudem wyczołgał się na drogę. Wydawało się, że ma przetrącony kręgosłup, tylne nogi wlokły się za nim bezwiednie.

– Och, och! – wykrzyknął ojciec i zasłonił oczy.

Chwycił mnie za rękę i pociągnął za sobą. Opierałem się, chciałem pomóc psu, ale nie wiedziałem jak. Trzymając mnie kurczowo za rękę, ojciec przyśpieszył. Pies skowyczał i szedł za nami, ciągnąc z trudem swój odwłok. Ojciec nagle odwrócił się i powiedział do psa:

– Idź no, idź sobie.

Ale zwierzak nadal nie przestawał liczyć na naszą pomoc.

– Tato…

– Cicho bądź – ofuknął mnie ojciec i przyśpieszył kroku.

Pies jakimś cudem nadążał za nami i nie przestawał ujadać. Ojciec nagle odwrócił się, by krzyknąć:

– A poszedł! Poszedł sobie!

Pies był jednak nieustępliwy w swoim bólu i w nadziei, że możemy mu pomóc.

Ojciec zaczął biec, puścił moją rękę, jakby chciał mnie zostawić na pastwę nieszczęścia, ale biegłem za nim. Nie wiedziałem, że tata potrafi tak szybko biegać. Pies skowyczał, z trudem nadążając za nami. Ojciec nagle chwycił leżącą przy drodze gałąź i zamachnął się. Zwierzak pokornie przylgnął do ziemi. Ojciec cisnął w jego stronę gałąź i znowu ruszył biegiem. Miałem dosyć i wyprzedziłem go. Słyszałem, jak sapie. Odwróciłem się, biegł za mną i z trudem łapał powietrze, po jego policzkach toczyły się łzy. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby mój ojciec płakał.

Natręci

Od jakiegoś czasu lubiła czytać nekrologii. Od nekrologów zaczynała zawsze gazetę. I coraz częściej na tym kończyła lekturę. Nie wypada przegapić śmierci kogoś znajomego. No i czasami wypadało pójść na pogrzeb, a przy okazji odwiedzić grób męża. Chodziła jednak na pogrzeby rzadko, coraz trudniej było jej się poruszać. Nawet ze schodów niełatwo zejść, chociaż to tylko pierwsze piętro, niestety bez windy. Gdyby nie Stefania, która przychodziła trzy razy w tygodniu, nie dałaby rady żyć. Ale Stefania też nie była młoda, chorowała na nerki, ledwie się ruszała. Czasami wpadała w panikę, że Stefania umrze przed nią i wtedy ona nie da sobie rady.

– Kto znowu umarł, pani Eugenio? – pytała Stefania, widząc, że czyta nekrologi.

– Wyobraź sobie, Stefanio, że dzisiaj nikt znajomy – odpowiedziała, czując zawód. Czyjaś śmierć trochę ją martwiła, ale i niemało krzepiła. Zdawało się jej, że ogromnie góruje swoim życiem nad zmarłymi.

Pewnego dnia Stefania nie przyszła. Od tylu lat była jej pomocą, aż trudno zrachować, i ani razu nic takiego się nie zdarzyło. Umarła, to była jej pierwsza myśl. Niemożliwe, żeby tak nagle. Czemu nie zawiadomiła, że umarła?

Nie czytała jeszcze wczorajszej gazety, więc wzięła ją do ręki. Zajrzała z szelestem do nekrologów. I od razu rzucił jej się w oczy nekrolog, który spowodował, że serce zabiło mocno, tak mocno aż strach. Osoba o takim samym nazwisku jak jej, na dodatek imię też się zgadzało. Nie do wiary. Czytała dalej – i rok urodzenia. Też emerytowana bibliotekarka. Wszystko kropka w kropkę. Nie było wątpliwości, to jej nekrolog. Oszołomiona, złożyła starannie gazetę, odłożyła na bok, poczłapała zrobić sobie napar z ziółek i wróciła z kubkiem. Włożyła okulary i niepewnie uchylając stronę, zajrzała znowu do nekrologów, licząc, że tym razem jej nekrologu nie będzie. Ale był. Zdjęła okulary i napiła się ziółek, płyn parzył wargi. Pomyślała, a więc tak to się odbywa. Poszła obejrzeć się w lustrze, to prawda, że nie wyglądała najlepiej, nawet niedobrze, ale gdyby była martwa, wyglądałaby znacznie gorzej. Wyjrzała przez okno. Ulica była dziwnie pusta, ani człowieka, samochody też nie jeździły. A najdziwniejsze, że ptaki jakby zastygły na niebie, jakiś gołąb wisiał nieruchomo, jak martwy, nad jej balkonem. Ktoś zapukał do drzwi.

– Kto tam? – zapytała.

– Grabarze, przyszliśmy po zwłoki.

No tak, już po mnie, pomyślała. Ale nie wezmą mnie tak łatwo.

– A jaką ja mam pewność, że wy grabarze, a nie oszuści, pełno teraz takich co to nachodzą emerytów. Jednych nabierają na wnuczka, wy mnie chcecie na pogrzeb.

– Przysłano nas pod ten adres, przecież pani Eugenia?

– Tak, Eugenia, a ile to będzie kosztować?

– Tanio, sześć tysięcy, ale cztery ma pani z zasiłku pogrzebowego, czyli w sumie to wyniesie dwa.

A tu ich mam, pomyślała.

– Żadnych czterech tysięcy nie dostałam, więc to jakaś pomyłka.

Pukali dalej uparcie do drzwi, nawet coraz głośniej. Co za chamy, pomyślała, nie ma mowy, nie dam się pogrzebać.

– Zaraz dzwonię na policję – powiedziała bardzo stanowczo i tak głośno, że nawet sąsiedzi mogli usłyszeć.

Poskutkowało. Słyszała, jak odchodzą.

Podeszła do okna. Gołąb zniknął, jechały samochody, zaroiło się od ludzi na chodniku. W tym tłumie zobaczyła Stefanię, szła do niej cała i zdrowa z gazetą pod pachą. Chwała Bogu, pomyślała. I nauczka na całe życie, żeby nie wpuszczać byle kogo do domu.

Kontrakt

No to jadę pośpiesznym do Poznania, przesiadka w Warszawie, decyzja podjęta, amen, potrzebuję tej kasy. Mam upatrzoną kieckę, odtwarzacz z wieżą, perfumy, no i takie tam różne. W przedziale babsztyl, dam się zabić, że słuchaczka Radia Maryja, czyta „Gościa Niedzielnego”, ludzie to mają nasrane w głowach. Co chwila wyciera nochala, wyobraźcie sobie, że nie ma chusteczek, tylko papier toaletowy. Masakra. Ciekawe, czy taka osobniczka ma jakieś życie seksualne, zapomnij, nie ma, jakby miała, to by dopiero musiało wyglądać, nawet bym sobie popatrzyła, lubię takie osobliwości. Ale ci wierzący myślą, że seks to grzech. Ludzie tak mają, że muszą w coś wierzyć, są za głupi, żeby nie wierzyć. Ja tam nie wierzę w Boga. Wszyscy mówią, że jestem niegłupia, a nawet inteligentna. Tylko nieco walnięta. Tak jakby inni byli normalni, a faceci to lepiej nie mówić, ja to się napatrzyłam na nich w Internecie, jeden siedział na kamiennym lwie, jak gówniarz, inny na fotelu, ale w samych skarpetkach, a jakiś pyzaty ze wsi sfotografował się z bachorem na rękach. Amanci. Wszyscy kłócili się ze mną, za ile, jak baby na targu.

Przesiadka w Warszawie. I kaplica, nie mam kasy na bilet do Poznania. Ale posiadam za to kuzyna w Warszawie, dobry chłopak, o wszystkim wie, tylko jemu się zwierzam. Powiedział, że przywiezie mi kasę. Czekał na peronie. Poszliśmy na kawę, pociąg za godzinę.

Mówi:

– Ty żeś chyba ochujała, a daj ty sobie z tym spokój.

Myślę, jeszcze tego brakowało, żeby mnie odwodził, mam dosyć własnych wątpliwości. Ale zszedł taktownie z tego tematu, fajny ten mój kuzyn.

No i jadę do Poznania. Już nie ma odwrotu. Teraz sami faceci w przedziale, w różnym wieku, i wszyscy się na mnie gapią. Jestem wystrojona, krótka kiecka, gołe ramiona, nie jestem jakaś bardzo ładna, ale całkiem ładna to jestem. Lecą na mnie. Fajne uczucie jak się ma szesnaście lat i ma się w ręku takich dorosłych, jeden to pewnie jakiś kierownik, a ten drugi, starszy z bródką, wygląda mi na profesora, czyta, tytuł książki taki, że już z samego tytułu nic nie rozumiem. Za oknem krowy, las i łąki. Chmury się śpieszą. A ja coraz bardziej w nerwach. Kto by na moim miejscu nie był nerwowy.

Poznań, ale ten nowy dworzec wypindrzyli. Idę na piechotę do hotelu, im bliżej jestem, tym wolniej. Jak widzę napis „Hotel Gromada”, to już zupełnie wolno. Wolniutko. Zaraz zrobię w tył zwrot i w nogi. Ale nie mogę, nie mam kasy na powrót. Inaczej sobie ten hotel wyobrażałam, że jakiś taki bardziej luksusowy, no ale trudno. Wchodzę, drzwi się rozsuwają, strach, że będą pytać, co ja tu robię, to powiem, że jestem umówiona z wujkiem. Ale nikt nie pyta. Wchodzę do restauracji, nie jest pełno, ale nie jest też pusto, patrzę, ale mało widzę, jakby mi szkła kontaktowe zaparowało. To pewnie przez stres. Mam wrażenie, że wszyscy zamilkli i się na mnie gapią. Ten staruch, nie, ten na szczęście nie, ale tamten facecik na pewno, tylko trochę się odmłodził na zdjęciu. Gapi się na mnie i daje znak ręką. Jakby przestraszony. Nie jest dobrze, ale mogło być gorzej.

– Pani Małgorzata? – pyta.

Chcę się uśmiechnąć, ale bardziej mi się na płacz zbiera. Zaraz się poryczę i tyle z tego będzie. Zaprasza, siadam. Nie patrzę mu w oczy, on też gdzieś w bok. Chyba go rozczarowałam.

– Pani jakoś inaczej na zdjęciu… – mówi.

Nie ma dwóch zdań, rozczarował się. Co się czepia, mnie też rozczarował, starszy i brzydszy niż na zdjęciu.

– Może jesteś głodna? – pyta, ładnie z jego strony.

Jestem głodna, ale mówię, że nie, sama nie wiem, czemu tak mówię, bo jestem głodna jak cholera. Mówię, że trochę jestem głodna, daje mi kartę, wybieram spaghetti bolognese, mam nadzieję, że nie za drogie, że mi nie policzy. Jak do niego mówić, ty czy pan, w Internecie było na pani i pan, ale jak on mnie tyka, to co ja mam mu panować, mówię jednak pan, a on nic na to, więc niech będzie pan.

– Jak podróż? – pyta.

– A jako tako – odpowiadam.

Widać, że kulturalny facet, wiem, że żonaty, pewnie ma dzieci, to co ma być niekulturalny. W tym nieszczęściu to mam w sumie szczęście. Jem spaghetti, niezłe, on nie je, widać niegłodny, a może oszczędny. Wygląda na oszczędnego, ubrany jakoś niespecjalnie, nie ma markowych ciuchów, widać, że niedziany, taki niedogolony, włos mu z nosa wystaje. A poza tym facet jak to facet w średnim wieku.

– Jak sama rozumiesz – mówi – musimy się jakoś dogadać… ten tego…

– No tak, oczywiście – ja na to. – Suma ustalona.

– Suma, suma – on na to – ale jaką ja mam gwarancję, że pani… – zawahał się – że pani ma…

To teraz mi mówi pani, myślę, co on knuje?…

– …że ma pani tę cnotę – dokończył. – Bo może pani jej już nie mieć i ja przepłacę.

Aż się zagotowałam w środku.

– Znaczy pan mi nie ufa? Że ja oszustka?!

– Nie, nie – on na to – nie mówię tak, ale różnie bywa, muszę mieć gwarancję, skoro tyle płacę.

Właściwie facet ma swoją rację, myślę. Trzeba będzie mu pokazać, że mam cnotę, jak u ginekologa. Głupio, więcej niż głupio, masakra. Litości!

– Mogę pokazać – mówię. – Tylko co ja mam za gwarancję, że pan zapłaci, weźmie pan i nie zapłaci. Mam co prawda kumpla co to ćwiczy karate… – Nieprawda, ale tak mówię. – …więc jestem pewna, że pan zapłaci, jak się umówiliśmy.

– A na jaką sumę się umówiliśmy? – pyta jak jakiś głupek, przecież przez miesiąc wałkowaliśmy te trzy tysiące.

Najpierw było pięć i spuściłam do trzech. Co za upadek. Jak zaczęłam tę grę, to stawiałam, że dostanę dwadzieścia tysięcy, takie ceny chodziły. Potem pogodziłam się, że będzie o wiele mniej. Dla mnie to i tak wielka kasa. Matka zarabia dwa pięćset, jestem sama z matką, ojciec sobie poszedł, czasami coś dorzuci, czasami nie. Po kilku miesiącach targów zeszłam do pięciu, a z pięciu na trzy. Bóg mi świadkiem, że nie było siły na więcej. Więc mu przypominam, że trzy tysiące. Zasępiony. Nagle mówi, że on osobiście może dać dwa tysiące.

– Jak to?! – Czuję, jak krew mózg mi zalewa.

– Nie mam więcej. – Nie patrzy mi w oczy.

– Byliśmy inaczej umówieni…

– Wiem, ale nie mam, słowo honoru, że nie mam więcej.

– Byliśmy umówieni. – Ale siara, zaraz się pobeczę.

– Bardzo przepraszam, ale za dużo nie zarabiam, poza tym mam dwoje dzieci, nie stać mnie na trzy tysiące, myślałem, że stać, a tu nie stać…

Mam ochotę wydrzeć się na niego: jesteś głupi, stary skurwysyn!

– Nie ma mowy, za dwa nie ma mowy.

Milczenie. Facet ma łzy w oczach.

– Ja muszę do toalety – mówię i biegnę.

Doniosę płacz czy nie doniosę, doniosłam do lustra, a w lustrze ryk. A potem siku. Co robić, co robić? Już trzy tysiące to była śmieszna suma, teraz te dwa to jakby kopnął mnie w twarz, mam swoją godność, makijaż mi się rozmazał, poprawiam. Już panuję nad sobą i nad sytuacją, idę. Sala patrzy na mnie, a niech patrzy. Siedzi, jakby ząb go bolał, czeka, co powiem, gapi mi się w oczy jak pies. Teraz ja rządzę.

– Nie ma mowy za dwa, musi być trzy – mówię.

– Nie mam trzech. – Płaczliwy głos.

– To nic z tego.

– Nic z tego – powtarza jak echo.

– A dostanę na powrotny bilet?

Kiwa głową i pyta ile.

– Sto złotych.

Daje mi stówkę. Mógłby coś dołożyć za fatygę. Wstaję, on też wstaje, całuje mnie w policzek, nawet miło z jego strony. Właściwie to fajny gość, ja też go całuję. Ale nie ma mowy, nie będę się kurwić za dwa tysiące.

Telefon

Oglądali telewizję, kiedy zadzwonił telefon. Dzieci już spały, żona spojrzała na zegarek, potem popatrzyła na niego, jakby z wyrzutem. Zastanawiał się przez chwilę, czy odebrać, numer był nieznany. Miła czy niemiła niespodzianka, pomyślał, pewnie pomyłka.

– Słucham – powiedział niemal szeptem.

Odpowiedziało mu milczenie, czuł jednak, że ktoś oddycha po drugiej stronie. Chciał przerwać połączenie, gdy padło jego nazwisko.

– Tak – potwierdził niepewnie. – Słucham.

Dzwoniący z lekka seplenił. Zrobiło mu się jakoś nieprzyjemnie.

– Słucham – powtórzył i wyszedł do drugiego pokoju. Zamknął drzwi.

– Jestem mężem Ani – mówił głos.

– Kto to Ania?

– Moja żona.

No to ładnie, poczuł skurcz w żołądku.

– Nie wiem, o kim pan mówi, pomylił pan numer.

Rozłączył się i usiadł zmartwiony w fotelu. Wyciszył telefon, ale poczuł jego wibracje. Odebrał i usłyszał:

– To rozsądne, że pan jednak się zgłosił. Nieładnie tak nagle kończyć. Odczytałem esemesa, którego wysłał pan z pociągu do mojej żony, gdy poczuł pan do niej pociąg.

Trwoga napełniła mu serce.

– Znam pana żonę, ale to tylko zwykła znajomość.

– Przeczytam więc, co pan napisał w tej wiadomości: „pociąg do ciebie w pociągu”. Pan ma skłonności do poezji. A znajomość wydaje się pogłębiona.

– Pociąg nie oznacza jeszcze Bóg wie czego.

– Słyszałem, że z pana jest bawidamek.

Jakie staromodne słowo, pomyślał, a przecież on nie jest starcem. Źle to wróży.

– Nic mnie nie łączy z pana żoną oprócz zwykłej znajomości.

– Szkoda, że pan się znajomi akurat z moją żoną.

– Nie rozumiem, czemu dzwoni pan do mnie, lepiej porozmawiać z żoną, której telefon pan przetrzepał, tego się nie robi. – Przypomniał sobie, że kiedyś sam to zrobił swojej żonie, ale niczego podejrzanego wtedy nie znalazł.

– Z żoną już rozmawiałem. Teraz z panem.

– Czego pan chce ode mnie?

– Żeby dał pan spokój mojej żonie.

– Ja nie niepokoję pana żony, piszemy czasami do siebie, czasami rozmawiamy. Ten esemes był dosyć… – szukał słowa – …swobodny, ale nic więcej.

– Chciałbym, aby pan zaprzestał być swobodny wobec mojej żony.

– Nie jestem swobodny w takim sensie, jak pan myśli, łączy nas zwykła znajomość.

– To ciekawe, że nazywa pan to zwykłą znajomością. Ja rozumiem, że może mieć pan wiele takich zwykłych znajomości, ale ja nie lubię być rogaczem.

– Nic głębszego mnie nie łączy z pana żoną. Jeśli ma pan rogi, to nie moja zasługa. Czego pan ode mnie chce? – Ostatnie słowa powiedział opryskliwie.

– Żeby zaprzestał pan tego procederu.

– Jaki znowu proceder… poza tym jestem zajęty, jest późno, proszę dać mi spokój!

– Radzę, żeby pan był wobec mnie grzeczny i żeby więcej nie spotykał się i nie kontaktował z moją żoną.

– Mam zerwać koleżeńską znajomość dlatego, że pan jest chorobliwie zazdrosny? Proszę się ode mnie odczepić!

Był wściekły i miał ochotę przyłożyć natrętowi, który na dodatek seplenił, co wydało mu się jakąś szczególną formą lekceważenia.

– Znowu pan jest niegrzeczny. Jeśli pan nie spełni mojej prośby, powiadomię o wszystkim pana żonę. Nie będzie z tego zadowolona i wcale jej się nie dziwię.

Serce zabiło mu tak mocno, że aż je usłyszał.

– I co pan powie mojej żonie? – zapytał nagle miękko, prawie ulegle.

– Że ma pan romans z moją żoną. I pewnie z wieloma innymi, o co pewnie żona pana podejrzewa.

– Co też panu przychodzi do głowy… Nic mnie nie łączy z Anną oprócz koleżeństwa. Proszę mi dać spokój. I nie mieszać do tego mojej żony. Nie mam nic więcej do dodania.

Ostatnie zdanie powiedział stanowczo, a potem przerwał połączenie. Wstał, ale zaraz usiadł i zastygł, jakby na coś w napięciu czekał. Telefon jednak milczał. Co ten palant kombinuje? Jak Ania może mieć takiego koszmarnego męża, to nie do wiary. Nie mógł wytrzymać ciszy, z salonu nie dochodziły żadne dźwięki, na chwilę uchylił drzwi, czy żona nie podsłuchuje, ale była w toalecie. Zadzwonił.

– Wiedziałem, że pan zadzwoni – mówił sepleniący. – Dobrze pan zrobił. Wiem, że ma pan dzieci, dwójkę, prawda?

– Skąd pan wie? Zbiera pan o mnie informacje? Pan mnie szantażuje!

– Nazwijmy to negocjacjami.

– No dobrze, jeśli to dla pana taki problem, nie będą się kontaktował z pana żoną, głupia sytuacja, bo pana podejrzenia są zupełnie bezpodstawne. I to będzie niegrzeczne wobec niej z mojej strony. Anię lubię i cenię, ma pan fajną żonę. – Poczuł, że ma ochotę rozstać się z nim bezkonfliktowo, w przyjaźni nawet.

– Cieszę się, że zaczyna być pan rozsądny.

– Nie będę kontaktował się z pana żoną, okej, już wszystko w porządku?

– Niekoniecznie.

– To znaczy?

– Poniosłem pewne straty moralne, niech się pan wczuje w moją sytuację… Należy mi się jakaś rekompensata.

– Mogę tylko pana przeprosić za niefortunnego esemesa, jeśli panu na tym zależy.

– To też, ale istnieje takie pojęcie jak rekompensata finansowa.

– Co pan przez to rozumie, chce pan ode mnie wyłudzić pieniądze? – Co za skurwiel, pomyślał, stracił moralne prawo, by mieć do mnie żal.

– Ciągle to tylko negocjacje.

Niespodziewanie żona weszła do pokoju.

– Co się dzieje? – zapytała.

Zakrył dłonią słuchawkę.

– Nic, kochana, jakiś wariat, muszę go spławić. Zostaw mnie samego, proszę.

Wyszła, oglądając się za siebie z miną, jakby chciała powiedzieć: co ty wyrabiasz najlepszego.

– To żona weszła, prawda? – powiedział sepleniący.

Przebiegły skurwiel, pomyślał.

– Nieważne, kto wszedł, to, co pan teraz robi, pachnie kodeksem karnym, to groźby karalne.

– Jakie karalne… i co zawiadomi pan policję, że romansuje z czyjąś żoną, a mąż jest tym strapiony? To ciągle negocjacje, jeśli nie zrekompensuje mi pan strat moralnych, jakie poniosłem, nie będę miał wyjścia… Nie znam telefonu pana żony, ale wiem, gdzie pan mieszka, udało mi się to ustalić… – Podał nazwę ulicy. – Zgadza się, prawda? – Niestety, zgadzało się. – Podjadę w wolnej chwili i wytłumaczę pana żonie, w jaki sposób zostaliśmy oboje poszkodowani, na pewno mnie zrozumie, pana żona też jest ofiarą pana wiarołomstwa. Tego pan by nie chciał, prawda? Ja zresztą też się nie palę, jak pan wie, mieszkamy sto kilometrów od Warszawy.

– Nawet gdybym się zgodził coś panu zapłacić, to jaką mam gwarancję, że pan się odczepi od naszej rodziny?

– Rozmawiamy tak długo, że już w jakimś sensie jesteśmy znajomymi. Przyjaciołom trudno ufać, znajomym można, kiedy jest wspólny interes. A obu nam zależy, by to zakończyć polubownie.

– Proszę pana, to jest bez sensu. Skończmy tę rozmowę. Mam wrażenie, że już się dogadaliśmy, przepraszam pana za tego esemesa. A z pana żoną nie mam romansu, może niestety, ale nie mam.

– Jest pan człowiekiem majętnym, rekompensata, jakiej od pana oczekuję, to dla pana jak splunąć.

Zagotowało się w nim, ale by nie powiedzieć tego, co miał ochotę powiedzieć – splunąć to mogę tobie w ryj, palancie, a jak się spotkamy, to połamię ci gnaty – powiedział tylko:

– Niech się pan odczepi! Pan jest bezczelny! – I rozłączył się.

Chyba przesadziłem, pomyślał. Odciąłem sobie drogę do kompromisu. Może zadzwonić do Ani, ale kto wie, czy ten palant nie ma jej komórki. Jak do niej zadzwonię, to potwierdzę jego podejrzenia. A może ją brutalnie przesłuchał i wyjawiła mu prawdę. Skruszona, jest teraz po jego stronie. Biedna, pomyślał, nie trzeba było wysyłać tego esemesa. A potem pomyślał, że to on jest biedny, a ona winna, że jej telefon wpadł w łapy męża. Co za nieostrożność.

Wrócił do salonu. Żona już nie oglądała telewizji.

– Co robisz? – zapytał.

– Martwię się – odparła.

– O co?

– O ciebie, o nas…

Czyżby coś usłyszała? Poczuł gulę w gardle.

– Długo rozmawiałeś. Jeśli to był szaleniec, to trzeba było od razu zakończyć rozmowę… Miałeś czasami podniesiony głos, taki nie swój.

– Są różni szaleńcy, ten był wyjątkowo upierdliwy. Musiałem go wyciszyć i spacyfikować, jakiś klient…

– Idę spać – powiedziała żona.

– Ja też – odparł.

Miała ochotę się z nim kochać, ale wymigał się, mówiąc, że boli go głowa. Rzadko miała takie prośby, nigdy jej nie odmawiał, wyglądała więc na zaskoczoną, nawet obrażoną. Błąd taktyczny, pomyślał, to potwierdzi jej podejrzenia. Zaczął się zatem do niej dobierać, ale powiedziała, że już zasypia. Sam ze swoim strapieniem nie mógł długo zasnąć.

Tego ranka odwoził dzieci do szkoły. Odruchowo rozejrzał się po parkingu, czy nie ma jakiegoś podejrzanego typa. W pracy nie mógł się na niczym skupić, z niepokojem spoglądał na swój telefon. Powinien zadzwonić do Ani, ale się bał. Musi mieć w domu piekło. Dlatego najpierw zadzwonił do żony, niepokoił się, czy przypadkiem ten palant nie zaczaił się przed domem. To jakiś maniak. Żona nie odbierała telefonu. A zawsze pilnie odbiera. Wybrał numer Ani, włączyła się automatyczna sekretarka. Co się dzieje? Wahał się przez chwilę, nabrał powietrza do płuc i zadzwonił do sepleniącego palanta. Trzeba to jakoś wyjaśnić. Groźbą lub polubownie. Niewielką sumę mógłby od biedy zapłacić. Telefon jednak mówił, że abonent jest czasowo niedostępny. Powtórzył próbę, odczekał kilka minut i znowu. Bez rezultatu. Położył smartfon na biurku i patrzył na niego jak pies na kość.

Dziewczynka z myszką

Pensjonat pachniał suszonymi grzybami. W salonie stały stare kanapy i fotele, które pamiętały przedwojenne czasy, ich nogi zapuściły korzenie w podłogę. Było nudno, i ta nuda też zdawała się mieć swój mdły zapach, sączyła się przez wszystkie dziury i szczeliny. Rodzice byli zajęci grą w brydża i oglądaniem telewizji w salonie, czarno-biały obraz często drgał, zanikał, by znowu się pojawić. Pozwalano mu tylko oglądać Misia z okienka, zresztą niczego innego wtedy dla dzieci nie było. Mama uczyła go czytać, ale nie szła im ta nauka. Spacery były równie nudne co siedzenie w domu, chociaż w Dolinie Białego szeleścił górski strumień i bił od niego rześki chłód. Chciał wyławiać z niego białe kamyki, ale mama mówiła, że wpadnie do wody i się przeziębi. Tata też chodził z nimi na te spacery, lecz z rzadka, bo kiedy nie grał w brydża i nie oglądał telewizji, pisał książkę, która nie chciała mu się pisać, ciągle więc był zdenerwowany. Pomyślał, że nigdy nie będzie jak tata pisał książek, bo po co tak się denerwować. Inne dzieci miały siostry i braci, lub chociażby psa. On nie miał niczego. Dlatego było tak nudno. Ciągle mówił rodzicom, że się nudzi. Miał nadzieję, że ich zanudzi tym nudzeniem i coś wymyślą, żeby się nie nudził. Słyszał tylko, jak ojciec mówi do matki:

– W jego wieku nigdy się nie nudziłem, do czego to podobne, żeby sześcioletni chłopiec nie umiał sobie znaleźć zajęcia. Dzisiaj dzieci są takie zepsute.

Nie czuł się zepsuty, było mu tylko niedobrze i czasami popłakiwał. I męczyła go pewna wielka tajemnica. Wtedy przyjechała ona. Też miała sześć lat, może trochę więcej, i czarną myszkę na policzku. W sali jadalnej siedziała przy sąsiednim stoliku, słyszał jej głos, dużo mówiła, lubiła mówić. Zupełnie inaczej niż on. Mama namawiała go, by zagadał do dziewczynki, ale okropnie się złościł, gdy to mówiła. I umierał ze wstydu.

– To ja to zrobię, poznam was – powiedziała.

Rzucił się i objął jej nogi, błagając, by tego nie robiła.

Kiedy poszedł oglądać Misia z okienka, dziewczynka tam już była. Jakby nigdy nic wyciągnęła do niego rękę i powiedziała:

– Agnieszka, a ty?

Tak się zmieszał, że na chwilę zapomniał, jak ma na imię.

– Łukasz…

– Ładne imię, podoba mi się.

Nie wiedział, co odpowiedzieć, więc patrzył na swoje stopy. Nie miał butów, tylko idiotyczne sflaczałe kapcie, które mama kazała mu nosić.

– Lubisz Misia z okienka? – zapytała.

Kiwnął głową.

– A ja nie bardzo, to dla bobasów.

Chciał powiedzieć, że nie jest bobasem, a lubi Misia, ale to by jeszcze pogorszyło sytuację, więc milczał i cały czas się wstydził. Oszałamiała go ta piękna istota o roziskrzonych brązowych oczach i ciemnych długich włosach. Program się zaczął, a ona co chwila komentowała.

– Ale ten miś głupi, po co on to powiedział, a ten pan, co z nim gada, to jest taka gapa…

Kiedy Miś się skończył, zrobiło się jakoś pusto. Ale tylko na chwilę.

– Chodź, coś ci pokażę – powiedziała dziewczynka. – Patrz, tu za kanapą, przy ścianie, jest szpara, można tu wejść i mieć różne tajemnice.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki