Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasem rodzinne więzy bardziej dzielą, niż łączą.
Warszawa, lata 70. Weronika Piontkowska niedawno się rozwiodła, uczy francuskiego w liceum i wychowuje dwóch rezolutnych chłopców. Jednak w żadnej z ról, jakie przyniosło jej życie, nie odnajduje się zbyt dobrze – poza jedną. W sielskim, ustronnym Jaktorowie, wśród pachnących łąk i lasów wciąż może być beztroską córką swoich rodziców. Wkrótce okaże się jednak, że raj na ziemi nie istnieje, a sielankowa posiadłość, którą Weronika tak kocha, skrywa wiele dramatycznych historii… Jaką cenę w czasach stalinizmu zapłacił za Jaktorowo jej ojciec? Dlaczego po latach wciąż nie chce rozmawiać o własnej siostrze, gdzie mają swoje źródło wszystkie rodzinne tajemnice?
„Aż po horyzont” to kolejna znakomita powieść Agnieszki Janiszewskiej – mistrzyni wikłania osobistych losów bohaterów w tryby wielkiej historii.
– Wiem, że wciąż myślisz o Jarku.
– Nieprawda. – Zaczerwieniła się.
– Wiem, że myślisz – powtórzył, zupełnie niezrażony jej tonem. – Że żałujesz…
– Żałuję, że za niego wyszłam. Na pewno nie tego, że się rozstaliśmy – zaperzyła się. – A ty znowu posuwasz się za daleko.
Spróbował odgarnąć zdecydowanie za długą grzywkę opadającą jej na oczy, ale uchyliła się przed tym pieszczotliwym gestem. Nadal nie odwzajemniała jego spojrzenia.
– Skoro się przy tym upierasz… – westchnął i ruszył w kierunku chłopców.
– Nie, to ty się upierasz, aby wmawiać mi podobne bzdury! – Nie wytrzymała. – Bo to właśnie ty żałujesz, że od niego odeszłam.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 284
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1973 rok
Najtrudniej jest wieczorami. W ciągu dnia zawsze znajdzie się coś do zrobienia, jakieś pilne, niecierpiące zwłoki sprawy do załatwienia. W ciągu dnia nie brakuje ludzi, są wszędzie, gdziekolwiek się obrócę. Dzięki temu nie mam czasu na moje smutki i rozterki. Na poddawanie się melancholii. To wszystko czeka na swoją porę. Na wieczór, gdy słońce chowa się za horyzontem, gdy świat zaczyna wypełniać cisza. Gdy milkną głosy… Przynajmniej te, które dobiegają z zewnątrz. Zamiast nich odzywają się inne. Te jednak słyszę jedynie w mojej głowie, w moim sercu. Rozpoznaję, do kogo należą. Zadziwiające, bo dotąd zawsze uważałam, że głos człowieka najszybciej ulega zapomnieniu. Myliłam się, zresztą nie po raz pierwszy w życiu. Nie uciekam już przed wspomnieniami, nawet jeśli towarzyszy im świadomość, że ci, którzy odeszli na tamtą stronę, już nie wrócą. Nigdy. Na tym przecież polega ostateczność. Tyle że z tą oczywistą prawdą najtrudniej mi się uporać właśnie wieczorami. Gdy zapada zmrok. Gdy jestem sama. Ja i moje wspomnienia.
Od najmłodszych lat nie lubiłam tej pory. Matka mi kiedyś opowiadała, że jako mała dziewczynka panicznie wręcz bałam się ciemności i za każdym razem protestowałam, gdy próbowano ułożyć mnie do snu. Nie pozwalałam, by gaszono lampę przy moim łóżku, tak jak nie zgadzałam się, aby zostawiono mnie samą w pokoju. Niania musiała przy mnie siedzieć, dopóki nie zasnęłam. W dodatku bynajmniej nie należałam do śpiochów – zasypiałam późno i z trudem, budziłam się skoro świt, sen miałam płytki, byle hałas podrywał mnie na równe nogi. I choć od tamtych czasów zmieniłam wiele przyzwyczajeń, pod tym względem pozostałam taka sama. Wieczory i noce nadal są dla mnie trudne, choć już nie z powodu obawy przed ciemnością. Mrok już mnie nie przeraża, raczej zasmuca i przygnębia. Może zresztą wcześniej też tak było? Także w dzieciństwie, gdy dorośli po swojemu tłumaczyli sobie moje lęki, ja zaś nie potrafiłam wyjaśnić im istoty problemu?
Tak działo się zawsze, gdy zostawałam sama, gdy odchodzili bliscy mi ludzie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że takie jest życie. Nic nie trwa wiecznie, ludzie umierają. Czym innym jest jednak teoretyczna wiedza, a czym innym jej bezpośrednie doświadczenie. Poddanie się tym prawom nigdy nie przychodziło mi z łatwością. Nie wtedy, gdy żegnałam ich wszystkich po kolei.
W jaki sposób moja rodzina przyjmie moje odejście?
Nie potrafię o tym nie myśleć. Zwłaszcza że sama wciąż nie mogę się z tym pogodzić. Jeszcze o niczym nie wiedzą, najpierw sama muszę się z tym uporać. Lecz w końcu będę musiała ich uprzedzić, przygotować. Oczywiście na tyle, na ile będzie to możliwe. Nie dotyczy to jednak tylko mojej rodziny – tej… tutaj. Coraz częściej bowiem myślę o tych, którzy zostali – tam. Przed laty postanowiłam, że nie chcę ich więcej widzieć, ale perspektywa zbliżającego się nieubłaganie końca sprawia, że potrafię już spojrzeć na tamte sprawy jakby z boku, z punktu widzenia zwykłego obserwatora. To zaś pozwala mi wreszcie zobaczyć wszystko w innym świetle; być może właśnie na tym polega obiektywizm, na który nigdy wcześniej nie umiałam, nie chciałam się zdobyć. A wraz z obiektywizmem przychodzi zrozumienie dla motywów, jakimi kierowali się oni – moi bliscy… tam. W kraju, który opuściłam. I którego już nie zobaczę. Ich także nie zobaczę, nie porozmawiam z nimi, nie powiem, że mój gniew wreszcie przeminął. Tak naprawdę minął dawno temu, i gdybym przed laty chciała się do tego przyznać, być może teraz miałabym ich wszystkich przy sobie. Albo przynajmniej mojego brata, przyjaciela z czasów dzieciństwa i młodości. Jestem pewna, że byłby tu teraz ze mną. Znalazłby sposób, aby do mnie przyjechać. Gdyby nie ta skamielina, jaka przez lata milczenia powstała między nami. Prawdziwa góra lodowa, którą zbudowało to, co wydarzyło się w przeszłości, i której żadne z nas nie starało się potem roztopić. Nie pozwalał na to jego i mój upór, gniew, a przede wszystkim zraniona duma. Lecz teraz to już bez znaczenia. A w dodatku mam coraz mniej czasu. Czemu nie miałabym wreszcie odezwać się do brata? Zrobię to, póki mam jeszcze dość sił. Nie mogę tylko pozwolić, by przy tej okazji obudziły się dawne, niedobre emocje. Muszę spokojnie zebrać myśli.
1975 rok
Słońce chyliło się ku zachodowi, kończył się długi, czerwcowy dzień. Weronika, która od trzech godzin wypisywała szkolne świadectwa, przetarła zmęczone oczy i wyprostowała plecy. Zapatrzyła się w okno, przy którym w rytm delikatnych, a niekiedy silniejszych powiewów wiatru tańczyła biała, muślinowa firanka. Zbliżały się wakacje.
Weronika wiedziała, że zarówno uczniowie, jak i jej koledzy nauczyciele czekali z radością i wytęsknieniem na dzień zakończenia roku szkolnego. Także i ona za każdym razem, gdy zaczynała się letnia przerwa w szkole, nie posiadała się wręcz z radości. W przeszłości, jeszcze jako uczennica, snuła tysiące planów na wakacje, i choć na ogół udawało się zrealizować co najwyżej jedną czwartą z nich, to i tak cieszyła się każdym dniem wolnym od mniej lub bardziej stresujących lekcji, a co za tym szło – od godzin ślęczenia nad podręcznikami. Nawet jeśli całe lato spędziła w domu, to i tak była szczęśliwa. Nigdy się nie nudziła, nawet jednej minuty.
Teraz, gdy znalazła się po drugiej stronie szkolnej barykady, jako nauczycielka języka francuskiego, także powinna była skakać z radości, że całoroczna harówka dobiegła końca. Nareszcie będzie miała możliwość, by robić to wszystko, na co od miesięcy z trudem znajdowała czas. Na spacery po lesie, pracę w ogrodzie, może jakiś spływ kajakowy. I oczywiście czytanie. Czytanie do bladego świtu, z tą rozkoszną świadomością, że może sobie na to pozwolić, bo następnego dnia nie będzie musiała zrywać się z samego rana na zajęcia. A przede wszystkim znajdzie się znowu w rodzinnym domu, w Jaktorowie, wśród ludzi, których kochała i z którymi czuła się najlepiej. Przecież do tej pory zawsze z radością tam wracała. Tym razem też tak było. A jednak…
Od kilku tygodni czuła w sercu jakąś rzewną tęsknotę, której w żaden sposób nie potrafiła sobie wytłumaczyć. Oczywiście znała to uczucie, nieraz go doświadczała, tyle że przeważnie pojawiało się pod koniec sierpnia. Gdy rżyska na polach, coraz krótsze dni i chłodniejsze poranki przypominały o zbliżającej się jesieni. A także we wrześniu, gdy ponownie trzeba się było przyzwyczajać do codziennej rutyny. Tylko w okresie, gdy studiowała, było z tym trochę inaczej, ale wyłącznie dlatego, że rok akademicki zaczynał się w październiku. Niemniej nawet wtedy bywało, że wrzesień oznaczał konieczność przystąpienia do jesiennej sesji poprawkowej.
Wiosną podobne smętki trzymały się od niej z daleka. Pierwsze powiewy cieplejszego wiatru, stopniowo zieleniejące trawniki, pola, krzewy, pierwsze kwiaty na owocowych drzewkach i ten oszałamiający zapach ziemi – to wszystko wyzwalało w niej chęć do życia i entuzjazm. Nawet jeśli musiała zakuwać do kolejnych klasówek czy egzaminów. Czy też – w późniejszych latach – uporać się z pracami klasowymi swoich uczniów i wieloma innymi obowiązkami. Radość z przyjścia wiosny była zadośćuczynieniem za każdą przykrość czy trud.
Tym razem sprawy wyglądały jednak inaczej. Patrząc na poruszaną wiatrem firankę i na białe obłoczki przesuwające się po błękitnym niebie, doznawała uczucia przykrej pustki w sercu. A także smutku. Wbrew przepięknej pogodzie, ptasim trelom dobiegającym z pobliskiego parku i – jakby na przekór – pokrzykiwaniom rozdokazywanych dzieci z placu zabaw za rogiem. Jak również gwarom rozmów na osiedlowych alejkach i na balkonach sąsiadów.
Gdzieś w oddali rozległa się głośna kanonada klaksonów samochodowych.
Weronika skrzywiła się. Mieszkała blisko ruchliwej ulicy, na osiedlu, na którym życie tętniło od wczesnych godzin porannych do ciemnej nocy. Gdy rok szkolny formalnie dobiegnie końca, okoliczna młodzież będzie ten fakt świętować do bladego światu. I bynajmniej nie skończy się na jednej imprezie. Ten gwar, ruch, pokrzykiwania zawsze Weronikę irytowały, męczyły. Wychowana na spokojnej wsi, w dodatku w domu, który znajdował się daleko od ludzkich siedzib, za to blisko natury, nauczyła się kochać spokój i ciszę i w nich znajdowała ukojenie. Zupełnie inaczej niż jej brat, Oskar, który – jak twierdził – niejednokrotnie był bliski dostania zajoba na tym odludziu. I gdy tylko czmychnął na studia, niemal natychmiast zasmakował życia w wielkim mieście, a do rodziców zaglądał tylko wtedy, gdy naprawdę już nie wypadało postąpić inaczej. A kiedy siostra wyraziła któregoś dnia swoją dezaprobatę i zdumienie wobec jego zwyczajów, w odpowiedzi jedynie wzruszył ramionami i oświadczył, że to raczej on nadziwić się nie może jej przywiązaniu do takiego zadupia. Choć zaraz sprostował, że właściwie z drugiej strony już dawno przyjął to do wiadomości. Przecież zawsze byłaś taką grzeczną córeczką mamusi i tatusia, skwitował. Zabrzmiało to prowokacyjnie, Weronika nie dała się jednak wciągnąć do dyskusji na ten temat. Zamiast tego obruszyła się i przez pewien czas nie odzywała się do niego. Nie potrzebowała żądać od niego wyjaśnień, co właściwie miał na myśli. Doskonale to wiedziała. Kiedyś zresztą jej to powiedział i Weronika nie miała cienia wątpliwości, że wciąż trzymał się tamtej opinii.
Wesołe okrzyki bawiących się za oknem dzieci przywróciły ją do rzeczywistości. Z westchnieniem podniosła się od biurka. Wskazówki zegara wskazywały godzinę dwudziestą pierwszą. Co, u licha, ta dzieciarnia robiła jeszcze na osiedlowym podwórzu?! Zaraz jednak przypomniała sobie, że także ona jako dziecko korzystała ile wlezie z ładnej pogody i nierzadko, nawet po zmroku, hasała jeszcze w ogrodzie lub na podwórku. I miała ku temu znacznie lepsze warunki niż dzieciaki z wielkomiejskiego zabetonowanego blokowiska.
Tak, w przeciwieństwie do młodszego brata, zawsze doceniała zalety mieszkania w oddaleniu od innych ludzkich siedzib. Duży, wygodny dom rodziców został wybudowany w bardzo bliskim sąsiedztwie lasu, który o każdej porze roku ukazywał inne, zawsze jednak fascynujące oblicze. Zimą zdawał się zastygać w nieruchomej pozie, tym samym wprowadzając nastrój panującej wokół uroczystej ciszy, a pokryte białą czapą śniegu drzewa sprawiały wrażenie wręcz bajkowej iluzji. Pierwszy powiew wiosennego wiatru odczarowywał to wrażenie; kraina lodu i śniegu stawała się krainą życia. Las budził się z zadumy i rozbrzmiewał ptasimi trelami, w porównaniu z którymi śpiewy „miejskich” ptaków wydawały się bardzo smutne, wręcz żałosne. Wszystko się zieleniło, każdego dnia wzbogacając się o nowe odcienie i kolory, których prawdziwa kanonada następowała jesienią. Frontowa część domu wychodziła na łąkę i pola, wzdłuż których przebiegała piaszczysta droga prowadząca do wsi, dwa kilometry do najbliższych zabudowań. Mieszkańcy Jaktorowa, poza nielicznymi wyjątkami, nadziwić się nie mogli, że Reczyńscy zdecydowali się żyć na takim odludziu.
– Ja bym jednej nocy nie dała rady przespać w tym miejscu – perorowała kiedyś jedna z gospodyń, a reszta kobiet skwapliwie jej potakiwała. – Oka bym nie zmrużyła. Ani to normalne, ani po prawdzie bezpieczne. Mało to bandytów i złodziei po tym świecie chodzi? Z każdym rokiem coraz gorzej.
A kiedy matka Weroniki zapewniała, że nigdzie nie czuje się tak dobrze i bezpiecznie jak w swoim domu „na odludziu”, a w dodatku wcale nie ma wrażenia osamotnienia – na ogół spotykała się z niedowierzaniem.
Zarówno pani Reczyńska, jak i jej mąż, a także Weronika dość szybko zdali sobie sprawę, że nie ma sensu nikogo przekonywać, że nie odczuwają samotności i wyobcowania, bo o każdej porze roku, nawet zimą, słyszą, a niejednokrotnie widują zwierzęta, a przyroda potrafi przemawiać bardzo głośno, sugestywnie i zrozumiale. Podali za to inny argument – szeroką drogę, która łączy ich ze wsią. Choć i on był łatwy do obalenia. I w dodatku wywoływał kolejną falę utyskiwań i narzekań.
Droga? – sarkano w odpowiedzi. – Ta uklepana breja piachu i trawy? Pół biedy, gdy jest sucho. Ale zimą albo gdy nastają roztopy czy też, nie przymierzając, po zwykłym deszczu, owa „droga” zamieniała się w coś, co nie nadawało się do przejechania ani wozem, ani samochodem. A piesza wędrówka oznaczała karkołomny trud. Owa „droga” od ponad czterdziestu lat, to jest odkąd powstała, wciąż wyglądała tak samo, jakby czas stanął w miejscu. Czy to sanacja, czy okupacja, czy komuna, ów wydeptany lub wyjeżdżony trakt skutecznie opierał się upływowi czasu i zakrętom historii. I nic nie zapowiadało, aby kiedykolwiek miał zostać zmodernizowany.
Jeden tylko pan Lenarkiewicz przytakiwał Reczyńskim i podzielał ich punkt widzenia. Najpewniej dlatego, że jako gajowy mieszkał w środku lasu, a więc w jeszcze większej samotni. I uchodził za jeszcze większego dziwaka niż Reczyńscy. Zarazem jednak, podobnie jak to było w przypadku Lenarkiewiczów, Reczyńscy byli szanowani i lubiani zarówno w Jaktorowie, jak i w okolicznych miejscowościach, a fakt ten w dużej mierze zawdzięczali swojej profesji. Oboje byli weterynarzami, a ci, jak wiadomo, na prowincji mieli duże znaczenie. W dodatku zawsze, o każdej porze dnia i nocy, byli gotowi do pracy. I nie zadzierali nosa, co miało nie mniejsze znaczenie. A do tego uchodzili za porządnych, godnych zaufania ludzi, którym wobec tego można wybaczyć drobne dziwactwa, jak na przykład zamiłowanie do życia na odludziu.
I tylko Oskar Reczyński, jako jeden jedyny, wyrodził się z tego stadła. Nie tylko podzielał zdanie mieszkańców Jaktorowa w kwestii mieszkania na odludziu, ale też w ogóle żywił wzrastającą z każdym rokiem niechęć do życia na wsi. Nie było to dla nikogo tajemnicą; już jako uczeń miejscowej podstawówki wymądrzał się, co o tym myśli. Kiedy zaś zaczął dojeżdżać do szkoły średniej do Radomia, tym bardziej utwierdził się w przekonaniu, że tak szybko, jak tylko będzie to możliwe, wyprowadzi się z Jaktorowa. Co też uczynił, gdy dostał się na studia.
– Nie bądź głupia, zrób to, co ja mam zamiar zrobić – przekonywał starszą siostrę, gdy jeszcze oboje, jako uczniowie szkoły średniej, dzień w dzień wyruszali pekaesem do liceum w Radomiu. Pokonanie trzydziestu kilometrów zajmowało niekiedy (wliczając w to przesiadki i oczekiwanie na autobus) około dwóch godzin. Weronika nie chciała jednak słyszeć, by miała z tego powodu kiedykolwiek opuścić rodzinne strony. Nawet codzienne trudy nie wydawały jej się tak straszne jak perspektywa opuszczenia domu, lasu, ogrodu. Przeciwnie – dojazdy do szkoły miały w jej oczach swój urok. Towarzyszyła jej cała gromada kolegów i koleżanek z ich dawnej kochanej, swojskiej „budy”, czyli jaktorowskiej podstawówki, w której wychowały się i kształciły całe pokolenia mieszkańców. I która w pewnym sensie była ich domem, a wobec tego i oni czuli się rodziną. Ileż mieli uciechy, gdy wędrowali razem na przystanek, a potem ścigali autobus do Radomia, który nigdy nie zjawiał się na przystanku zgodnie z rozkładem jazdy. Pół biedy, jeśli się spóźnił; gorzej, gdy odjechał za wcześnie. Albo nie zatrzymał się w Jaktorowie, bo miał już „pełne obłożenie” pasażerami, którzy wsiedli w sąsiednich, pierwszych na trasie jego przejazdu, miejscowościach. Choć mógł się nie zatrzymać także z wielu innych powodów, nie zawsze dających się racjonalnie wytłumaczyć. Okoliczności te wystarczały, by wyprowadzić z równowagi Oskara. Weroniki jednak nie zniechęcały, nawet zimą, gdy dojazdy stawały się jeszcze trudniejsze.
A jednak i ona w końcu wyprowadziła się z Jaktorowa. Choć z zupełnie innych powodów niż brat.
– Mamo, jestem głodny.
Głos ośmioletniego Michałka przywrócił ją do rzeczywistości. Wybudził ze wspomnień, odsunął obraz pól, lasów i ogrodu wokół domu w rodzinnej wsi. Zmusił do powrotu do realiów, czyli niewielkiego mieszkania na warszawskim Żoliborzu. Na szóstym piętrze bloku, z którego rozciągał się widok na identyczne budowle z wielkiej płyty i wyasfaltowane place, gdzieniegdzie tylko urozmaicone zaniedbaną piaskownicą, zjeżdżalnią i huśtawką dla najmłodszych, względnie kilkoma ławkami z odłażącą farbą dla tych nieco starszych czy wręcz najstarszych mieszkańców.
To teraz jest twoje miejsce, kiedy wreszcie to pojmiesz?
Słowa Jarka, byłego męża, zabrzmiały w jej głowie niczym głos z odległej galaktyki, a przynajmniej z innej epoki. Cóż, w pewnym sensie tak było. Były przecież związane z inną epoką, przynajmniej w jej życiu.
– Mamo, będzie jakaś kolacja? – Starszemu bratu zawtórował młodszy o rok Piotruś.
– Oczywiście, kochanie – Wyciągnęła ręce, a obaj chłopcy znaleźli się w jej ramionach. Michaś, jak zwykle, z pewnym ociąganiem. Piotruś za to ochoczo i z radością. – Boże, przecież już po dziewiątej, od sześciu godzin nic nie jedliście. Wszystko przez tę robotę, taka byłam zajęta – tłumaczyła się, choć przecież dzieci wcale tego od niej nie wymagały. To raczej sama przed sobą próbowała usprawiedliwić własną nieporadność. Nie radziła sobie z codziennymi obowiązkami i wiedziała, dlaczego tak było. Jarek wskazał jej kiedyś przyczynę takiego stanu rzeczy, a ona bardzo się wtedy na niego obraziła. To była jedna z szeregu kłótni, gdy oskarżając się niemal o wszystko, wygarniali sobie nawzajem wszelakie wady, winy i najróżniejszego rodzaju niedociągnięcia. Z perspektywy czasu Weronika już tego tak szczegółowo nie rozpamiętywała, bo jakie to teraz miałoby znaczenie? Z wyjątkiem tego jednego zarzutu – gdy wytknął jej, dlaczego tak marnie radziła sobie z codziennymi obowiązkami. Przy czym nie chodziło mu nawet o jej nieporadność, ta według niego nie była problemem, którego nie dałoby się przezwyciężyć, lecz o jej brak chęci i woli, by stawić czoła realiom i wyzwaniom, jakie przyniosło życie. Nie mogła o tym zapomnieć choćby dlatego, że jej własny brat, niezależnie od jej męża, powtórzył niemal słowo w słowo to samo. Co wprawdzie dźgnęło ją do żywego, lecz, szczerze mówiąc, nie zaskoczyło. Jarek i Oskar zawsze bardzo dobrze się rozumieli i lubili. Tak naprawdę jednak w głębi duszy wiedziała, że obaj mieli rację. Wtedy, przed laty, nie była rzecz jasna zdolna do takiej refleksji. Wtedy była przede wszystkim wściekła, a rodzice, zwłaszcza ojciec, tylko ją w tym utwierdzali. Potem jednak czas i zmienione warunki życia, w jakich przyszło jej funkcjonować, sprawiły, że musiała stanąć twarzą w twarz z prawdą o sobie samej. I zweryfikować wcześniejsze, zdecydowanie zbyt wyidealizowane, wyobrażenie co do własnej osoby.
– Co byście zjedli? Może kanapki z mielonką i pomidorem? – zagadnęła, podążając do kuchni.
W lodówce miała zapas puszek z mielonką, przywieziony jeszcze przez rodziców dwa tygodnie temu. Regularnie zajmowali się zaopatrzaniem jej lodówki. Tobie samej, w mieście, ciężko ze wszystkim podołać, tłumaczył tata. Nie masz kiedy stać w tych wszystkich kolejkach, a my na wsi mamy więcej możliwości.
Przy czym rzecz jasna nie chodziło o fakt, że sklep w Jaktorowie był lepiej zaopatrzony niż supersam na jej osiedlu. Kolejki na wsi bywały niejednokrotnie nawet dłuższe, kwitł jednak pokątny handel. Zwłaszcza zaś „pan doktor od zwierzaków” mógł liczyć na hojne dowody wdzięczności ze strony okolicznych gospodarzy. A poza tym od kilkunastu lat prowadził kilka szklarni, co okazało się nie tylko dobrym interesem, ale i zapewniało Weronice darmowe warzywa.
– Bierz, sami tego przecież nie zjemy – przekonywał córkę Reczyński, choć ona, po prawdzie, nieszczególnie się wzbraniała przed taką pomocą.
Matka przeważnie się nie wtrącała, rzadko kiedy zresztą mąż dopuszczał ją do głosu. Weronika jednak, za każdym razem, gdy na nią patrzyła, nie mogła powstrzymać się przed refleksją, że w przeciwieństwie do niej mama zawsze dobrze sobie ze wszystkim radziła. Choć przyszło jej pracować, prowadzić dom i wychowywać dzieci w znacznie trudniejszych warunkach i okolicznościach. A do tego chyba nigdy mąż nie rozpływał się nad nią tak jak nad kochaną córeczką. Ani razu bodaj nie pochwalił, choć jak najbardziej na to zasługiwała. Tak jakby to, co robiła, było czymś najbardziej oczywistym pod słońcem.
– Szkoda, że skończyło się już to ciasto od babci – poskarżył się Michał, gdy mocowała się z otwarciem puszki. Próbowała zrobić to nożem, bo jak na złość zginął gdzieś otwieracz do konserw.
Muszę w końcu posprzątać ten cholerny pieprznik, jęknęła w duchu Weronika, rozglądając się z niechęcią po kuchni, w której mało co miało swoje stałe miejsce i w rezultacie ciągle czegoś szukała.
Usłyszawszy uwagę syna, zmusiła się jednak do pogodnego (w miarę) uśmiechu.
– Przecież babcia przywiozła szarlotkę dwa tygodnie temu. Jakim cudem ciasto miałoby dotrwać do dzisiejszego dnia?
– Ale ja mówię o cieście od babci Eweliny – sprostował cicho chłopiec i oboje natychmiast uciekli od siebie spojrzeniami.
No tak, dwa dni temu chłopcy byli z wizytą u rodziców Jarka. Wrócili obdarowani różnymi smakołykami, z których większość już skonsumowali. W tym słynne drożdżowe ciasto babci Eweliny. Weronika krzywiła się w duchu na te łakocie. Podzielała zdanie swojego ojca, że dziadkowie Piontkowscy częstowali chłopców niezdrowymi słodyczami, ale gdy kiedyś zwróciła na to uwagę Jarkowi, ten odparł, aby przypatrzyła się lepiej zwyczajom własnych rodziców, bo na przykład jemu niektóre z wychowawczych metod, zwłaszcza byłego teścia, nieszczególnie przypadły do gustu. Niewiele brakowało, a podjęłaby rękawicę i rozpoczęła regularną kłótnię, ale po pierwsze Piotruś się rozpłakał, a po drugie akurat jak na złość całe zajście miało miejsce w obecności Oskara, ten zaś jak zwykle dał jej do zrozumienia, aby lepiej ugryzła się w język. Potem, gdy Jarek już wyszedł, brat wprost zarzucił jej pospolitą (tak, pospolitą!) małostkowość. W rezultacie zareagowała jak zwykle w podobnych okolicznościach, czyli nie odzywała się do niego przez kilka tygodni, niemniej od tej pory pilnowała się, aby znowu nie powiedzieć jakiejś uszczypliwej uwagi pod adresem Piontkowskich.
– Przecież oni cię zawsze bardzo lubili, mamusiu – przypomniał jej kiedyś w przypływie szczerości Michaś. – Cały czas cię lubią. Zawsze proszą, aby cię pozdrowić.
W duchu musiała przyznać mu rację, co było dodatkowym argumentem, by na przyszłość trzymać w tej kwestii język za zębami. Tym bardziej że i Jarek, o ile nie został sprowokowany, powstrzymywał się przed komentarzami na temat jej rodziców.
– No, nie mamy żadnego ciasta – odparła pogodnie, odnosząc się do wcześniejszej uwagi synka. – Niestety nie miałam czasu upiec. – Zresztą i do tego mam dwie lewe ręce, upomniała się w duchu. – Ale już za tydzień pojedziemy do Jaktorowa, a tam z pewnością ciastek wam nie zabraknie.
– Fajnie – przytaknęli chłopcy, obserwując, jak kroiła pomidora i cebulę, oczywiście z dziadkowej szklarni.
Kochali Jaktorowo, podobnie jak ona. Maleńki, pracowniczy ogród działkowy dziadków Piontkowskich, położony na przedmieściach Warszawy, nie wytrzymywał konkurencji z rozległą posesją Reczyńskich.
– Ale potem pojedziemy w góry z tatą – dodał Michaś. Zabrzmiało to trochę jak wyzwanie, a także jak przypomnienie. Tak na wszelki wypadek.
Weronika wyczuwała napięcie syna i dlatego rozciągnęła wargi w uśmiechu. Niestety dość wymuszonym, z czego doskonale zdawała sobie sprawę. Nie chcąc, aby dzieci to spostrzegły, na wszelki wypadek mrugnęła do nich.
– Pewnie, że pojedziecie – rzekła na tyle swobodnie i radośnie, na ile zdołała. W każdym razie obaj chłopcy odetchnęli z widoczną ulgą.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Aż po horyzont. Tom I
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-8219-388-6
© Agnieszka Janiszewska i Wydawnictwo Novae Res 2020
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Cyrulik Wioletta
Korekta: Emilia Kapłan
Okładka: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Novae Res
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek