Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Złamać zasady, by przeżyć. Stracić siebie, by wygrać.
Tomek, młody złodziej z Gliwic, marzy o wyrwaniu się z szarej rzeczywistości, lecz wybrana droga prowadzi go w głąb mrocznego świata, w którym granice między lojalnością, miłością a brutalnością zacierają się z każdym krokiem. Od tego momentu życie Młodego zamienia się w nieustanną walkę o przetrwanie. Każda decyzja przybliża go do upadku, a miłość – jedyny jasny punkt w jego codzienności – zostaje wystawiona na ciężką próbę, gdy policja rusza jego tropem.
„Poza kręgiem” to wciągająca opowieść o pragnieniu, które przeradza się w obsesję, i o człowieku stającym twarzą w twarz z konsekwencjami swoich wyborów. Ta historia prowadzi na skraj moralnej przepaści i zmusza do odpowiedzi na pytanie:
jak daleko można się posunąć, zanim zatraci się samego siebie?
Historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 364
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jacek Piekiełko
Poza Kręgiem
Prolog
2023 rok
Mówi się, że człowiek ma tylko jedno życie.
Czy tak jest naprawdę?
A gdyby zawsze spadać na cztery łapy?
Na połamane, pokiereszowane, ale zawsze na cztery.
Coś ci opowiem…
Chcę, żebyś wiedział, że to wszystko prawda, bo życie pisze lepsze scenariusze niż dziesięciu pisarzy razem wziętych, zaangażowanych do hollywoodzkiego projektu. Wystarczy uwierzyć. Wiem, że to zrobisz. Ale zacznijmy w zasadzie od końca – od pracy, którą wykonywałem. Gdybym kiedyś na największym haju zaczął opowiadać, że będę robił to, o czym za chwilę, każdy skwitowałby tylko:
– Tomek, ale się zajebałeś. Odpocznij.
Albo jedynie wydaje mi się, że mogliby to powiedzieć, bo raczej nikt nie odważyłby się w tamtym czasie tak do mnie zwracać. Ale nie o tym teraz. Zostańmy przy roku 2023, gdy sytuacja była zupełnie inna, gdy mimo depresyjnych myśli cieszyłem się, że w ogóle jeszcze żyję.
Dyżurowałem już blisko dziesięć godzin, kiedy otrzymaliśmy zgłoszenie. Młoda dziewczyna. Intercity w kierunku Szczecina. Nie było co zbierać… To znaczy było, nawet dużo.
Nie każdy nadaje się do takiej roboty. Trzeba mieć nerwy ze stali, mocną psychikę i starać się za dużo nie myśleć, bo ciężary w głowie mogą przytłoczyć na zawsze. Ale trudno powiedzieć, że można się przyzwyczaić, że człowiek obojętnieje na każdą robotę, w której zasiedzi się trochę dłużej. Kiedyś tak myślałem. W nowej pracy po prostu chciałem odkupić winy, przeżyć, w pewien sposób zadośćuczynić i odpokutować. Ale nigdy się nie przyzwyczaiłem.
No bo jak można przywyknąć do takich widoków?
Przyjechałem na miejsce, możliwie najbliżej torów, skierowawszy się między nasyp i nieużywane maszyny czy pozostałości po rozbiórce zniszczonej trakcji. Zaparkowałem gruchota, wiedząc już, że będę musiał przenosić ciężkie rzeczy na znaczną odległość. Zgasiłem silnik, założyłem maseczkę, licząc na to, że choć trochę zniweluje charakterystyczną, odpychającą woń, po czym naciągnąłem na dłonie gumowe rękawiczki.
Na miejscu pracowały odpowiednie służby: policja, prokurator, ratownicy medyczni, które – jak się zaraz okazało – nie miały już nic więcej do roboty. Przedstawiłem się i od razu dostałem informację od prokuratora, że mogę zabierać się do pracy. Na miejscu nie było osoby, która nie paliłaby papierosa, jakby za dymem próbowały ukryć swoje emocje. Sam również chętnie bym zapalił, ale musiałem szybko posprzątać.
Kolejne części ciała znajdowały się niedaleko od siebie. Część biodrowa i nogi osobno, połączone z korpusem tylko wijącymi się jelitami. Ręka przecięta przez koło pociągu spoczywała gdzieś obok, jak w tanim horrorze. Część czaszki była tak mocno wgnieciona, że dziewczyna wyglądała jak monstrum, z płynem mózgowym rozlanym na pokiereszowanej twarzy i z pogruchotaną szczęką. Okropny obrazek, ale widywałem gorsze.
Pchnąłem wózek do transportu zwłok i nachyliłem się nad kolejnymi częściami ciała, które składałem na blat tacy. Zawsze staram się okazać jak największy szacunek w obliczu śmierci, ale nie oszukujmy się… Czy da się to zrobić w jakiś szczególny, godny sposób? Po prostu zbierasz kawałki mięsa i wrzucasz je do kolejnych worków. Smutne, dosadne, ale prawdziwe.
Kiedy pchałem wózek z rozczłonkowanym ciałem tej młodej dziewczyny, kolejny raz zastanowiłem się, co ja tutaj tak naprawdę robię. Wielokrotnie było blisko, bym sam skończył w takim czarnym brezencie, dlatego tym bardziej dziękuję Bogu za to, co mam. Chociaż nie jest łatwo, bo przywykłem do innego życia. Naprawdę, do kurewsko innego życia.
Podczas transportu zwłok do domu pogrzebowego jechałem w ciszy. Nie włączałem radia, żeby uczcić pamięć zmarłej, oddać jej cześć. Zasmuciłem się, gdy dopadła mnie myśl, że być może istniała szansa, aby pomóc tej dziewczynie, ale ktoś na jej drodze musiał zawalić. Chciałbym jej powiedzieć, że nieważne, w jak wielkim bagnie teraz się znajduje: światełko w tunelu zawsze świeci. To nigdy jednak się nie wydarzy. Zrobiłem znak krzyża i w myślach zmówiłem modlitwę za jej duszę.
To dziwna myśl, że zamiast żywej osoby, która mogłaby siedzieć tutaj z przodu, na fotelu i rozmawiać ze mną, wiozłem martwą materię, rozlewającą się w kilku foliowych workach. Zastanawiałem się wtedy, czy dusza tej dziewczyny jest ze mną w samochodzie, towarzyszy mi podczas drogi. Gdy od czasu do czasu rzucałem spojrzenia na puste siedzenie obok, wyobrażając sobie nieznaczne ugięcia w materiale, przechodziły mnie ciarki. Szybko jednak tłumaczyłem sobie, że mam zbyt wybujałą wyobraźnię, że może za bardzo jestem myślami w innym, nadnaturalnym świecie. Ale jak wytłumaczyć jedno… Zdarzyło się to wtedy i jeszcze kilkakrotnie – nagle na moment kabinę samochodu wypełnił lekki, niespodziewany zapach perfum. Kobiecych, różanych, niezbyt drogich. Chciałem w takich chwilach ufać, że to zmęczony organizm płatał mi figle. Mimo wszystko zawsze, nawet pomimo deszczu czy mrozu, opuszczałem wtedy szybę i nie podnosiłem jej nawet po przyjeździe na miejsce.
Gdy układałem kolejne elementy ciała w trumnie, cały czas czułem ten cholerny zapach perfum. Lepsze takie omamy niż prawdziwy zapach ludzkiego mięsa, krwi wymieszanej z trawą, błotem, smrodu rozkładu.
Zapaliłem papierosa, zaciągnąłem się mocno i kolejny raz pomyślałem, że muszę w końcu to wszystko rzucić, że nie mogę tego dłużej robić. Oczy młodej dziewczyny pozostały otwarte. Już wiem, że gdy wrócę do domu, pomimo zmęczenia, łatwo nie zasnę.
Dostałem informację, że rodzina chce zobaczyć zmarłą. Zjawił się tylko jej ojciec. Przekonał żonę, żeby została w poczekalni, żeby lepiej nie oglądała córki w takim stanie.
Wziąłem dokumenty, spojrzałem na nazwisko zmarłej. Nic mi nie mówiło, ale znałem mężczyznę, który wszedł do chłodni na identyfikację ciała.
Zawsze szedł pewnym krokiem, jego ruchy były powolne, niemal dostojne. Widziałem, jak współpracownicy prawie całują tego człowieka po stopach; wzbudzał respekt i nikt nie chciał zaleźć mu za skórę. Można powiedzieć, że przez pewien czas byłem jego największym wrogiem. Wyrzutem sumienia, czarną, rozmazaną plamą brudzącą nieskalane dokumenty i sukcesy, dzięki którym piął się po kolejnych szczeblach policyjnej kariery.
Wiesław Matejko, funkcjonariusz Centralnego Biura Śledczego, pracujący przy moich sprawach.
Nigdy wcześniej nie widziałem go w tak złym stanie. Miał podkrążone oczy, zmierzwione włosy i niechlujny zarost z wieloma siwymi włosami. W jego oddechu czuć było alkohol. Fatalna informacja musiała zastać go na rodzinnej imprezie, ponieważ miał na sobie białą koszulę rozpiętą na piersi i wygniecioną marynarkę. Bardziej przypominał teraz zmęczonego wujka na dobiegającym końca weselu niż poważnego oficera CBŚ.
Gdy wszedł do chłodni, nawet na mnie nie spojrzał. Odezwałem się do niego tak jak zawsze, gdy jeszcze miał inny stopień w policji.
– Naprawdę bardzo mi przykro, komisarzu – zwróciłem się do niego stopniem służbowym, jak kiedyś.
Zasępiony podniósł głowę i spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Młody… – wycedził. – Ciebie się tutaj nie spodziewałem.
– Ja komisarza również nie.
Podszedł bliżej tym swoim wolnym krokiem, jakby każdy ruch sprawiał mu fizyczny ból, po czym wciąż patrząc mi w oczy, wyciągnął rękę na powitanie i powiedział:
– Kurewski świat. Kiedyś wiele bym dał, żebyś gnił w pierdlu, a teraz mogę powiedzieć, że dobrze cię widzieć. Nawet tutaj…
Widziałem, że próbował powstrzymać łzy, ale oczy za bardzo mu się zaszkliły. Śmierć najbliższych porusza serca największych skurwysynów, to nie ulega wątpliwości.
Zaczął kręcić głową. Nie mógł przetrawić wszystkich informacji, które powoli układały mu się w klarowny obraz.
– Byłeś tam, gdzie to zrobiła?
– Jeszcze raz przykro mi z powodu twojej córki – odparłem, nie chcąc zagłębiać się w szczegóły i ranić tego faceta jeszcze bardziej.
– Wiesz co… Kiedyś myślałem, że jestem lepszy. Że próbując zniszczyć takich ludzi jak ty, robię coś dobrego. Teraz widzę, że to wszystko nie ma sensu. Patrz, jak obaj skończyliśmy.
Nie odpowiedziałem. Otworzyłem drzwiczki chłodni i pociągnąłem za uchwyt. Trumna z łatwością wyjechała na szynach. Podniosłem wieko.
Matejko obrzucił ciało szybkim spojrzeniem. Wstrząsnął nim dreszcz, który próbował powstrzymać, tak samo jak łzy cisnące się do oczu. Skinął głową na znak, że już wystarczy, że już spełnił obowiązek. W tej krótkiej chwili zobaczył i tak za wiele.
Trudno mi racjonalnie oceniać zachowania ludzi w tak potwornych momentach. Widziałem już naprawdę za dużo. Wiedziałem więc, że Matejko próbuje wypełnić trudną do zniesienia ciszę. Stąd nieco dziwne pytania, nagła zmiana tematu, nieprzystające do miejsca i okoliczności słowa.
– Kurwa, Młody… Ty tutaj? Trochę mnie to nawet bawi. W końcu poczujesz, co znaczy prawdziwe życie, codzienny zapierdol. A nie jachty, morze i balangi.
Wróciły jego cynizm, kozaczenie, pewność siebie. Zdawałem sobie sprawę, że to tylko reakcja obronna. W środku facet był w totalnej rozsypce. Znałem się na ludziach, potrafiłem ich dokładnie obserwować i jeszcze wnikliwiej analizować, wyciągać wnioski, które ułatwiały mi osiągnięcie zamierzonego celu. Jednak w przypadku Matejki chciałem, by to niespodziewane spotkanie skończyło się jak najszybciej. On teraz będzie musiał zmagać się ze swoimi demonami, ja własnych wciąż nie oswoiłem.
– Było, minęło – odparłem tylko.
– No… Było, minęło – powtórzył, obserwując, jak z powrotem umieszczam trumnę w chłodni. – To jest jakiś koszmar. Naprawdę życzyłem ci kiedyś wszystkiego, co najgorsze, a teraz mi córkę chowasz. Kurwa… Popieprzone życie.
– Spłacam dług, komisarzu.
Uścisnął mi dłoń. Mocno, serdecznie.
Nikt z pracowników zakładu pogrzebowego nie wiedział, kim tak naprawdę jestem, kim byłem, co robiłem wcześniej, czym się zajmowałem. Gdyby było inaczej, i tak by nie uwierzyli. Tylko Matejko zdawał sobie z tego doskonale sprawę, stąd pomimo wielkiej osobistej tragedii był zdziwiony, wręcz zszokowany moim widokiem.
Bo muszę przyznać, że doświadczyłem tak pełnych dni, obfitych, skrajnych, szczęśliwych i okrutnych, że były momenty, w których z pełnym przekonaniem mówiłem, że teraz mógłbym już umrzeć.
Wielu osobom byłoby to na rękę.
Ale ja zawsze żyłem według własnych zasad – poza kręgiem, samotny wilk wśród cieni pełnych zła.
Rozdział 1 Pierwsze przestępstwo
lato 1992 roku, Gliwice
Znacie tę historyjkę, w której złodzieje planowali skok, rozmawiając o tym na ulicy pod otwartym oknem komisariatu policji? Albo gdy na święta jeden facet ukradł choinkę rosnącą przy kościele, a następnie ciągnął po śniegu drzewko gubiące igły aż do swojego domu? Znałem równie nierozgarniętych złodziei, którzy sami się podstawili, a ja w zasadzie dzięki ich głupocie popełniłem pierwsze przestępstwo.
Miałem czternaście lat, były wakacje. Po kolejnym treningu piłki nożnej odpoczywałem w mieszkaniu w jednej z najgorszych gliwickich dzielnic, zwanej Trójkątem Bermudzkim. Nie na darmo ktoś wymyślił właśnie taką nazwę. Jeśli żyłeś tutaj, miałeś po prostu pecha. Po okolicy pętało się pełno nierobów, szemranych typów i alkoholików bez perspektyw na lepsze jutro. Co prawda, ja sam nigdy nie narzekałem na dom, w którym się wychowywałem. Moi rodzice może nie należeli do majętnych, ale tato prowadził hurtownię owoców i pod względem finansowym niczego nam nie brakowało. Na Trójkąt Bermudzki przenieśliśmy się, gdy miałem trzy lata. Nie pamiętałem tego oczywiście, naturalnie wspomnienia pierwszego domu krążyły wokół odrapanej, upstrzonej wulgarnymi napisami kamienicy z odpadającym zewsząd tynkiem.
Postanowiłem, że w moim przypadku będzie inaczej – wyrwę się z Trójkąta Bermudzkiego, chociażbym miał oszukać naturę. I zrobię to na własnych zasadach.
Już wcześniej, zafascynowany poczynaniami Najmrodzkiego, do czego jeszcze wrócę, postanowiłem, że zostanę złodziejem – jednym z najlepszych na Śląsku, w Polsce, a może i na całym świecie. Zawsze mierzyłem wysoko. Inni chłopcy w moim wieku marzyli, by zostać policjantami, strażakami lub sportowcami, a ja chciałem kraść. Może właśnie dlatego, że w moim domu panował spokój? Może tak wyrażał się mój nastoletni bunt?
Wracając do pierwszego skoku: czytałem książkę Karola Maya, oczyma wyobraźni widziałem poczynania kowbojów i Indian, gdy naraz z lektury wyrwała mnie rozmowa. Pod oknem stali trzej mężczyźni. Z ich dyskusji od razu wywnioskowałem, że są złodziejami.
Odłożyłem książkę na łóżko, przycupnąłem przy parapecie i ostrożnie uchyliłem okno nieco szerzej, aby lepiej słyszeć rozmowę.
– No więc o dziesiątej wbijamy do blaszoka od tyłu. Ja wezmę łom i obcęgi. Kurwa, to wejście jest jak z papieru. Mam to sprawdzone.
– Ale czy nie za wcześnie?
– Co ty godosz? Najlepiej, chopie, bo zaraz jak zamkną i wszyscy wyjdą ze sklepu, to na ulicy jest jeszcze szum, a nie cisza jak w środku nocy.
– No dobra. Ale jak ten towar przewieziemy?
– Pakujemy wszystko do transita, co od szwagra będę miał. Podjeżdżamy pod moją kamienicę i cały towar wpierdalamy do piwnicy. Jeszcze nie będzie późno, nikt nie będzie krzyczał, że się tłuczemy, zresztą u nas nikt pary nie puści, nawet jak zobaczy, co wnosimy.
Znałem sklep, o którym mówili, znałem również właścicielkę, ale wtedy nawet nie pomyślałem o tym, by ją ostrzec przed włamaniem. To były inne czasy. Często będę używał tej frazy: inne czasy. Polski Dziki Zachód, gdzie idziesz jak po swoje, odbierasz to, co ci się należy, siłą albo sprytem.
Wspomniani złodzieje nie mieli jednak za dużo sprytu. Przechytrzyłem ich.
Akcja była prosta. Nie musiałem ich nawet śledzić. Najważniejsze, że wiedziałem, dokąd chcą zawieźć łupy. Jedyny problem stanowiło szybkie zlokalizowanie komórki, która należała do jednego z nich. Nie mogłem się zaczaić w piwnicy, ponieważ w wąskim korytarzu nie miałbym gdzie się ukryć. Nawet jeśli siedziałbym w jednej z wnęk i pozorowałbym, że akurat przyszedłem do swojej komórki, szybko zorientowaliby się, że coś jest nie tak. Trochę kusiła mnie jednak konfrontacja. Chciałem zaryzykować i wejść do piwnicy pod jakimś pretekstem, gdy złodzieje będą już wychodzić z komórki, po czym udawać głupiego. Wtedy jednak nie byłem jeszcze tak zuchwały.
Obserwacja natomiast stała się moim mocnym punktem. Wspominam o tym niejednokrotnie i pewnie będę powtarzał do bólu, ale tak… Byłem w tym cholernie dobry. I nawet gdy sięgam pamięcią do swojej pierwszej akcji, wiem, że wygrałem wszystko dzięki odpowiedniej strategii, która wynikała z cierpliwej obserwacji. Takie podejście przyszło naturalnie, miałem to we krwi.
Wtedy przyczaiłem się na rogu innej kamienicy. Miałem stamtąd dobry widok na wejście do budynku, przed którym wzdłuż chodnika stał samochód, a w nim fanty z kradzieży. Mężczyźni jak gdyby nic przenosili towar do piwnicy: kilka skrzynek najróżniejszego alkoholu, kartony z papierosami i pudło z niewiadomą zawartością, na którego wierzchu znajdowało się to, co interesowało mnie najbardziej – kasetka, prawdopodobnie z całodziennym utargiem. Nie spodziewałem się jednak, że będę miał do niej dostęp. Chciałem wejść do piwnicy, wziąć kilka butelek alkoholu i papierosy, zapakować do worka i przenieść jak najwięcej.
Poczekałem, aż złodzieje wyjdą z powrotem na ulicę. Przestawili samochód kilka ulic dalej, co sprawdziłem później, włócząc się do późnych godzin nocnych. Moi rodzice byli przekonani, że jak zawsze siedzę u Bartka, kolegi.
Przewidziałem to, co miało wkrótce nastąpić. Kolejny raz zająłem dobrą pozycję obserwacyjną. Tym razem miałem oko na wejście do lokalnego baru – speluny stanowiącej dom dla wszystkich mętów z okolicy. Długo czekałem z bijącym szybko sercem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że cierpliwość stanie się moją największą cnotą, dzięki której osiągnę w przestępczym świecie tak wiele. Nauczyłem się czekać. Długo, bez zbędnej irytacji. Szybko pojąłem, że tak właśnie trzeba. Że warto.
Po jakimś czasie zobaczyłem dwóch złodziei kroczących pewnie w stronę wejścia do baru. Zachowywali się głośno, śmiali się i przekomarzali. Gdy zniknęli za drzwiami, ruszyłem w kierunku kamienicy, gdzie w piwnicy ukryli fanty. Zdawałem sobie sprawę, że zanim opuszczą bar – o ile uda im się to zrobić o własnych siłach – minie wystarczająco dużo czasu.
Bez problemu i z największą ostrożnością dostałem się do środka. Przez moment zdjęło mnie jednak przerażenie. Co z tego, że wiedziałem o fantach ukrytych w tej piwnicy, skoro nie miałem pojęcia, w której komórce mogą się znajdować? Poczułem gorąco w całym ciele. W duchu powtarzałem sobie, że jestem idiotą. Powinienem był zaryzykować i wejść, gdy złodzieje lokowali fanty w komórce. Byłem na siebie wściekły.
Szybko jednak uśmiechnęło się do mnie szczęście. Dobry omen… W głębi korytarza, po lewej stronie, dostrzegłem blask. Podszedłem w tamtym kierunku i nasłuchiwałem. Światło wydobywało się spomiędzy nieszczelnych drzwi komórki oraz z otworów w ścianie, pod sufitem, mających zapewnić cyrkulację powietrza i wentylację zatęchłej piwnicy. Ze środka nie dochodziły żadne dźwięki. Wyglądało na to, że nikogo tam nie ma. Najwyraźniej złodzieje w pośpiechu nie zgasili światła. Szybko zorientowałem się, że drzwiczki nie mają nawet kłódki, są jedynie zamknięte drutem przeciągniętym do haczyka wbitego w ścianę. Rozplątałem go i wszedłem. Ujrzałem pudła z alkoholem i kartony papierosów. Wyjąłem worek i zacząłem napełniać go papierosami. Alkohol był zbyt ciężki, wziąłem tylko kilka butelek. Rozejrzałem się szybko i… nie wierzyłem własnemu szczęściu. Na jednej z półek, na której piętrzyły się różnego rodzaju narzędzia, stała kasetka z kluczykiem wetkniętym do zamka. Otworzyłem wieczko i zobaczyłem rzucone w bezładzie banknoty. Zgarnąłem naprędce wszystkie i umieściłem w worku na kartonach papierosów. Już miałem wyjść, gdy zamarłem.
Ktoś wszedł do piwnicy.
Usłyszałem trzaśnięcie drzwi i kroki. Serce podeszło mi do gardła. W pierwszej chwili pomyślałem, że to złodzieje wrócili znacznie wcześniej, niż zakładałem. Jednak to szła jedna osoba. Może to sąsiad, który miał pilnować komórki?
Przełknąłem z trudem ślinę. Tysiące myśli kołatało mi się w głowie.
Kroki gdzieś ucichły. Pomyślałem, że być może jestem uratowany, ktoś po prostu poszedł do swojej komórki.
I wtedy usłyszałem tuż obok głośne szuranie. Płytki oddech. Mlaśnięcie językiem. Jakiś facet mruknął coś do siebie, a ten niespodziewany dźwięk wśród piwnicznej ciszy omal nie poderwał mnie na równe nogi.
Przykucnąłem w rogu, tuż za drzwiami. Mógłbym popchnąć zaskoczonego intruza i wybiec na korytarz, ale wolałem nie dopuszczać do siebie myśli, że miałbym się z kimś skonfrontować, a później uciekać co sił.
– Jest tam kto? – Usłyszałem nagle pytanie.
Wystawiłem nogę, blokując butem drzwi. Gdyby sąsiad chciał sprawdzić, czy komórka jest zamknięta, być może ten opór sprawi, że by odpuścił. Na szczęście nie próbował wejść. Mruknął coś niezrozumiale do siebie, a później dodał już głośniej i wyraźnie:
– A później tylko płacić trzeba za takich.
Długo się szwendał po piwnicy. Otwierał i zamykał swoją komórkę, przestawiał jakieś graty, hałasował w środku nocy. Cały ten czas z bijącym mocno sercem siedziałem w środku, pełen obaw, że zaraz wrócą złodzieje. Wtedy już nic nie mogłoby mnie uratować. Nie chciałem nawet wyobrażać sobie, co by się stało, gdyby mnie nakryli.
Modliłem się w duchu, aby ten dziad już sobie poszedł. Musiał być pijany lub coś zaczęło szwankować w jego umyśle, ponieważ cały czas dochodziło mnie jego gderanie; mówił do siebie i złorzeczył.
Wtedy usłyszałem piskliwy głos, który poniósł się po pustej piwnicy.
– Kazik, kurwa, przestaniesz się w końcu tłuc?
– Czego? – odparł mężczyzna.
– Łazisz jak smród po gaciach! Spać nie można.
– A odpierdol się ode mnie wreszcie.
– Stary idiota.
– Zamknijże się!
W końcu wyszli. Odczekałem jeszcze kilka minut, które dłużyły się w nieskończoność. Gdy znalazłem się już poza dziedzińcem kamienicy, odetchnąłem z ulgą. Co chwilę czujnie się rozglądałem. Widok dzieciaka samotnie wędrującego po ulicy w środku nocy, z workiem na plecach, wzbudziłby pewnie czyjąś ciekawość. Szybko przemknąłem do swojej piwnicy i schowałem worek z fantami pod brezentem. Wcześniej jednak wyjąłem pieniądze, przeliczyłem i schowałem do kieszeni spodni.
Czułem dumę, satysfakcję i euforię.
Poczucie siły. I odwagi.
Mogłem zrobić znacznie więcej, niż myśleli inni.
Nikt nigdy nie dowiedział się o tamtej kradzieży. Jeden z tych złodziei przez miesiąc oskarżał każdego znajomego o to, że ten podpierdolił mu towar. Zresztą, swego czasu sam pokazywał mi, jak otwierać zamki, prowadzić obserwacje oraz radzić sobie z sejfami.
Uśmiechałem się wtedy w duchu, że okradłem faceta, który teraz uczył mnie złodziejskiego rzemiosła.
Rozdział 2 Pamiętaj, aby dzień święty święcić
Nie będę cię zanudzał historią mojego dzieciństwa, ale do pewnej przełomowej sprawy jeszcze wrócę. Bo niektóre wydarzenia są niczym niewidzialny tatuaż zdobiący duszę. Wyznaczają przyszłą drogę.
Jeśli pamiętasz lata dziewięćdziesiąte XX wieku, ale tak w pełni świadomie, i mieszkałeś wtedy w niewielkich miejscowościach lub na peryferiach miast, zapewne wiesz doskonale, że był to czas wzmożonej aktywności złodziei. Po transformacji ustrojowej każdy próbował jakoś odnaleźć się w nowej rzeczywistości, zarobić.
Moja metoda była szybka, stosunkowo łatwa i pozwalała naprawdę dobrze się nachapać. W wieku osiemnastu czy dziewiętnastu lat miałem po jednym tygodniu włamań więcej pieniędzy niż górnik odkładający do skarpety przez cały rok.
Wtedy jeszcze pracowałem dość chaotycznie, z facetami starszymi ode mnie, którzy długo już siedzieli w tym fachu. Później nie pozwalałem sobie na taką zuchwałość i nieprzygotowanie do skoku, na spontaniczność.
Sezon zaczynał się dla nas jesienią, gdy szybciej zapadał zmrok. Obserwowaliśmy, czy mieszkańcy są w domach. Po godzinie szesnastej zazwyczaj jeszcze pracowali lub robili zakupy. Mieliśmy więc trochę czasu na szybkie włamania.
Braliśmy wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, co można było spieniężyć u paserów. Wtedy też królowała oczywiście gotówka, a ludzie, nieufni wobec banków, kitrali oszczędności w szafach, pod łóżkiem, w szufladach czy też – gdy były to poważne sumy – w sejfach. Czasami więc trafiały się takie tłuste kąski; plik banknotów cieszył niewyobrażalnie.
Były też dni posuchy, tak zwane puste przeloty, gdy z kilku włamań wychodziliśmy bez fantów. Uznaję to też za pokłosie naszej metody działań „na hurra”, bez długich godzin obserwacji, planowania, rozpisywania strategii.
– Jakiś pierdolony niefart przyszedł – mówiliśmy w takich sytuacjach, wierząc, że kolejny dom przyniesie jakieś skarby.
Potrafiliśmy jednego dnia, a w zasadzie jednego popołudnia, zrobić od czterech do dziesięciu włamań, ale kombinowaliśmy, jak zwiększyć frekwencję. Wymyśliłem, że możemy spróbować w niedzielę, gdy ludzie chodzą do kościoła. Wymagało to jednak większych przygotowań. Najpierw musieliśmy w danej miejscowości sprawdzić rozkład nabożeństw. Teraz wystarczyłaby chwila, by zajrzeć na stronę internetową parafii. W tamtych czasach trzeba było podjechać pod kościół, najlepiej w małej miejscowości, gdzie masz pewność, że wszyscy mieszkańcy wsi pójdą właśnie do tej świątyni. Siedzieliśmy w samochodzie na parkingu niedaleko plebanii, tak aby nie rzucać się w oczy, a Tomkiewicz zachodził do kościoła, spisywał z tablicy ogłoszeń rozkład mszy, po czym wrzucał do puszki parę złotych na powodzenie akcji. Pan Bóg miał nas w swojej opiece.
Właśnie podczas jednej z deszczowych niedziel zaobserwowaliśmy, że cała rodzina wybrała się samochodem na mszę, która rozpoczynała się o godzinie jedenastej. Gdy tylko zniknęli z pola widzenia, podjechaliśmy pod ich dom.
Czasami wydawało się, że to Pan Bóg robił nam prezenty. Wzywał swoje owieczki na niedzielną mszę, na modlitwę, a do nas puszczał oko, dając możliwość działania.
Bez trudu poradziłem sobie z zamkami w drzwiach wejściowych. Aż trudno uwierzyć, jak niektórzy ludzie nie dbają o kwestie bezpieczeństwa. Solidne drzwi nie są tanie, ale w wielu domach coś, na czym nie powinno się oszczędzać, wygląda jak kawałek dykty. Jeśli tylko nie zależałoby mi na zachowaniu ciszy, nawet nie musiałbym używać wytrychów. Wystarczyłaby brecha albo i solidny kopniak.
Wnętrze domu nie robiło wrażenia. Typowa aranżacja w tamtych latach, czyli drewniane, polakierowane listewki na ścianach, w salonie fotel dla pana domu i sofa dla żony i dzieci.
Przetrząsnęliśmy typowe miejsca na schowanie gotówki czy biżuterii, ale niestety, niczego nie znaleźliśmy. Wzięliśmy ze szkatułki parę kolczyków, jakieś zawieszki, ale już na pierwszy rzut oka wiedziałem, że nie będzie to wiele warte.
– Co robimy? – zapytałem Tomkiewicza.
– Wracamy do salonu.
W tamtych czasach popularne były telewizory marki Sony, trzydziestosześciocalowe, ciężkie jak cholera. Wyjąłem kable, po czym we dwóch ostrożnie wynieśliśmy odbiornik z domu. Nasi paserzy chętnie przyjmowali telewizory, tym bardziej ten model od Sony rozchodził się w drugim obiegu jak ciepłe bułeczki. Podaliśmy go Karpiowi i razem umieściliśmy go w samochodzie. Gdy pochyliłem się do kabiny, kątem oka zauważyłem coś po lewej stronie.
Przy bramie, obok samochodu, stał właściciel domu z rodziną. Przytulał do siebie córkę i syna, a po drugiej stronie auta, całkowicie zaskoczona, tkwiła kobieta. Patrzyli na nas, jakby gapili się na film wyświetlany na telewizorze, którego już nie mieli.
Nikt z nas nic nie mówił. Nawet specjalnie się nie spieszyliśmy. Zajęliśmy miejsca w samochodzie i wyjechaliśmy z posesji, mijając oszołomionych mieszkańców.
Już wtedy wiedziałem, że musimy zmienić w naszych działaniach coś więcej niż tylko częstotliwość włamań. Nie można było tak ryzykować dla drobnych fantów. Prywatne domy były tylko wprawką, tak naprawdę grą niewartą świeczki. Mogłeś trafić na wystraszonego gościa, który niemal byłby chętny pomóc ci wnieść swoje rzeczy do samochodu, a mogłeś też spotkać tęgiego skurwysyna, który tak łatwo by nie odpuścił. Dlatego po okresie jesienno-zimowych działań przyszedł czas na odwilż.
Zaczęliśmy okradać sklepy, firmy i hurtownie.
Coraz więcej robiłem już w pojedynkę. Coraz więcej planowałem i coraz częściej zdawałem sobie sprawę z tego, że potrzebuję pomocy, ale nie chciałem jej od „starych złodziei”. To wiązało się z posłuszeństwem i zgodą na dolę, którą mi odpalali za udział. Potrzebowałem własnej ekipy, zaufanych ludzi, którzy skoczyliby za mną w ogień.
Jeśli mieliśmy się poparzyć, to wszyscy.
Rozdział 3 Alkohole Świata
Miałem siedemnaście, może osiemnaście lat i już wiedziałem, czego tak naprawdę chcę od życia.
Jedni planują przyszłość, wiążąc rozwój osobisty ze studiami, inni od razu uczą się konkretnego fachu i ciężko pracują. Niektórzy stawiają na sport. Ja też chciałem w to iść, ale zostałem wykluczony.
W szkole podstawowej grałem w drużynie młodzików Piasta Gliwice – z sukcesami, zawsze na sto procent, jako niezmordowany, nieustępliwy napastnik. Mogłem przenieść się do klasy sportowej, niestety wychowawczyni mi na to nie pozwoliła. Zawsze byłem krnąbrny, jako dzieciak często pakowałem się w tarapaty. Wiecie, ten typ, którego ciągle wszędzie pełno, który nie usiedzi w jednym miejscu i wciąż tylko szuka nowych przygód. Nie byłem jednak typowym łobuzem, uczyłem się całkiem dobrze, ale gdy tylko nadarzyła się możliwość, potrafiłem dopiec swojej nauczycielce. Pyskaty, rozwydrzony dzieciak? Na pewno. Czy wychowawczyni rzucała mi kłody pod nogi z konkretnego powodu? Nie… Chodziło o całokształt. Po prostu mnie nie lubiła, bo zawsze miałem swoje zdanie, a tacy uczniowie, nawet jeśli są bystrzy, inteligentni i sumienni, nie wzbudzają sympatii wśród kadry pedagogicznej. Poza oczywiście nauczycielami wychowania fizycznego, bo to inny rodzaj belfra. Oni zawsze stali za mną murem, podkreślając, że mam talent do piłki nożnej, i chętnie zabierali mnie na zawody sportowe, głównie lekkoatletyczne, biegi przełajowe i drużynowe.
Wstawił się za mną trener z Piasta, ale na nic się zdały jego przekonywania, że klasa sportowa zmieni mój charakter, utemperuje buńczuczne nastawienie i rozwinie umiejętności sportowe i pracy w grupie. Wychowawczyni powiedziała, że nie ma takiej możliwości, bym przeniósł się do klasy sportowej, z powodu moich pogarszających się wyników w nauce oraz nieodpowiedniego zachowania. Szkoła pielęgnowała zasadę, że promocję do klasy sportowej otrzymywali uczniowie bardzo zdolni, którzy wykazywali się na kilku polach. Dlatego kosztem dobrze zapowiadającego się piłkarza do drużyny dostało się parę łamag.
Z perspektywy czasu i dorosłego człowieka mogę powiedzieć, że ten problem był naprawdę błahy. Ale nie w tamtym momencie, w tamtych czasach, gdy wiara czyni cuda, a marzenia młodego chłopaka o zostaniu piłkarzem były na wyciągnięcie ręki, jednak tę rękę ktoś brutalnie uciął.
Odmowa nauki w klasie sportowej i tym samym później trenowania w drużynie Piasta przygniotła mnie totalnie. Czułem się tak, jakby zawalił się cały mój świat. Buntowałem się przeciwko każdemu dorosłemu, ponieważ w relacjach odczuwałem bolesną zadrę. Nie chciałem się podporządkować, uznać czyjejś władzy, zgodzić się na to, że ktoś ze struktury będzie dyktował, co mam robić, decydował o moim życiu.
Jak się okazało, prawdziwych emocji musiałem szukać gdzieś indziej.
Z premedytacją wybrałem życie złodzieja. Zapewniało uzależniającą adrenalinę, ale i dawało pstryczki w nos, ostrzegało przed tą drogą. Jednak w tamtym czasie byłem zupełnie ślepy. Nawet jeśli widziałem zagrożenia, zasłaniałem oczy i nie chciałem dopuszczać do siebie żadnych negatywnych myśli.
Natchniony lekturą Najmrodzkiego i podbudowany kolejnymi udanymi kradzieżami czułem, że mogę być w czymś naprawdę dobry. Co ja mówię! Mogę być najlepszy. Czy moja ambicja była aż tak rozbuchana, aż tak bardzo pragnąłem okazać się zwycięzcą w czymkolwiek, że nie dopuszczałem do siebie, że przecież to, co robię, jest złe? To jak stopniowe pogrążanie się w narkotykach; nawet nie wiesz, kiedy znajdujesz się tak głęboko w mroku, że nie widzisz już słońca, nigdzie nie ma schodów, po których możesz wrócić do normalności, nikt z góry nie zrzuca liny, aby cię uratować.
Niczego nie usprawiedliwiam, ale pamiętaj: miałem osiemnaście lat i chciałem być kimś.
Skończyłem z małymi włamaniami do prywatnych domów. Tam nie było pieniędzy ani sprzętów, które można spieniężyć za interesujące kwoty. Wstydzę się tamtych uczynków do dzisiaj. Pomimo faktu, że robiłem później znacznie gorsze rzeczy, bogacenie się kosztem zwykłych ludzi, którzy ciężko harują na chleb, wywołuje teraz we mnie odruch wymiotny. Teraz. Wtedy po prostu chciałem być zawodowym złodziejem i nie widziałem w tym niczego złego. Tamte kradzieże zawiesiłem bardziej z powodu nieopłacalności niż niespodziewanego, etycznego objawienia.
Wracając do meritum – to były czasy, w których zapotrzebowanie na towar było tak ogromne, że od paserów otrzymywaliśmy po prostu odpowiednie zamówienia. I tak jeden z nich dał zlecenie na drogie alkohole. Z tego powodu zacząłem przygotowania do skoku na duży sklep Alkohole Świata.
Znajdował się on na parterze bloku mieszkalnego, sąsiadował z wejściem do klatki schodowej. Nie miał osobnego wejścia od frontu, lecz właśnie z korytarza, co nie stanowiło problemu, ponieważ drzwi wejściowe do budynku były zawsze otwarte na oścież, by również klienci mieli swobodny dostęp. Obserwowałem wszystko z samochodu zaparkowanego nieco dalej, przy osiedlowej drodze. Mijało mnie sporo ludzi, ale to nie miało najmniejszego znaczenia; szybko potrafiłem rozpoznać, czy ktoś o sekundę za długo zawiesza na mnie wzrok. Wśród przechodniów byłem przezroczysty, niewinny jak baranek; ot, facet na kogoś czeka, być może załatwiał jakieś sprawy albo zaraz pójdzie do sklepu lub do kogoś w odwiedziny.
Byłem w tamtym miejscu trzykrotnie, za każdym razem innym samochodem. Raz miałem czapkę z daszkiem, raz ciemne okulary, zawsze inne ciuchy. Zawsze parkowałem w innym miejscu. Szybko zauważyłem, że drzwi od frontu przeznaczone są jedynie dla klientów. Właściciel czy też sprzedawca wchodził od zaplecza, gdzie były nieduży plac, podwórza innych bloków, pordzewiałe huśtawki, trzepak, kosze na śmieci. Tam również przyjmował towar, ponieważ na zaplecze można było wjechać samochodem wąskim przesmykiem między dwoma budynkami. Przeszedłem się tamtędy kilka razy, aby móc oszacować, którym wejściem najlepiej spróbować dostać się do środka. Czy może jednak wybrać okna? Te jednak wymagały większych nakładów pracy; każde z kratami, których najpierw należałoby się pozbyć. Planowałem szybką akcję, bez zbędnego hałasu. Nie chciałem też ryzykować, że ktoś zobaczy błysk palnika przecinającego kraty. Pozostawały więc drzwi. Z przodu, z korytarza łączącego wejście na klatkę schodową do mieszkań, lub od zaplecza.
Czasami najprostsze rozwiązania są najlepsze.
Właściciel zaczynał pracę od godziny siódmej. Sklep otwierał o ósmej. Miał pracownika do pomocy, który zmieniał go zazwyczaj po piętnastej i zostawał do dwudziestej. Dostawy przyjeżdżały o nieregularnych porach poza jednym dniem. Otóż w środy pracownik zamykał sklep, ale jeszcze nie wychodził z pracy. Czekał na dostawę kilku kartonów metaxy i whisky; tak przynajmniej wynikało z napisów na opakowaniach. Co było w środku? Trudno jednoznacznie stwierdzić. Chciałem się przekonać o tym osobiście.
Dlatego uznałem, że podjedziemy od zaplecza zaraz po zamknięciu sklepu. Nawet jeśli ktoś nas zauważy, będzie myślał, że tak jak zwykle przyjechał dostawca z nowym towarem. Akurat tak się składa, że chętnie pomożemy przenosić towar, tyle że w przeciwnym kierunku – ze sklepu do samochodu.
Na robotę wziąłem Karpia, mojego przyjaciela od dziecięcych lat, naprawdę dobrego chłopaka, który poszedłby za mną w ogień. Był nieco starszy ode mnie, miał już przestępczą przeszłość, ponieważ na taką drogę wkroczył w bardzo młodym wieku. Pomagał mi także na początku przy prywatnych domach.
Do ekipy dołączył również Bledy. Pochodził z rodziny, która kręciła lewe interesy z bandytami, głównie z Korsarzem, o którym kiedyś opowiem. Kumaty, solidny, nie wymiękał na robocie, dlatego wiele razy działaliśmy razem.
Pamiętaj, że miałem osiemnaście, dziewiętnaście lat i pomimo już wielu kradzieży, które zakończyły się sukcesem, wciąż jeszcze uczyłem się nawiązywać relacje międzyludzkie. Dlatego nie zawsze moje wybory były słuszne. Tak jak w przypadku wciągnięcia do tej akcji Tomkiewicza.
Spotkałem go podczas obserwowania sklepu. Gdy siedziałem w samochodzie, notując w pamięci kolejne drobne szczegóły dotyczące planowanego skoku, zauważyłem, jak z budynku wychodzi Tomkiewicz. Był w moim wieku, znaliśmy się z kolonii zakładowych, na które jeździliśmy na wakacje. Podczas wyjazdów, jak to się teraz mówi, mieliśmy dobry przelot.
Nie to się jednak w tamtej chwili najbardziej liczyło. Wiedziałem, że Tomkiewicz był złodziejem.
Być może nawet nigdy nie zaproponowałbym mu tej roboty, ale wiedziałem, że jeśli po kradzieży byłby duży kwas, Tomkiewicz ze swoją reputacją byłby pierwszym podejrzanym. Stałby się moją tarczą ochronną. Zauważył mnie jednak i od razu skierował się w moją stronę. Przywitałem go uśmiechem, a on przeszył mnie wzrokiem na wskroś niczym rentgen.
– Zwiedzasz? – zapytał, przybijając mi piątkę przez opuszczoną szybę.
– Czekam na ciebie.
– Dawno się nie widzieliśmy.
– Przyjechałem nadrobić zaległości.
Przez moment wydawał się nieco zbity z tropu, nie wiedział, co odpowiedzieć. W końcu znowu na mnie spojrzał i zapytał:
– Planujesz tutaj coś?
– Zawsze coś chodzi mi po głowie.
– Chyba nawet wiem co.
Kiwnąłem, żeby wsiadł do samochodu. Obgadaliśmy cały skok. Tomkiewicz nie był do końca przekonany. Chciał oczywiście dołączyć do akcji, ale zauważyłem, że ciąży mu nieco fakt, iż mieszka w budynku, w którym znajduje się sklep do obrabowania. Miałem jednak dar przekonywania (chyba nadal go mam, inaczej nie powstałaby ta historia). Tomkiewicz sprzedał mi parę informacji dotyczących funkcjonowania sklepu, ale nic ponad to, co sam wcześniej zaobserwowałem.
Następnego dnia zaraz po zamknięciu sklepu ruszyliśmy do działania. Podjechaliśmy dostawczakiem na zaplecze. Dla osoby postronnej po prostu pojawił się dostawca towaru. Tomkiewicz stał na czatach i obserwował okolicę. Nie chciał, aby ktoś go rozpoznał i połączył z napadem, dlatego nasunął czapkę na czoło, palił papierosa i trzymał puszkę z piwem. Jeśli napatoczyłby się ktoś znajomy, Tomkiewicz miał odwrócić jego uwagę. W przypadku sytuacji kryzysowej obiecał wziąć na siebie zbyt wścibskiego sąsiada i wytłumaczyć mu, że pomaga w dostawie towaru, tylko zrobił sobie przerwę na papieroska i coś do picia.
Do mnie, Bledego i Karpia należała najważniejsza robota. Szybko poradziłem sobie z zamkami. Po prostu brecha załatwiła wszystko. Rozejrzałem się, ale nikt niczego nie zauważył. Specjalnie zostawiłem dostawczaka w takim punkcie, by mieszkańcy bloku naprzeciwko nie widzieli moich poczynań przy drzwiach do sklepu.
Weszliśmy do środka. Zostawiłem uchylone drzwi, żeby usłyszeć, jeśli ktoś by nadchodził, lub kaszel Tomkiewicza, który miał stanowić sygnał alarmowy. Wiedziałem, że w sklepie nie ma kamer, ale na wszelki wypadek obejrzałem rogi sufitu na zapleczu i w sklepie. Starałem się, by nic nie uśpiło mojej czujności. To nie były jeszcze czasy, gdy każdy właściciel sklepu montował kamery, ponieważ stanowiły zbyt wysoki koszt. Nigdy nie miałem jednak pewności, czy na przykład nie trafiłem na jakiegoś maniaka elektroniki.
Bledy z Karpiem zaczęli wynosić kartony najbardziej luksusowych alkoholi, a ja zacząłem szukać kasetki z pieniędzmi. W szufladzie pod ladą, tam gdzie znajdowała się kasa, nie znalazłem. Skupiłem się więc na zapleczu. Jeśli nie znalazłbym kasetki, byłbym bardzo niepocieszony. Bledy już coś grymasił, żebym mu lepiej pomógł przenosić kartony, bo zaraz ktoś przyjdzie.
– Kurwa, pewnie zabiera kasetkę ze sobą – wysapał, podnosząc kolejny karton wypełniony butelkami.
– Nie, robi to tylko raz w tygodniu, w środy.
Nie odpuszczałem. Sprawdziłem każdy kąt, jednak bez rezultatu. W końcu zauważyłem blaszany kontenerek z szufladami, jakie często widuje się w garażach majsterkowiczów. W środku faktycznie znajdowały się narzędzia, ale w najniższej szufladzie spod sterty dokumentów, które odłożyłem na bok, wyłoniła się niebieska kasetka. Bez kluczyka, ale to nie stanowiło problemu.
– Jest moja skarbulka – powiedziałem do siebie.
Nożem sprężynowym podważyłem wieko. Zamek odskoczył bez problemu. Zgarnąłem tygodniowy utarg – nie tak wysoki, jak się spodziewałem. Widocznie interes nie szedł najlepiej lub większość pieniędzy właściciel nosił w portfelu.
Ruszyłem do pomocy chłopakom i zacząłem wynosić alkohol w ekspresowym tempie. Gdy ładowałem kartony i skrzynki na pakę samochodu, dostrzegłem, że Tomkiewicz coraz bardziej się niecierpliwi i zaczyna nerwowo rozglądać. Przy chodniku nieco dalej pojawił się mężczyzna trzymający psa na smyczy. Nie wiem, dlaczego w pierwszej chwili pomyślałem, że idzie właśnie w naszym kierunku. Coś go zaniepokoiło i chciał sprawdzić, co się dzieje?
Moje obawy spotęgowało zachowanie Tomkiewicza, który odwrócił się plecami do nadchodzącego mężczyzny.
– Dobra, zwijamy się – szepnąłem do Bledego.
Już chciał coś powiedzieć, gdy usłyszeliśmy kaszel Tomkiewicza.
W momencie gdy facet zrównał się na chodniku z naszym samochodem i wyraźnie gapił się w kierunku sklepu, przemknąłem poza dostawczaka i zamknąłem drzwi na zaplecze, tak aby nikt nie zobaczył śladów włamania.
Bledy właśnie zamknął pakę i przygarbiony, jakby chciał ukryć się przed wzrokiem nieproszonego gościa, wsiadł do samochodu od strony pasażera. Ja zająłem miejsce za kierownicą. Widziałem wyraźnie, że facet zatrzymał się, zmarszczył brwi i obserwował nasze poczynania. Trzymał mocno smycz, bo pies zaczął się wyrywać, jakby zwietrzył podstęp.
Tomkiewicz zniknął.
Odpaliłem silnik. Stary diesel zakaszlał, po czym zawył głośno, jakby właśnie w silniku obudziły się wszystkie demony. Dodałem gazu i manewrując przez wąski przejazd, odjechałem. Widziałem w lusterku, że mężczyzna odprowadził nas spojrzeniem, aż zniknęliśmy między budynkami.
***
Towar zawieźliśmy do mieszkania mojej matki. Często tam nocowałem, ale nie byłem tam zameldowany. Idealnie nadawało się na skrytkę, ponieważ nawet gdybyśmy wpadli, policja raczej nie doszłaby do tego, żeby szukać tu fantów.
Podzieliliśmy kasę oraz towar, który miał jeszcze kilka dni poleżeć, zanim puścimy go do pasera. Tomkiewicz musiał zaczekać na swoją dolę. Tak się umówiliśmy. Gdy sprawa ucichnie, wtedy każdy dostanie po jednej czwartej. Kasę również miał otrzymać następnego dnia. A Tomkiewicz zniknął, bo facet z psem był jego sąsiadem, któremu chłopak zalazł za skórę. Ten mężczyzna wiedział, że Tomkiewicz jest złodziejem. Byli na wojennej ścieżce.
Wieczorem pojechaliśmy do Tomkiewicza, by go uspokoić i zapewnić, że na pewno otrzyma swoją działkę. Trochę wtedy schrzaniłem, bo mogłem mu od razu przywieźć pieniądze. Nie miał pojęcia, ile znalazłem w kasetce, ale nie był głupi i od razu zapytał, ile dostanie.
Już wtedy wykazałem się uczciwością – cechą niepasującą do złodzieja, prawda? Zawsze dzieliłem po równo, zawsze według ustaleń, nigdy nie ściemniałem i nie próbowałem oszukać wspólników.
– Dlaczego od razu nie przywieźliście hajsu?
– Po prostu nie pomyślałem o tym – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Jest w skrytce, czeka na ciebie. Jutro przywiozę ci pieniądze, a za dwa, trzy dni fanty. Pasuje?
Skinął głową, ale na twarzy miał wypisane, że nie wszystko jest w porządku. Odniosłem wrażenie, że nie do końca mi ufał.
Było już późno. Bledy pojechał do siebie, Karpiu również, a ja postanowiłem, że jeszcze raz udam się do mieszkania matki i tam odpocznę.
Szedłem na piechotę, zaczął padać deszcz, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Miałem na miejscu ciuchy na przebranie. Czułem się silny, czułem satysfakcję, wewnętrzną dumę, że wszystko się udało, że wszystko idealnie zaplanowałem. Taki dreszczyk emocji, ciepło w środku, jak przy strzelonej bramce, gdy patrzą na ciebie bliscy.
Gdy znalazłem się w mieszkaniu, nie włączyłem światła i podszedłem do okna. Strugi deszczu spływały po szybie. Obserwowałem pustą ulicę, po której od czasu do czasu przejeżdżał samochód. W głowie już kołatały mi myśli, że muszę przygotować następny skok. Zastanawiałem się nad chłopakami: czy okażą się na tyle lojalni i odważni, by rozkręcić się u mojego boku i założyć ekipę złodziei, na których nie będzie siły?
Masz dziewiętnaście lat, zrobiłeś udany skok i siedzisz sam w mieszkaniu zapełnionym alkoholami, na które nigdy nie byłoby cię normalnie stać. Co byś zrobił? Jestem przekonany, że większość włączyłaby muzykę, wyszukała obco brzmiącą nazwę wódy, którą lałaby do gardła i pląsała w rytm skocznych dźwięków, upijając się do nieprzytomności. Czy to byłoby właśnie naturalne zachowanie w takiej sytuacji? Myślę, że tak, ale nie dla mnie.
Starałem się nie chlać, w zasadzie gardziłem alkoholem, nie licząc piwka w pubie ze znajomymi czy też drinka. A leżące na podłodze butelki traktowałem jak inwestycję: to były pieniądze, które musiałem rozmienić u odpowiedniego człowieka.
Wziąłem śpiwór, rozłożyłem go przy oknie na podłodze i się położyłem. Zanim zmorzył mnie sen, oczyma wyobraźni widziałem minę faceta, który przypałętał się podczas włamania do sklepu. Naraz zamajaczył mi pysk dobermana, którego trzymał na smyczy, a tuż przed wpadnięciem w objęcia Morfeusza ujrzałem chłodne, nieufne i niemal złowrogie spojrzenie Tomkiewicza, które zdawało przewiercać mi czaszkę.
Rozdział 4 Strata
Nazajutrz spotkałem się z Karpiem w dziupli. Krążyłem po pokoju, spisując nazwy alkoholi, które wtedy jeszcze nic mi nie mówiły, oraz ilości. Paser musiał otrzymać odpowiednią listę, aby rzetelnie zapłacić za towar. Powinien być zadowolony.
Karpiu uśmiechał się i pił kawę zalewajkę, którą przyrządził sobie w kuchni. Ciągle docinał mi, że powinienem jeszcze raz przeliczyć, bo nie skończyłem szkoły, a wątpi, czy byłem na lekcjach matematyki, gdy poznawaliśmy tabliczkę mnożenia.
– Te… profesor. Będziesz mi tu kartkówki robił? – odparłem.
– Głupot naopowiadasz paserowi i później będzie cię ścigał. Skąd chłop będzie wiedział, że to nie twoja wina, że się towar nie zgadza? Że liczyć nie umiesz?
– Żebym ciebie nie musiał przepytać. – Sprzedałem mu kuksańca w plecy, aż się wyprostował.
Zaczęliśmy się śmiać. Niejednokrotnie jako chłopcy biliśmy się tak mocno, że krew leciała. Wściekli, traktujący spory na poważnie, jednak zawsze w walce jak bracia. Zziajani, obolali, podnosiliśmy się z ziemi, wpadaliśmy sobie w ramiona, wyjaśniając nieporozumienia jak mężczyźni.
Wtem usłyszałem pukanie do drzwi. Trzy szybkie „stuk-stuk-stuk”, a po chwili powtórzone ponownie i wzmocnione głośnym wołaniem:
– Proszę otworzyć!
Spojrzeliśmy po sobie nieco spanikowani. Kto to mógł być? Może sąsiad? Na przykład pożyczyć cukier? Wtedy łatwo uda się go zbyć. Gorzej, jeśli to ktoś z administracji, konserwator albo inny fachowiec, który przyszedł usunąć usterkę. Może coś nie tak z wodą albo prądem.
– Proszę otworzyć, wiem, że ktoś jest w środku! – odezwał się ponownie głos: niski, natarczywy, niebezpieczny.
– Co robimy? – zapytał szeptem Karpiu.
Ruszyłem w kierunku drzwi wejściowych. Musiałem pozbyć się nieproszonego gościa. Odblokowałem zamki i pewnym ruchem uchyliłem skrzydło, spodziewając się na korytarzu zobaczyć faceta w stroju bhp lub hydraulika ze skrzynką narzędzi w ręce.
Zobaczyłem coś, co mnie zamurowało.
Dwóch mężczyzn w czapkach i mundurach policji.
– Pozwoli pan, że wejdziemy do środka? – zapytał kurtuazyjnie jeden, wcale się nie uśmiechając.
– Mają panowie nakaz?
Spojrzeli po sobie i zaczęli się głośno śmiać.
Nie minął kwadrans, gdy siedzieliśmy w radiowozie, w drodze na komisariat. Próbowałem ułożyć sobie racjonalnie to, co właśnie się wydarzyło. Karpiu panikował, ponieważ już wcześniej był notowany i teraz mogło czekać go coś więcej niż tylko zatrzymanie na czterdzieści osiem. Ja byłem spokojniejszy, bo miałem świadomość, że to nieuniknione. Wiem, że brzmi to trochę kuriozalnie, ale jeśli wchodzisz do tej gry, prędzej czy później musisz zaliczyć pierwszy dołek. Oczywiście bałem się tego, co miało nastąpić, ale równocześnie byłem zaintrygowany, jak to wszystko się rozegra i co tak naprawdę policja ma nam do zarzucenia.
Oczywiście na początku zebrali nasze dane, spisali protokół, odbębnili procedury. Następnie rozdzielili nas i poprowadzili do celi, mówiąc jedynie, że mamy czekać na konfrontację. A może tak to sobie tylko przypominam, może wcale niczego nie mówili, nie tłumaczyli, by wywołać w nas strach, wzbudzić niepewność, sprawić, aby każdy poczuł się zagubiony.
Noc na dołku była okropna. Po raz pierwszy zacząłem zadawać sobie pytania, co ja tu tak naprawdę robię, w co się wplątałem i jak z tego wyjść. I czy paser zrozumie, że cały towar z jego zamówienia poszedł w piach. Jak to możliwe, że znaleźli moją skrytkę, że trafili do mieszkania matki?
Nazajutrz znalazłem się w jednej sali z Karpiem, policjantem oraz prokuratorem, który zaczął czytać nam oskarżenia. Oczywiście wszystkiemu zaprzeczyliśmy, podtrzymywałem, że znamy się z Karpiem od dziecka, spędzamy często wspólnie czas, ale nie uczestniczyliśmy w żadnym włamaniu.
– Jak zatem wytłumaczysz fakt, że w mieszkaniu, jak ustaliliśmy, należącym do twojej matki, znajdował się towar z kradzieży ze sklepu Alkohole Świata? – zapytał prokurator, patrząc znad okularów z cienką oprawą, wiszących niemal na końcu jego spiczastego nosa.
– Proszę zapytać mojej mamusi – odparłem, a Karpiu parsknął śmiechem.
Wtedy policjant, gruby chujek mieszkający w sąsiedniej dzielnicy, którego kojarzyłem z widzenia i rozeznania wśród znajomych, pchnął mnie z całej siły tak, że omal nie spadłem z krzesła.
– Tkniesz jeszcze raz mojego przyjaciela, to naprawdę cię zajebię, skurwielu – wysyczał Karpiu.
– Spokój, bo za chwilę inaczej pogadamy! – warknął prokurator.
Nie spodziewałem się po nim takiej reakcji. Byłem pewny, że gdyby nie jego obecność, grubas zawołałby kolegów i spuściliby nam srogi wpierdol. To były czasy, że policja nie cackała się z takimi jak my. Jesteś na ich terenie, to grasz według reguł, które oni ustalali. Możesz je oczywiście próbować sabotować, ale narażasz się na spore ryzyko.
Zrobiło się naprawdę nerwowo. Oczywiście teraz doskonale wiem, że panowie urzędnicy chcieli wywrzeć na nas spore wrażenie, zbudować atmosferę niepokoju, a nawet strachu. Później tylko śmiałem się z takich prób, lecz w tamtym momencie, choć zgrywałem twardziela, czułem się bardzo niepewnie.
Wciąż do niczego się nie przyznaliśmy. Prokurator jednak odczytał nam całą notatkę na temat włamania, a później informację, że ciśnienia nie wytrzymał Tomkiewicz. Sprzedał nas. Próbowałem to rozpracować, odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego to zrobił. Wystraszył się? Może nam nie ufał, pomyślał, że chcemy go oszukać, i zrobił to na złość? Przecież wystarczyłoby, aby trochę poczekał, aż spieniężymy fanty. Dostałby swoją dolę, uczciwie. Zapracował.
Dowiedziałem się później, że facet z dobermanem rozpoznał Tomkiewicza, zanim ten się zawinął. Dlatego wiedział, co się święci, wgapiał się w samochód, gdy odjeżdżaliśmy. Podobno szantażował Tomkiewicza – nie wiem dokładnie, jaki między nimi był kwas, ale nasz kumpel się wysypał.
– To nauczka dla was, panowie – kontynuował prokurator. – W tym waszym przestępczym światku to trzeba mieć naprawdę ograniczone zaufanie do kolegów.
Nie chodziło mu jednak o Tomkiewicza i o to, że wydał nas policji. Tomkiewicz wygadał się o napadzie i osobach, które w nim uczestniczyły. Dziwnie zachował się Bledy…