Bezbronni dorośli w Kościele - Tomasz Franc,Magdalena Dobrzyniak - ebook

Bezbronni dorośli w Kościele ebook

Tomasz Franc, Magdalena Dobrzyniak

4,3

Opis

Czasem za duszpasterskimi sukcesami kryją się ból, kłamstwo i ludzka krzywda.

I na pewno nie stoi za nimi Duch Boży.

 

· Czy można rozpoznać, że ktoś zamierza nas zranić?

· Na jakie zachowania zwracać szczególną uwagę?

· Dlaczego tak często nie reagujemy na krzywdę?

· Kim są sprawcy, którzy działają w Kościele?

· Gdzie i jak szukać pomocy?

Charyzmatyczny kaznodzieja, duszpasterz przyciągający tłumy, wspaniały kierownik duchowy. Czasem dobra opinia wystarczy, byśmy wyłączyli nasz krytycyzm i zaufali jakiejś osobie bez granic, zwłaszcza jeśli nosi ona sutannę lub zakonny habit. Wtedy stajemy się zupełnie bezbronni.

Ojciec Tomasz Franc, psychoterapeuta i psycholog, delegat prowincjała dominikanów ds. ochrony małoletnich i osób w duszpasterstwie, w poruszającej rozmowie z Magdaleną Dobrzyniak opowiada, w jaki sposób działają sprawcy przemocy psychicznej, duchowej i fizycznej w Kościele, i jakie zranienia powoduje ich działanie. Odsłania mechanizmy nadużyć i sposoby przeciwdziałania im. Radzi, gdzie szukać pomocy i podpowiada, jak na wyrządzone zło powinny reagować kościelne instytucje.

Niezwykle ważna i potrzebna dziś książka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 267

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (7 ocen)
5
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EwelinaLucka

Nie oderwiesz się od lektury

polecam każdemu.
00

Popularność




To­masz Franc OPMag­da­lena Do­brzy­niak

Bez­bronni do­ro­śli w Ko­ściele

De­dy­ku­jemy tę książkę Zra­nio­nym.

Tym, któ­rzy mó­wią o swo­jej krzyw­dzie, i tym, któ­rzy wciąż jesz­cze cier­pią w sa­mot­no­ści i mil­cze­niu –

aby usły­szeli, że nie są sami.

Au­to­rzy

Roz­dział 1

W po­szu­ki­wa­niu mi­strzów

Wiele dziś mówi się o nie­po­ko­ją­cych zja­wi­skach i zda­rze­niach, które są efek­tem du­cho­wych ma­ni­pu­la­cji we­wnątrz Ko­ścioła. Czy to zna­czy, że jest to prze­strzeń szcze­gól­nie po­datna na nad­uży­cia, stwa­rza­jąca wręcz wa­runki do nad­użyć przez samo to, że do­tyka de­li­kat­nej sfery, jaką jest du­cho­wość?

Nie można po­wie­dzieć, że Ko­ściół jako in­sty­tu­cja jest prze­strze­nią dys­funk­cyjną, która z de­fi­ni­cji pro­wa­dzi do nad­użyć, ale jed­no­cze­śnie nie spo­sób za­prze­czyć, że to wszystko, o czym mó­wisz, w Ko­ściele się wy­da­rza. Wcho­dząc do jego wspól­noty, z jed­nej strony kon­fron­tu­jemy się z prze­strze­nią spo­tka­nia z ta­jem­nicą, do­świad­cze­niem z de­fi­ni­cji in­tym­nym, z dru­giej – z cza­sem dość płyt­kim ka­zno­dziej­stwem czy nie­dbałą li­tur­gią. Kiedy mó­wię o tym mi­ste­ryj­nym do­świad­cze­niu, mam na my­śli sferę du­chową, w któ­rej do­ty­kamy wy­miaru oso­bi­stego od­nie­sie­nia do wiary, do ak­tów re­li­gij­nych, do tego, co sły­szymy, do­wia­du­jąc się o ide­ałach za­war­tych w Ewan­ge­lii, ale także do tego, co ta wspól­nota w wy­mia­rze du­cho­wym nam daje. To jest sfera piękna, ale bar­dzo po­datna na wpływ. Kiedy my­ślę o Ko­ściele, na­suwa mi się po­rów­na­nie do ro­dziny. W niej do­cho­dzi do naj­więk­szej liczby nad­użyć, ale jed­no­cze­śnie sta­nowi ona naj­bar­dziej istotne śro­do­wi­sko w ży­ciu czło­wieka: bez niej trudno stwo­rzyć więzi, na­uczyć się ko­chać, wcho­dzić w re­la­cje zdro­wych za­leż­no­ści, da­wać so­bie wza­jem­nie moż­li­wość roz­woju czy speł­niać po­trzeby. Dla­tego nie uzna­jemy ro­dziny za złą ko­mórkę spo­łeczną. Po­dob­nie jest z Ko­ścio­łem. Pa­to­lo­gia do­ty­czy nie­któ­rych osób, które są jego człon­kami, w tym ta­kich, które z ra­cji peł­nio­nych w nim funk­cji po­winny szcze­gól­nie wy­raź­nie da­wać świa­dec­two zgod­no­ści ży­cia z tym, co gło­szą. Co, nie­stety, czę­sto prze­kłada się na pa­to­lo­gię or­ga­ni­za­cyjną czy in­sty­tu­cjo­nalną.

Spró­bujmy więc może naj­pierw za­cząć od upo­rząd­ko­wa­nia po­jęć. Czym jest du­cho­wość?

Od­po­wiedź na to py­ta­nie wcale nie jest pro­sta, bo w na­szej roz­mo­wie du­cho­wość bę­dzie się prze­pla­tała z ta­kimi wy­mia­rami ludz­kiego ży­cia jak psy­cho­lo­giczny, emo­cjo­nalny, kul­tu­rowy, z kon­tek­stem ro­dzin­nym. Spró­bujmy jed­nak! Tym bar­dziej że nie da się jej ode­rwać od tego pod­łoża. Naj­pro­ściej więc rzecz uj­mu­jąc, du­cho­wość – jak ją ro­zu­miemy w chrze­ści­jań­stwie – jest we­wnętrzną zdol­no­ścią czło­wieka do bu­do­wa­nia re­la­cji z Bo­giem. Jed­no­cze­śnie znaj­du­jemy w niej cały sze­reg war­to­ści, któ­rymi ży­jemy, kiedy kie­ru­jemy się prawdą, do­brem, mi­ło­ścią. Mają one za­ko­rze­nie­nie i w na­szych po­trze­bach, i w war­to­ściach je prze­kra­cza­ją­cych, wspól­nych dla ogółu ludz­ko­ści, ale też w Kimś, kto jest źró­dłem tych war­to­ści.

Wi­dzisz więc, że nie jest to pro­sta de­fi­ni­cja. A im trud­niej­sza, tym bar­dziej po­datna na różne wpływy. Du­cho­wość jest też czę­sto przez nas za­nie­dby­wana. Jak zwy­kli­śmy pra­co­wać nad psy­chicz­nym czy emo­cjo­nal­nym aspek­tem doj­rze­wa­nia w ludz­kim wy­mia­rze, tak o du­cho­wo­ści czę­sto za­po­mi­namy i my­ślimy, że jest ona tylko czymś za­ko­rze­nio­nym w Pi­śmie Świę­tym lub skoń­czyła się wraz z lek­cjami re­li­gii i nie wy­maga od nas oso­bi­stego usto­sun­ko­wa­nia się, pracy, po­zna­wa­nia.

Tym­cza­sem jest to pre­dys­po­zy­cja, dzięki któ­rej mo­żemy po­wie­dzieć: „Je­stem zdolny do ofiary z sa­mego sie­bie, ze względu na Tego, któ­rego po­znaję nie po­przez zmy­sły, ale w Kim lo­kuję sens swo­jego ży­cia. Je­stem zdolny do tego, by za­po­mnieć o so­bie ze względu na war­to­ści wyż­sze, ta­kie jak prawda, do­bro, mi­łość”. To krok da­lej niż psy­chika i emo­cje. Jest jed­nak jesz­cze je­den wy­miar, chyba za­ska­ku­jący. Wy­raża się zdzi­wie­niem: „Nie ro­zu­miem, dla­czego ktoś jest zdolny do ta­kiej ofiary” albo: „Nie ro­zu­miem, jak mo­żesz ko­chać ko­goś, kto tak cie­bie zra­nił, jak mo­żesz wy­ba­czyć swo­jemu prze­śla­dowcy”, lub: „Co to zna­czy, że ktoś od­daje swoje ży­cie, dzień za dniem, w żmud­nej pracy na rzecz ja­kiejś cho­rej osoby? Dla­czego znosi cier­pie­nie po ludzku nie do udźwi­gnię­cia?”. Te wy­zwa­nia wy­kra­czają poza zdol­no­ści psy­chiczne, emo­cjo­nalne. Są wy­ra­zem ja­kie­goś wy­miaru du­cho­wego, trud­nego do spre­cy­zo­wa­nia, choć każdy umiałby po­wie­dzieć, ze względu na co albo na kogo to robi. To ob­szar po­datny na wpływ, ale nade wszystko święty, de­li­katny, bar­dzo oso­bi­sty. Wspo­mniany wpływ staje się nisz­czący, kiedy do­cho­dzi do nad­uży­cia du­cho­wego, w któ­rym to, co w tej sfe­rze naj­bar­dziej de­li­katne – su­mie­nie, zo­staje zła­mane przez psy­cho­pa­tyczne dzia­ła­nie sprawcy.

O ile o roz­wój emo­cjo­nalny, spo­łeczny, psy­chiczny sta­ramy się dbać, o tyle z du­cho­wo­ścią bywa róż­nie. Cza­sem w tej sfe­rze nie wy­ra­stamy z ubra­nek pierw­szo­ko­mu­nij­nych. Co się dzieje, je­śli je­ste­śmy doj­rzali psy­chicz­nie, ale na­sza du­cho­wość utknęła gdzieś na po­zio­mie dzie­cię­cym? I na od­wrót – gdy roz­wi­jamy się du­chowo, a na­sza psy­chika tkwi na­dal w do­świad­cze­niach dzie­ciń­stwa, nie­prze­pra­co­wa­nych i nie­doj­rza­łych?

Każda dys­har­mo­nia sta­nowi ob­szar po­datny na psy­cho­pa­to­lo­gię. Nie­rów­no­mier­ność roz­woju to dys­funk­cja, która spra­wia, że ta nie­wy­star­cza­jąco roz­wi­nięta sfera jest po­datna na do­peł­nie­nie czymś pły­ną­cym z ze­wnątrz. Na przy­kład, je­żeli roz­wi­jamy się psy­chicz­nie, emo­cjo­nal­nie, re­la­cyj­nie, ale za­nie­dbu­jemy du­cho­wość, to po­wstaje ob­raz osoby do­brej, ale nie­ma­ją­cej kon­taktu z war­stwą du­chową. Do­bry czło­wiek, ale nie­ko­niecz­nie wie­rzący, obo­jętny na kwe­stie du­chowe. Można w taki spo­sób prze­ży­wać swoją eg­zy­sten­cję, ale jest to trudne, kiedy ja­kiś, do­stępny in­nym oso­bom, ob­szar jest mi nie­znany. Mu­szę wów­czas ulo­ko­wać zwią­zany z nim głód prze­kra­cza­nia sie­bie, du­cho­wych po­szu­ki­wań w czymś, co du­cho­wo­ścią nie jest. Cza­sem dys­har­mo­nia po­le­ga­jąca na nie­wy­kształ­ce­niu ję­zyka zdol­nego do jej opisu spra­wia, że nie mogę się na tym po­zio­mie po­ru­szać, roz­ma­wiać, nie mam do­świad­czeń. Je­stem in­fan­tylny, po­datny na wpływ róż­nego ro­dzaju tre­ści, rów­nież z ob­szaru płyt­kiej po­pkul­tury re­li­gij­nej. Wtedy moja du­cho­wość staje się pat­chwor­kowa. Nie je­stem w sta­nie roz­strzy­gać, co jest dla mnie roz­wo­jowe, a co nie. Czuję bez­rad­ność, nie mam kom­pe­ten­cji do tego, żeby to oce­nić. Je­dyną kom­pe­ten­cją, jaką mogę wtedy sto­so­wać, jest tylko ta psy­chiczna, emo­cjo­nalna. Czy coś mi nie służy? Czy to lu­bię? Czy tego nie lu­bię? Je­śli spo­tkam ko­goś, kto, na przy­kład, zrobi na mnie wra­że­nie od strony psy­chicz­nej i emo­cjo­nal­nej, to z ła­two­ścią i bez­kry­tycz­nie będę przej­mo­wał jego du­cho­wość jako część mo­jej. To zaś ozna­cza po­dat­ność na wpływ. Lu­dzie, któ­rzy są wy­ro­bieni in­te­lek­tu­al­nie czy emo­cjo­nal­nie, wcale nie są bez­pieczni, je­śli nie pra­cują nad swoją du­cho­wo­ścią.

Jak więc nad nią pra­co­wać?

Po pierw­sze, trzeba prak­ty­ko­wać, czyli znaj­do­wać czas na to, żeby two­rzyć więź z Bo­giem. Warto znaj­do­wać czas na my­śle­nie, na re­flek­sję o swo­ich czy­nach, de­cy­zjach, o swoim ży­ciu, o war­to­ściach, o re­la­cjach, w które wcho­dzę, ich ja­ko­ści. Po dru­gie, trzeba kar­mić się tym, co naj­bar­dziej „ka­lo­ryczne” dla du­cha: Bi­blią, po­ważną teo­lo­gią. Po trze­cie, warto ze­sta­wiać wła­sną sferę du­chową z do­świad­cze­niami in­nych osób; prze­ko­ny­wać się, jak inni prze­ży­wają swój świat du­chowy, zwłasz­cza ci, któ­rych uwa­żamy za pew­nego ro­dzaju mi­strzów du­cho­wo­ści. I tu ważna uwaga – we­ry­fi­kuje te po­sta­cie ja­kość ich ży­cia, więc do­brze, żeby nie byli to lu­dzie współ­cze­śnie ży­jący. Je­żeli dzi­siaj my­ślę o kimś, kto żyje bli­sko mnie, że jest mi­strzem du­cho­wym, to trzeba za­dać so­bie py­ta­nie, czy taki ob­raz tej osoby nie wy­nika z jego cech emo­cjo­nalno-psy­chicz­nych, nie­ko­niecz­nie z roz­woju wy­miaru du­cho­wego. Lu­bię mi­strzów spraw­dzo­nych przez tra­dy­cję i czas, pa­trząc na ja­kość ich ży­cia, które się już za­koń­czyło. Na tym bu­duję swoją du­cho­wość. Do współ­cze­snych mi­strzów pod­cho­dzę kry­tycz­nie.

A kiedy jest na od­wrót, to zna­czy gdy ktoś roz­wija się du­chowo, ale nie roz­wija sfer in­te­lek­tu­al­nej, emo­cjo­nal­nej, re­la­cyj­nej?

Może stać się czło­wie­kiem fa­na­tycz­nym, zi­de­olo­gi­zo­wa­nym, od­no­szą­cym się do in­nych z wyż­szo­ścią i kry­ty­kanc­kim. Bę­dzie „prze­mocą du­chową” prze­sła­niał swój strach. Bę­dzie lę­kowo pod­cho­dził do róż­no­rod­no­ści świata, w któ­rym żyje, opie­ra­jąc swoje po­czu­cie war­to­ści nie na wła­snych do­świad­cze­niach, ale wła­śnie na tłu­ma­czą­cym mu ży­cie au­to­ry­te­cie du­cho­wym, co w kon­se­kwen­cji sprawi, że bę­dzie to­tal­nie od­dany ja­kiejś idei, utoż­sa­mia­jąc ją z osobą, która ją re­pre­zen­tuje. Bę­dzie wtedy jak pu­sty dzban, na­peł­niany tylko tym, co po­cho­dzi z ze­wnątrz. Za­brak­nie mu zdol­no­ści do kry­tycz­nej oceny i re­flek­sji, czy to, czym żyje, spraw­dza się w jego ży­ciu. Nie ma na­rzę­dzi, by to osza­co­wać, i myli mi­strzo­stwo, które in­spi­ruje do roz­woju, z pod­da­niem się au­to­ry­te­towi, któ­rego bra­ko­wało mu w ży­ciu. Na­rzę­dzia emo­cjo­nalno-psy­chiczne ta­kiego czło­wieka są bar­dzo słabe, nie wy­kształ­ciły się. Dla­tego cały czas szuka au­to­ry­tetu.

Ro­zu­miem, że osoby, u któ­rych na­stę­puje roz­dź­więk mię­dzy du­cho­wo­ścią a psy­chiką i emo­cjami, są bar­dziej na­ra­żone na ma­ni­pu­la­cje i prze­moc?

Tak. Dy­so­nans zwią­zany z nie­do­stat­kiem roz­woju psy­chiki i emo­cji po­głę­bia po­dat­ność na au­to­ry­ta­ryzm w kwe­stiach du­cho­wo­ści. Wtedy ktoś staje się dla mnie mi­strzem bar­dzo kon­kret­nie, tu i te­raz, po­dej­muje za mnie du­chowe, a z cza­sem i ży­ciowe de­cy­zje. Na­ra­żeni jed­nak są także ci, któ­rzy są wy­ro­bieni psy­chicz­nie, emo­cjo­nal­nie, a jed­no­cze­śnie ich du­cho­wość jest kar­ło­wata. Nie mają ele­men­ta­rza, dzięki któ­remu mo­gliby wy­ra­żać swoje du­chowe aspi­ra­cje w doj­rzały spo­sób, więc mu­szą go za­po­ży­czać od ko­goś, kto nie­ko­niecz­nie ma do­bre in­ten­cje i nie­ko­niecz­nie bę­dzie da­wał do­bre rady. Można więc być ma­gi­strem, dok­to­rem, pro­fe­so­rem, a jed­no­cze­śnie na­dal tkwić w tym ubranku pierw­szo­ko­mu­nij­nym, o któ­rym wspo­mnia­łaś. Taki czło­wiek za­trzy­muje się w swo­jej re­flek­sji du­cho­wej, a przez to jest bar­dzo nie­kom­pe­tentny w re­la­cji z Bo­giem, w mo­dli­twie. Nie po­trafi czy­tać Pi­sma Świę­tego, przyj­muje wszystko li­te­ral­nie albo za­wie­sza swoją ak­tyw­ność w tej sfe­rze, przyj­mu­jąc cu­dze opi­nie, nie szu­ka­jąc wła­snej. To bar­dzo nie­bez­pieczne. Cza­sem dzi­wimy się, jak to jest moż­liwe, że ktoś tak wy­ro­biony spo­łecz­nie czy in­te­lek­tu­al­nie jest jed­no­cze­śnie po­datny na ma­ni­pu­la­cje. Jest tak wła­śnie dla­tego, że jego sfera du­chowa jest za­nie­dbana, nie­doj­rzała.

To sporo tłu­ma­czy, bo rze­czy­wi­ście po­ra­żają nas sy­tu­acje nad­użyć du­cho­wych, do któ­rych do­cho­dzi wo­bec osób kom­pe­tent­nych w swo­ich dzie­dzi­nach, roz­wi­nię­tych in­te­lek­tu­al­nie.

Tak, to prawda. Każdy po­trze­buje po­mocy w roz­woju du­cho­wym, zresztą rów­nież w in­nych sfe­rach doj­rze­wa­nia. Dla­tego le­piej mieć mą­drego kie­row­nika du­cho­wego – je­śli go chcemy mieć – wy­ro­bio­nego w ob­sza­rze in­te­gra­cji ludz­kiej niż pro­stego, nie­wy­kształ­co­nego a wy­łącz­nie udu­cho­wio­nego. Nie­stety tok­syczny wpływ osoby re­pre­zen­tu­ją­cej tę drugą po­stawę jest o wiele bar­dziej praw­do­po­dobny niż ko­goś zin­te­gro­wa­nego na po­zio­mie ludz­kim, kto w sfe­rze du­cho­wej po­wi­nien jesz­cze nad sobą po­pra­co­wać czy wręcz wraz z nami ją od­kry­wać, po­szu­ki­wać, prak­ty­ko­wać, a nie uwa­żać się z góry za wiel­kiego mi­strza.

Mó­wisz, że mi­strzów du­cho­wych warto szu­kać wśród tych, któ­rych ży­cie jest już za­mknięte. My­ślę jed­nak, że na­tu­ralne są po­szu­ki­wa­nia ta­kich, któ­rzy osa­dzeni są w tych sa­mych kon­tek­stach kul­tu­ro­wych, spo­łecz­nych, re­li­gij­nych, ja­kimi sami od­dy­chamy. Po­trze­bu­jemy prze­wod­ni­ków, mi­strzów, na­uczy­cieli. Po pro­stu. Czy w związku z tym dys­po­nu­jemy na­rzę­dziami, które po­mogą nam zwe­ry­fi­ko­wać, czy czło­wiek, w któ­rym po­kła­damy na­dzieję i któ­remu za­ufa­li­śmy, jest rze­czy­wi­ście tego godny?

To trudne py­ta­nie, ale mo­żemy w nim od­na­leźć część od­po­wie­dzi. Mó­wisz o tym, że w ta­kich oso­bach szu­kamy wielu róż­nych zna­czeń czy ról. Wy­mie­niasz: prze­wod­nicy, mi­strzo­wie, na­uczy­ciele. Do­dał­bym jesz­cze: oj­co­wie i matki. Rzecz w tym, że czę­sto szu­kamy ko­goś, kto za­stąpi nam coś, czego nie do­świad­czy­li­śmy w na­szym ży­ciu lub do­świad­czy­li­śmy w spo­sób nie­wy­star­cza­jący czy wręcz ra­niący. Pierw­szym we­ry­fi­ka­to­rem nie jest więc to, jak funk­cjo­nuje nasz ży­jący współ­cze­śnie mistrz, bo znamy go prze­cież tylko frag­men­ta­rycz­nie. Nie mamy li­sty jego czy­nów po­peł­nio­nych aż do śmierci, jak dys­po­nu­jemy nią zwy­kle w przy­padku ko­goś, czyj du­chowy do­ro­bek na­leży do tra­dy­cji. Współ­cze­sna nam osoba robi na nas wra­że­nie przy­kła­dem, sło­wem, na­ucza­niem. Znamy ją z tu i te­raz, nie je­ste­śmy w sta­nie zo­ba­czyć jej w pełni jej ży­cia. Może nas in­spi­ro­wać, ale taka we­ry­fi­ka­cja jest zbyt uboga, w do­datku nie­bez­pieczna, bo po­datna na szcząt­ko­wość ob­ser­wa­cji, która jest oczy­wi­ście ważna, bo prze­cież wy­bie­ramy ko­goś ze względu na to, czego do­świad­czamy. Mó­wisz, że bar­dzo po­trze­bu­jemy ko­goś, kto jest nam bli­ski, bo ro­zu­mie nasz kul­tu­rowy kod. To jest oczy­wi­ście ważne, ale o wiele istot­niej­szy jest fakt, że du­cho­wość jest czymś bar­dziej uni­wer­sal­nym niż tu i te­raz na­szej co­dzien­nej kul­tury. Stąd to, co po­wie XIII-wieczny do­mi­ni­kań­ski mi­styk Mistrz Ec­khart, bę­dzie bli­skie do­świad­cze­niu XX-wiecz­nego tra­pi­sty Tho­masa Mer­tona.

Jed­nak waż­niej­szym kry­te­rium jest to, w jaki spo­sób obec­ność ta­kiego obec­nie ży­ją­cego mi­strza wpływa na moje ży­cie. A na to py­ta­nie, wbrew po­zo­rom, nie ma ła­twej od­po­wie­dzi. Mu­szę zo­ba­czyć nie to, czy po­tra­fię żyć tak, jak na­ucza mój mistrz, tylko czy moje ży­cie po tym, jak go spo­tka­łem, staje się bo­gat­sze dla śro­do­wi­ska, z któ­rego po­cho­dzę, w któ­rym na co dzień funk­cjo­nuję. Mój wzrok nie po­wi­nien więc sku­piać się na na­ucza­ją­cym, ale na ja­ko­ści mo­jego ży­cia w re­la­cji do osób czy do spraw, do któ­rych wra­cam ze spo­tka­nia z nim, a więc ro­dzi­ców, przy­ja­ciół, obo­wiąz­ków, pracy, stu­diów. Je­śli to się po­lep­sza, czyli moje ży­cie staje się peł­niej­sze i bar­dziej uczciwe wo­bec tych, któ­rych znam, w peł­nio­nych ro­lach spo­łecz­nych, je­śli ów mistrz wpływa wzbo­ga­ca­jąco na moją co­dzien­ność, to można mnie­mać, że jest to czło­wiek, który rze­czy­wi­ście po­maga mi żyć le­piej tu i te­raz, w moim oso­bi­stym kon­tek­ście. Je­żeli jed­nak po­rzu­cam część sie­bie na rzecz cze­goś no­wego, co do­staję od tej osoby, je­żeli za­nie­dbuję swoje obo­wiązki, ro­dzinę, bli­skich, przy­ja­ciół, two­rząc nową toż­sa­mość opartą na tym, co ten czło­wiek mi daje, to nie­stety może ozna­czać, że spo­tka­łem ko­goś, kto nie jest za­in­te­re­so­wany moim roz­wo­jem, a chciałby stwo­rzyć mnie na nowo, na swoje po­do­bień­stwo. Tu trzeba być bar­dzo ostroż­nym i wy­czu­lo­nym na ta­kich „mi­strzów”, któ­rzy wie­dzą le­piej ode mnie, któ­rzy, nie zna­jąc hi­sto­rii mo­jego ży­cia, mó­wią, jak mam żyć: „To zrób, tego nie rób”, czyli za­rzą­dzają moim ży­ciem. Do­bry mistrz po­maga nam ra­czej sta­wiać py­ta­nia: chcesz to zro­bić, ale jak to się ma do two­jej prze­szło­ści, obo­wiąz­ków, re­la­cji, do two­jego ży­cia? Czy to ci po­maga szcze­rze prze­pro­sić Ik­siń­ską albo po­ko­chać praw­dzi­wiej Igre­kow­skiego? Je­śli sprawy tak są sta­wiane, można mieć na­dzieję, że tra­fi­li­śmy na ko­goś, kto po­maga nam się roz­wi­jać.

Po­zwól, że ci prze­rwę. Przy­cho­dzi mi na myśl Jean Va­nier. Nie można po­wie­dzieć, że on nie miał po­zy­tyw­nego wpływu na ży­cie osób, które wzra­stały dzięki jego książ­kom, jego wi­zji Ko­ścioła i Ewan­ge­lii. A jed­nak dziś mó­wimy o nim: „pre­da­tor”. Oka­zał się czło­wie­kiem nie­god­nym za­ufa­nia. To kry­te­rium tu­taj tro­chę nie za­dzia­łało.

Nie­ko­niecz­nie. Je­żeli – i tu się zgo­dzę – wpły­nął na ja­kość ży­cia tych osób, które go spo­ty­kały, i tych, któ­rzy zmie­nili swoje ży­cie pod wpły­wem jego dzieła, to wła­śnie jest to, o czym mó­wię. To zna­czy, że oni, czer­piąc z jego in­spi­ra­cji, po­lep­szyli ja­kość swo­jego ży­cia w tym, co ro­bili. Pod­kreś­lam: czer­pali, in­spi­ro­wali się. Dra­pież­ność tego czło­wieka na­to­miast speł­niła się wo­bec tych, któ­rzy przyj­mo­wali jego słowa, idee wpły­wa­jące na ich ży­cie jako swoje wła­sne, bez­kry­tycz­nie i w ten spo­sób ode­rwali się od sie­bie sa­mych.

Nie wiem, czy to jest zro­zu­miałe: cho­dzi o to, że cha­ry­zma­tyczni li­de­rzy mają czę­sto coś, co dla sze­ro­kiego oto­cze­nia jest po­cią­ga­jące, godne po­dziwu, ale dla naj­bliż­szych im osób staje się de­struk­cyjne. To, co sze­ro­kie, jest mniej zwią­zane z tym kon­kret­nym czło­wie­kiem, mniej oparte na więzi z nim, a ra­czej we­ry­fi­kuje się w moim ży­ciu, w moim prze­ży­wa­niu obo­wiąz­ków, więzi ro­dzin­nych czy spo­łecz­nych, na­wet za­in­spi­ro­wa­nych jego na­uką. Wtedy ta tok­sycz­ność nie jest tak silna, by można było po­wie­dzieć, że wiąże się z krzywdą. Je­śli jed­nak ktoś – z róż­nych po­wo­dów, na­wet czy­stych, ide­owych – po­rzuca wszystko, co do tej pory two­rzyło jego co­dzienne ży­cie, i po­cią­gnięty przez dra­pież­nika idzie za nim, to za­czyna żyć jego ka­te­go­riami, za­czyna chcieć być ta­kim jak on, my­śleć jak on. Staje się po­datny na by­cie uży­tym jak nie­wol­nik, osoba skraj­nie za­leżna. Za­czyna tego mi­strza utoż­sa­miać z róż­nymi swo­imi nie­uświa­do­mio­nymi po­trze­bami: ojca, przy­ja­ciela, uko­cha­nego, prze­wod­nika, w końcu Boga. Dzieła Je­ana Va­niera trwają i są do­bre nie ze względu na niego sa­mego, ale ze względu na ja­kość ży­cia osób, które się w nie za­an­ga­żo­wały. Na­to­miast ci, któ­rzy za­gu­bili rów­no­wagę i ra­czej chcieli być tacy jak on – przez bli­skość, ad­o­ra­cję, od­da­nie, po­rzu­ca­jąc swoje ży­cie – stali się po­datni na jego dra­pież­ność, a po­tem wy­ko­rzy­stani.

I tu­taj od razu po­wiedzmy so­bie, że to, że po­rzu­cili swoje ży­cie z po­wodu cha­ry­zmy czło­wieka, któ­remu się pod­dali, nie ozna­cza ich winy. To nie jest za­rzut w sto­sunku do ofiar, tylko zwró­ce­nie uwagi na nie­bez­pie­czeń­stwo.

Masz ra­cję. Po­rzu­cili, od­cięli, po­zo­sta­wili – te okre­śle­nia nie mają aż tak wy­ra­zi­stych ko­no­ta­cji zwią­za­nych ze spraw­czo­ścią tych osób, ich de­cy­zji. To jest kwe­stia po­dat­no­ści na wpływ dra­pież­nika, który jest nie­sa­mo­wi­tym ma­ni­pu­la­to­rem. Pro­po­nuję więc, by­śmy słowo „po­rzu­cili” za­mie­nili na zwrot „zo­stali ode­rwani”. Jest traf­niej­szy. Zo­stali ode­rwani od swo­jego ży­cia, wy­rwani przez ma­ni­pu­la­to­rów z ko­rze­niami. Stra­cili to, co łą­czyło ich z wła­snym ży­ciem.

Z ła­two­ścią można stwier­dzić, że do­bro, które Va­nier po­zo­sta­wił, jest nie­kwe­stio­no­walne. Lu­dzie jed­nak, któ­rzy żyją czy żyli we­dług jego nauk, czują się oszu­kani, czują, że ich świat zo­stał za­chwiany. Ja­koś to mu­szą prze­pra­co­wać?

Do­ty­kamy te­raz róż­nych płasz­czyzn. Uprosz­cze­nie w stylu: „Warto za­cho­wać do­bre owoce, a od­rzu­cić to, co w tej po­staci złe”, może być bar­dzo ra­niące. Warto więc do­pre­cy­zo­wać, co mam na my­śli, mó­wiąc o do­brych owo­cach. Nie mam na my­śli jego ksią­żek, bo zbyt kon­tra­stują z po­stawą au­tora. Przy­po­mnijmy so­bie dys­ku­sję wo­kół dzieł Marko Rup­nika, tego czy na­dal mogą zdo­bić świą­ty­nie. Głosy są po­dzie­lone. Z jed­nej strony, dla­czego nie? Z dru­giej – to ele­ment zgor­sze­nia, gdy pa­trzymy na dzieło stwo­rzone przez ko­goś, kto był dwu­li­cowy, kto oka­zał się wil­kiem w owczej skó­rze. Sprze­ciw wo­bec pro­mo­wa­nia krzyw­dzi­ciela za po­mocą jego nie­oży­wio­nego dzieła jest jak naj­bar­dziej uza­sad­niony i trafny. Na­to­miast je­śli cho­dzi o do­bre owoce w dzie­łach, które żyją swoim ży­ciem, pod­trzy­my­wa­nym przez in­nych lu­dzi, po­win­ni­śmy być ostrożni, by ich nie prze­kre­ślać, bo na­wet je­śli po­wstały z in­spi­ra­cji pre­da­tora, to są roz­wi­jane i ist­nieją dzięki za­an­ga­żo­wa­niu osób, które two­rzą lub two­rzyły wspól­noty, miesz­kań­ców do­mów Arki, wo­lon­ta­riu­szy. To już w pew­nym sen­sie nie są dzieła Je­ana Va­niera. Nie można ich prze­kre­ślać, bo w ten spo­sób prze­kre­śli­li­by­śmy też część ży­cia osób po­szko­do­wa­nych, a one mają prawo od­naj­do­wać w tych dzie­łach część swo­jej hi­sto­rii i do­świad­czeń. To bar­dzo de­li­katna ma­te­ria i wy­ma­ga­jąca sub­tel­no­ści w roz­dzie­la­niu zia­ren od plew. Do­piero wtedy, gdy roz­róż­nimy te ob­szary, mo­żemy usu­nąć to, co po­cho­dzi bez­po­śred­nio od szkod­nika, a to, co po­wstało na­wet pod jego wpły­wem, ale żyje te­raz in­nym ży­ciem – na­szym en­tu­zja­zmem, wiarą, za­an­ga­żo­wa­niem i siłą – zo­sta­wić. To już jest moje i ode mnie za­leży, co z tym zro­bię.

Kiedy wy­bu­chła sprawa Rup­nika, Cen­trum Du­cho­wo­ści Sal­wa­to­ria­nów w Kra­ko­wie, gdzie ów je­zu­ita wiele razy go­ścił, gło­sił kon­fe­ren­cje czy re­ko­lek­cje, opu­bli­ko­wało oświad­cze­nie prze­pra­sza­jące uczest­ni­ków za to, że był za­pra­szany. Czy to zna­czy, że to, czego do­świad­czyli ci ostatni na tych re­ko­lek­cjach, było za­trute?

Może taka myśl po­wstać i my­ślę, że jest za­sadna, acz­kol­wiek nie musi ona być ka­te­go­ryczna. To je­den z ele­men­tów bólu osób po­szko­do­wa­nych nie bez­po­śred­nio, ale przez kon­takt z li­te­ra­turą, słu­cha­nie ka­zań czy kon­fe­ren­cji, ja­kiś du­chowy wpływ ich au­tora. Oświad­cze­nie cen­trum jest rze­telne, tak po­winno się dzia­łać. Na­to­miast je­śli cho­dzi o od­bior­ców jego na­ucza­nia, słu­cha­czy jego kon­fe­ren­cji, trzeba być ostroż­nym. Bo co to zna­czy: za­trute? To nie zna­czy, że dzia­ła­jące we mnie bez udziału mo­jej woli i in­te­lektu. To nie zna­czy, że je­stem wo­bec tego bez­bronny. To zna­czy tylko tyle, że mu­szę wło­żyć wię­cej wy­siłku – nie­stety, na tym po­lega ta rana – żeby to, co przy­swo­iłem w moim ży­ciu du­cho­wym, na nowo roz­po­znać, ro­ze­znać na pod­sta­wie świa­dec­twa spraw­dzo­nych mi­strzów du­cho­wych, ale także wy­ko­rzy­stu­jąc roz­są­dek, roz­trop­ność, wła­sne do­świad­cze­nie ży­ciowe. Można też po­roz­ma­wiać o tym z kimś ze wspól­noty.

Czy to zna­czy, że złe drzewo może wy­da­wać do­bre owoce?

Owoce, o któ­rych mó­wimy, nie są wła­sno­ścią ma­ni­pu­la­tora. Są przy­jęte przeze mnie, być może pod wpły­wem ma­ni­pu­la­cji czy z po­wodu nie­wie­dzy, ale to nie zna­czy, że mam je trak­to­wać jak cho­robę, wo­bec któ­rej je­stem bez­bronny. Nie je­stem bez­bronny wo­bec cze­goś, co ktoś we mnie wło­żył i co we mnie na­dal tkwi. To jest coś, co, ow­szem, ją­trzy, po­wo­duje za­pa­le­nie, ale mogę szu­kać leku. Taką na­dzieję chciał­bym prze­ka­zać. Osoby po­szko­do­wane na­dal mają w so­bie siłę, ży­cie i na­dzieję, a także za­wsze mogą otrzy­mać wspar­cie, które po­może im się od­na­leźć.

Ten wą­tek do­tyka też kwe­stii róż­nych krę­gów po­szko­do­wa­nia. Osób w róż­nym stop­niu skrzyw­dzo­nych jest wię­cej niż tych, które zo­stały bez­po­śred­nio zra­nione, choć to one cier­pią naj­bar­dziej.

Warto to po­wta­rzać, bo mó­wimy o krzyw­dzie sys­te­mo­wej, o krę­gach wpływu krzywdy, która do­ty­czy osoby po­szko­do­wa­nej, jej naj­bliż­szych, wspól­noty, z któ­rej ona po­cho­dzi, i wresz­cie Ko­ścioła lo­kal­nego. Każdy, kto na­leży do tej wspól­noty, na­wet je­śli nie do­świad­czył bez­po­śred­nio krzywdy, z pew­no­ścią zada so­bie py­ta­nie, dla­czego go to omi­nęło. I ono już wy­raża ranę, któ­rej w pew­nym sen­sie do­znaje, bo bu­dzi lęki i nie­po­kój, może po­czu­cie winy. Wy­si­łek na­praw­czy po­wi­nien więc być skie­ro­wany nie tylko do osoby wprost po­szko­do­wa­nej, ale do ca­łej wspól­noty czy do krew­nych i bli­skich tych osób. Na ko­niec – nie można z tego kręgu usu­nąć także wspól­noty, z któ­rej po­cho­dził sprawca, czy jego naj­bliż­szych.

Ist­nieją też tak od­le­głe re­per­ku­sje, jak choćby kwe­stia zgor­sze­nia, pod wpły­wem któ­rego ktoś traci wiarę, dy­stan­suje się od Ko­ścioła, od­cho­dzi.

To efekt kuli śnież­nej, który na pewno po­sze­rza krąg krzywdy poza ten pierw­szy, naj­bar­dziej wraż­liwy i bez­po­średni. Dla­tego po­trzebna jest ja­sna, trans­pa­rentna po­stawa Ko­ścioła zwią­zana z wy­pra­co­wa­niem kul­tury in­for­mo­wa­nia wier­nych, tak aby nie mu­sieli się do­wia­dy­wać z ga­zet o tym, co za­szło na ple­ba­nii. Za­ję­cie sta­no­wi­ska ze strony ku­rii po­winno być kla­row­nie zde­fi­nio­wane i mocno na­gło­śnione, bo jest to ele­ment ważny dla tych, któ­rzy za­sta­na­wiają się, czy aby rze­czy­wi­ście na­leżą do zdro­wej wspól­noty. Je­śli Ko­ściół hie­rar­chiczny nie zaj­muje się tymi kwe­stiami w wy­star­cza­jący i do­głębny spo­sób, to rze­czy­wi­ście może być przy­czyną odejść osób zgor­szo­nych taką bier­no­ścią, osób które so­bie ta­kie py­ta­nia za­dają.

Jest coś fa­scy­nu­ją­cego w tym, że czło­wiek, który po­zo­sta­wił po so­bie tak do­bre, owocne, ży­cio­dajne dzieło, miał swoją ciemną stronę.

To jest cały czas nie­zro­zu­miałe, jak kształ­tuje się du­cho­wość sprawcy, ale my­ślę, że każdy z nas w każ­dym eta­pie ży­cia jest po­datny na to, żeby nim się stać.

To brzmi co naj­mniej nie­po­ko­jąco.

Może wy­ja­śnię to na przy­kła­dzie ro­dzica. W jaki spo­sób taka osoba może stać się sprawcą? Mia­no­wi­cie wtedy, kiedy po­my­śli, że ży­cie jego dziecka za­leży tylko od niego, i za­cznie za swo­jego po­tomka po­dej­mo­wać de­cy­zje, my­śleć, wie­dzieć le­piej. Na pew­nych eta­pach ży­cia syna lub córki tak oczy­wi­ście jest i to nor­malne, ale przy­cho­dzi mo­ment, że ro­dzic staje przed dy­le­ma­tem: czy to jest ży­cie moje, czy mo­jego dziecka? Mam prawo czy nie mam prawa się wtrą­cać? Jak sza­no­wać jego wol­ność, na­wet je­śli nie po­doba mi się spo­sób, w jaki z niej ko­rzy­sta? W ta­kim mo­men­cie za­pada de­cy­zja, czy ro­dzic sta­nie się „nar­cy­stycz­nym sprawcą”, po­mniej­sza­ją­cym moż­li­wo­ści roz­woju swo­jego dziecka, które albo mu się ule­gle pod­daje, albo musi go zde­tro­ni­zo­wać i od niego uciec. Czy ro­dzic sta­nie się ra­czej kimś, kto po­trafi po­mie­ścić w so­bie nie­po­koje, lęki, obawy i swoją pew­ność co do tego, jak dziecko po­winno po­stę­po­wać? My­ślę, że nie­stety każdy z nas ma w so­bie taką po­kusę, ade­kwatną do wła­snej sy­tu­acji ży­cio­wej. Je­śli ktoś jest du­chow­nym, ma prze­wagę nad każdą osobą, z którą się spo­tyka, bo od razu jest w jej oczach le­gi­ty­mi­zo­wany jako ten, o któ­rym za­zwy­czaj się my­śli, że po­wi­nien mieć zin­te­gro­wane psy­chikę, emo­cje, du­cho­wość. Każdy du­chowny, czy to w kon­fe­sjo­nale, czy pod­czas ka­te­chezy, czy w dusz­pa­ster­skim pro­wa­dze­niu lu­dzi, staje przed po­dob­nym dy­le­ma­tem. Brzmi on: czy to ja je­stem wy­rocz­nią ży­cia tej osoby? Czy w spo­wie­dzi to ja wiem, jak dana osoba po­winna żyć, czy ra­czej mogę jej po­wie­dzieć, jak żyją chrze­ści­ja­nie, we­dług ja­kich wska­zań i dla­czego? To są sub­telne mo­menty. Je­żeli taki kan­dy­dat na mi­strza nie do­strzeże w so­bie tego, że na­gle jego zdol­no­ści i po­ten­cjał za­czy­nają być uży­wane jako osta­teczna wy­rocz­nia, a on sam nie ma już ni­kogo nad sobą, wpada w pu­łapkę nar­cy­zmu. Staje się sprawcą upo­jo­nym wła­dzą nad czy­imś ży­ciem.

Czy wpad­nię­cie w tę pu­łapkę na­stę­puje świa­do­mie? To jest mo­ment, kiedy po­dej­muję de­cy­zję, że moje jest waż­niej­sze niż twoje, czy ra­czej zwy­cię­żają pewne ce­chy oso­bo­wo­ściowe i za­czy­nają nami kie­ro­wać?

Za­zwy­czaj sprawcy nie chcą być ba­dani czy pod­da­wani skom­pli­ko­wa­nym te­stom psy­cho­lo­gicz­nym. Nie po­tra­fimy w pełni rze­tel­nie, na­ukowo na to py­ta­nie od­po­wie­dzieć. Są­dzę jed­nak, że na pewno jest to uza­leż­nione od wielu bar­dzo ma­łych kro­ków, ich oso­bi­stych de­cy­zji, a także wy­da­rzeń w ży­ciu sprawcy. Wie­dza o nich po­cho­dzi za­zwy­czaj z ana­lizy ich bio­gra­fii. Gdy spoj­rzymy wstecz na ży­cie ta­kiej osoby, to zo­ba­czymy liczne sy­tu­acje, kiedy mo­gła za­de­cy­do­wać, czy po­stą­pić ina­czej, co mo­gło wzmoc­nić jej doj­rza­łość i in­te­gral­ność, a tym­cza­sem, przez ta­kie, a nie inne wy­bory, wzmoc­niła swój nar­cyzm i psy­cho­pa­tię. My­ślę o dro­dze cha­rak­te­ro­lo­gicz­nego kształ­to­wa­nia swo­jego ży­cia, o wzra­sta­niu w struk­tu­rach za­konu czy sze­rzej Ko­ścioła, czy w ro­dzi­nach, bo tam też prze­cież można spo­tkać nar­cy­zów. Jest to zło­żone z ma­łych ce­gie­łek, które na końcu po­ka­zują: to jest ta szko­dliwa osoba. Gdy­by­śmy wy­cią­gnęli każdą z ce­gie­łek, to zo­ba­czy­li­by­śmy, że ten czło­wiek mu­siał po­dej­mo­wać różne de­cy­zje. To nie jest tak, że ktoś na­gle zo­staje prze­stępcą. To się roz­grywa w niu­an­sach. Czło­wiek w su­mie­niu słu­cha głosu Boga, od­czy­ty­wa­nego w Tra­dy­cji, w ob­ja­wie­niu, w swoim wła­snym ro­zu­mie. I na­wet je­śli cze­goś nie wie, je­śli się myli, wciąż jest wzy­wany do tego, by we­ry­fi­ko­wać swoje osądy i czyny. Sprawca tak kształ­tuje swoje su­mie­nie, że za­czyna trak­to­wać swój głos, swoje ro­ze­zna­nie tak, jakby ono po­cho­dziło wprost od Boga, nie za­da­jąc so­bie trudu kształ­to­wa­nia su­mie­nia. Wtedy już tylko cienka gra­nica dzieli go od tego, żeby za chwilkę po­my­ślał, że wie le­piej albo że ro­ze­znał le­piej. W bio­gra­fiach spraw­ców od­kry­wamy świad­ków, lu­dzi, któ­rzy sy­gna­li­zo­wali swój nie­po­kój, mó­wili, że coś im nie pa­so­wało, nie grało w tej oso­bie, choć nie po­tra­fili tego na­zwać. Póź­niej, nie­stety do­piero po skut­kach, oce­niamy w ca­ło­ści, jak każda z tych ce­gie­łek składa się w wielki pa­to­lo­giczny ob­raz.

Zwłasz­cza że czę­sto symp­tomy są nie­po­ko­jące, ale nie za­wsze w oce­nie oto­cze­nia wy­ma­ga­jące in­ter­wen­cji.

Wła­śnie dla­tego tak ła­two je zba­ga­te­li­zo­wać. Ktoś po­wie, że mu się wy­da­wało, ktoś inny, że ten czło­wiek jest po pro­stu nie­doj­rzały i po­wi­nien coś w so­bie prze­pra­co­wać, a ktoś ko­lejny zwątpi w sie­bie, uzna, że może to z nim jest coś nie tak, może to za­zdrość, że taki do­świad­czony, cha­ry­zma­tyczny i pewny sie­bie. Nie my­ślimy od razu: „O, to cię za­pro­wa­dzi na skraj prze­pa­ści” albo: „Sta­niesz się Hi­tle­rem”. Za­nim Hi­tler zo­stał zbrod­nia­rzem, był ma­la­rzem. Nie my­ślimy o ma­la­rzach, że na pewno będą kie­dyś lu­do­bój­cami. Te ce­giełki w kształ­to­wa­niu sie­bie są jed­nak bar­dzo ważne. Mają istotny wpływ na mo­de­lo­wa­nie roz­woju i po­winny być brane pod uwagę przy wpły­wa­niu na osoby, które będą kie­dyś zna­czące dla in­nych. Tu mam na my­śli przede wszyst­kim za­da­nia for­ma­to­rów i prze­ło­żo­nych. Oni te ce­giełki wi­dzą i nie po­winni ich lek­ce­wa­żyć.

Z tym jed­nak róż­nie bywa.

Tak, dla­tego zda­nie for­ma­to­rów po­winno być klu­czowe w oce­nie roz­woju kan­dy­data, a oni sami po­winni stale pra­co­wać nad swo­imi kom­pe­ten­cjami, świa­domi tego, że też skądś wy­szli, też mają różne swoje ce­giełki, które cza­sem nie po­zwa­lają im wni­kli­wie oce­nić sy­tu­acji.

Jak dbać o to, by na­sze gra­nice nie zo­stały prze­kro­czone w kon­tak­cie to­wa­rzy­sze­nia du­cho­wego czy spo­wie­dzi, czy wresz­cie we wspól­no­cie?

Przede wszyst­kim my­ślę, że trzeba po­sze­rzać wła­sne zdol­no­ści wglądu w sie­bie sa­mego, to zna­czy umieć so­bie za­da­wać py­ta­nia: dla­czego je­stem w da­nej wspól­no­cie, do czego po­trze­buję kie­row­nic­twa, ja­kie jest moje pra­gnie­nie roz­woju du­cho­wego. Je­śli znamy swoje po­trzeby i de­fi­cyty, sprawcy bę­dzie trud­niej te gra­nice prze­kro­czyć i za­sko­czyć nas „ofertą” ma­ni­pu­la­cyjną. Na­sze wła­sne emo­cje i psy­chika po­winny być cią­gle pod­dane ob­ser­wa­cji, au­to­re­flek­sji i na­my­słowi. W kie­row­nic­twie du­cho­wym mamy do czy­nie­nia ze spra­wami su­mie­nia, się­gamy po to na­rzę­dzie, by roz­strzy­gnąć, czy co­dzienne de­cy­zje spra­wiają, że co­raz bar­dziej otwie­ramy się na ży­cie Ewan­ge­lią. An­ga­żu­jąc się w ja­ką­kol­wiek wspól­notę, na­leży pa­mię­tać, że błę­dem jest, gdy utoż­sa­miamy ją z ca­łym Ko­ścio­łem. To tylko część Ko­ścioła po­wszech­nego i uczest­nic­two w niej nie jest nie­zbędne do zba­wie­nia. Do tego po­trzebne są sa­kra­menty spra­wo­wane w Ko­ściele. Znam osoby, które świa­do­mie uni­kają wspól­not re­li­gij­nych, bo taką mają na­turę, i do­brze się od­naj­dują w in­dy­wi­du­al­nym kon­tak­cie z Bo­giem. Kiedy jed­nak za­czy­namy utoż­sa­miać wspól­notę z miej­scem na­szego zba­wie­nia, to jest wy­raźny sy­gnał, że tra­cimy zdrową gra­nicę. Jest to też czę­sto przy­czyną tra­ge­dii, bo kiedy zda­rza się ja­kiś kon­flikt, nie­po­ro­zu­mie­nie, ja­kaś krzywda, to ze­rwa­nie z tą grupą ozna­cza jed­no­cze­śnie ze­rwa­nie z Ko­ścio­łem. Pod­su­mo­wu­jąc, mó­wimy o gra­nicy we wła­snym wnę­trzu, kiedy mu­szę ją po­sta­wić in­nym, aby nie oni de­cy­do­wali o moim ży­ciu, ale abym, zdolny do au­to­re­flek­sji, po­dej­mo­wał wolne de­cy­zje. Mó­wimy o gra­nicy na li­nii mo­jego ży­cia, kiedy uświa­da­miam so­bie, kogo wi­dzę w oso­bie spo­wied­nika czy kie­row­nika du­cho­wego. Wresz­cie trze­cia gra­nica, od­dzie­la­jąca wspól­notę i Ko­ściół.

Cały czas nie mogę się opę­dzić od wra­że­nia, że pro­blem po­lega wła­śnie na tym, że nie je­ste­śmy na­uczeni sa­mo­dziel­no­ści. Szu­kamy więc czło­wieka, który nam po­wie, co jest do­bre, a co złe, szu­kamy wspól­noty, która da nam do­bre sa­mo­po­czu­cie i prze­ko­na­nie, że je­ste­śmy na wła­ści­wym miej­scu.

Ten pro­blem jest zwią­zany z kom­plek­sami, a może na­wet z nie­wiarą w to, że je­ste­śmy ważni dla Boga tak samo, jak pa­pież Fran­ci­szek. Mało w nas wiary w to, że Pan Bóg pra­gnie kon­taktu z każ­dym z nas in­dy­wi­du­al­nie i że On nie po­trze­buje peł­no­moc­ni­ków. Nie, nie mam tu na my­śli dys­ku­sji, czy księża są po­trzebni. Nie o to cho­dzi. Cho­dzi o oso­bi­stą więź z Bo­giem. Je­śli ktoś trak­tuje swoje ży­cie du­chowe po­waż­nie, za­czyna szu­kać mi­strzów. Pa­mię­tajmy, jaka jest ce­zura…

Do­brzy mi­strzo­wie to tacy, któ­rych ży­cie za­koń­czyło się co naj­mniej 200 lat wstecz.

Oni też byli ludźmi z krwi i ko­ści. Mi­strzo­stwo zdo­by­wali przez do­świad­cze­nie, prak­tykę re­la­cji z Bo­giem, czy­ta­nie słowa Bo­żego, po­dą­ża­nie za nim, po­peł­nia­nie błę­dów. Ta droga wcale nie jest przed nami za­mknięta, ale praw­do­po­dob­nie nie mamy na to czasu i chcemy szyb­kich efek­tów. A to już po­datna gleba dla róż­nych pseu­do­mi­strzów, któ­rzy na­czy­tali się wię­cej albo mają ka­ry­godną ma­nierę mó­wie­nia o wszyst­kim ze stu­pro­cen­tową pew­no­ścią, zwłasz­cza gdy do­ty­czy to czy­je­goś ży­cia. Wra­ca­jąc do me­ri­tum – każdy z nas jest zdolny do ży­wej więzi z Bo­giem i być może po­win­ni­śmy się na to od­wa­żyć. Nie ma lep­szego czy gor­szego ję­zyka, mo­jego czy in­nego, w bu­do­wa­niu więzi z Bo­giem. Każdy spo­sób ko­mu­ni­ka­cji z Nim jest cenny, bo to nasz oso­bi­sty ję­zyk. Nie ist­nieją też lep­sze, pew­niej­sze, ła­twiej­sze drogi doj­ścia do Boga poza czy­stym su­mie­niem, prawdą i mi­ło­ścią bliź­niego, cza­sem po­świę­co­nym na mo­dli­twę i wraż­li­wo­ścią na do­bro in­nej osoby. To są pod­stawy i każ­dego na nie stać. A my pró­bu­jemy bu­do­wać ten nasz du­chowy dom od da­chu.

Kli­mat też temu sprzyja, bo ży­jemy prze­cież w kul­tu­rze szyb­kich efek­tów. Je­śli nie osią­gniemy celu w ciągu 15 se­kund, to idziemy da­lej.

Apli­ka­cje temu też sprzy­jają. Ktoś gdzieś po­wie­dział, że nie po­win­ni­śmy już zaj­mo­wać się na­uką pro­gra­mo­wa­nia, ale jako ludz­kość po­win­ni­śmy za­cząć uczyć się na nowo rol­nic­twa. Jest w tym pewna ra­cja, bo czę­sto chcemy za­ra­biać mnó­stwo pie­nię­dzy czy być spe­cja­li­stami w ja­kichś dzie­dzi­nach, ale za­nie­dbu­jemy pod­sta­wowe rze­czy, czyli więź z dru­gim czło­wie­kiem, przy­jaź­nie, re­la­cje, zdol­ność do re­flek­sji, do my­śle­nia. Za­da­wa­nie so­bie py­tań, zno­sze­nie z cier­pli­wo­ścią nie­wy­gód, uzna­wa­nie ogra­ni­czeń wy­ni­ka­ją­cych z wieku – prze­cież tego nie po­mi­niemy. Żadna sztuczna in­te­li­gen­cja nam nie po­może w po­ko­na­niu tych ba­rier. Na­uka wy­siłku wło­żo­nego we wła­sne de­cy­zje, które póź­niej mają swoje kon­se­kwen­cje w ży­ciu du­cho­wym, za­czyna się już w dzie­ciń­stwie, kiedy ro­dzic może wy­mu­sić na dziecku, by za­ło­żyło czer­woną kurtkę, bo jest zimno. Mą­dry ro­dzic po­wie: „Jaką chcesz za­ło­żyć kurtkę, zie­loną czy czer­woną?”. Dziecko samo zde­cy­duje i obu­dzi w so­bie zdol­ność do de­cy­zji, roz­po­zna swoje po­trzeby i na­uczy się po­no­sze­nia kon­se­kwen­cji…

… gdy mu bę­dzie zimno w zie­lo­nej kurtce.

Może i zmar­z­nie, ale nie uczymy go wtedy ule­gło­ści i po­dat­no­ści na wpływ. Du­cho­wość wy­kuwa się w co­dzien­nym ży­ciu, w co­dzien­nych de­cy­zjach. Ustą­pię star­szej oso­bie miej­sca w tram­waju czy nie ustą­pię? To też jest ele­ment du­cho­wo­ści, bo albo uznam, że je­stem zdolny do do­strze­że­nia osoby po­trze­bu­ją­cej i obu­dzę w so­bie wraż­li­wość, albo po­zo­stanę na po­zio­mie ego­cen­try­zmu, bo prze­cież na­leży mi się miej­sce sie­dzące. Wła­śnie w ta­kich, wy­da­wa­łoby się, dro­bia­zgach wy­kuwa się na­sza du­cho­wość.

Spis tre­ści

Roz­dział 1

W po­szu­ki­wa­niu mi­strzów

Roz­dział 2

War­stwy ce­buli

Roz­dział 3

Oko w oko z krzyw­dzi­cie­lem

Roz­dział 4

Opa­try­wa­nie ran

Roz­dział 5

Wła­dza, prze­moc, du­chowe ka­zi­rodz­two

Roz­dział 6

Wio­sna Ko­ścioła czy tok­syczny wpływ grupy?

Roz­dział 7

Sa­mot­ność eg­zor­cy­sty

Roz­dział 8

Kogo chro­nią prze­ło­żeni?

© Wy­daw­nic­two WAM, 2024

Opieka re­dak­cyjna: Sła­wo­mir Ru­sin

Re­dak­cja: Elż­bieta Wia­ter

Ko­rekta: Ka­ta­rzyna On­derka

Skład: Lu­cyna Ster­czew­ska

Pro­jekt okładki: Mar­cin Ja­ku­bio­nek

Za zgodą Prze­ło­żo­nego Pol­skiej Pro­win­cji Do­mi­ni­ka­nów,

Łu­ka­sza Wi­śniew­skiego OP, pro­win­cjała,

War­szawa, 15 maja 2024 r., Reg. Prow. 255/24.

ePub e-ISBN: 978-83-277-4240-7

Mobi e-ISBN: 978-83-277-4241-4

WY­DAW­NIC­TWOWAM

ul. Ko­per­nika 26 • 31-501 Kra­ków

tel. 12 62 93 200

e-mail: wam@wy­daw­nic­two­wam.pl

DZIAŁHAN­DLOWY

tel. 12 62 93 254 255 • faks 12 62 93 496

e-mail: han­del@wy­daw­nic­two­wam.pl

KSIĘ­GAR­NIAWY­SYŁ­KOWA

tel. 12 62 93 260

www.wy­daw­nic­two­wam.pl