Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie zawsze czas leczy rany – niekiedy zadaje kolejne.
Wielka Wojna w Europie spowodowała, że to, co wcześniej spędzało sen z powiek Marie Boratyńskiej, nagle straciło na znaczeniu. Wszystkie rodzinne nieporozumienia, tęsknoty, uczucia zostały przyćmione przez dramatyczne wydarzenia związane z wojenną zawieruchą. Młoda kobieta rzuca się w wir pracy w szpitalu, gdzie dniem i nocą dogląda rannych, próbuje ulżyć w bólu konającym żołnierzom oraz pokonać własne, narastające z każdym dniem, zmęczenie. Wkrótce nadchodzi wiadomość z frontu, która przewartościuje całe jej dotychczasowe życie...
Gdy pociąg zniknął na horyzoncie, odwróciła się do stojącej z tyłu matki. Christine wycierała chusteczką oczy, ale uśmiechnęła się do córki.
[…]
– Ostatni raz tak się do mnie przytulił, gdy miał pięć lat. Tego dnia, gdy opuszczałam dom, aby zamieszkać z Zygmuntem – rzekła, nawet nie próbując zapanować nad wzruszeniem. – Od tego czasu ani razu już tego nie zrobił. Nawet wtedy, gdy Jacques wreszcie pozwolił jemu i Gwidonowi przyjechać do Chartres. Zawsze był między nami jakiś dystans. I dopiero dzisiaj… Po tylu latach odzyskałam syna.
Zaczerpnęła powietrza i popatrzyła na przesuwające się po niebie obłoki – być może próbując w ten sposób zatrzymać łzy wypełniające oczy. A potem odwróciła się i powoli ruszyła w kierunku domu.
Agnieszka Janiszewska ukończyła historię na Uniwersytecie Warszawskim, pracuje jako nauczyciel historii w liceum ogólnokształcącym. Od urodzenia związana jest z Warszawą, chociaż obecnie mieszka w jednej z podwarszawskich miejscowości. Znana jest z porywających sag rodzinnych oraz doskonale zarysowanego tła historycznego w powieściach obyczajowo-historycznych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 257
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Wciąż mi się wydaje, że to się nie dzieje naprawdę – oznajmiła pani Bretin, potrząsając przy tym głową. – Niby spodziewałam się tej wiadomości, podobnie zresztą jak wszyscy, a jednak w głębi serca nie wierzyłam, by naprawdę mogło do tego dojść.
Ja także jeszcze kilka dni temu nie przypuszczałam, że dożyję chwili, gdy ktoś taki jak ta kobieta przyjmie od mojej matki zaproszenie na kawę, pomyślała Marie, na wszelki wypadek opuszczając głowę pod spojrzeniem szanownego gościa. Tak jakby obawiała się, że ma te refleksje wypisane na twarzy. Choć z drugiej strony zarówno pani Bretin, jak i druga z sąsiadek, pani Godard, które siedziały teraz przy stole w skromnej bawialni Christine, nie należały do szczególnie spostrzegawczych osób.
– Mój Honoré twierdzi, że wojna skończy się za kilka tygodni – dodała pani Godard, ale zabrzmiało to mało przekonująco. Może dlatego, że był to jeden z wielu oklepanych frazesów.
Marie, słysząc te słowa, jęknęła w duchu i przewróciła oczami. Przyszło jej do głowy, że jeśli ceną za poprawienie stosunków z sąsiadami miało być przyjmowanie podobnych wizyt, a co za tym idzie, wysłuchiwanie wyświechtanych jak stara szmata dyrdymałów – to wolałaby jednak wrócić do tego, co było przedtem. Do chłodnej rezerwy i zdawkowej uprzejmości, jakiej obie z matką od lat doświadczały ze strony tych kobiet. Nigdy żaden z sąsiadów nie wyrządził im przykrości – chyba że za takową uznać ograniczenie konwersacji do zdawkowego przywitania się na schodach lub na podwórzu, względnie jakąś naprawdę niezbędną wymianę zdań w kwestiach natury czysto praktycznej, bez wchodzenia w bliższą komitywę. Jednak ani Christine, ani Marie, ani wcześniej Zygmunt Boratyński nie sprawiali wrażenia, jakby im to jakoś szczególnie doskwierało. Ani razu nie słyszeli pod swoim adresem negatywnego komentarza, niegrzecznego słowa. Mężczyźni zresztą zachowywali się tak, jakby w gruncie rzeczy lubili Christine. Z pewnością zaś podziwiali ją za prezencję, jaką ich żony, matki czy nawet córki nie mogły się poszczycić. Tyle że z oczywistych względów (głównie z obawy przed swoimi kobietami) woleli tego zbyt jawnie nie okazywać. Niewykluczone też, że chętnie nawiązaliby serdeczniejsze kontakty z Zygmuntem – nie zrobili tego jednak w obawie przed reakcją małżonek. Związek Christine Arnulf i Zygmunta Boratyńskiego nie mieścił się w ogólnie przyjętych normach. Wybuch wojny spowodował jednak, że sprawy, które wcześniej wydawały się nie do zaakceptowania, schodziły na plan dalszy. Bo nagle, w ciągu zaledwie kilku dni, pojawiły się kwestie nowe, zdecydowanie ważniejsze, a w każdym razie przysłaniające wszystko inne. Jaki był sens dalszego towarzyskiego bojkotowania Christine Arnulf i jej córki, skoro życie wszystkich ludzi – niezależnie od tego, jak się wcześniej prowadzili – stanęło wobec wyzwań, o jakich większość z nich czytała wyłącznie w podręcznikach od historii, względnie w powieściach przygodowych?
Przypadkowe spotkanie na podwórzu, które miało miejsce dwa dni temu, okazało się zapowiedzią zmian w postępowaniu sąsiadek wobec pani Arnulf. Christine wracała właśnie ze sprawunków, gdy natknęła się w bramie na obie panie i rozmawiającego z nimi stróża. Na jej widok stróż, tak jak to miał w zwyczaju, uchylił czapki, a Christine, skinąwszy głową zarówno jemu, jak i obu kobietom, zamierzała minąć bez słowa całą grupę, jak zawsze – gdy pani Godard ni z tego, ni z owego przyjaźnie do niej zagadała. Christine, choć nieco zdumiona, podjęła temat i tak od słowa do słowa wywiązała się pogawędka. Sytuacja powtórzyła się następnego dnia, wreszcie – po krótkim wahaniu – Christine zaprosiła obie sąsiadki na kawę i choć nie była pewna, czy nie wystąpiła z taką propozycją zbyt wcześnie, panie chętnie na nią przystały.
Marie przyjęła ten fakt z ambiwalentnymi uczuciami. Z jednej strony nigdy nie żywiła niechęci do sąsiadów, niemniej nie tęskniła za przełamywaniem dotychczasowego modus vivendi. Nie miała pojęcia, o czym miałaby rozmawiać z paniami Bretin i Godard. Przewidywała nudną i drętwą konwersację. I bardzo się dziwiła, że matka nie podzielała jej punktu widzenia.
– Nie możemy żyć całe życie jak pustelnice – oświadczyła Christine.
– Ja nie czuję się samotna – zaprotestowała dziewczyna.
– Ale ja tak – odparowała matka. – I cieszę się, że wreszcie coś się zmienia. Nawet jeśli to jedyna dobra strona tej wojny.
– Nie wierzę, że to usłyszałam – uniosła się Marie.
– No, może nie najlepiej się wyraziłam – zreflektowała się Christine. – Dobrze wiesz, co myślę o wojnie, o tym całym wariactwie. Ale tęsknię za towarzystwem innych ludzi, z każdym rokiem coraz bardziej. Za rozmową, choćby taką najzwyklejszą. Choćby o byle czym – dokończyła z desperacją w głosie.
– O byle czym? – powtórzyła jak echo Marie. – Nie rozumiem. Moje towarzystwo przestało ci wystarczać? Przecież kiedyś mówiłaś… – Nie dokończyła. Zastanowiło ją spojrzenie matki.
– Kiedyś mówiłam… – Tym razem to Christine powtórzyła słowa córki, by zaraz potem gorzko się uśmiechnąć. – Wtedy byłaś dzieckiem, Marie. Teraz jesteś dorosła. Pewnego dnia… może… odejdziesz – prognozowała niepewnie, ostrożnie dobierając słowa.
– Niby dokąd miałabym odejść. – Uśmiechnęła się gorzko Marie.
– Nie mów tak – zaprotestowała łagodnie Christine. – Ja w każdym razie mam nadzieję, że nie spędzisz reszty życia jedynie ze mną.
A ja już jakiś czas temu pożegnałam się z tą nadzieją, pomyślała z goryczą Marie. Zadra, która wciąż tkwiła w jej sercu, ponownie się poruszyła, wywołując jedynie przytępiony od miesięcy ból. Nie miała jednak ochoty zwierzać się z podobnych rozterek. Nikomu, a zwłaszcza matce. Przybrała więc obojętny wyraz twarzy i wzruszyła ramionami.
– Oczywiście zrobisz, jak zechcesz, mamo – rzekła. – Dziwię się tylko, że jesteś gotowa zadowolić się towarzystwem tych kobiet. Są takie…
Są takie proste, ograniczone, chciała dodać, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Matka zresztą i tak odgadła, co miała na myśli.
– Chyba nie chcesz powiedzieć, że jestem lepsza od nich. – Zabrzmiało to jak wymówka.
– Pod pewnymi względami na pewno tak – nie wytrzymała Marie.
Ponownie stanęło jej przed oczami całe dzieciństwo i poczucie odrzucenia przez ludzi. Jednak zdołała je oswoić, a nawet się z nim zaprzyjaźnić. Rodzice także spotykali się ze społeczną anatemą. Tylko dlatego, że żyli inaczej niż cała reszta tego niewielkiego miasta. I fakt, że panie Bretin i Godard nie posuwały się do tak brutalnych szykan jak szkolne koleżanki Marie, niewiele tu zmieniał. A teraz Christine, jak gdyby nigdy nic zamierzała się z nimi zaprzyjaźnić? Tylko dlatego, że raczyły do niej zagadać? A uczyniły to, bo zapewne gdzieś od kogoś usłyszały (same przecież z pewnością na tę myśl nie wpadły), jakoby w obliczu wojny należało zachować się bardziej pojednawczo wobec zbłąkanych bliźnich.
– Jesteś od nich lepiej wyedukowana – kontynuowała drżącym, pełnym nagromadzonych emocji głosem – mieszkałaś w Paryżu, obracałaś się tam w eleganckim towarzystwie. A Paryż to nie Chartres, tam ścierają się ze sobą różne poglądy na życie. Ludzie są bardziej otwarci…
Przerwała, bo wybuch śmiechu Christine nie pozwolił jej kontynuować tej przemowy.
– Słyszysz, co mówisz!? – Śmiała się matka. – Tak, Marie, Paryż to nie Chartres, ale to nie oznacza, że i tam można żyć, jak się chce, bez ponoszenia żadnych konsekwencji. Tyle tylko, że łatwiej znaleźć tam podobnych do siebie, ale to wszystko. Lecz zapewniam cię, że owo eleganckie, jak twierdzisz, towarzystwo, które zbierało się w salonie mojego męża, pod wieloma względami nie różniło się od tutejszych mieszkańców. Na przykład pod względem mentalnym. W dodatku bogactwo czyniło tych ludzi zdecydowanie bardziej nieznośnymi, zadufanymi w sobie. Nie, Marie, jeśli mam być szczera, wolę już poplotkować z moimi sąsiadkami o zakupach, praniu i sprzątaniu, względnie o lokalnych nowinkach. I nie zapominaj z łaski swojej, że od ponad dwudziestu lat nie prowadzę życia damy, którą w codziennych obowiązkach wyręcza służba. A fakt ten ułatwia mi porozumienie z tutejszymi kobietami.
Już się nie śmiała, jej twarz wykrzywił inny grymas.
– Ty przynajmniej możesz pojechać do Paryża – dodała ciszej, ze smutkiem. – Ja tego nie mogę zrobić. Nie odwiedzę ot tak Gwidona, jego żony i… – Głos jej drgnął. – I ich dziecka. Nathalie mnie nie zaprosiła, a on bez jej zgody tego nie zrobi. Zresztą sama wiesz, jak jest. A tu przynajmniej… – Zaczerwieniła się, przygryzła lekko wargi. – Przyjmę u siebie panie Bretin i Godard. Przyjmę każdego, kto zechce mnie odwiedzić. I pójdę tam, gdzie mnie zaproszą. Czy ci się to podoba, czy nie.
Marie uznała, że nie pozostaje jej nic innego jak pogodzić się z decyzją matki, a nawet więcej – wziąć udział w spotkaniu. Szczęśliwie przypadło jej w udziale przygotować podwieczorek. Sama skwapliwie to zaproponowała, dzięki czemu mogła przynajmniej trochę czasu spędzić w kuchni. Wprawdzie nawet tutaj dochodziły odgłosy rozmowy, przynajmniej jednak nie musiała brać w niej bezpośredniego udziału. Początkowo zresztą panie zajęły się lokalnymi ploteczkami, ponarzekały na zaopatrzenie u rzeźnika – od pewnego czasu sprzedawane tam mięso było wyjątkowo twarde i żylaste – potem poczyniły kilka uwag na temat krawcowej z sąsiedniej ulicy, omówiły też zbliżające się wesele córki piekarza. W momencie jednak, gdy Marie wnosiła do małej bawialni tacę z poczęstunkiem, dyskutowały już o wojnie. Najwyraźniej też nie ulegały panice, choć były bardzo ożywione. To właśnie wtedy pani Godard powołała się na powszechnie powtarzaną opinię, którą przypisała swojemu mężowi, jakoby wojna miała się skończyć już za kilka tygodni. Oczywiście zwycięstwem Francuzów, jakżeby inaczej!
– Frederick uważa, że przed Bożym Narodzeniem nie należy spodziewać się rozstrzygnięcia – zaoponowała pani Bretin. – Twierdzi, że potrwa to przynajmniej kilka miesięcy, nie tygodni. Martwię się – westchnęła – bo to oznacza, że jednak zdąży wstąpić do wojska i wyruszyć na front.
Frederick był jej młodszym synem; od dwóch lat studiował w stolicy.
Christine, słysząc tę uwagę, poruszyła się niespokojnie. Marie od razu odgadła, że matka z pewnością podzielała obawy sąsiadki, tyle że pomyślała o Rogerze i Gwidonie. Nie wyraziła jednak tego na głos, nie chciała podejmować dyskusji. Marie domyślała się, że matka najchętniej zmieniłaby temat, choćby na tak trywialny, jak jeszcze chwilę temu. Niestety, pani Godard nie zamierzała przejść do porządku dziennego nad słowami pani Bretin.
– Twój Frederick obraca się w niewłaściwym towarzystwie – oświadczyła karcącym tonem. – Zawsze uważałam, że to całe studiowanie w Paryżu psuje naszą młodzież, zaraża nihilizmem i bezwstydem. Wałkonią się całymi dniami i co gorsza nocami. I słuchają niewłaściwych ludzi.
Jaki ma to związek z prognozami dotyczącymi przebiegu wojny? – oburzyła się w duchu Marie i choć pierwotnie obiecała sobie, że nie będzie brać szczególnie aktywnego udziału w rozmowie, postanowiła jednak zareagować. I to pomimo błagalnych spojrzeń matki, która spostrzegła wzburzenie dziewczyny. Choć w pewnym sensie także z ich powodu.
Naprawdę, droga mamo, czujesz się samotna do tego stopnia, że jesteś gotowa znosić coś podobnego? – pomyślała z odrazą, po czym zwróciła się bezpośrednio do pani Godard.
– Niestety, obawiam się, że Frederick Bretin jest zbyt dużym optymistą – zauważyła uprzejmym tonem. – Bo niewykluczone, że wojna potrwa nie kilka miesięcy, a kilka lat. Albo i dłużej. Że będzie nas wszystkich kosztowała wiele cierpień. A jej wynik wcale nie jest tak oczywisty, jak to się teraz głosi wszem i wobec.
Łyżeczka, którą pani Godard mieszała kawę, wypadła jej z ręki, z głośnym brzękiem uderzając o talerzyk. Wszystkie obecne przy stole panie niemal dosłownie wlepiły osłupiałe spojrzenie w Marie.
Dziewczyna starała się nie odwzajemniać rozżalonego wzroku matki, śmiało za to patrzyła w oczy zaproszonej sąsiadki, która stopniowo dochodziła już do siebie.
– Nie uważam za stosowne, aby młoda panna zabierała głos w tej sprawie – rzekła tamta z naganą w głosie, rzuciwszy przy tym przelotne spojrzenie na zarumienioną Christine. – Ale cóż się dziwić, skoro…
– Skoro co? – podjęła rękawicę Marie.
No wyduś to z siebie, ty stara hipokrytko, gotowała się niemal z wściekłości, powiedz na głos to, co pewnie nieraz mówiłaś za plecami moimi i mojej matki. Powiedz to nam wreszcie prosto w oczy. Może mojej matce przejdzie ochota na takie znajomości.
Niestety, tak się nie stało, bo zanim sąsiadka zdążyła się odezwać, zareagowała Christine. Jednak inaczej, niż tego oczekiwała jej córka.
– Marie lęka się o swoich braci – rzekła tonem, który zapewne miał zabrzmieć jak usprawiedliwienie, ale w istocie słychać w nim było głównie uniżone przeprosiny. – Ostatnimi czasy często odwiedzała ich w Paryżu, a tam…
– O tym właśnie mówiłam – przerwała jej surowo sąsiadka. – Paryż psuje naszą młodzież. A poza tym to naprawdę nie najlepiej wygląda, że młoda dziewczyna tak często tam jeździ, w dodatku samotnie. Może jej to zepsuć opinię, a w dodatku naraża na różne zaczepki i inne tego typu przykrości.
Samotne podróżowanie psuje mi opinię? – Marie ponownie się rozzłościła. – W twoich oczach i w oczach tobie podobnych sam fakt moich narodzin był już wystarczającym skandalem.
Na głos już jednak tego nie wyraziła. Co nie oznaczało, że postanowiła schylić pokornie czoła wobec dopiero co usłyszanej reprymendy.
– Mój brat i kilku jego przyjaciół mają takie właśnie zdanie na temat wojny – odezwała się odważnie. –Niestety, mogą mieć rację. Choć bardzo bym chciała, aby się mylili.
– Doprawdy, drogie dziecko, nie powinnaś była ich słuchać. – Tym razem pani Godard postanowiła użyć protekcjonalnego, a zarazem trochę dobrodusznego tonu. – Tylko cię to rozstroiło. Poza tym dochodzę do wniosku, że nie wszystko właściwie zrozumiałaś. Mój Boże, Honoré lepiej by ci to wszystko wytłumaczył. I skąd tyle pesymizmu? A poza tym, czy miłość do ojczyzny nie jest warta… ofiary?
– Dobrze ci mówić, Charlotte – chlipnęła pani Bretin, wycierając oczy chusteczką – bo ty masz same córki. Co innego ja… i pani Arnulf. Niech Najświętsza Panienka z Lourdes ma nas w swojej opiece.
– Wiem, Marie, że chciałaś dobrze – upomniała córkę Christine, gdy obie sąsiadki wreszcie poszły. – Nie mogłabyś jednak powściągnąć nieco języka i zapanować nad emocjami? One nigdy nie są dobrym doradcą i mogą spowodować więcej złego niż dobrego. Powinnaś o tym pamiętać, dla własnego dobra.
– Dla twojego dobra – rzuciła się jak oparzona Marie. – To chyba chciałaś powiedzieć.
– Niech i tak będzie – zniecierpliwiła się na dobre Christine. – Naprawdę muszę ci to tłumaczyć od początku?!
– Nie trzeba – odcięła się Marie, postanawiając w duchu, że tak szybko, jak tylko się da, ponownie pojedzie do Paryża. I tym razem zostanie tam na dłużej. Doprawdy, w tych dniach, gdy cała Francja przypomina ul pełen rozdrażnionych os, mimo wszystko lepiej znosić tę atmosferę, przebywając w wielkim mieście niż na rozjazgotanej prowincji.
Wprowadzenie tego zamiaru w życie okazało się jednak znacznie trudniejsze, niż przewidywała. Pociągi w tych dniach były zatłoczone, przyjeżdżały z opóźnieniem, priorytet miał transport wojskowy i zaopatrzenie dla armii. A fakt, że armia francuska była w defensywie, zaś wojska niemieckie posuwały się ciągle naprzód, dodatkowo utrudniał sytuację. Mimo to Marie, wbrew ostrzeżeniom matki, nie rezygnowała z zamiaru odwiedzenia Paryża i byłaby może w końcu dopięła swego, gdyby nie nagły i niespodziewany przyjazd Rogera.
– Na litość boską nie wierzę, że to ty! – zawołała, gdy tylko otworzyła drzwi, po czym rzuciła mu się na szyję. – Co za niespodzianka! Ja czuję się tu jak odcięta od świata. Mów, jakim cudem udało ci się przedostać.
Przerwała, gdy tylko uważniej mu się przyjrzała. Nie odwzajemniał jej spojrzenia, lecz patrzył ponad jej głową, na matkę. Uśmiechnął się, ale wyraz jego oczu pozostał poważny.
Marie odruchowo odwróciła się do Christine i natychmiast poczuła dławiący lęk. Mimo to wciąż walczyła, by nie dopuścić do swojej świadomości tego, co naprawdę oznaczały odwiedziny Rogera. Nie ulegało jednak wątpliwości, że Christine w pełni to pojęła. Choć jej trupio blada w tym momencie twarz pozornie nie wyrażała żadnych uczuć.
– Zrobiłeś to… – rzekła zdławionym głosem.
To wystarczyło, by Marie pozbyła się resztek złudzeń. Irracjonalnie w tej jednej chwili zapragnęła, by Roger niczego nie potwierdzał. Aby zaprzeczył. Aby zażartował, wyśmiał je obie i ich obawy. By zrobił cokolwiek, wszystko by mu wybaczyła… Byle tylko nie potwierdził. Niestety…
– Tak – powiedział cicho. – Przyjechałem się pożegnać. Zaciągnąłem się do wojska i za dwa dni wyruszam do Lotaryngii.
Najpierw były zbyt oszołomione, aby w ogóle się odezwać. Stały zupełnie bez ruchu niczym biblijna żona Lota, przy czym żadna z nich nie potrafiła sobie nigdy potem przypomnieć, jak długo to trwało. Wreszcie Roger się roześmiał, tym samym zmuszając je do jakiejkolwiek reakcji. Pierwsza odezwała się Marie. Drżącym, zdławionym głosem, zapytała go, dlaczego zdecydował się na taki krok. Przecież nieraz dawał do zrozumienia, że sama myśl o wojnie napełnia go odrazą, a atmosfera wokół niej przyprawia o gwałtowny zawrót głowy, któremu towarzyszą wyjątkowo dokuczliwe mdłości. A zatem jak to się stało, że zmienił zdanie? A może go nie zmienił, lecz skapitulował wobec nachalnych haseł, wręcz nacisków, by młodzi mężczyźni wstępowali do wojska?
– Zostałeś do tego zmuszony, prawda? – pytała lękliwie, doskonale zdając sobie sprawę, że jej głos brzmi teraz jak kwilenie niemowlęcia. Jednak nie mogła nic na to poradzić.
– Chcesz wiedzieć, czy nie namalowano mi na drzwiach słowa: „tchórz” lub nie przysłano w kopercie białego piórka? – Ponownie się roześmiał, ale zaraz spoważniał. – No cóż, Marie, nie wykluczam, że pewnego pięknego dnia mogłoby i mnie to spotkać, podobnie jak przytrafiło się to kilku moim znajomym. Ale nie. Nie chcę, abyście myślały, że wolałem zawczasu uprzedzić podobne działania względem mojej osoby. Nie w tym rzecz. Nadal uważam, że ta wojna jest nikomu do szczęścia niepotrzebną awanturą. Co więcej – nie wątpię, że prędzej czy później do podobnych wniosków dojdą także ci, którzy teraz w jakimś obłąkańczym amoku za nią agitują.
– Więc… dlaczego?
Jego spojrzenie powędrowało teraz ponad jej głową w kierunku okna. Zapatrzył się na niebieską taflę nieba.
– Nie podoba mi się, że niemiecka armia wlazła do tego kraju, mojego kraju – odpowiedział spokojnie. – W dodatku pod kłamliwym pretekstem, że Francuzi zbombardowali Norymbergę. Już samo to wystarcza, bym jednak poczuł… wściekły gniew. Jeszcze dwa tygodnie temu nie podejrzewałem siebie o takie patriotyczne emocje – uśmiechnął się pod nosem, tak jakby za coś przepraszał – ale widocznie to prawda, że sami siebie w pełni poznajemy dopiero w sytuacjach wyjątkowych i skrajnych.
Zapragnęła to jakoś skomentować, ale nie znalazła właściwych słów. Na wszelkie perswazje było już przecież za późno. Obejrzała się bezradnie na matkę, ale w jej spojrzeniu zobaczyła nie tylko ból, lecz także zrozumienie dla decyzji syna. Roger odczytał to jako wsparcie, bo zbliżył się do Christine i objął ją ramieniem. Drugą ręką przygarnął siostrę.
– Ten sam wściekły gniew czuję, gdy tylko pomyślę, w jak barbarzyński sposób zostali potraktowani przez tych Hunów Belgowie. I za co? Bo nie zgodzili się, by wojska niemieckie potraktowały ich kraj jak wygodny trakt do szybkiego przemarszu w celu zaatakowania Francji, i stawili im bohaterski opór. I obawiam się, że to nie jedyny przykład niemieckiego barbarzyństwa w Europie, tyle że nie o wszystkim nam wiadomo. Trzeba z tym skończyć. Jak najszybciej. A nie ma na to innego sposobu niż… walka.
– Kiedy wyjeżdżasz, to znaczy wyruszasz na front? – spytała ochryple Christine. – Przyjedziemy do Paryża. Pożegnamy cię na dworcu. – Uśmiechnęła się rozdzierająco. – To podobno tak się odbywa. Orkiestra gra Marsyliankę, są przemówienia, potem wszyscy się obejmują… – Przerwała i pospiesznie wytarła spływającą po policzku łzę.
W odpowiedzi przygarnął je do siebie jeszcze mocniej, czulej.
– Wolałbym, abyście tego nie robiły. – Mówiąc to unikał ich wzroku. – Bardzo was proszę…
– Wiem, że nie lubisz przemówień. – Głos Christine brzmiał coraz ciszej. Nie chciała, aby dzieci usłyszały w nim łzy, ale był to daremny wysiłek. – W takim razie przynajmniej obiecuję, że nie będę płakać. Naprawdę…
Roger nieznacznie odsunął ją od siebie i tym razem spojrzał prosto w oczy.
– Nie – powiedział łagodnie, lecz zarazem zdecydowanie. – Właśnie dlatego tu przyjechałem. Tutaj się pożegnamy. Tak będzie lepiej.
Przez dłuższą chwilę mierzyli się uważnymi spojrzeniami, wreszcie Christine skinęła głową z wysiłkiem.
– Dobrze. Jak sobie życzysz – szepnęła.
Tego samego dnia, późnym wieczorem wrócił do Paryża. Przynajmniej pozwolił, aby odprowadziły go na dworzec w Chartres. Patrząc za odjeżdżającym pociągiem, Marie nie mogła zapanować nad uczuciem coraz większego przygnębienia.
Nie chciał, abyśmy żegnały go w Paryżu, myślała, bo będą tam Gwidon, jego ojciec, może Nathalie. A może nawet i malutki Marcel. I może inni bliscy mu ludzie, jego przyjaciele. Tylko nie ja i nie matka. Nasza obecność wprowadziłaby tam… pewien zgrzyt. Czy właśnie tego próbował uniknąć?
Miała nieokreślone przeczucie, że mogło tak być. Przy okazji naszła ją refleksja, że może powinna zareagować gniewem, czuć się urażona. Tak się jednak nie stało. Bo jedyne, co czuła, to właśnie przygnębienie. I – mimo wszystko – zrozumienie.
Gdy pociąg zniknął na horyzoncie, odwróciła się do stojącej z tyłu matki. Christine wycierała chusteczką oczy, ale uśmiechnęła się do córki. Marie nie miała w tym momencie cienia wątpliwości, że matka także pojęła, z jakiego powodu Roger prosił, by nie przyjeżdżały do Paryża. Musiało być to dla niej trudne, co do tego Marie nie miała wątpliwości. Zarazem nie miała jednak pojęcia, jak ją pocieszyć. Szybko się jednak przekonała, że myliła się w swoich przypuszczeniach. Dla Christine bowiem co innego było ważne, co innego ją w zachowaniu syna poruszyło. Nie było to jego życzenie, by nie przyjeżdżała go żegnać na paryskim dworcu.
– Ostatni raz tak się do mnie przytulił, gdy miał pięć lat. Tego dnia, gdy opuszczałam dom, aby zamieszkać z Zygmuntem – rzekła, nawet nie próbując zapanować nad wzruszeniem. – Od tego czasu ani razu już tego nie zrobił. Nawet wtedy, gdy Jacques wreszcie pozwolił jemu i Gwidonowi przyjechać do Chartres. Zawsze był między nami jakiś dystans. I dopiero dzisiaj… Po tylu latach odzyskałam syna.
Zaczerpnęła powietrza i popatrzyła na przesuwające się po niebie obłoki – być może próbując w ten sposób zatrzymać łzy wypełniające oczy. A potem odwróciła się i powoli ruszyła w kierunku domu.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Kuzynka Marie t. II
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-8147-869-4
© Agnieszka Janiszewska i Wydawnictwo Novae Res 2020
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Wioletta Cyrulik
Korekta: Elżbieta Zasempa
Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek