Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opiłki i okruszki wspomnień często są małe i pozornie nieistotne, a jednak zapamiętane, więc ważne.
Ta książka to luźny katalog wspomnień, każdy rozdział jest odwołaniem do wydarzeń z kolejnych lat. Główny bohater wspomina swoje dzieciństwo, romanse, życie w czasach komunizmu , stan wojenny, blaski i cienie wolności, a w końcu zmagania się ze starością. Opowieść snuje się poprzez lata, od roku 1953, a kończy się w roku 2041, gdy bohater opowieści umiera. To okruchy życia, osobne, a jednak układają się w całość.
Przeszłość to magazyn pamięci, jest w nim dzieciństwo i dojrzewanie, pomyłki, błędy, miłości mniejsze i większe, małżeństwo, zdrady, dzieci, wnuki, nadzieje i rozczarowania. W końcu kraina starości. Opiłki i okruszki wspomnień często są małe i pozornie nieistotne, a jednak zapamiętane, więc ważne.
Fascynująca, wciągająca historia życia, w której czas unicestwia wszystko, zataczając krąg.
Aż do chwili, w której początek i koniec podają sobie ręce.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W drewnianej podłodze są szpary, mieszka w nich nie wiadomo co, plamka światła biegnie po podłodze, chce ją złapać, ale mu ucieka, mama bierze go na ręce i całuje w policzek, mama pachnie mamą, tata chodzi po kuchni i wymachuje rękami, jest zdenerwowany, często jest zdenerwowany, głaszcze go jednak po głowie, klocek stawia na klocku coraz wyżej i wyżej, wieża się przewraca, więc buduje jeszcze raz, znowu się przewraca, płacze, rzuca w złości klockiem w babcię, która myje naczynia, niegrzeczny chłopiec, woła babcia i uderza go niebieską ścierką, mam o, nie tak i nie brudną ścierką, woła do babci mama, nie ma chwili spokoju w tym domu, złości się tata, przy piecyku czarny węgiel, nie wolno go dotykać, bo brudzi, gotuje się zupa, leci z niej para i brzydko pachnie, nie lubi tej zupy, babcia znowu będzie go zmuszać do jedzenia, nudzi mu się, ta nuda pachnie starymi kapciami, nagle widzi, że w szparze podłogi mieszka owad, ma takie duże oko, nie wie, czy ten owad jest dobry, owad mówi, nie bój się mnie, chowam się teraz, ale kiedyś znowu do ciebie przyjdę.
Pachnie ściętą trawą, aż kręci mu się w głowie, sypie okruszki na chodnik, duży i głupi gołąb wyjada je wróbelkom, próbuje przegnać wstrętnego ptaka, ale ten drobi różowymi nóżkami, kołysze głową, oddala się i wraca, taki uparty. Babcia bierze go za rękę i prowadzi do domu, idą schodami, tata mówi, że to przyjazne schody, mają niewysokie stopnie, poręcze są gładkie i zimne, klatka schodowa pachnie zupą jarzynową i jeszcze czymś, nie wiadomo czym, to tajemniczy zapach, za tymi drzwiami mieszka pan z brodą i z brzuchem, czarodziej, babcia wyjmuje klucz z torebki i grzebie nim w zamku, narzeka, ten zamek jest przeklęty i ona od tego zamka umrze, boi się, że babcia naprawdę umrze, chociaż nigdy jeszcze do tej pory nie umarła, w końcu drzwi są otwarte, mieszkanie pachnie znajomo, każde mieszkanie ma swój zapach, najdziwniej pachnie mieszkanie Adasia, nie ma rodziców, są w pracy, dorośli zawsze pracują, za co dostają pieniądze, za te pieniądze kupuje się jedzenie i prezenty, babcia krząta się po kuchni, za chwilę obiad, ale on nie ma ochoty jeść, nudzi mu się, nuda jest gładka i zdaje się mieć gorączkę, z brzucha wędruje do gardła, z gardła do głowy, na obiad są gołąbki, jak na złość, nie lubi ich, bardzo nie lubi, tego dnia wiele rzeczy jest bardzo, bardzo, nie będę jadł gołąbków, mówi, gołąbki są bardzo zdrowe, odpowiada babcia, dla babci zdrowe jest wszystko, co niesmaczne, brukselka i okropny szpinak, nawet tran, od którego już kiedyś się wyrzygał, pyta, czy to są prawdziwe, zabite gołąbki, jak ten, co wyjadał wróbelkom okruszki, są inne, odpowiada babcia, takie nieprawdziwe i babcia macha ręką, jakby to pytanie było za trudne, twoja matka nie jest za mądra, mówił kiedyś tata do mamy i tata musiał mieć rację, babcia nie jest za mądra, po obiedzie babcia chce, żeby uciął sobie drzemkę, ale on nie chce sobie niczego ucinać, jak chodził do przedszkola, też kazano mu spać po południu, to było chyba najokropniejsze w tym okropnym przedszkolu, nie mógł tam zasnąć, udawał, że śpi, straszne było to udawanie i zabrano go na zawsze z tego przedszkola, leży teraz przykryty kocykiem, który drapie go pod szyją i myśli o małym piesku, chciałby mieć takiego szczeniaczka, ale rodzice nie chcą, jeszcze tylko psa nam brakuje, mówi mama, przecież nawet dla nas nie ma dosyć mięsa, to mięso im przynosi stara baba bez zębów, owinięte w gazety, na gazetach jest krew, chciałby mieć też brata, brata rodzice też nie chcą, a Piotruś ma brata i nawet siostrę, smutno być samemu na świecie, bez psa i bez brata. Myśląc o tym, zasypia.
Kiedy się obudził, rodziców nie było jeszcze w domu, było mu źle, że ich nie ma, zawsze kiedy wychodzą, boi się, że coś się stanie i już nigdy nie wrócą, by o tym nie myśleć, buduje z klocków zamek.
Najpierw wróciła mama, przytuliła go i pocałowała, pachniała jakimś dalekim i niepojętym światem.
– Jak się czuje mój synek?
– Nudzi mi się.
Mama w ogóle tym się nie przejęła, był zły na nią, powinna coś wymyślić, żeby mu się nie nudziło.
– Babcia była niegrzeczna – poskarżył się.
– Co takiego? – zdziwiła się mama. – Ale nie biła cię?
Mama tak pyta, bo babcia kiedyś go zbiła, gdy był niegrzeczny i mama na nią nakrzyczała, nigdy babci nie wybaczy tego zbicia, kiedyś też ją zbije.
– Kazała mi spać po południu.
– I spałeś?
– Nie – skłamał. – I boli mnie brzuch – skłamał jeszcze raz. – To pewnie przez ten obiad, był okropny. – To też nie była prawda.
Tata wrócił dopiero pod wieczór, mówił, że jest zmęczony, ma dosyć takiego życia i to się źle skończy, ten ruski komunizm nas wymorduje, powiedział, potem zamknął się z mamą w pokoju i coś szeptali, poczuł, że się boi, nie wiedział czego, ale bał się tak bardzo, że podszedł do okna i patrzył na ruiny, rodzice nie pozwalają mu się tam bawić, w ruinach mogą być niewypały, one potrafią urywać ręce i nogi, a mogą tam też mieszkać źli ludzie, którzy nie lubią dzieci, zburzył wieżę z klocków, zrobił to ze złością, klocki rozsypały się po pokoju, nikt nie chciał mu pomóc przestać się nudzić.
– Sytuacja jest bez wyjścia, martwię się o dziecko – usłyszał głos taty spoza drzwi.
– Nie muszą cię od razu aresztować, może tylko przesłuchają.
Tym dzieckiem był on, na pewno on, niedobrze, że tata się o niego martwi, poczuł, że jest bardzo zmartwiony tym martwieniem się o niego i bez pukania wszedł do pokoju, rodzice tak byli zajęci sobą, że ledwie go zauważyli.
– Co ty tu robisz? – zapytała mama.
– Jestem – odparł.
Mamie chyba wystarczyła ta odpowiedź, bo nie wygnała go z pokoju, do którego weszła jeszcze babcia, jak zwykle w niebieskim fartuchu i jak zwykle bardzo zmartwiona.
– To co to będzie? – zapytała babcia.
– Mamo, nie przy dziecku – powiedziała mama.
– Niech Helena się nie martwi – mówił tata. – Wszystko się wyjaśni.
Babcia miała jednak taką minę, jakby nie wierzyła w wyjaśnienie wszystkiego.
– Nie przy dziecku – powiedziała mama.
Poczuł, że dorośli mają przed nim jakąś wielką tajemnicę i że się jej boi.
– To nie będzie trwało długo – mówiła mama, ale miała taką minę, że od razu było widać, że to nieprawda. Pachniało lekarstwami, ten zapach zapowiadał rzeczy straszne i niemożliwe do zniesienia. Popłakał się, tak do głębin swego istnienia, wszystko w nim łkało.
– Wycięcie migdałków to nawet nie jest operacja, to tylko zabieg, jutro znieczulą cię i nic nie będziesz czuł, nic a nic.
– A dlaczego ciebie wtedy przy mnie nie będzie?
– Nie mogę, mamom nie pozwalają być przy operacji, ale potem do ciebie przyjdę.
– Bez ciebie nie pójdę na operację.
Mama chciała wejść z nim na szpitalną salę, ale pielęgniarka nie pozwoliła. I mama się na to zgodziła. Już nie płakał. Przebrał się w piżamkę i położył się na łóżku, nie patrząc na inne łóżka, gdzie leżały lub siedziały dzieci, niektóre łaziły po sali. Jakiś chłopiec podszedł do niego i zagadał:
– Co masz taką minę, jakbyś połknął żabę? – Nic nie powiedział. Położył się na łóżku tyłem do sali. Ściana nie była zupełnie gładka, miała małe grudki, które gładził palcami. I te grudki lubiły go.
Przed kościołem stał czarny Chrystus, zgarbiony pod ciężkim krzyżem. Bardzo męczył pod tym krzyżem. Tymczasem jego samego trzymały za ręce babcia i ciocia, idąc szybko, za szybko.
– Powiedz babciu jeszcze raz, jak to się nazywa? – zapytał.
– To jest chrzest – odparła babcia.
– To nie będzie boleć?
– Nic a nic – zapewniła ciocia.
– A dlaczego nie ma mamy?
– Mama nie ma czasu, poza tym mogłaby się nie zgodzić, a bez chrztu nie poszedłbyś do raju. Rodzice to zaniedbali.
– Ale ja przecież nie umrę?
– Teraz nie, ale każdy kiedyś umrze – tłumaczyła babcia.
– A Chrystus nie umarł?
– Umarł, ale zmartwychwstał.
Poczuł, że tego nie rozumie i że od tego, czego nie rozumie, kręci mu się w głowie.
– A pójdziemy potem na lody?
– Przecież obiecałyśmy, pójdziemy – uspokoiła go ciocia.
Wnętrze kościoła było mroczne i wilgotne. Babcia kazała mu zanurzyć palce w kamiennej miednicy, gdzie była święta woda, i przeżegnać się. Babcia czasami zabierała go na mszę, więc wiedział, jak to się robi.
Podszedł jakiś pan, chudy, wysoki, z małą brodą i przywitał się z babcią, z ciocią i nawet z nim się przywitał. Nigdy przedtem tego pana nie widział.
– To będzie twój ojciec chrzestny, a ciocia będzie matką chrzestną – tłumaczyła babcia.
– Ale ja mam już mamę i tatę – powiedział.
– To będą tacy rodzice na niby – uspokajała go ciocia.
– Ksiądz się zgodził tak bez rodziców? – zapytał pan.
– Tak, to znajomy mojego męża – tłumaczyła ciocia. – Ojciec dziecka dopiero co wyszedł z więzienia.
Podszedł ksiądz, cały w sutannie, wyglądał jak wielki czarny ptak. Bał się go tak bardzo, że bardziej nie można. I niespodziewanie dla wszystkich, też dla siebie samego, rzucił się do ucieczki. Obejrzał się i zobaczył, że wysoki pan, niby jego nowy ojciec, goni go, więc przyśpieszył, a ciemne ławki kościelne migały mu w oczach.
Pachniało upałem, kwietne dywany zdawały się falować od pszczół i trzmieli, bał się tych owadów, ale udawał, że się nie boi, skoro nie bała się Kasia. Miała osiem lat, on tylko siedem i lękał się, że nie traktuje go poważnie. Mama Kasi i babcia rozmawiały, jak dobrym uzdrowiskiem jest Ciechocinek, jak służy dzieciom i osobom starszym. Mijali fontannę grzybek, bardzo lubił to miejsce, grzybek był bardzo duży, żółty, a woda spieniona. Szli potem wzdłuż tężni, gdzie wśród ciemnych ścian z gałązek szeptała woda. Sól osadzała się po bokach grubym białym osadem i tak pachniała, aż kręciło w nosie. Kasia zapytała, ile ma lat i do jakiej szkoły chodzi. Zawstydził się, że chodzi dopiero do pierwszej klasy. Bardzo podobała mu się ta dziewczynka, niosła na plecach złoty warkocz, a na nim czerwoną kokardkę. Miał wielką ochotę dotknąć tego warkocza. I pocałować ją w policzek. Podszedł do nich fotograf z aparatem na dużym brzuchu.
– Może zrobić zdjęcie dzieciom? Taka ładna z nich para – powiedział. – Na jutro będzie gotowe, zakład w pobliżu grzybka z fontanną. Mama Kasi marudziła, ale babcia zapaliła się do tego pomysłu. I mama Kasi się zgodziła.
Fotograf dał mu do ręki parasolkę i powiedział, by trzymał ją nad sobą i nad Kasią, to będzie zdjęcie przytulne. Trochę mu drżała ręka, gdy trzymał tę parasolkę.
– Popatrzcie sobie w oczy – poprosił fotograf.
Popatrzył, jej oczy były błękitne i tak głębokie, że poczuł, że w nich tonie. I był już pewien, że kocha tę dziewczynkę. Aparat zrobił pstryk.
Zbudował zamek z mokrego piasku, z głęboką fosą. Zawołał do rodziców, że idzie się kąpać. Mama wstała i patrzyła, zawsze się o niego boi. W pobliżu gruba pani, piszcząc, pryskała się wodą i wołała, że jest zimna jak lód i że ona nigdy w życiu się nie zanurzy. A on zanurzył się raz i już, i wcale nie czuł, że woda jest zimna. Od roku uczył się pływać, ale nie mógł się nauczyć. Ruchy rąk i nóg do żabki już znał na pamięć, ale nie potrafił utrzymać się na powierzchni. A na plecach bał się położyć, bo czuł, że woda zaleje mu głowę i się utopi. Miał już mało nadziei, że kiedykolwiek nauczy się pływać, tak naprawdę to już w to nie wierzył. Próbował jednak udawać żabę, gapiąc się na żółtą łódkę, która płynęła przy falochronie, nad nią mewa kołysała się w powietrzu i nagle poczuł, że płynie. – Mamo ja płynę! – zawołał, a mama szła na granicy wody i piasku i uśmiechnięta klaskała w dłonie.
Wrócił na plażę jak zwycięzca, ale fale już podstępnie zburzyły zamek.
Tata niedawno pokazał mu w Muzeum Narodowym obraz Jana Matejki Bitwa pod Grunwaldem. Właśnie takie kłębowisko ciał jak na obrazie jest zawsze na szkolnej przerwie. Fajnie wyfruwać z klas, gdy słychać dzwonek. Udało mu się wybiec pierwszemu. Od razu przewalanie się po podłodze, jeden na drugim, taki przekładaniec, najgorzej ma ten, który jest na samym spodzie. A potem bieg, kto szybciej na drugi koniec korytarza. I nagle tępy błysk. Zderzył się głową z jakimś chłopakiem. Leży na podłodze, która pachnie podłogą.
W gabinecie lekarskim pielęgniarka mówi:
– Pęknięty łuk brwiowy, to się nadaje do szycia.
Próbuje zatamować krew. Tyle tej krwi, co będzie, jak wyleci ze mnie cała krew, martwi się. Pielęgniarka jest niemiła, krzyczy, po co biegał na przerwie, był niegrzeczny i nieostrożny. Pyta:
– To może być też wstrząs mózgu, nie chce ci się wymiotować?
– Chyba nie – odpowiada.
Pielęgniarka dzwoni po mamę, ona na pewno wpadnie w rozpacz, w takich sytuacjach zawsze wpada w rozpacz. Niepokoi się, co to będzie. Niepokój ma też zapach, inny niż podłoga, inny niż krew. Może znowu położą go w szpitalu? Raz był i nie chce tam iść po raz drugi. Na razie leży na łóżku na ceracie i słucha, jak szkolna pielęgniarka narzeka, że ma bardzo ciężki los, jakby to ona była ranna, a nie on, przecież może mieć nawet wstrząs mózgu. I od tego umrzeć.
Wszyscy są ustawieni na boisku. Kilka dziewczyn i kilku chłopaków z klasy urosło, on tylko trochę, za mało, mniej niż inni. Martwi go to. Przemawia dyrektor, ględzi jak zawsze, że 1 września ,39 roku, kiedy dzieci rozpoczynały rok szkolny, nadleciały hitlerowskie samoloty i zrzucały na dzieci bomby. I że on to pamięta. Ale dzisiaj już szczęśliwie nie ma wojny i jesteśmy bezpieczni, dzięki przyjaźni z potężnym Związkiem Radzieckim. Tata mówi, że ten Związek Radziecki wcale nie jest szlachetny, że to po Niemcach nasz kolejny ciemiężca. Dyrektor sepleni i z jego słów: „Pierwsi w sporcie, pierwsi w nauce”, wychodzą „Piersi w sporcie, piersi w nauce”, więc wszyscy pękają ze śmiechu. Potem idzie się do szkoły, do klas, potem stać trzeba w kolejce po nowe podręczniki, to znaczy używane, ale w pewnym sensie nowe. Te jego pachną używaniem, ale to nie jest brzydki zapach. Potem znowu w klasie z tą samą co zawsze panią wychowawczynią, ona też ględzi, jak to miło, że znowu się spotykamy i zaczynamy naukę, jakie to ważne, żeby być dobrym uczniem. Dzięki szkole wszyscy zdobędą wykształcenie i w dorosłym życiu dostaną dobrą pracę. Kiedy był mały, chciał zostać sportowcem lub prezydentem, teraz chce być naukowcem, ale pewnie nie będzie, bo nie jest zbyt zdolny. Patrzy przez okno, drzewa kołyszą się na wietrze, są wolne, a on uwięziony w szkole kołysze się z nudów.
Szedł ze szkoły do domu, powłócząc nogami i ze zwieszoną głową, na plecach niósł garb tornistra. Był listopad, gniły liście. Dostał dobrą ocenę z polskiego i starał się tylko o tym myśleć, a nie o pogrzebie babci, który miał być w piątek. Nie pójdzie wtedy do szkoły. Jak to możliwe, że babci nie ma, a była, nie ma, jakby nigdy nie było. W szafie wiszą jej ubrania, jakby miała po nie zaraz wrócić. On też umrze, ale to będzie nie wiadomo kiedy, tak daleko stąd, że może nigdy się nie wydarzy.
Podeszło do niego dwóch starszych chłopców, mieli jakieś straszne twarze, niby dziecinne, a już dorosłe, powiedzieli, żeby oddał im zegarek. Ten zegarek dostał od ojca na urodziny, ale nie wyglądali na takich, których by to przekonało. Jednego uderzył pięścią w nos, drugiego w brzuch i zaczął uciekać. Biegał najlepiej w całej klasie, wiedział, że go nie dogonią.
Zadyszany szedł po schodach, o których tata kiedyś powiedział, że są przyjazne. I zdawały mu się przyjazne, oddychał ciężko, ale czuł w sobie moc.
Ojciec miał taką minę, jakby jadł zupę pomidorową, której nie znosi. Zamknął drzwi.
– Usiądź – powiedział.
Nigdy nie mówił tak sztywno i stanowczo. Od dawna rodzice rozmawiali ze sobą podniesionymi głosami, czuł, że w domu dzieje się coś złego, w powietrzu było napięcie. Kiedyś, gdy mama przyszła i nie zastała ojca w domu, cisnęła o ścianę kluczami. I nic nie powiedziała.
Usiadł, jak go proszono, naprzeciw ojca, ten westchnął.
– Między mną i twoją mamą nie jest dobrze.
Kiwnął głową, jakby o tym wiedział. Ojciec zdawał się zbierać w sobie słowa. Jego gęste brwi się nastroszyły.
– Postanowiliśmy z mamą, że się rozstaniemy, to się nazywa rozwód.
– Wiem, że tak to się nazywa. – Poczuł w piersi pustkę.
– To niełatwe, ale czasami tak jest lepiej. – Ojciec poprawił się na krześle.
– Ale nadal będziemy mieszkać wszyscy razem? – Nie był pewien, czy to jest mądre pytanie.
Ojciec zamilkł. I wydawało się, że nie wie, co powiedzieć.
– Na pewno będziemy się często widywać.
Kiwnął głową, jakby to była dobra wiadomość.
– To wszystko, tato?
– Chyba tak – odparł ojciec, który nie miał wesołej miny.
Wstał i wyszedł z pokoju, czuł, jak za nim idzie smutek i że jest on znacznie większy od niego.
Pies rzucił się go witać, tańczył, popiskiwał, cały zrobiony był z radości, falował, płaszczył się, podskakiwał, długo nie mógł się uspokoić. Rzucił tornister w kąt, usiadł w fotelu i wziął psi pysk w dłonie, nos miał zimny i mokry. Pies miał kilka miesięcy, więc można powiedzieć, że byli rówieśnikami. Tata dał mu go w prezencie, kiedy wyprowadził się z domu. Zajrzał w brązowe oczy psa i ujrzał w nich prośbę: – Chodźmy na spacer! – Nie chciało mu się, ale wiedział, że powinien. Jeszcze raz spojrzał w psie oczy, patrzyły tak intensywnie i rozumnie, że było oczywiste, że nie mówi tylko dlatego, że nie chce, bo wie, że milczeniem powie więcej.
Na pobliskim skwerze puścił psa ze smyczy i usiadł na ławce. Zwierzak obwąchiwał i oszczędnie obsikiwał wszystkie drzewa w okolicy. Miał psa i był z tego powodu szczęśliwy. Zamknął oczy i wyobrażał sobie, że jest znanym biegaczem, sprinterem, biega na sto metrów na wielkim stadionie pełnym ludzi. I wygrywa. Na stadionie są koleżanki z jego klasy i z klas sąsiednich. Potem przypomniało mu się, jak wygłupiali się na lekcji matematyki. Stara, zwariowana nauczycielka miała z nimi skaranie boskie. Mruczeli jej na lekcji, tak pod nosem, że nie mogła się zorientować, kto to robi, więc biegała od ławki do ławki, purpurowa ze zdenerwowania i zupełnie bezradna. Zaśmiał się, kiedy przypomniał sobie jej minę. Otworzył oczy, ptak zerwał się z gałązki i ją rozkołysał, rozejrzał się, psa nie było, wstał z ławki, dwa inne psy biegały z nosami przy ziemi. Przeszukiwał okolicę, wołał i gwizdał, wpadł w panikę. Biegał tam i z powrotem, pytał ludzi, ale nikt nie widział psa z białą łatką na piersi, z jednym oklapłym uchem. Czuł pustkę w piersiach. Tata odszedł od nich, a teraz pies.
– To jest mój przyjaciel – powiedziała mama, przedstawiając mu faceta znacznie od niej starszego, o takim wyrazie twarzy, jakby był głodny.
Gość zdawał się zakłopotany, ale po chwili usiadł na fotelu w taki sposób, jakby ten fotel był już jego. Mama też usiadła, więc zrobił to samo. Zapadło kłopotliwe milczenie.
– No popatrz – zwrócił się do niego facet. – Właśnie zamordowali tego Kennedy’ego w Dallas, taka historia, jak myślisz, kto to mógł zrobić?
– Ruskie – odparł bez wahania.
– Co takiego? – Facet aż podskoczył. – Ludzie radzieccy nigdy by czegoś takiego nie zrobili!
Mama miała zakłopotaną minę. Powinna coś powiedzieć. Nic nie powiedziała.
– Robert będzie z nami mieszkał – oznajmiła, nie patrząc mu w oczy.
Miał nadzieję, że zamieszka na chwilę, a nie na zawsze, bał się jednak o to zapytać. Facet jednak wyglądał na takiego, co zamieszka z nimi na zawsze, a to bardzo mu się nie podobało. Taki obcy, a na dodatek komunista. Jak mama może go lubić?
– Idę robić lekcje – powiedział i wstał tak gwałtownie, że o mało nie wywrócił krzesła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki