Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie wszystko widać na pierwszy rzut oka
Dorosłe córki Juliana oraz Eweliny przypominają ogień i wodę. Dzieli je nie tylko różnica temperamentów, ale także stosunek do macochy. Róża oraz Urszula wydają się nie mieć ze sobą nic wspólnego, a jednak bardzo za sobą tęsknią. To uczucie nasila się, gdy umiera ich ojciec.
Po tym wydarzeniu córki Juliana stopniowo zaczynają odkrywać nieznane dotąd fakty z życia rodziców. Pomaga im w tym dawna znajoma mecenasa, Teresa Chęcińska. Poznane tajemnice rzucają zupełnie nowe światło na całe małżeństwo Państwa Bille. Szybko okazuje się jednak, że nie tylko oni mieli swoje sekrety…
Tyle lat, pomyślałam. Tyle lat ta kobieta skrywała swoje prawdziwe uczucia. W zasadzie nie miała innego wyjścia. Obserwowała, czasem myszkowała po kątach, wiecznie samotna, nigdy niezrozumiana. To uczyniło ją całkowicie bezbronną wobec świata, który nie lubi, prześladuje lub przynajmniej wykorzystuje takich ludzi jak ona. W rezultacie, gdy w końcu się zakochała, skończyło się to kompletną katastrofą. A to doświadczenie jeszcze bardziej zniechęciło ją do bliskich relacji z ludźmi. Nikt jej nie nauczył, czym jest prawdziwa miłość i jak ją rozpoznać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 222
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Agnieszka Janiszewska
Sekrety domu Bille
Tom II
Zaledwie zdążyła włożyć klucz do zamka, usłyszała odgłos zbliżających się z głębi mieszkania kroków. Zerknęła na zegarek, dochodziła piąta, a we wtorki zarówno Jacek, jak i obaj chłopcy wracali do domu dopiero po dziewiętnastej. Róża westchnęła w duchu, miała nadzieję, że pobędzie trochę sama, chciała wreszcie wypłakać się do woli i uporządkować myśli, a nie wchodziło to w grę w obecności innych osób. Zwłaszcza że w ostatnich dniach miała wrażenie, jakby otaczały ją tabuny ludzi. Wiedziała, że wszyscy jej się przyglądają, a nigdy nie lubiła publicznie okazywać uczuć. Oczywiście, zdawała sobie sprawę, że nie tylko ona była przedmiotem tego powszechnego zainteresowania, to samo dotyczyło także pozostałych członków rodziny – lecz ta świadomość nie tylko jej nie pocieszała, lecz pogłębiała jeszcze bardziej stres i napięcie. Co w połączeniu ze smutkiem i przygnębieniem wydawało się coraz trudniejsze do zniesienia. Nie tak powinno się przeżywać żałobę, buntowała się w duchu. Marzyła o spokoju, o tym, by zaszyć się w jakimś zacisznym miejscu, z dala od wszystkich ludzi, nawet od tych najbliższych, zwłaszcza od nich. Wypłakać swój żal. Poczuć się wreszcie sobą – choć z drugiej strony coraz częściej zadawała sobie pytanie, czy w jej przypadku było to jeszcze w ogóle możliwe. Czy jest to możliwe w przypadku jakiegokolwiek człowieka, który już dawno temu wziął w karby wszystkie swoje uczucia i tak się zmienił, że przestał przypominać samego siebie? A z nią tak właśnie było. Maska, którą nałożyła wiele lat temu, stała się jej drugą twarzą. Jako dziecko była bardzo spontaniczna i żywiołowa, a zakochani w niej dziadkowie nie wiedzieli powodów, by ukrócić jej temperament. Sama wzięła się w karby, gdy była już nastolatką, bo właśnie wtedy musiała przyjąć do wiadomości nieodwołalność pewnych zmian w ich rodzinie, a były to zdecydowanie zmiany na gorsze. Nałożyła więc na twarz maskę, dzięki której sprawiała wrażenie osoby zdystansowanej, chłodnej, a nawet nieczułej na własne i cudze słabości, i przy okazji narzuciła sobie surową dyscyplinę. Żadnego mazania się i rozczulania nad swoim losem.
Skoro nowa życiowa rzeczywistość okazała się twarda i bezwzględna, postanowiła się do niej dostosować. A ponieważ źle się czuła w rodzinnym domu, opuściła go tak szybko, jak tylko było to możliwe. Na trzecim roku studiów wyszła za mąż za chłopaka, którego znała raptem od kilku miesięcy. Oczywiście kochała Jacka, nie było mowy o żadnej premedytacji i oszustwie z jej strony, doceniała jego niewątpliwe zalety i za nic by go nie skrzywdziła – niemniej nawet wobec niego zachowywała się z dystansem i rezerwą. Nawet dla niego nie pozbyła się tej maski. Zdawała sobie sprawę, że wielu ludzi zarzucało jej chłód i nieczułość wobec męża. Uważano, że nawet w jednej dziesiątej nie odwzajemniała jego miłości i oddania. Czasem i do niej docierały te opinie, ale nie reagowała. Nie było sensu reagować, ludzie przecież i tak będą wierzyli we własną wersję. Obchodziło ją tylko to, by Jacek nie uwierzył w te brednie, ale wyglądało na to, że nic sobie z nich nie robił. Czy jednak nie wolałby, aby była choć trochę inna? Aby pozbyła się tej rezerwy i maski? Czy nie pragnęły tego także jej dzieci, które chyba zawsze lepiej się czuły w towarzystwie ojca? Trudno, uznała. Jestem, jaka jestem. Człowiek nie zmienia się na zawołanie nawet dla tych, których kocha najbardziej na świecie. Poza tym była pewna, że czułe gesty i słodkie słówka wypadłyby w jej wykonaniu co najmniej groteskowo. Nie mogła już funkcjonować bez swojej maski, która z biegiem lat stała się nieodłączną częścią jej osobowości. Pod maską nic już nie było – tamta wesoła, spontaniczna dziewczynka sprzed lat należała do przeszłości. Tak czy owak, Róża nie zaniedbywała swoich obowiązków, dbała o męża i synów. Chyba to doceniali, zresztą i ona nie mogła na nich narzekać, bo wszyscy trzej byli do rany przyłóż. Zarówno Marcin, jak i Adrian nigdy nie sprawiali problemów, dobrze się uczyli, mieli przyjaciół, odnosili sukcesy, sprawiali wrażenie zadowolonych z życia. A do tego mieli w sobie wiele ciepła i pogody ducha – jak ich ojciec. Na pewno nie jak matka. Róża w duchu dziękowała za to Bogu.
Ona, niestety, nie miała już przyjaciół, choć właściwiej byłoby przyznać, że na dobrą sprawę nie miała ich nigdy. Bo przecież pierwsze przyjaźnie nawiązuje się w wieku kilkunastu lat, a ona właśnie wtedy założyła swoją maskę i przybrała pozę osoby, która raczej nie otwiera się przed innymi, nie zwierza się i nie szczebiocze z innymi dziewczętami. Zdecydowanie łatwiej dogadywała się z chłopcami, bo preferowała rozmowy na konkretne tematy, jak ekonomia, bankowość, polityka czy sport. Pogaduszki z koleżankami ją nudziły, uważała je za stratę czasu, w rezultacie nie miała ani jednej przyjaciółki, takiej od serca. Potem w miarę upływu lat czasami łapała się na gorzkiej refleksji, że jednak bardzo jej kogoś takiego brakuje. Że może dobrze by było mieć bliską przyjaciółkę, której można wyznać to wszystko, o czym nie pogada się z najlepszymi nawet specjalistami od finansów i bankowości. I czego nie powie się nawet najbliższym osobom z rodziny. Otworzyć serce i dokonać czegoś w rodzaju spowiedzi. Jednocześnie jednak wiedziała, że nikt taki już się w jej życiu nie pojawi. Pod tym względem nie była wyjątkiem w rodzinie – jej matka także nie miała przyjaciółki z prawdziwego zdarzenia, podobnie było z Urszulą; w przypadku każdej z nich przyczyny tego stanu rzeczy były odmienne, ale skutek pozostawał ten sam – w obliczu poważnych zmartwień nie miały nikogo, przed kim mogłyby się wyżalić i poprosić o radę. A na siebie nawzajem także nie mogły w tej kwestii liczyć, po prostu nie potrafiły się sobie zwierzać. Wprawdzie w ostatnim czasie w jej relacjach z siostrą coś jakby drgnęło, nadal jednak droga była przed nimi kręta i daleka, toteż trudno było przewidzieć, kiedy dojdą do celu i czy w ogóle to się uda. Uznała zatem, że nie pozostaje jej nic innego, jak robić swoje i iść do przodu. Nie zwracać uwagi na to, na co i tak nie miała już wpływu. I nie oglądać się bez potrzeby na przeszłość – skoro i tak nie można jej zmienić. Tak właśnie myślała przez wiele długich lat. Do czasu gdy otrzymała wiadomość o zawale ojca, gdy patrzyła na niego przez szybę na OIOM-ie, a potem gdy za zgodą lekarzy wolno jej już było siedzieć przy jego szpitalnym łóżku. I gdy Zuzanna zadzwoniła do niej o piątej nad ranem, by zakomunikować, że odszedł…
To była ich pierwsza rozmowa od lat, a jednak gdy tylko Róża odebrała telefon, od razu rozpoznała głos macochy. Krótka choroba i śmierć ojca wstrząsnęły nią do głębi. Bardziej niż jakakolwiek inna strata. Czuła, że od tej pory nic już nie będzie takie jak wcześniej. Wszystko się zmieni. A to musiało wpłynąć na jej dotychczasowe postrzeganie teraźniejszości, przyszłości, lecz także przeszłości.
Najpierw zrobiło się cicho i nie chodziło o to, że ni z tego, ni z owego przestały docierać do niej jakiekolwiek odgłosy i dźwięki, bo wciąż je słyszała. Przestała jednak zwracać na nie uwagę, nagle straciły znaczenie. W głowie miała pustkę. A w sercu jakby powstała wyrwa, albo i krater. I wtedy do niej dotarło, że nic z tym już nie zrobi, bo tej wyrwy niczym już nie wypełni, zostanie z nią na zawsze. To było coś nowego, nigdy dotąd czegoś podobnego nie doświadczyła, nawet po śmierci ukochanych dziadków. Nawet po odejściu matki. Być może dlatego, że na tamto była w jakiś sposób przygotowana, nie spadło to na nią nagle niczym grom z jasnego nieba. Każde z dziadków żegnała ze łzami, po matce jednak nie płakała, bo miała wrażenie, jakby straciła ją już dużo wcześniej. Podobnie myślała o ojcu – że zawsze był daleko i miał pilniejsze sprawy niż ona i Urszula, czemu dawał wyraz zarówno wtedy, gdy były jeszcze dziećmi, jak i wówczas, gdy dorosły. Ważniejsza od nich była jego praca, przyjaciele, kobiety, z którymi się spotykał po śmierci Eweliny i wreszcie… gosposia, którą poślubił wbrew zdaniu własnych córek. Swoje dobro zawsze przedkładał nad ich dobro i pod tym względem do końca się nie zmienił. Ani pod żadnym innym. Miała do niego o to żal i nigdy go nie ukrywała. Jego powtórny ożenek jeszcze bardziej skomplikował ich wzajemne relacje, jakby i przedtem problemów nie brakowało. Nie podobało jej się, że na placu boju została praktycznie sama, bo jej synowie i mąż nie krytykowali powtórnego małżeństwa teścia i dziadka, nie chcieli słyszeć o żadnym bojkocie, a nawet okazywali sympatię nowej pani Bille. Zwykłej gosposi, która wykorzystała sytuację, zawróciła samotnemu wdowcowi w głowie, została jego żoną i dobrała się do jego pieniędzy. A gdy czasem Róża wypominała Jackowi wizyty na Potockiej, odparł tylko, że przecież nie poucza jej ani nie zmusza, by postępowała podobnie, niemniej będzie nadal robił to, co sam uważa za słuszne. Podobnie rzecz się miała z Urszulą, która zapewne nigdy nie przestanie być nieporadnym dziewczęciem trzymającym się kurczowo ojcowskiej kiesy.
Lecz teraz, gdy ojca zabrakło, wszystkie żale i pretensje, jakie przedtem do niego miała, przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Zastąpiło je dotkliwe poczucie straty i ta niemożliwa do wypełnienia pustka. Nagle wróciły wspomnienia, którymi już dawno starała się nie zawracać sobie głowy. Jakimś cudem nie zatarły się jednak w jej pamięci, wręcz przeciwnie, wszystkie zdarzenia sprzed lat widziała teraz tak wyraźnie, jakby miały miejsce wczoraj. Rodzinne wyjazdy do nadmorskich i górskich kurortów. Wyprawy na wakacje do Złotych Piasków lub dla odmiany nad Balaton. Lecz przede wszystkim wypady na Mazury, do tego zadupia, gdzie diabeł mówił dobranoc. Ojciec jednak uwielbiał to miejsce, gołym okiem widać było, że nigdzie nie odpoczywał tak dobrze jak tam. I zachowywał się tam inaczej niż w Warszawie czy też w obleganych modnych kurortach. To właśnie w tamtej mazurskiej pustelni był taki odprężony, uśmiechnięty… swojski. Gdy siedział z wędką nad porośniętym szuwarami brzegiem jeziora, sprawiał wrażenie najszczęśliwszego człowieka na ziemi. I pewnie dlatego obie z Ulką także lubiły tam jeździć – nie przeszkadzało im odosobnienie tego miejsca, brak rozrywek i większego towarzystwa. Wystarczało im, że ojciec pozwalał, aby towarzyszyły mu, gdy siedział z wędką, albo gdy zabierał je na spacer do lasu. I wyglądało na to, że wspólne wędrówki sprawiały mu taką samą frajdę jak i im. Nigdzie nie rozmawiało im się tak dobrze jak tam – jak mogła tak po prostu o tym zapomnieć? Na szczęście pamięć ludzka kieruje się własnymi prawami, bo wie, kiedy wrócić i jakie zdarzenia przywołać.
Matka nie cierpiała wyjazdów na Mazury. O ile jeszcze jakoś tolerowała kilkudniowe wypady do Mikołajek, gdzie przynajmniej mogła liczyć na większe towarzystwo, kawiarnie, potańcówki i tego typu rozrywki, o tyle małe, dzikie i prymitywne wioski – jak mawiała – napełniały ją niechęcią, graniczącą ze wstrętem. Oszaleć tu można z nudów, narzekała. Ani porządnej plaży, ani deptaka, o restauracji już nawet nie wspominając. Nie odpowiadały jej posiłki przygotowywane przez gospodynię na kwaterze, brakowało jej kawiarnianej atmosfery, pomstowała na komary, pył na drodze lub dla odmiany na błoto po deszczowym dniu. I w rezultacie dopięła swego, bo przestali tam jeździć. A wobec problemów, jakie potem na nich spadły, tamte szczęśliwe wspomnienia po prostu nie wytrzymały zderzenia z rzeczywistością, nie tylko z chorobą matki, lecz także z tym, co ją poprzedziło. Co sprawiło, że w przeciągu kilku tygodni ojciec postarzał się i jakby wycofał w głąb siebie. A ten blask, który dotąd nadawał jego twarzy młodzieńczy wygląd, po prostu zniknął jak za zdmuchnięciem świecy. By potem powrócić, ale już za sprawą innej kobiety.
Przez kilka pierwszych dni po śmierci ojca Róża nie miała zbyt wiele czasu, by rozpamiętywać na nowo tamte sprawy. Na głowie miała inne rzeczy, takie które są następstwem odejścia każdego człowieka. Musiała zrobić wszystko, zorganizować pogrzeb, całą rodzinę czekało jeszcze spotkanie u notariusza. Musiała się spiąć, wziąć w karby, nie mogła pozwolić sobie na łzy ani okazywanie słabości. Była jak ogłuszona, ale skorupa i maska, w które przed laty weszła, sprawdziły się jak znalazł, osłaniając ją niczym pancerz przed tymi wszystkimi, którzy spieszyli się, by okazać jej współczucie lub zaspokoić ciekawość. Zachowała bowiem spokój i kamienny wyraz twarzy. W przeciwieństwie do reszty rodziny, zwłaszcza Urszuli i Zuzanny, które cały czas chlipały i ocierały oczy.
Pewnie wszyscy uważają mnie za zimną sukę bez serca, dumała ponuro Róża. Podczas pogrzebu czuła na sobie spojrzenia innych uczestników, ale nie odpowiadała na nie. Zgadywała, co o niej myślą. Nie było przecież dla nikogo tajemnicą, że nie uznawała małżeństwa ojca, ignorowała macochę, wszyscy na pewno domyślali się, jak bardzo go to martwiło. Kto wie, może ta właśnie zgryzota tak bardzo osłabiła jego serce, że przyczyniła się do jego śmierci. Zapewne ludzie tak właśnie sądzili, ale Róża o to nie dbała. Co oni wszyscy wiedzieli?! O niej, o ojcu, o ich rodzinie! Nawet jeśli niektórych spraw nie dało się przed ludźmi ukryć, to przecież i tak nie mieli oni pojęcia, co się działo w głębi jej serca. A ona nie zamierzała się z tym publicznie obnosić.
Pragnęła jednak odrobiny spokoju, ciszy, samotności. Właśnie tej samotności czasem zazdrościła Urszuli, choć za nic nie zamieniłaby swojego życia na jej. Niemniej kochając męża i synów, chciała czasem pobyć sama, zwłaszcza teraz. Zamiast tego miała wokół siebie bezustanny rejwach, zarówno w pracy, jak i w domu. Liczyła, że dziś uda jej się wygospodarować choć parę godzin dla siebie – szef, uwzględniając jej żałobę, marne samopoczucie i multum spraw, które miała jeszcze do załatwienia, nie nalegał, by została dłużej w pracy, choć mieli teraz w banku gorący okres. A tymczasem, jak się właśnie przekonała, w domu już ktoś był. Zapewne Jacek albo któryś z chłopaków, a może wszyscy trzej. Jak widać, im także podarowano dziś wolne. Akurat dziś!
Drzwi otworzył jej Adrian. Nie zmusiła się nawet do bladego uśmiechu na jego widok.
– Co tu robisz? – spytała szorstko. – Przecież we wtorki masz zajęcia do dwudziestej.
– Docent Halicki się rozchorował. Odwołali ćwiczenia.
No jasne, jakżeby inaczej, westchnęła w duchu.
– Muszę trochę odpocząć. Nie licz na to, że zaraz stanę przy garach i będę gotować obiad – odparła niemal opryskliwie.
– Nie ma sprawy. Nie jestem głodny. Zresztą zaraz wychodzę, umówiłem się. Dobrze, że już wróciłaś, bo właśnie zastanawialiśmy się, co robić…
– O co znowu chodzi? Czy oprócz ciebie jest jeszcze ktoś w domu? Ojciec? – Mimowolnie zerknęła na wieszak, ale zamiast kurtki Jacka spostrzegła tam czarny damski płaszcz.
I w tym momencie poczuła, jakby wielka gula urosła jej w gardle. Słowa Adriana były już tylko potwierdzeniem jej domysłów.
– Zuzanna przyszła. – Uśmiechnął się niepewnie. – Chciała ci o czymś ważnym powiedzieć, ale… – przerwał i odwrócił się w stronę pokoju.
– Zuzanna? – Wszystkiego mogła się spodziewać, każdej katastrofy, lecz, na miłość boską, nie tego. Nie tego.
– Dzień dobry – usłyszała cichy, lekko przytłumiony głos, ale potrzebowała kilku sekund, by skupić wzrok na postaci, która stanęła w progu pokoju.
Na razie pewna była tylko jednego – marzenia o spokojnym, samotnym popołudniu diabli wzięli. Poczuła gniew; ta kobieta nie miała przecież wstępu do jej domu. Na pewno o tym wiedziała, a zatem skoro złamała tę zasadę (co z tego, że niepisaną!), nie mogło to oznaczać niczego dobrego. Nigdy nie powinna była pojawić się w życiu rodziny Bille – co do tego Róża od dawna nie miała nawet cienia wątpliwości. Nie ufała jej od chwili, w której ją pierwszy raz zobaczyła. Już wówczas nabrała podejrzeń; wystarczyło, że podchwyciła spojrzenia ojca rzucane na tę nową gosposię. I domyśliła się, w czym rzecz. No tak, pomyślała. Ta dziewczyna jest inna niż jej poprzedniczki. Przy czym nie chodziło tylko o to, że Zuzanna była znacznie młodsza od tamtych (choć oczywiście miało to znaczenie). Różnica dotyczyła jednak głównie jej sposobu bycia. Wykonując te same zadania co poprzednie gosposie, jednocześnie zachowała nienaganne maniery, a nawet dystynkcję. Niewiele się odzywała, lecz kiedy to już robiła, jej wypowiedzi były krótkie, konkretne i rzeczowe. Nigdy nie komentowała sytuacji w domu swoich pracodawców, była bardzo dyskretna, spokojna i… wyciszona. Tak, wyciszenie i spokój były jej najbardziej charakterystyczną cechą. Nigdy, ani razu nie dała się sprowokować do najmniejszej słownej utarczki, choć Róża nieraz marzyła, by doprowadzić do konfrontacji. Miała bowiem nadzieję, że byłby to najskuteczniejszy sposób na pozbycie się Zuzanny – dokładnie tak, jak to miało miejsce w przypadku poprzednich gospodyń. Prostych, brzydkich bab, którymi Róża gardziła, lecz się ich nie bała. Podczas gdy tej młodej kobiety obawiała się od samego początku i, jak czas pokazał, miała ku temu podstawy.
Gdy teraz, po latach Róża ponownie stanęła z nią oko w oko, tamte obawy ponownie o sobie przypomniały. Upływ czasu niczego w tej mierze nie zmienił, nie mógł zmienić, bo sytuacja była jeszcze trudniejsza niż kiedyś. Zuzanna nie była już gosposią w domu mecenasostwa Bille – była panią Bille, i nie miało znaczenia, że niedawno owdowiała, wręcz przeciwnie. Czy właśnie taki był cel jej zaskakującej, niezapowiedzianej wizyty? By wreszcie uświadomić tej dotąd nieprzejednanej pasierbicy, co tak naprawdę należy się wdowie po mecenasie Bille, jakie są jej prawa?
– Czego pani chce? – spytała oschle Róża. W przeciwieństwie do reszty rodziny nie miała zamiaru zwracać się do macochy w mniej oficjalny sposób.
– Przepraszam, że panią niepokoję. – Zuzanna dostosowała się do tej oficjalnej formy. Jej głos nie brzmiał jednak ani oschle, ani chłodno; był cichy i łagodny. Taki jak kiedyś. – Widzę, że przyszłam za wcześnie, ale mam dziś umówione jeszcze inne spotkanie, a chciałam najpierw rozmówić się z panią, zanim… – Zawahała się. – Stawimy się u notariusza.
A więc o to jej chodzi? – Róża mimowolnie zacisnęła dłonie. Mogła się domyślić. Mało jej jeszcze?
– Nie widzę takiej potrzeby – odparła szorstko. – Pojutrze notariusz zapozna nas ze wszystkimi szczegółami testamentu taty, ale to przecież zwykła formalność, skoro od dawna wiadomo, jakie decyzje podjął ojciec. A nie przypuszczam, by w ostatniej chwili coś zmienił i nie uprzedził mnie o tym – dodała sarkastycznie, lecz w tym samym momencie przyszło jej do głowy, że to wcale nie jest takie niemożliwe. Przy śmierci ojca była tylko Zuzanna – wprawdzie mecenas pozostawał w ostatnich dniach nieprzytomny, lecz kto wie, co wydarzyło się w ostatniej godzinie jego życia. Ludzie czasem w takiej chwili odzyskują na moment świadomość… Zaraz jednak zbeształa samą siebie. Gdyby w przypadku ojca tak właśnie było, Zuzanna powiedziałaby o tym wcześniej, a lekarz lub pielęgniarka by potwierdzili. Chyba…
– Mamo… – wtrącił uspokajającym tonem Adrian, lecz jego interwencja jeszcze bardziej ją zirytowała. I bez tego nerwy miała napięte do granic wytrzymałości. Nie mogła się też pozbyć uczucia nagłego niepokoju.
– Zdaje się, że z kimś się umówiłeś – przypomniała mu ostro.
Do cholery, nagle wszyscy mają jakieś umówione spotkania, pomyślała z pasją. Czemu tam zatem nie biegną, zamiast zawracać jej głowę? Ona akurat nie miała ochoty się z nikim spotykać ani gadać. Na pewno nie z tą…
– Ale ja widzę taką potrzebę. I wolę o pewnych sprawach powiedzieć, zanim spotkamy się u notariusza. – W głosie Zuzanny pojawił się po raz pierwszy bardziej zdecydowany ton. W każdym razie Róża takiego jeszcze tonu u niej nie słyszała, co spowodowało, że jeszcze bardziej się zaniepokoiła. Nie miała siły ani ochoty na dyskusję z tą kobietą, na żadne słowne przepychanki. W młodości marzyła o takiej konfrontacji, teraz – nie miało to już znaczenia. Macocha była jednak najwyraźniej innego zdania. Czy oznaczało to, że wreszcie postanowiła odsłonić swoje prawdziwe oblicze? Bo nie musiała już dłużej udawać szlachetnej, dobrej, wrażliwej, skoro człowiek, dla którego odgrywała ten swój spektakl, właśnie odszedł.
Róża uznała zatem, że nie ma innego wyjścia, jak podjąć rękawicę.
– Jeszcze pani mało? – Z trudem rozpoznawała własny głos; był taki stłumiony, zniekształcony, jakby za chwilę miała się udławić. Taki… obcy. – Duże mieszkanie, konta bankowe, działka i domek za miastem… Czy to wszystko pani nie wystarcza? O to przecież pani chodziło, od samego początku! Dzięki temu do końca życia niczego pani nie zabraknie. A pewnie i pani dalsza rodzina się z tego pożywi.
– Mamo, przestań – ponownie wtrącił się Adrian.
Rzuciła mu krótkie spojrzenie z ukosa, poczerwieniał na twarzy.
– Powiedziałam już, żebyś się nie wtrącał – syknęła. – To nie twoja sprawa.
– Nie moja?
– Właśnie dlatego tu przyszłam – przerwała im zdecydowanie Zuzanna. – Przyszłam, aby wszystko wyjaśnić i raz na zawsze skończyć to nieporozumienie. Nie zatrzymam mieszkania na Potockiej. Ani działki w Magdalence. Ani samochodu. To wszystko należy do was. Do córek i wnuków Juliana. – Przy ostatnim słowie głos jej się załamał i sięgnęła pospiesznie po chusteczkę.
Róża na moment oniemiała i kompletnie oszołomiona patrzyła na macochę, która zresztą nie odwzajemniała jej spojrzenia, bo wciąż wycierała oczy. Adrian szybciej zapanował nad wzruszeniem i nie patrząc na matkę, delikatnie dotknął dłoni Zuzanny. Lecz i on nie przerwał milczenia. Zrobiła to w końcu Róża, gdy tylko jako tako zapanowała nad wzburzeniem.
– Nie rozumiem… – wykrztusiła. – Przecież…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
PORUSZAJĄCA HISTORIA O ODNAJDYWANIU SIEBIE W MROKU PRZESZŁOŚCI
Warszawa, 2006 rok. Po latach pobytu za granicą do Polski przylatuje Katarzyna Jaworska wraz z córką Karoliną. Najważniejszym celem ich podróży jest sprzedaż rodzinnego domu Katarzyny w podwarszawskim Pomiechowie. Wizyta w kraju to dla obu kobiet nie tylko okazja do odwiedzenia miejsc i ludzi, za którymi skrycie tęskniły, ale przede wszystkim – do konfrontacji z przeszłością. A ta kryje w sobie mnóstwo bolesnych tajemnic i trudnych emocji, które niegdyś stały się powodem decyzji o opuszczeniu kraju. Dla Karoliny to być może ostatnia szansa, by uporać się z poczuciem winy i naprawić relacje z najbliższymi. Dla Katarzyny – pretekst do zdobycia się na szczerość wobec siebie samej i wobec tych, których uważała za przyjaciół. Czy uda im się wyjść z cienia wspomnień i zacząć żyć na nowo?
Sekrety domu Bille Tom II
ISBN: 978-83-8313-892-3
© Agnieszka Janiszewska i Wydawnictwo Zaczytani 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Wioletta Cyrulik
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Zaczytani należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://zaczytani.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek