Biały Słoń - Piekiełko Jacek - ebook + audiobook + książka

Biały Słoń ebook

Piekiełko Jacek

3,7

Opis

W Katowicach dochodzi do koszmarnego morderstwa mieszkańca Ukrainy. Miejsce zbrodni przypomina słynny obraz Rembrandta "Lekcja anatomii doktora Tulpa". Zabójca włożył wiele trudu, aby we wstrząsający sposób odwzorować scenę z malowidła… Niedługo potem ginie kolejny obywatel Ukrainy. Czy na Górnym Śląsku ujawnił się seryjny morderca? Co popycha go do zbrodni? Atmosfera robi się gorąca, media doszukują się nacjonalistycznych motywów morderstwa. Sprawę prowadzi komisarz Horst, słynący z niekonwencjonalnych metod śledztwa. Uwikłany w dramatyczne historie z dawnych lat nie spodziewa się, że skrywane tajemnice wyjdą na jaw w najmniej oczekiwanym momencie. Okazuje się, że ofiary pochodzą z tej samej, małej miejscowości położonej w Karpatach Wschodnich. Horst wyrusza na Huculszczyznę, nie wiedząc, że wokół toczy się niebezpieczna gra, sięgająca przerażających wydarzeń ukrytych w przeszłości karpackich gór…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 567

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (191 ocen)
51
62
49
22
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
HearttlessWitch

Nie polecam

DNF
10
Andante

Nie polecam

Smutno mi, bo Autor utalentowany ale nie nauczony pisać literaturę ;) Nie do wiary, jak można bardzo dobry pomysł na powieść aż tak skopać. Ja tak sobie myślę, że jakby wziąć długopis, dużo poskreślać, nieco dopisać i trochę zrobić researchu to byłby horror co się zowie. A na razie to mamy gniot i porutę.
11
Aguleczek5

Całkiem niezła

Niewykorzystany potencjał historii. Autor nie wiedział jak się zabrać za rozpoczęcie kryminału i wyszło dość pokracznie i mało angażująco. Główny bohater wyróżnia się tylko imieniem i niczym więcej. Wątki z przeszłości dużo lepsze i gdyby wyciąć współczesną intrygę kryminalną to mógłby z tego wyjść całkiem fajny thriller. Zakończenie także było oderwane od reszty. Przeczytane, ale bez żadnych emocji.
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

dobra książka
00
linkaczeska87

Nie polecam

Dlaczego opis skojarzył mi się z pierwszą częścią przygód Forsta?
00

Popularność




Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2020

Dom Horroru

Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Copyright © Jacek Piekiełko, Biały Słoń, 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Redakcja i korekta: Paweł Rosłon

Projekt okładki: Kornel Kwieciński, Strangely Twisted

Skład: Sandra Gatt Osińska

Wydanie I

ISBN: 978-83-66518-16-2

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

Dla Taty, za pasję do niesamowitych historii.

Wszystko zaczęło się od „Tajemniczej wyspy”...

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Prolog

Część pierwsza

Część druga

Część trzecia

Część czwarta

Część piąta

Epilog

Jacek Piekiełko

#1

– Młody, chcesz fajkę?

– Nie, nie palę.

– To chyba będziesz musiał robić sporo przerw, bo ja, gdy opowiadam, lubię palić.

– Niekoniecznie, nie przeszkadza mi to.

– Nie masz wyboru i tak. Nagrywasz to?

– Nagram, bo później łatwiej informacje obrobić.

– Wrzucasz nagranie na program?

– Taa… I zamienia mi go w tekst.

– Wygodne.

– Czas to pieniądz.

– No, w twoim zawodzie to fakt.

– Ale w tym przypadku nie śpieszy mi się. Chcę poznać wszystko dokładnie.

– No dobra, to od czego zaczynamy?

– Czekaj, włączę dyktafon. Trochę już wiem…

– Żeby dobrze ugryźć temat, to przede wszystkim musisz wiedzieć, że ten facet to prawdziwa legenda. Wiesz, to taki typ człowieka, że albo jest twoim wrogiem, albo twoim najlepszym przyjacielem, i rzadko ten układ się zmienia.

– A pan kim dla niego jest?

– Nie należę do wąskiego kręgu jego przyjaciół.

– Chce pan przez to powiedzieć, że Gedorf ma więcej wro…

– On zawsze szedł pod prąd. Takich osób się nie lubi.

– W policji czy w ogóle?

– Zwłaszcza w policji.

– Czy ma jakąś ksywę? Pseudonim, z którego znany jest w firmie?

– Po prostu Horst. Takie imię wystarczy.

– Nie brzmi polsko.

– Może u nas w kraju nie ma za dużo ludzi o tym imieniu. Kiedyś to sprawdzaliśmy, bo byliśmy ciekawi. To imię ma germańskie pochodzenie.

– Z czego najbardziej jest znany Gedorf?

– Z siania zamętu.

– Może pan jaśniej?

– Młody, to jest tak: człowiek często kreuje sobie własną wizję świata, dostosowuje na przykład religię do własnych potrzeb. Jeśli nie chodzisz regularnie do kościoła, a zdarzy ci się w nim być z jakiegoś powodu, usłyszysz lekcje, nie wiem… kazanie, i nagle ksiądz zasieje w twoim uporządkowanym świecie ziarno wewnętrznego niepokoju. Wiesz, żyłeś wygodnie, a tu nagle zaczynasz zastanawiać się nad swoim życiem…

– Jaki to ma związek z…

– Gedorf potrafi siać prawdziwe spustoszenie w duszy.

– Próbuje nawracać ludzi?

– A gdzie tam! Jak by ci to wytłumaczyć? On czasami jest niczym szalony teolog, który zajmuje się w swojej pracy bardzo nietypowymi przejawami bestialstwa i dlatego korzysta z pomocy różnego rodzaju, by tak rzec… ludzi, którzy uważają, że mają kontakt z inną rzeczywistością. Egzorcyści katoliccy, jasnowidze, wizjonerzy, demonolodzy…

– Brzmi tajemniczo.

– Horst ma bardzo zagmatwaną perspektywę konstrukcji świata.

– To znaczy? Nazwał go pan swoistym teologiem. „Teo” oznacza Boga. Czy tak Horst postrzegany jest przez kolegów?

– Powiedzmy, że wśród młodych, którzy o nim słyszeli, tak to działa. Ale w przypadku Gedorfa mówimy o Bogu starotestamentowym.

– Nie rozumiem…

– Surowym i sprawiedliwym.

PROLOG

I

24 grudnia 1938 r., Wigilia, obserwatorium astrologicznometeorologiczne na górze Pop Iwana, południowo-wschodni kraniec pasma Czarnohory, 2022 m n.p.m.

Ubiegłego dnia fryzjer miał pełne ręce roboty. Strzygł męskie włosy z pieczołowitością; musiał się postarać, aby w tych nieprzejednanych górach dać Polakom namiastkę przygotowań do Wigilii Bożego Narodzenia, które mężczyźni czynili co roku, zanim najęli się do pracy w „Białym Słoniu” i gdy ich kobiety uganiały się w kuchni, przygotowując zgodnie z tradycją dwanaście potraw, a oni oddawali swój zarost pod ostrze golibrody; ten pielęgnował włosy i szykował dżentelmenów do uroczystej wieczerzy. Wstał wcześnie, bo czekała go długa i męcząca droga na wierzchołek Pop Iwana, a żeby zdążyć ostrzyc wszystkich pracowników obserwatorium astrologiczno-meteorologicznego, należało wyruszyć przed wschodem słońca. Nigdy nie narzekał na uciążliwy płaj, prowadzący na stromą górę. Podejście znał doskonale, mógłby z zamkniętymi oczami wspinać się na szczyt. Potem zaś, po skończonej robocie, gdy zszedł już wystarczająco nisko, zagłębiając się w poszycie lasu, odnajdywał wąskie ścieżki, którymi skracał drogę do domu. Płacono sowicie, załoga stacji badawczej była zadowolona, więc rachunek zgadzał się każdemu. Robił, co do niego należało, ścinał włosy, które potem zbierał do płóciennego worka, i wracał do wioski, gdzie czekali kolejni klienci. Było ich wielu, zwłaszcza że coraz to więcej turystów z Warszawy kierowało się do uzdrowisk Huculszczyzny.

Pracownicy obserwatorium Państwowego Instytutu Meteorologicznego, na czele z kierownikiem ośrodka Benedyktem Skalskim, wpatrując się w szerokie okna ówczesnej perły architektonicznej, za jaką uznawano budynek wzniesiony na grzbietach huculskich koni, wyczekiwali pierwszej gwiazdy na niebie, aby zasiąść do wspólnej wieczerzy. Granatowa tafla nad ich głowami nabierała czerni z każdą minutą i kontrastowała jedynie z oślepiającą bielą śniegu zalegającego na grzbietach Czarnohory, które niebawem miała pochłonąć noc. W tamtą wyjątkowo uciążliwą zimę panowały srogie warunki do życia, z powodu których całe przedsięwzięcie badawcze nie napawało optymizmem. Astronomowie spodziewali się czystego nieba, lecz mogli liczyć na przejrzysty widok przez stosunkowo krótki, jak na obserwatorium wybudowane specjalnie w celach naukowych, czas. Od południa atakował przejmujący wiatr, obsadzając zmarzliną całą ścianę „Białego Słonia”. Zespół obserwatorium co jakiś czas musiał zmagać się z lodem, aby nie zostać uwięzionym w środku. Otwierali okna i drzwi, po czym z całych sił napierali na drewniany pal, którym rozłupywali bryłę lodu. W niektórych miejscach lód był tak czysty, tak przejrzysty, że mogliby patrzeć przezeń niczym przez zniekształcającą rzeczywistość szybę. Dlatego niektórzy bali się, co zobaczą za rozkutym śniegowym murem, zwłaszcza gdy pewnego dnia podczas akcji kruszenia lodu ujrzeli szybko poruszające się cienie. Zabrali się do jeszcze pilniejszej pracy; pomyśleli, że ktoś potrzebuje ratunku, gdyż nikt przy zdrowych zmysłach nie zapuszczał się na Pop Iwana przy tak paskudnej pogodzie. Gdy przedostali się na zewnątrz, zobaczyli jedynie szalejącą zamieć śnieżną i niepokojącą pustkę Karpat Wschodnich. Wypatrywali starannie obecności człowieka, ale na obfitym śniegu nie znaleźli żadnych śladów stóp, niczego… Ani żywej duszy wokół.

Przebywali w górach dopiero pięć miesięcy, ale stan odizolowania, brak kontaktów towarzyskich, ciągle te same twarze, problemy, klaustrofobia miejsca, nieustający jazgot turbin zasilających system ogrzewania budynku oraz pracujących wentylatorów stawały się nie do zniesienia. Ludzie snuli się po kamiennej Elce, bo taki kształt miało obserwatorium, jak lunatycy. Astronomowie nudzili się okrutnie, bo od kilku tygodni panowała śnieżyca, a niebo tkwiło zachmurzone, uniemożliwiając prowadzenie badań. Nie mogli nawet skutecznie zabić nudy, ponieważ pewien profesor po urządzeniu uroczystego obiadu na cześć otwarcia obserwatorium wnet opuścił posterunek wraz z pokaźnym asortymentem koniaków i nieodpieczętowanych talii kart. W przeszmuglowaniu alkoholu na niziny Czarnohory pomógł mu huculski konik, dzielnie maszerując z ciężarem dwóch ogromnych walizek na grzbiecie.

Jedynie meteorolodzy znajdowali sobie zajęcie, skrzętnie notując temperatury powietrza i prędkość wiatru, która dochodziła do trzydziestu pięciu metrów na sekundę. W nowym roku nadejść miał potężny huragan, uniemożliwiający jakiekolwiek wyjście z obserwatorium. Niejeden pracownik oddałby miesięczny żołd, aby tylko wydostać się na zewnątrz, zejść do wioski i napić się wina z nazbyt serdeczną Hucułką. Kierownik ośrodka nie skąpił tygodniowych urlopów. Niektórzy wydłużali wolny czas do dwóch tygodni, wracali do miasta, by spotkać się z żonami, dać prezenty dzieciom. Furorę robiły mniejsze od standardowych trombity, długie instrumenty wydrążone w suchym i prostym drewnie, brzmiące jedynym w swoim rodzaju przeciągłym dźwiękiem. Kupowano je od gospodarzy, którzy przygotowywali nieduże wersje w sam raz dla dorastających dzieci. Drogi był to prezent, ale niezwykły, przenoszący do wielkich miast ułamek folkloru najbardziej oddalonych na południowy zachód terenów II Rzeczpospolitej.

Skalski kroczył dziarsko przez kamienny korytarz. Stukot grubej podeszwy skórzanych butów odbijał się głośnym echem od ścian, które w wielu miejscach nie zostały otynkowane. Kierownik obserwatorium, patrząc na nieukończone ściany, przypominał sobie przekleństwa rzucane przez generała Berbeckiego w kierunku architekta prowadzącego budowę. Generał, który przyjechał wcześniej od innych wpływowych gości z Warszawy, jeszcze przed uroczystym otwarciem, na widok niedokończonych partii niektórych kondygnacji wpadł w prawdziwą furię. Wyłącznie butelka przedniej brandy i solenne przyrzeczenie szybkiego ukończenia remontu podziałała skutecznie na jednego z inicjatorów budowy najnowocześniejszego w Europie obserwatorium astronomiczno-meteorologicznego. Skalski widząc, jak wiele jest jeszcze do zrobienia, szczerze wątpił, czy obietnica dana generałowi kiedykolwiek się spełni, zwłaszcza w obliczu nadciągającego konfliktu zbrojnego.

Wszyscy czekali już za sowicie, jak na obecne warunki, zastawionym stołem, znajdującym się w jadalni na drugim piętrze. Skalski stanął przy honorowym miejscu na końcu długiego stołu i spojrzał po zebranych. Większość osób, co można było zauważyć podczas przygotowań do wieczerzy wigilijnej, tryskała dobrym humorem – głównie z powodu odmiany, jaką wśród monotonnych, wolno upływających dni stanowiła kolacja. Oprócz potraw na stole znalazły się również krzyż, świece i Pismo Święte, a na końcu, wedle tradycji, pozostawiono wolne miejsce dla zbłąkanego wędrowca, choć o jego wizycie w tym nieprzejednanym miejscu nie mogło być mowy.

– Zaczynamy? – zapytał kierownik, po czym otworzył Biblię i rozpoczął czytanie Ewangelii mówiącej o narodzinach Jezusa.

Ludzie słuchali w skupieniu, starając się przełożyć wydarzenia ze świętej księgi na ich życie. Niektórzy myślami byli już przy czekającym na nich ciepłym posiłku. Inni wędrowali pamięcią do rodzin, które, oddalone o setki kilometrów, również będą łamać się opłatkiem.

Niespodziewanie Skalski przerwał czytanie Pisma i spojrzał w kierunku drzwi. Wszyscy zebrani powiedli za jego wzrokiem.

– Słyszeliście to? – zapytał szeptem.

Pracownicy obserwatorium wiedzieli, co to za dźwięk. Usłyszeli przytłumiony huk wejściowych drzwi do budynku, na tyle mocny, że pomimo zawodzącego za oknami wiatru rozbrzmiał aż na drugim piętrze w jadalni. Tak samo działo się latem, kiedy ktoś pootwierał za dużo okien i zrobił się przeciąg. Drzwi wejściowe uderzały z trzaskiem o futryny.

– Przecież zamknąłem je na klucz! – usprawiedliwił się Janicki, który co wieczór robił obchód pomieszczeń.

Wszyscy spojrzeli po sobie zaskoczeni. Słyszeli odgłos bardzo szybko stawianych kroków, który wręcz zlewał się w jedno miarowe dudnienie.

– Jezus Maria! – krzyknęła kucharka, kiedy drzwi jadalni niespodziewanie otworzyły się pod naporem ciężaru zwierzęcia. Ludzie odskoczyli od stołu jak oparzeni.

Do środka wparował wilk. Dyszał głośno, jakby przez długi czas uganiał się za zwierzyną, którą w końcu dorwał. Otworzył pysk, aby szybciej schłodzić rozgrzany organizm, ukazując przy okazji szereg ostrych kłów. Widać było, że musiał włożyć wiele wysiłku, by dostać się na szczyt Pop Iwana. Rozejrzał się żółtymi ślepiami po pomieszczeniu i ku zaskoczeniu wszystkich wskoczył wprost na krzesło zarezerwowane dla zbłąkanego wędrowca.

– Skąd tutaj wziął się wilk? – zapytał jeden z naukowców. – Nie podchodzą tak wysoko.

– Może zabłąkał się podczas śnieżycy? – odparł Skalski. – Jest wyczerpany.

Srebrne kłaki wilka, wraz z tkwiącymi w nich grudkami zbitego śniegu, lśniły w blasku lamp. Kropelki wody ściekały z mokrej, zjeżonej sierści wprost na tapicerowane krzesło i na biały obrus.

– Trzeba go przepędzić – powiedziała wciąż zatrwożona kucharka.

– Spójrzcie na niego. Nie ma już sił. Nie przeżyje na zewnątrz.

– To co pan proponuje?

– Dokończymy modlitwę i nakarmimy go. Później trzeba sprawdzić, w jaki sposób tutaj się dostał. Nie widzicie, że mamy nieoczekiwanego gościa? Nieprzypadkowo wybrał właśnie to miejsce przy stole. Podobno tylko tej jedynej nocy w roku zwierzęta mówią ludzkim głosem, więc może dowiemy się czegoś ciekawego? – Uśmiechnął się i sięgnął po Biblię.

To ostatnie zdanie kierownika rozładowało napięcie, jakie dopadło wszystkich zebranych przy wigilijnym stole. Wilk zawsze wzbudzał wśród ludzi niepokój, ale temu, który dostał się do obserwatorium, należało pomóc, aby zwierzę nie padło z wycieńczenia. Dlatego pracownicy Białego Słonia zbliżyli się do stołu i dokończyli czytanie Pisma oraz modlitwę. Co chwilę nerwowo zerkali na siedzącego wilka, który wyraźnie czekał na coś do jedzenia.

Pojawienie się wilka akurat w Wigilię Bożego Narodzenia nie było przypadkowe. Nadchodzące miesiące miały nie przynieść nic dobrego. Zebrani w obserwatorium, zapraszając wilka do wigilijnej kolacji, śmiejąc się i biesiadując w najlepsze, nie podejrzewali niczego złego. Nie mogli, bo w tamtym momencie nie było wśród nich żadnego Hucuła, który wyjaśniłby, że niektórych rzeczy nie należy czynić. Że niektórych spraw trzeba unikać jak ognia.

II

28 września 1939 r., obserwatorium astrologiczno-meteorologiczne na górze Pop Iwana, południowo-wschodni kraniec pasma Czarnohory, 2022 m n.p.m.

Przywarli do skupiska głazów oszronionych nieregularnymi plamami bladego mchu. Czterech żołnierzy Armii Czerwonej, więcej nie trzeba było. Rozkaz brzmiał jednoznacznie: przejąć polskie obserwatorium astrologiczno-meteorologiczne, co nie powinno należeć do trudnych zadań; ot, bułka z masłem, ponieważ Rosjanie dowiedzieli się z radiostacji w Stanisławowie, że na żądanie Straży Granicznej Polacy mają opuścić budynek górujący nad Pop Iwanem.

Z podziwem spoglądali na najdroższą polską inwestycję dwudziestolecia międzywojennego, zastanawiając się, jak wielkim nakładem sił wzniesiono ten piętrowy budynek. Dowódca, kapitan Kola Belenow, wodząc lornetką po kamiennych murach obserwatorium, oprócz solidnej, zwartej bryły konstrukcji dostrzegał również ogrom wykonanej pracy, niemal czuł ludzki i koński pot wsiąkający w ziemię w spiekocie dni. Gdy patrzył na masywne ściany, wyobrażał sobie, jak poganiane przez Polskich Panów i ukraińskich właścicieli huculskie ogiery zachodziły w pianę na sierści, mozolnie ciągnąc wozy dociążone skalnymi kawałkami. Wysiłek wymierny, bo dobrze płatny. W okolicy mówiono, że Huculi rwali się do roboty, za którą od ręki otrzymywali sowitą zapłatę. Kola, czując potworne zmęczenie po wędrówce na szczyt grani, uznał, że za żadne skarby nie wziąłby udziału w budowie czegoś podobnego. Nawet za obietnicę złotego pałacu, chyba że rozkaz wydałby sam Józef Stalin.

– Widzisz coś? – zapytał Belenow, spoglądając na Vladkowa, który binokle lornetki wpychał mocno w oczodoły, jakby soczewki miały zlać się z jego oczami.

Żołnierz milczał i niestrudzenie obserwował świat w powiększeniu.

– I co? – nie dawał za wygraną Belenow.

– Zostawcie go, dowódco. Ślepy jak kret, a rozeznanie robi…

– Cicho – syknął Vladkow. – Kapitanie, nikogo nie ma. Brama otwarta. Wygląda na to, że już opuścili posterunek.

– Przejdziemy od drugiej strony. Ktoś może kryć się na wieżyczce.

Żołnierze zeszli trochę w dół, zbaczając z głównego szlaku, po czym obrali kurs na obserwatorium. Uważnie stawiali kroki na śliskim podłożu, dlatego stosunkowo bliska odległość dzieląca ich od budynku zajęła im dobre dwadzieścia minut marszu. Nie spodziewali się ataku, jednak woleli zachować ostrożność.

Przeszli wzdłuż muru okalającego północną część obserwatorium i znaleźli się przed otwartą bramą prowadzącą na podwórze. Rząd powybijanych okien najniższej kondygnacji przypominał ser szwajcarski, kilka szyb na piętrze również świeciło pustkami. Kola Belenow zastanawiał się, co tutaj mogło się wydarzyć. Czy Polacy, opuszczając ośrodek badawczy, celowo zniszczyli, co tylko się dało? Chcieli zrobić nam na złość, abyśmy nie mogli w pełni wykorzystać budynku do własnych celów, rozważał. Nie podejrzewał, aby Huculi w tak szybkim czasie zdemolowali obserwatorium i rozkradli najpotrzebniejsze sprzęty.

Główne drzwi prowadzące do korytarza obserwatorium pozostały otwarte. Żołnierzy powitał mrok. Stanęli nieruchomo, nasłuchując uważnie, lecz do ich uszu nie doszedł żaden dźwięk. Ta niespodziewana cisza w miejscu, gdzie powinna pracować aparatura pomiarowa, a tętent generatorów prądotwórczych dotychczas wybijał jednostajne metrum, porażała. Nie tego spodziewali się żołnierze, nie tak wyobrażali sobie wnętrze obserwatorium.

Belenow powiódł ręką po chłodnej, kamiennej ścianie, szukając włącznika światła, ale kiedy już wcisnął odpowiedni guzik, nic się nie zmieniło. Żarówki wiszące pod sufitem i lampy ścienne obudowane chropowatym szkłem pozostały martwe. W całym budynku nie działało zasilanie.

Weszli głębiej w ciemny korytarz, na końcu którego bezskutecznie szukali drzwi. Dima włączył bakelitową latarkę; na podłodze zatańczyły spiczaste cienie, klaustrofobicznie obejmując przestrzeń. Naraz wszyscy zapragnęli wydostać się z przytłaczającego budynku, jakby rozległy, otwarty teren Czarnohory kojarzył się z bezpiecznym miejscem.

– Co robimy? – szepnął jeden z żołnierzy. – Jakoś tu ponuro.

– Sprawdzimy górę – podsunął Kola.

Ruszyli w kierunku schodów, które pokonali w szybkim tempie. Wśród ścian odbijał się odgłos kroków równomiernie stawianych na betonowych stopniach. Belenow wyjął z kabury tetetkę, poprawił ją w dłoni i przesunął palec na spust, aby broń nie zawiodła go w najważniejszym momencie. Dima z kolei mocniej ujął pistolet maszynowy wyposażony w bagnet, który już na początku wojny zdążył uratować mu życie. Jeśli ktoś czaił się w wieży obserwacyjnej, musiał słyszeć ich kroki, które niosły się wśród murów. Budynek miał stać pusty, ale…

Wparowali na szczyt obserwatorium. W środku pusto, tylko nad głowami, niczym sklepienie nieba, spoczywała potężna kopuła wieży, a pod nią metalowa konstrukcja, w której powinny znajdować się teleskopy. Jednak Sowieci nie zauważyli żadnej aparatury do pomiarów astronomicznych. Wszystkie lunety i soczewki zniknęły wraz z całą załogą badawczą.

– Pusto – oznajmił Vladkow. – Żadnych sprzętów, a to oznacza, że już nikogo tutaj nie ma.

– To oznacza coś innego, żołnierzu – powiedział Kola.

– Nie rozumiem, kapitanie.

– To znaczy, że wydaję rozkaz jak najszybszego znalezienia czegoś do żarcia!

Mężczyźni wybuchli śmiechem. Każdemu z nich kiszki marsza grały, marzyli o czymkolwiek do jedzenia, nawet o konserwie, ale pojawiła się nadzieja, że może nawet znajdą coś do picia, coś, co pozwoli im radośnie przetrwać zbliżającą się noc. W końcu Polacy nie mogli wziąć całych zapasów żywności ze sobą, bo po prostu nie daliby rady unieść reszty ekwipunku, na jaki musiał składać się również sprzęt do pomiarów.

– No to szukamy! – krzyknął Dima, wznosząc rękę ku górze.

– Piwnica – zauważył przytomnie Vladkow.

– Najpierw kuchnia – zasugerował dowódca.

Zeszli na parter.

Kuchnia wyglądała tak, jakby przeszedł przez nią huragan. Powywracane szafki, półki i krzesła leżały na podłodze wśród wszędobylskich sztućców, chochli, garnków i misek. Pod jedną z półek spoczywały rozbite słoiki z przyprawami, których zapach unosił się wśród całego bałaganu.

– Chyba na odchodne też zgłodnieli – zaśmiał się Dima.

– W piwnicy musi być chłodnia – rzekł Vladkow.

Zeszli niżej. Widok podziemi obserwatorium sprawił, że jeszcze bardziej docenili ogrom nakładu sił przy budowie stacji i rozmach całego przedsięwzięcia. Ich oczom ukazała się sieć korytarzy, w których łatwo było się zgubić. Zastanawiali się, do czego mogły służyć te wszystkie pomieszczenia; było ich od groma. Skupili się jednak na poszukiwaniu spiżarni. Z jej znalezieniem nie mieli problemu. Ocenili, że chłodnia musi znajdować się gdzieś blisko schodów, co miało ułatwić przenoszenie jedzenia do kuchni oraz dostarczanie lodu do chłodzenia zapasów. Nie pomylili się, widząc wyłamaną kłódkę w drzwiach do chłodni.

– Jezu… Widzicie to? – zagadnął Dima.

Dopiero teraz przyjrzeli się plamom na drzwiach i podłodze. Brunatne zmazy wsiąknęły w nielakierowane drewno tuż przy zawiasach, natomiast na betonie rozciągały się krwiste strugi, które urywały się w mrocznej, nieoświetlonej części korytarza. Wyglądały tak, jakby ktoś zamoczył dwa pędzle w czerwonej farbie i szedł z nimi, trzymając każdy w jednej ręce.

– Krew – powiedział Dima.

– Nie da się ukryć – przyznał Belenow, rozglądając się nerwowo po odnogach korytarza. – Dobra, sprawdźmy chłodnię i spadajmy stąd. I tak nigdy nie dowiemy się, co tutaj zaszło.

Weszli do małego pomieszczenia. Chłodnia mieściła się głębiej w ziemi, specjalny dół służył do przechowywania mięsa, które spoczywało w kawałkach lodu. Niska temperatura sprawiała, że tak zachowany pokarm mógł utrzymać się świeży nawet w ciągu upalnego lata. Dlatego Sowieci zdziwili się, gdy w środku poczuli smród surowego mięsa, który powinien zostać zamknięty przez lód. Gdy nachylili się nad dołem w posadzce, dowiedzieli się, skąd rozchodzi się nieprzyjemna woń.

W chłodni było pełno krwi i cząstek mięsa, które wymieszane z kawałkami lodu tworzyły jedną, brunatną breję. Śnieg zamienił się błoto, przyjmując wszelki brud, jaki ktoś wniósł do środka. Prawdopodobnie wygłodniałe zwierzęta musiały dostać się do piwnicy, zeskoczyć do zagłębienia i łapczywie wyjadać zmrożone mięso. Żołnierzy nie opuszczało jednak wrażenie, że całość wygląda jak miejsce po walce stoczonej przez dzikie zwierzęta.

– Zaraz się porzygam. – Dima podsumował widok, jaki rysował się pod jego stopami. – Szlag trafił jedzenie.

– Trzeba dobrze przeszukać resztę pomieszczeń na górze, bo inaczej umrzemy tu z głodu – powiedział Vladkow.

Wyszli na korytarz. Żołnierze zaczęli przerzucać się pomysłami na dalsze poszukiwania. Jeden z nich sugerował, że powinni jak najszybciej opuścić obserwatorium i zejść na połoninę, odnaleźć chatę, a tam na pewno chłop nie poskąpi im poczęstunku. Jeśli wyjdą od razu, powinni zdążyć przed zmierzchem. Dima i Vladkow narzekali, że nie mają już siły, by schodzić. Lepiej poświęcić jeszcze trochę czasu i spróbować znaleźć coś do jedzenia na miejscu, później odpocząć i rano z nowymi siłami wyruszyć w drogę. Kola Belenow nie skomentował tej wymiany zdań, a powinien, ponieważ mieli tu jeszcze wiele do zrobienia. Niedopuszczalnym zaniechaniem z ich strony byłoby opuszczenie posterunku i narażenie przyszłej kompanii, która miała pojawić się nazajutrz i już na dobre przejąć stację badawczą, na atak niespodziewanych gości. Ktoś mógł pod ich nieobecność zaczaić się w obserwatorium. Dowódca jednak stał nieruchomo i wpatrywał się w ciemną taflę korytarza kilka metrów dalej. Tkwił niezmiennie i czuł, jak skóra na jego plecach cierpnie ze strachu. W końcu żołnierze spostrzegli wystraszoną minę Belenowa.

– Dowódco, co się dzieje? – zapytał Dima.

Powiedli za jego wzrokiem w głąb korytarza tonącego w mroku.

W tym samym momencie do ich uszu dobiegł bliżej nieopisany dźwięk, przypominający drapanie paznokci o beton.

– Widzicie to…? – szepnął Belenow. – Tam coś się rusza…

III

Czasy współczesne, Katowice

Gdy przekroczył próg domu, system od razu rozpoznał jego obecność, zapaliły się światła w korytarzu i w salonie, z głośników popłynęła muzyka. Czasami miał wrażenie, że zamontowany system inteligentnego domu działa jak jego przyjaciel, rozpoznając nawet nastrój, w którym wraca. Podsunął właścicielowi losowo wybraną płytę – Bental. Nie znał tego; polskie, zgorzkniałe, smutne – tak samo jak on. Przydałby się jeszcze system otwierający piwo lub nalewający whisky.

Rzucił torbę na podłogę i podszedł wprost do barku znajdującego się w ogromnym salonie, podzielonym na jadalnię ze stołem, wyjściem na taras oraz kącikiem rozrywki w postaci kanapy, foteli i siedemdziesięciocalowego telewizora wiszącego na ścianie. W wystroju panowały chłodne barwy, szarość, dużo szkła i stalowe elementy. Nalał Jacka Daniel’sa i wziął od razu dwa duże łyki. Było mu lepiej, przez moment.

Widzi się z nią ostatni raz. Podpisze, co zechce, ale niech już więcej z nim nie gra, niech przestanie szantażować go emocjonalnie, wykorzystując do tego ich syna. Co może zrobić? Pawełek i tak będzie miał wszystko, czego potrzebuje. Opiekę matki i pieniądze ojca. Teraz będzie tęsknił, ale później to doceni. Gdy dobrze układało mu się z żoną – choć w tamtym momencie nie był pewien, czy kiedykolwiek taka sytuacja miała miejsce – ciągle brakowało mu dla nich czasu. Praca, praca i dążenie do celu. A jego cel uświęcał środki. Jeszcze do niego przyjdzie po pomoc, będzie błagać, by mogła wrócić, ale on już wie, że motywem powrotu są jego pieniądze, nie on sam. Jako matka wychowująca samotnie dziecko będzie miała kasy w bród, nawet więcej niż gdy z nim mieszkała, ponieważ nigdy nie dał jej dostępu do konta. Uważał, że dysponować pieniędzmi mogą wyłącznie odpowiedzialni... Swojej niepracującej żony nie mógł tak nazwać. Należał do starej szkoły przewidującej inne funkcje dla kobiety.

Najbardziej szkoda mu było Pawełka, ale weekendowe wizyty może okażą się nawet lepsze od codziennego udawania tatusia. Nigdy tak naprawdę nie miał czasu, by zaangażować się, by poświęcić się w całości. Gdy układał z synkiem budowlę z klocków, myślami był gdzie indziej – czy zamknąłem wszystkie sprawy, czy ten ruch będzie opłacalny, jak na tym wyjdę, z kim trzeba pogadać, kogo przycisnąć do muru, a komu posmarować. Oj tak... Były ważniejsze sprawy od klocków Lego.

Włączył TVN24. Trąbili o nudnej piłce nożnej, Euro 2016. Sprawdził jeszcze Twittera i Facebooka, po czym rzucił telefon na kanapę, dopił drugą whisky i postanowił położyć się do łóżka. Idąc po schodach do sypialni, rozważał, czy wziąć prysznic, czy przesunąć go na rano. Uśmiechnął się do siebie, że nikt już nie będzie mu suszył głowy o podobne sprawy. Gdy słyszał słowa żony, jej drażniący ton, z jakim wypowiadała: „Chyba nie zamierzasz spać taki brudny”, zastanawiał się, czy przypadkiem nie poślubił własnej matki. Przykładów było więcej, ale nie chciał się nakręcać.

Na moment zamarł.

Wchodząc na korytarz, miał wrażenie, jakby niespodziewany ruch powietrza otarł się o jego twarz. Poczuł lekki podmuch przynoszący kwaśny zapach potu.

W jednej sekundzie ciarki przeszły mu plecach. Ten obcy zapach... Skąd się tutaj wziął? – zadał sobie pytanie.

Przez chwilę uznał prysznic przed snem za całkiem dobry pomysł.

Zaraz potem myślał tylko, jak przeżyć.

Ktoś chwycił go z tyłu za kark, zakładając bolesną klamrę potwornie silnymi rękami. Poczuł, jak napastnik wkłada ręce pod ramiona i splata dłonie na jego karku, po czym gwałtownie odpycha je od siebie. Szyja i kręgi zabolały tak mocny, jakby nagle znalazły się w ciągle dokręcanym imadle.

Zadziałał jednak automatycznie. Wystawił nogę do tyłu, chcąc uwolnić się z chwytu, po czym szybko skręcił całe ciało w taki sposób, że napastnik też musiał oderwać stopę od podłogi. Ten niespodziewany manewr dał mężczyźnie szansę do obrony. Napastnik na moment stracił równowagę, wtedy mężczyzna pchnął go z całych sił do tyłu. Polecieli na poręcz, która zabezpieczała przed wolną przestrzenią łączącą schody z salonem. Napastnik uderzył o barierę na wysokości bioder na tyle mocno, że niebezpiecznie wychylił ciało poza poręcz. Siła rozpędu, mocne uderzenie oraz ciężar ciała spowodowały, że stracił grunt pod nogami. Mężczyzna odwrócił się gwałtownie i zdążył jedynie zobaczyć rozszerzone ze strachu oczy napastnika, który w tej sekundzie pojął, co zaraz się stanie. Poleciał w dół, a jego upadkowi towarzyszył głośny chrupot. Odgłos ten – odgłos pękającej kości – rozniósł się po zatopionym w nocy domu.

Mężczyzna poczuł się jak we śnie. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Coś w całej przestrzeni nie pasowało, jakby skruszyła się farba znanego obrazu, oglądanego każdego dnia. Ostatni raz czuł się podobnie, gdy był dzieckiem, a ojciec kazał mu iść do drugiego pokoju i pod żadnym pozorem z niego nie wychodzić. Wtedy ktoś obcy przyszedł do domu; awanturował się tak głośno... Jego krzyki słyszalne były w całym domu. Później trzaśnięcie drzwiami. I widok ojca, tym razem skarlałego w środku, ze smutnym spojrzeniem i drżącym głosem. To obcość wtargnęła tamtej pamiętnej nocy do ich spokojnego życia. Teraz mężczyzna miał życie mniej spokojne, ale mimo wszystko widok, jaki roztaczał się w salonie, był niczym inwazyjna operacja na otwartym ciele pacjenta.

Napastnik leżał na plecach. Spod jego głowy sączyła się krew: brunatna plama, stopniowo powiększająca swoją średnicę na podłodze. Spadając, napastnik uderzył tyłem głowy o krawędź stołu w jadalni i roztrzaskał kość potyliczną.

Oddychał z trudem, kompulsywnie unosząc klatkę piersiową. Właściciel domu nachylił się nad nim. Napastnik poprosił o pomoc, ale mężczyzna nie zrobił nic, zapytał tylko:

– Czego tutaj szukasz?

To, co usłyszał, wprawiło go w osłupienie. Wyjął telefon i nagrał ostatnie słowa umierającego. Dowiedział się sporo.

Po kilku minutach mężczyzna leżący na podłodze stracił życie. Oczy miał otwarte; wpatrywały się tępo w sufit.

Właściciel domu sprawdził portfel denata. Przyjrzał się dokumentom, analizując wszystkie fakty.

Może tak być musi. Może cała historia mojej rodziny obarczona jest piętnem tragicznej śmierci; ta śmierć wiąże wszystkie wątki w całość i nadaje sens istnieniu pamięci o tym, co wydarzyło się w przeszłości – myślał mężczyzna, patrząc na nieruchome ciało napastnika. Przeklęte daimonium sprawia, że trzeba stawić czoła śmierci, przez zemstę, jaka czekała za rogiem.

W tamtej niezwykłej chwili, gdy trwał zawieszony pomiędzy szybkim oddechem, przerażeniem a świadomością, że właśnie zabił człowieka, mężczyzna pojął wszystko. Wydawało mu się, iż ten jeden krok, jaki niespodziewanie zrobił, sprowadził na niego epifanię najbliższej przyszłości. Naraz ujrzał swój zamysł bardzo wyraźnie, mógł podjąć decyzję i wdrożyć dotychczas układany plan w życie, uporządkować chaos, w którym topił się niejednej nieprzespanej nocy. Wszystko zależało od niego. Wiedział, jak poprowadzić wydarzenia, by przyniosły zamierzone rezultaty.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1.

Górny Śląsk

Takie dni zdarzają się bardzo rzadko, kilka następujących po sobie sytuacji ułożonych w logiczny ciąg, aż wierzyć się nie chce w czysty przypadek. Horst wrzucił szósty bieg, docisnął pedał gazu, niebezpiecznie rozpędzając samochód. Miał się wkrótce przekonać, czy każde pomniejsze czyny determinują przyszłość, czy może ktoś z góry żartuje sobie z losu człowieka.

Mieszkał w Bogucicach, ale w tej radośniejszej dzielnicy niż familoki stojące nieopodal katedry. Pod blokiem trudno było szukać wolnego miejsca do zaparkowania samochodu, dalej rozciągał się skwer z dwoma ławeczkami obleganymi przez młode dziewczyny w dresach i podobnie ubranych chłopaków w czapeczkach z daszkiem i nike’ami na nogach. Gedorf myślał o nich jak o strażnikach, potrafili bowiem zlustrować każdego przechodnia, odprowadzając go wzrokiem aż znikał za drzwiami prowadzącymi do klatki schodowej. Spokojna, przeciętna okolica, blisko osiedlowa pizzeria i sklepik, w którym nie opłacało się robić większych zakupów, a w oddali, wśród drzew, wychylał się dach Ikei.

Horst Gedorf na pierwszy rzut oka nie różnił się wiele od królów osiedlowych ławeczek. Na co dzień sportowe buty, jeansy bądź materiałowe spodnie z sieciówek wytrzymujące parokrotne pranie, bluza z kapturem, w której równie dobrze czułby się hiphopowiec na scenie. Szczytem elegancji było dla niego narzucenie na siebie hipsterskiej koszuli w dużą kratę, ale to w ostateczności, gdy należało spotkać się z ważniakami, czyli z przełożonymi jednostki i z tymi bucami, żałosnymi politykami, których miał w głębokim poważaniu. Zdążył już przyzwyczaić się, że jakakolwiek partia wygrywa wybory, ustala zaraz potem własne reguły gry, co oznacza przeważnie, że prędzej czy później zaczynają dobierać mu się do dupy. Gedorf święcie bronił swoich racji, bronił jednostki, w której pracował, bo ona znaczyła coś więcej niż tylko praca – była sensem jego życia.

Wracał z Pszczyny, miejscowości nazywanej w przewodnikach „zielonymi płucami Śląska”, a przez Główny Inspektorat Ochrony Środowiska uznanej za najbardziej zanieczyszczone miasto w Polsce. Skoro Pszczyna, dwudziestopięciotysięczne miasteczko z ogromnym parkiem i okolicznymi lasami, przewodzi w niechlubnych rankingach jakości powietrza, Gedorf wolał nie myśleć, czym tak naprawdę oddycha się w Katowicach. Żadna tablica z dopuszczalnymi normami stężenia CO2 na ulicy Jagiellońskiej nie zakrzyczy rzeczywistości.

Atmosfera była gorąca, nie tylko ze względu na upał męczący od kilku dni, ale przede wszystkim z powodu meczu Polaków ze Szwajcarami na Euro rozgrywanym we Francji. Patrycja jak zawsze chciała tylko pogadać, ściągnęła do siebie Horsta, niestety nie przewidziała, że cały rynek przepełniony będzie kibicami w biało-czerwonych barwach, tłoczących się przed zbyt nisko zamontowanym telebimem. Pili piwo, śpiewali głośno popularne przyśpiewki, wybrzmiał też hymn narodowy w trudniejszej chwili meczu. Reporter Polsatu łapał wzruszenie na twarzach widzów, a ci, którzy nie wykupili pakietu premium, spoglądali na niego z ukosa. O wolnym miejscu przy stoliku w kawiarniach okalających rynek można było pomarzyć.

Skończyło się na tym, że kupił Patrycji piwo, sobie przyniósł bezalkoholowe, stanęli z tyłu obok wielkiego tłumu i skupili uwagę na trwającym meczu. Całe wydarzenie mocno się przeciągnęło, dogrywka nie przyniosła rezultatów, o zwycięzcach miała zadecydować seria rzutów karnych. Ku radości i totalnej euforii kibiców, polscy piłkarze napisali historię, pewnie wykonując jedenastki, i pokonali Szwajcarów.

Zrobiło się późno i Patrycja chciała wracać do domu. Biła się w myślach z decyzją o zaproszeniu Horsta do siebie, przecież to dla niego sprzątała mieszkanie całe przedpołudnie. Na wypadek różnych ewentualności. Wyobrażała sobie, jak Gedorf przytula ją mocno i całuje w policzek, gładzi mocnymi dłońmi rude kosmyki włosów, zaplata je za uszami. Nie chciała niczego zepsuć, dlatego oddaliła od siebie te myśli. Poza tym wtedy musiałaby mu powiedzieć… coś, czego nie będzie chciał usłyszeć, coś, co nie mogło przejść jej przez gardło, co ukrywała przed całym światem, tłumiła w sobie, coś, co przeradzało się w rozczarowanie całym życiem, a zwłaszcza Horstem. Nie mogła mu o tym powiedzieć. Musi być silna.

Nie popsuła udanego popołudnia, mimo że za wiele nie porozmawiali wśród tumultu, jaki panował wokół; wystarczyła jej obecność Horsta. Rozumiała, że chciał obejrzeć mecz, każdy facet w takich chwilach żyje tylko piłką. Wdówki futbolowe – czytała kiedyś zabawną książkę.

Patrycja pożegnała się szerokim uśmiechem i tak silnym uściskiem dłoni, na jaki tylko było ją stać. Na duchu podniosła ją nieoczekiwana obietnica Horsta, który zapowiedział, że wpadnie do Pszczyny w przyszły weekend, aby spokojnie porozmawiać.

– Chyba miałaś jakąś sprawę? – zapytał, stojąc na deptaku w parku, dokąd odprowadził Patrycję.

– Pogadamy następnym razem. Ważne, że gramy dalej!

Gedorf skinął głową i powiódł wzrokiem za sylwetką Patrycji, oddalającą się w nikłym blasku latarni.

2.

Katowice

Dochodziła północ. Horst zwolnił, wiedząc doskonale, w których miejscach ustawia się drogówka. Mógłby oczywiście pokazać legitymację, wyjaśnić, że też jest policjantem i jadą na tym samym wózku, ale wielu młodych chciało się pokazać, prężyć muskuły i egzekwować przepisy ku chwale Rzeczypospolitej Polskiej. Horst nie lubił się tłumaczyć. Przed nikim. Dla większości mundurowych był po prostu szarą eminencją, ponieważ działał jak duch.

Jednostka, jaką reprezentował, już dawno miała iść pod gilotynę niemiłosiernej biurokracji, lecz naczelnicy dobrego serca ukrywali jej istnienie przez kadencje kolejnego rządu. Polskie Archiwum X, medialnie podrasowane, któremu nie można odmówić skuteczności, zajmuje się trudnymi, niewyjaśnionymi do końca sprawami z przeszłości, głównie morderstwami, po których pozostały jedynie zakurzone akta państwowych archiwów oraz długie, nieprzespane noce rodzin ofiar. Horst oficjalnie należał do wydziału Archiwum X, na wypadek gdyby któryś z ambitnych polityków za bardzo wtrącał się do pracy policji. Dlatego w świadomości wielu osób ich kolega Gedorf siedział z nosem w starych papierach i wiódł żywot spokojny niczym bibliotekarz. Prawda była zupełnie inna.

Spojrzał na zegarek. Jeszcze sporo czasu zostało do głównego snu. Zdąży kupić Big Maca w McDrivie; wykorzysta sto pięćdziesiąt pięć koni pod maską, żeby jak najszybciej znaleźć się w domu, kupi w „Małpce” zimne piwo i odpali serial HBO.

Wydział Horsta nie posiadał nazwy, gdyż oficjalnie nie istniał. Ci, którzy wiedzieli o jednostce, nazywali ją „Mrok”. Gdy małą wsią wstrząśnie zbrodnia stulecia, kiedy świadkowie mówią o niesamowitych zjawiskach poprzedzających tragedię, gdy w zaułkach ciemnego miasta na światło dzienne wyjdzie zbrodnia tak brutalna, że gdyby dziennikarze dowiedzieli się o niej, musieliby dwa razy zastanowić się, jak przedstawić ją czytelnikom, wtedy zjawiają się tacy jak Horst i biorą sprawy w swoje ręce. Zazwyczaj opinia publiczna zna jedną trzecią faktów niespotykanego morderstwa, resztę ukrywa się, by zachować społeczny spokój. Może metoda trąci myszką i jest zbyt idealistyczna, jednak Horst zgadzał się z pojęciem „mniejszego zła”, dlatego czasami wybierał kłamstwo, ale tylko wtedy, gdy prawda okazywała się zbyt brutalna, w dosłownym tego słowa znaczeniu. W jaki sposób podać do wiadomości publicznej, że sufit sypialni pewnego domu jest cały obryzgany krwią? Na łóżku wyraźnie rysuje się purpurowy krzyż sączony z ostatnich kropel życia mężczyzny nabitego na żyrandol. Ofiara jeszcze spogląda z nadzieją na zszokowanych śledczych wchodzących ostrożnie do pokoju. Tylko skomle, bo nie ma już sił wołać o pomoc, przesuwa wzrokiem na młodego policjanta, który widząc wszystko, wymiotuje na swoje nowe buty z przydziału. Ofiara wygląda jak wielka ćma rozpięta pod sufitem. Najgorsze są jednak inne plamy rozsiane po całym sklepieniu, przywodzące na myśl kogoś tarzającego się po… suficie. Jakby ta wielka ćma próbowała wydostać się z pułapki, gnała do światła. Jak racjonalnie sprzedać fakty pismakom, by nie sprowadzić szaleństwa na mieszkańców osiedla? Jak sprawić, by łowcy sensacji nie szturmowali drzwi domu Bogu ducha winnej rodziny? Jak doprowadzić śledztwo do końca, kiedy nadnaturalne miesza się z rzeczywistością i jak samemu przy tym nie postradać zmysłów?

Horst z trudem przełknął ślinę. Nienawidził, kiedy dopadały go obrazy zakończonych śledztw, nazbyt drastyczne klisze pamięci, z powodu których nie potrafił zmrużyć oka. Dlatego wybrał nietypową formułę snu – trzy godziny, zawsze od trzeciej lub czwartej w nocy, a w ciągu dnia nadrabiał zaległości, ucinając sobie cztery efektywne drzemki po dwadzieścia minut. Bliscy oraz znajomi z pracy pukali się w czoło, kiedy dowiedzieli się o morderczej metodzie funkcjonowania Horsta, snującego się po mieście niczym duch. Nie przypuszczali, że dzięki metodzie pozwalającej wygospodarować kilka dodatkowych godzin w ciągu doby, Gedorf mógł skutecznie prowadzić nietypowe śledztwa, badać nocny puls miasta, chłonąć specyfikę miejsc, które zaludniają się tylko wtedy, gdy księżyc świeci wysoko na niebie. A co najważniejsze, Horst nie musiał więcej śnić.

Pamiętał wiele trudnych spraw, za dużo… Tak jakby to było wczoraj, zobaczył siebie i partnera z pracy, gdy kierowali się schodami do piwnicy. Cuchnęło moczem, pleśnią i czymś jeszcze… Znał dobrze ten zapach…

Gedorf westchnął głośno i podkręcił muzykę. Musiał coś zrobić, żeby nie myśleć o potworach z przeszłości, odciągnąć uwagę od złych obrazów.

Policyjne radio również nie dało mu spokoju. Najpierw usłyszał charakterystyczne trzaski odbiornika, po czym komunikat zmodulowanego głosu:

– Zgłoszenie na Słowackiego trzynaście. Ktoś kręci się po domu. Dwa dni temu doszło tam do zbrodni. Teren jest zaplombowany. Ktoś zauważył światła w środku.

Horst poczuł zastrzyk adrenaliny. Kiedy tylko usłyszał adres, od razu przełączył radio na tryb meldowania i zakomunikował:

– Tu komisarz Gedorf, zajmę się tą sprawą. Jestem blisko, to moja działka.

Zaszeleściło.

– Przyjąłem – oznajmił głos po drugiej stronie. – Komisarzu, potrzebujecie pomocy?

– Nie… To pewnie jakiś menel się włamał. Poradzę sobie. Jestem blisko.

Horst odłożył małą słuchawkę radia wiszącą na kręconym kablu, po czym wcisnął mocniej pedał gazu, by po chwili zjechać w prawo z DK1.

Nie uśmiechało mu się po raz kolejny wchodzić do tego domu, ale może wpadnie na trop, który bardzo szybko skieruje śledztwo na odpowiednie tory. Nachalne obrazy znowu zawirowały w jego wyobraźni. Zbrodnia wołała jak żywa.

3.

Światło oddalonej o kilkanaście metrów latarni mozolnie przebijało się przez powykrzywiane żaluzje okienek przyczepy kempingowej. Malutkie pomieszczenie służyło jako sypialnia, pokój dzienny, a przede wszystkim jako dom. Pełniło jeszcze jedną funkcję – meliny, w której każdego dnia Robert Kąkol upijał się w trupa, zwalał się w brudnych ubraniach do łóżka i zasypiał bez żadnej refleksji. Inżynier Robert Kąkol pił, aby myśli o tym, co stracił, nie zżarły go od środka.

Odwrócił się energicznie na drugi bok, uderzając głową o ściankę przyczepy kempingowej. Zanim namierzył źródło bólu, ktoś mógłby pomyśleć, że macha jak zakochany w kierunku dziewczyny siedzącej przy oknie odjeżdżającego pociągu. Jednak Kąkol nie widział światełka w tunelu, żadnego blasku nadchodzącej przyszłości, jedynie ciemność wyzierającą z dna każdej opróżnionej butelki.

Kiedyś tak nie było. Kiedyś to on miał plany, tak wielkie, że oczyma wyobraźni widział swoje nazwisko zapisane wytłuszczonym drukiem na kartach encyklopedii. Ojciec Kąkola prowadził firmę budowlaną składającą się z kilku pijaczków i dwóch emerytów. Młodzi uczniowie zawodówek też byli mile widziani; ktoś przecież musiał wyrabiać beton, robić zbrojenia i nosić kamienie pod fundamenty. Robert uczył się w technikum. Po szkole dorabiał u ojca, a w wakacje budził się bladym świtem i tyrał bez wytchnienia na budowie, wykonując najbardziej parszywą robotę. Lubił budowlankę, ale cały interes widział całkiem inaczej.

Ojciec był zwolennikiem praktyki, natomiast młody Kąkol wychodził z założenia, że najpierw potrzebne są podwaliny teorii, aby rozwinąć firmę, wznosić budynki większe niż stajnie i stodoły w pobliskich wsiach. Marne pieniądze, które zarabiał u ojca, przeznaczał na książki, uczył się rysunku technicznego, a w weekendy zaczytywał się w przewodnikach architektonicznych. Historyk osłupiał z wrażenia, gdy przy tablicy zadawał Robertowi coraz trudniejsze pytania z architektury barokowej i romańskiej, a ten wykazywał się ponadprzeciętną wiedzą, której nie mógł nabyć wyłącznie ze szkolnego podręcznika. Zapytał ucznia, czy chciałby studiować historię sztuki, a ten, ku uciesze kolegów, prychnął głośno, mówiąc, że po prostu będzie budował ładne domy.

Kąkol zbyt skromnie wypalił z tymi domami. Im bardziej wgryzał się w sztukę architektury, tym usilniej pragnął wybudować coś wielkiego, stać się fachowcem znanym na całą Polskę Ludową! Inspirował się postacią i projektami Karla Korna, znanego na początku XX wieku w południowej Rzeczpospolitej i w Austrii architekta. Chciał zyskać sławę równie wielką! Marzył też o budowaniu kościołów, niestety czas polityczny nie sprzyjał jego zamiarom. Musiał więc wybrać inne budowle, potrzebne zarówno władzy, jak i obywatelom. Był bystry, miał też dobre dojścia dzięki kolegom, których poznał na kursach w Warszawie. Dostawał największe zlecenia w Polsce – hale, baseny, zakłady produkcyjne. Powiększał firmę z każdym tygodniem, rąk do pracy nie brakowało, a jako szef nie pozwalał na bumelowanie. Wsparcie władzy było nieodzowne. Jako szanowany inżynier obracał się wśród elit; zapraszany na różnego rodzaju bankiety, z lampką szampana w ręku słyszał niejedno, o czym dyskutowano w kuluarach. Służba Bezpieczeństwa szybko zwietrzyła potencjał drzemiący w Kąkolu i pewnej zimnej nocy, na tylnym siedzeniu samochodu złożono mu propozycję nie do odrzucenia. Dostał do rąk paszport na wypadek, gdyby zapragnął odpoczywać na zagranicznych plażach oraz listę kontraktów budowlanych z bajońskimi sumami. Trochę się wahał, ale stosunkowo szybko otrzymał kryptonim TW Inżynier.

Władza ludowa dała mu przywileje, a partyjni dygnitarze bez skrupułów go zniszczyli. Kąkol za bardzo spoufalał się z grupą zwalczaną przez Departament IV Służby Bezpieczeństwa – z księżmi. Wielkie plany o budowie kościoła, jakie snuli późnymi wieczorami przy akompaniamencie muzyki klasycznej wydobywającej się ze zdartych, winylowych płyt i przy nalewkach własnej roboty, poszły w łeb, gdy funkcjonariusze zorientowali się, co się święci. Nie interweniowali jawnie, dano nawet oficjalne pozwolenie na budowę, ku wielkiemu zdziwieniu proboszcza, któremu wyjaśniono, że to wszystko po to, aby być bliżej ludu. Zaczekali na odpowiedni moment: sfingowanie wypadku śmiertelnego podczas budowy, szybki wgląd w plany architektoniczne i stwierdzenie wielkich nadużyć i błędów konstrukcyjnych. Robert Kąkol uznany za winnego zarzucanych mu czynów. Teczka zamknięta: „TW Architekt nie wykazywał woli współpracy. Składał szczątkowe raporty, bez pożytecznych informacji”.

Z minionych czasów pozostała mu łza wytatuowana na policzku – pamiątka z Zakładu Karnego w Czarnem. Kiedy przyszła odwilż i przez więzienne okna leciały materace i krzesła, a strażnicy przyglądali się rosnącemu buntowi już poza murami zakładu karnego, Kąkol pijany pędzonym przez więźniów bimbrem płakał w celi, bo jego świat już dawno się załamał, a wyjście na wolność mogło wszystko jeszcze pogorszyć.

Głośne pukanie do drzwi przyczepy kempingowej wyrwało go z otępienia. Nie miał zamiaru otwierać, choćby sam papież stanął w jego skromnych progach. Walcie się wszyscy, wymamrotał, siadając na łóżku.

Energiczny stukot przerodził się w nachalne uderzenia w drzwi. Ktoś nie dawał za wygraną. Już dawno powinienem był załatwić sobie psa stróża, Robert pomyślał już drugi raz tego poranka, o dwa razy za dużo i zbyt intensywnie, aż zakręciło mu się w głowie. Tylko czym bym go karmił?, dodał w myślach.

Trzask wyłamanego zamka. Drzwi odskoczyły od futryny z łomotem.

– Co jest, do kurwy… – zaklął Robert, ale zaraz urwał w pół zdania.

Do środka wszedł dobrze zbudowany mężczyzna, wysoki, elegancki; przyniósł ze sobą zapach drogich perfum, tak obcy dla Kąkola, że aż zaparło mu dech w piersiach. Wiele rzeczy nie spodobało się gospodarzowi, zwłaszcza to, że jakiś natręt narusza jego prywatność, niszczy drzwi i zakłóca mu spokój. Mężczyzna górował nad Kąkolem, przytłaczał swoją osobą, naraz w przyczepie stało się zbyt ciasno i duszno; Robert pocił się jak w chorobie.

– Dziadku, przyniosłem ci prezent – oznajmił nieznajomy, opierając ramię o ściankę kempingu.

– Coś ty, kurwa, za jeden?

– Święty Mikołaj.

Odwrócił się i zniknął. Kąkol wychylił się i w miejscu wyłamanych drzwi zobaczył terenowy samochód. Cholera, spałem tak mocno, że nie usłyszałem, jak ten facet przyjechał, pomyślał.

Jeszcze przed sekundą Kąkolowi wydawało się, że właśnie nadszedł jeden z najgorszych dni, odkąd zamieszkał w przyczepie kempingowej. Jakiś facet wtargnął do jego domu z niewiadomych przyczyn i zdemolował wejście. Dzieciaki, które raz na jakiś czas dokuczały mu, uderzając kijami w blachę kempingu, nie mogły równać się z sytuacją, jaka miała przed momentem miejsce. Po chwili jednak uznał, że oto nadszedł najpiękniejszy dzień w jego życiu.

Nieznajomy otworzył bagażnik samochodu i wyjął ze środka kartonowe pudło. Wrócił do przyczepy kempingowej utorowaną wcześniej drogą, czyli wyłamanymi drzwiami, po czym postawił na podłodze karton pełen butelek wódki. Kąkol dosłownie przecierał oczy ze zdumienia.

– To dla mnie? – zapytał uradowany. Zniszczone wejście nie stanowiło już żadnego problemu. – Piękna gwiazdka będzie w tym roku, drogi Mikołaju.

– Nie wydaje mi się, żebyś doczekał świąt.

Robert znowu poczuł się dziwnie; od mężczyzny emanował trudny do wytłumaczenia chłód. Kąkol odniósł wrażenie, że nieznajomy potrafiłby zabić z zimną krwią, bez wahania.

– Słuchaj, pijaku. To, co teraz powiem, jest niezwykle ważne. Muszę nakreślić ci pewną sytuację, żebyś zrozumiał, że to nie są żarty. Widzisz mnie ostatni raz, taką mam przynajmniej nadzieję, i dobrze byłoby dla ciebie, gdyby to było faktycznie nasze ostatnie spotkanie. Dostałeś ode mnie prezent. Jak się domyślasz, dzisiaj nie ma nic za darmo. Musisz coś zrobić.

– No?

– Weź to.

Nieznajomy podniósł z podłogi tekturową aktówkę w czarną kratę i podał właścicielowi przyczepy kempingowej. Kąkol pamiętał, że kilkanaście lat temu ministranci śpieszący na poranną mszę nosili w takich aktówkach komeżki. Wyglądali elegancko.

– Tam w środku coś jest. Coś bardzo ważnego. Nie wolno ci jednak tam zaglądać, jasne?

– Co mam z tym niby zrobić? – żachnął się Kąkol.

– Dostaniesz jeszcze telefon. – Mężczyzna manewrował przy kieszeni skórzanej kurtki. – Łap. – Rzucił starą nokię wraz z ładowarką na łóżko. – Umiesz się tym posługiwać? Lepiej go nie zgub. Dzisiaj ten model to prawdziwy unikat. Baterii powinno starczyć na ponad dwa tygodnie.

– Po co mi to?

– Strasznie dużo pytań zadajesz. Masz dopilnować, żeby się nie rozładował. Jak nie masz w tej swojej chawirze prądu, to idź podładuj w Macu, czaisz?

– No.

– Za jakiś czas otrzymasz SMS-a z informacjami. Wtedy jak najszybciej zaniesiesz aktówkę w pewne miejsce. I to byłoby na tyle. Chyba nie wymagam za wiele jak na zapłatę w tak mocnej walucie?

– No nie, niby fajnie wszystko, szefuniu, ale żebym nie miał jakichś problemów później. Muszę wiedzieć, co mam przekazać.

– Dałem ci dyspozycje i lepiej się ich trzymaj. Nie ma żadnego „ale”. Jeśli coś pójdzie nie tak, będziemy musieli spotkać się ponownie.

Kąkol patrzył w zimne, stalowe oczy nieznajomego, którego spojrzenie piorunowało i wyrażało całkowity brak sprzeciwu.

– A nie chcesz mnie ponownie zobaczyć, uwierz. Jak nie wywiążesz się z umowy, przyjdę, ale tym razem już bez prezentu.

4.

Za piętnaście minut powinien znaleźć się na miejscu. Horst miał nadzieję, że zapamiętał drogę, chociaż nie była łatwa. Wąskie dróżki wiły się przez las; co prawda z oddali dochodziły hałasy ruchliwej ulicy, jednak jezdnia była dosyć kręta, dostosowana do terenu. Niedaleko znajdował się zalew, gdzie związek rybacki dbał o nowy narybek, a większość sił poświęcał na walkę z kłusownikami. W zaciszu natury powstało wiele letniskowych domków, budowano także okazałe posiadłości, aby z dala od zgiełku miasta i wścibskich sąsiadów odpocząć w spokoju. Idealne miejsce na zbrodnię, pomyślał Horst, gdy po raz pierwszy spoglądał na dwupiętrowy budynek ze szpiczastym dachem od frontu opierającym się na wychodzących z podestu masywnych kolumnach. Podwórze z przystrzyżoną trawą wyglądało na zadbane. Ktoś musiał włożyć wiele trudu, aby na terenie przepełnionym wijącymi się korzeniami otaczających posesję drzew oraz dziko siejącymi się krzewami przygotować trawnik jak z amerykańskiego filmu.

Skręcił w lewo i znalazł się na drodze, którą tak naprawdę tworzyły dwie koleiny utwardzone ubitym żwirem. Gedorf zastanawiał się, w jaki sposób mijają się tutaj dwa nadjeżdżające z naprzeciwka pojazdy. Wśród ciasno rosnących drzew nie było miejsca, by zjechać na pobocze.

Czasami w podobnych miejscach zatrzymywał się, wysiadał z samochodu i nasłuchiwał odgłosów lasu przypominających mu dzieciństwo. Wtedy nigdy nie opuszczało go wrażenie, że jest obserwowany. Wśród gęsto pnących się drzew, które skutecznie blokują dostęp światła, czuł się jak intruz. Unikał takich miejsc jak ognia.

Mężczyzna leżał w salonie, na plecach, nieruchomo niczym muzealny eksponat. Horst mógłby odtworzyć całe zdarzenie sprzed dwóch dni sekunda po sekundzie. Światło wlatujące przez wysokie okna padało wprost na nagą klatkę piersiową denata, natomiast jego twarz pozostawała kompletnie w cieniu. Gra świateł tworzyła upiorne wrażenie, zwłaszcza że z perspektywy, w jakiej znaleźli się funkcjonariusze, bardziej widoczna była dolna część tułowia. Horst i policjanci, którzy jako pierwsi pojawili się na miejscu zbrodni, mieli wrażenie, że głowa mężczyzny została odcięta, a sami są świadkami ponurego żartu.

– Jezu Chryste… – szepnął policjant Mazowiecki.

Po plecach Hosta przemaszerowały ciarki. Już wiedział, dlaczego dyżurny przyjmujący zgłoszenie przekazał sprawę od razu właśnie do niego.

Na wprost, tuż za głową i ramionami martwego mężczyzny, stały figury spreparowanych zwierząt. Ustawione w półokręgu patrzyły na ciało nieżywymi oczami, stając się biernymi świadkami dramatu. Wśród gatunków wypchanych zwierząt znalazły się dwa dziki, potężny niedźwiedź, żbik, sarna, lis oraz wilk. Wzdłuż tułowia na drewnianych podstawkach położono kuropatwę i bażanta. Może to ze względu na kolorowe pióra ptaków śledczy w pierwszej chwili nie zauważyli, że lewa ręka mężczyzny jest oblana krwią, a skóra w miejscu bicepsa oraz przedramienia cała poszarpana. Gdy podeszli bliżej, ujrzeli wyprute żyły i włókna mięśni, na których krzepła krew. I coś jeszcze…

– Co to w ogóle ma być!? – zapytał retorycznie Kłosiński. Ruszył w kierunku ciała, przykucnął i przyglądał się bacznie znalezisku.

– Cofnij się – rozkazał Gedorf.

– Trzeba sprawdzić…

– Zamknij się!

Kłosiński spojrzał z niedowierzaniem najpierw na Horsta, a potem na swojego kolegę, po czym wycofał się jak z pies z podkulonym ogonem. Od początku nie polubił tego typa, jak nazwał w myślach Horsta. Komisarz nie odzywał się za wiele, a każde pytanie policjantów traktował tak, jakby odpowiedź stanowiła największą trudność pod słońcem.

Ciało mężczyzny od pasa w górę było całkiem nagie, ale zamiast bladej skóry w oczy rzucała się tylko czerń, która momentami przechodziła w głęboki, granatowy kolor.

– Co ty robisz? – zapytał Kłosiński, widząc, jak Horst, spoglądając cały czas w wyświetlacz smartfona, przywołuje go ręką, aby się usunął z pola widzenia.

– Dokumentuję. Odsuń się, bo zasłaniasz światło.

Horst przykucnął i przyjrzał się dokładnie fakturze skóry. Centymetr po centymetrze ktoś zamazał całą powierzchnię klatki piersiowej, brzucha, ramiona i podbrzusza, używając do tego markera; specyficzna woń zawierającego alkohol tuszu unosiła się w powietrzu. W paru miejscach spomiędzy kreśleń przebijała się biel nagiej skóry oraz owłosienie. Na klatce piersiowej pociągnięcia markerem były równomierne, metodyczne, nanoszone starannie markerem o grubej i ściętej pod skosem końcówce, co można było od razu wywnioskować po wykonanych liniach. W wielu miejscach, gdzie jedno pociągnięcie markerem nachodziło na drugie, pojawiły się bardziej widoczne kreski. Z kolei poniżej klatki piersiowej, na brzuchu, kreślenia były przypadkowe, ruch kołowy, jakby nagle ktoś stracił cierpliwość i chciał zamalować całe ciało jak najszybciej.

Horst pstryknął kilka zdjęć z różnych pozycji, skupiając się na punkcie padania światła i na wypchanych zwierzętach otaczających ciało. Obfotografował również cały salon, który ze względu na pokaźną biblioteczkę zbudowaną z dębowych półek oraz biurko stojące w rogu pokoju przypominał bardziej gabinet. Prawdopodobnie łączył obie funkcje, ale brakowało stołu, gdzie można było usiąść do obiadu. Horst zakładał, że wcześniej stół stał dokładnie w miejscu, gdzie teraz leżał trup, ponieważ przy ścianach z obu stron znajdowały się krzesła rozmieszczone symetrycznie względem siebie, tak jakby ktoś chwycił za oparcia i podobnym ruchem przesunął je od stołu do tyłu.

Kłosiński słyszał o reputacji Horsta, ale nie należał do ludzi, którzy pozwalają sobie w kaszę dmuchać. Dlatego podjął grę, próbując wyprowadzić kontrę.

– Pan komisarz to co, fotograf amator? Przecież zaraz przyjadą technicy, więc trzeba wszystko szybko sprawdzić, żeby przekazać jak najwięcej informacji. A tak w ogóle to moja córa ma za dwa tygodnie wesele, więc jeśli komisarz szuka jakieś dodatkowej fuchy, to zapraszam. Kilka fotek pstryknie…

– Tak tylko nagrywam, żeby wrzucić na fejsa, jak cię kopię prosto w dupę.

Kłosiński, korpulentny mężczyzna niegrzeszący wzrostem, podszedł energicznie do Horsta i spojrzał na niego z wściekłością wypisaną na purpurowej twarzy.

– Gościu… Może jesteś wyższy stopniem, ale uważaj na słowa.

– Panowie, nie czas na kłótnie – wtrącił Mazowiecki, ale mężczyźni zdali się w ogóle go nie zauważać.

Imbecyl, myślał później Horst, przypominając sobie zachowanie policjanta, który chciał zgrywać detektywa z CSI, nie mając żadnego doświadczenia z tego typu miejscem zbrodni. Gedorf zdjął rękę z kierownicy i spojrzał na zegarek; zaraz powinien znaleźć się na miejscu, oszacował, pamiętając czas ostatniego przejazdu tą samą drogą.

– Takie są twoje rady? Sprawdzić szybko, czyli po łebkach, tak? – Horst zdecydowanie podniósł głos. – Już wpadłeś z łapskami wszędzie, gdzie tylko się dało. Nie mówiąc o pawiu, którego puściłeś, jak tylko weszliśmy do pokoju. Wyleciałeś jak rażony piorunem. Posprzątałeś przynajmniej schody? Żebyśmy sami się nie zabili, jak będziemy wychodzić?

– Co ty, tylko chciałem sprawdzić, czy nikogo nie ma. Nie rzygałem.

– Oczywiście, że nie, bo jesteś twardzielem. Świeży trup cię nie rusza.

– Człowieku, jasne, że nie. Mam za sobą już wiele spraw. Tylko świeżak panikuje w takich momentach.

– A wiesz, co się ze mną teraz dzieje? – Horst przeczesał dłonią włosy. – Jestem przerażony.

– Co? – prychnął Kłosiński.

– Jestem przerażony do szpiku kości, bo dostrzegam tutaj znacznie więcej niż ty.

Horst mówił z pełną powagą i niezwykle przekonująco, na tyle, by Kłosiński nagle odpuścił. Policjant odwrócił się, taksując wzrokiem cały pokój.

– Co widzisz?

Zapadła niezręczna cisza, przerywana jedynie odgłosem tykającego zegara oraz bliżej nieokreślonymi zgrzytami. Tak brzmią tylko stare domy, kołysane przez wiatr.

– Powiedz mi, co widzisz? – zapytał Gedorf, patrząc na spłoszoną minę zdezorientowanego Kłosińskiego.

– No jak to co, mamy trupa, a komisarz bawi się w jakieś gierki.

– Z taką postawą nie ruszymy z miejsca. Otwórz oczy. Ja widzę coś zupełnie innego.

– Że niby co takiego?

– Sztukę.

– Dobra, już nic nie mówię, i tak komisarz tu rządzi. Bawmy się dalej... Będzie przynajmniej ciekawszy dzień.

– Nie masz wrażenia, że patrząc z tej perspektywy na miejsce zbrodni, widzimy scenę jak z obrazu?

– Hmm… No widać, że jakiś psychol to musiał zrobić, poustawiał tutaj te zwierzęta nie wiadomo po co. Może specjalnie, by coś zasugerować, że niby to taka wyrafinowana zbrodnia.

– Wyrafinowana – przerwał Horst. – Onieśmielasz mnie swoim zasobem słów.

– ... a tu pewnie sytuacja jakich wiele. Gdzieś zapił, komuś żonę wychędożył, zemsta prosta sprawa.

– Uuu... Staropolszczyzna. No no, balsam dla moich uszu.

Kłosiński zdawał się uodpornić na zaczepki komisarza, chociaż jego ręce aż drżały z nerwów; najchętniej by mu przyłożył – Horst nie miał co do tego wątpliwości. Policjant widocznie posiadał jednak na tyle zdrowego rozsądku, by samemu dobrowolnie nie zwalniać się z pracy.

– Czyli taka jest twoja wersja wydarzeń?

– Nie no, tak tylko przypuszczam. Będą wyniki z sekcji, to się komisarz dowie.

Horst zrobił kilka kroków w kierunku martwego ciała, nad którym pochylały się równie martwe dzikie zwierzęta.

– Lekcja anatomii doktora Tulpa – oznajmił, trzymając ręce w kieszeni. – To widzę.

– Rembrandt! – odezwał się niespodziewanie Mazowiecki. – Faktycznie, wypisz, wymaluj.

– Kolejny koneser… – burknął Kłosiński.

– Kolega widzę bardziej obeznany.

– Kojarzę z podręcznika od syna – odparł dumny z siebie. – Z epoki renesansu.

Horst westchnął zrezygnowany.

– A było prawie doskonale...

Horst włączył przeglądarkę internetową w smartfonie, po czym wpisał tytuł obrazu Rembrandta, o którym mówił. Podszedł do Kłosińskiego i przedstawił mu wyniki wyszukiwania.

– I co?

– Średnio to widzę.

Horst zbliżył się do ciała i przykucnął. Przez moment poczuł się nieswojo, bardziej z powodu otaczających i górujących nad nim zwierząt, niż obcowania z zamordowanym człowiekiem. Miał wrażenie, że obserwują każdy jego ruch, wpatrują się martwymi oczami, czekając na niewłaściwe zachowanie, by rzucić się na niego i rozszarpać na strzępy.

W pierwszym momencie na ciele mężczyzny nie dostrzegł żadnego śladu wskazującego, w jaki sposób ofiara mogła zostać zamordowana. Jedynie głębokie cięcie na lewej ręce sugerowało oznaki walki lub próbę obrony. Horst nie miał jednak wątpliwości, że rana na ręce została zrobiona już po śmierci mężczyzny. Strugi krzepnącej krwi rozlały się wyłącznie w miejscu przecięcia, które odsłoniło rozharatane włókna mięśniowe i plątaninę żył. Krawędzie przepołowionej skóry były poszarpane, co oznaczało, że sprawca użył niezbyt ostrego narzędzia.

– Dlaczego ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby ustawić te zwierzęta? – zapytał Mazowiecki. – Wyglądają jak z szopki na Boże Narodzenie.

Tego Horst nie brał pod uwagę. Teraz zauważył podobieństwo; jest w tym pewne połączenie, które trzeba sprawdzić, mogące rzucić całkiem inne światło na całą sprawę. Wyjął telefon i szybko zanotował w Evernote nową myśl.

– Za wcześnie, aby o tym mówić – przyznał Gedorf. – Musimy ustalić, kim jest trup, wtedy zaplanujemy kolejne kroki. Na razie wiemy tyle, że morderca sprokurował takie ustawienie ciała i elementów pobocznych, po pierwsze by odwrócić naszą uwagę od banalnej przyczyny zbrodni, co trochę mi nie pasuje, po drugie rzeczywiście chciał wyrazić coś więcej. Jeśli przyjmiemy drugą opcję, nie będzie ona zbyt optymistyczna, bo prawdopodobnie na jednym trupie się nie skończy.

Mazowiecki zauważył coś nietypowego.

– Komisarzu, proszę spojrzeć na nos. Chyba coś tu jest nie tak.

Horst włączył latarkę w telefonie i oświetlił twarz nieboszczyka ukrytą w cieniu rzucanym przez figury zwierząt. Rzadkie włosy, gęsty, jasny zarost, kilkudniowy. Nieduży nos. Na czole wyraźne kreski głębokich zmarszczek. Przy oczodołach kurze łapki.

Młody facet. Musiał często się uśmiechać – Horst stwierdził w myślach. Zbliżył światło.

W nozdrzach była ziemia.

Czarna ziemia, jaką użyźnia się domowe rośliny, wepchnięta w dwa otwory nosa. Nad górną wargą, między szczeciną włosów, leżały jeszcze drobinki ziemi, które odpadły z poupychanej papki.

– Co to, do cholery, ma być? – zapytał Kłosiński, nie oczekując żadnej odpowiedzi.

Horst wstał, wyjął z kieszeni spodni białe rękawiczki i założył je bez pośpiechu, po czym ponownie przykucnął i nachylił się nad twarzą denata. Ujął szczękę mężczyzny i uważnym ruchem otworzył mu usta. Przyświecił białym światłem aparatu fotograficznego wbudowanego w telefon. Na górnej części języka oraz w przełyku, w miejscu, gdzie spotykały się kanały oddechowe, widniała czarna maź – ziemia połączona ze śliną.

Dopiero wtedy do Horsta dotarło okrucieństwo popełnionej zbrodni.

– Jezu… To musiał zrobić jakiś świr. Żeby ponapychać ziemi do nosa… – Kłosiński skrzywił się i położył ręce na brzuchu. – Niedobrze mi – zakomunikował, po czym wybiegł do pokoju obok, skąd zaraz dał się słyszeć umęczony głos, z jakim Gedorf spotykał się niejednokrotnie na miejscu zbrodni. Niejeden twardziel wymiękał.

Horst podniósł głowę, spojrzał na Mazowieckiego i powiedział:

– Jedno wiemy na pewno. Morderca to pieprzony esteta.

JACEK PIEKIEŁKO

Debiutował powieścią Ciemne siły – nominowaną do plebiscytu Książka Roku 2017 portalu lubimyczytać.pl w kategorii horror. Laureat ogólnopolskiego konkursu na opowiadanie kryminalne w ramach Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu. Autor thrillera Wymazani (wyd. 2020). Publikował w antologiach Dziedzictwo Manitou, Oblicza grozy, Mroczne dziedzictwo oraz w czasopismach literackich. Horror, kryminał i thriller to gatunki literatury popularnej, do których mu najbliżej.