Bioenergetyka. Ulecz umysł dzięki ciału - Alexander Lowen - ebook + książka

Bioenergetyka. Ulecz umysł dzięki ciału ebook

Alexander Lowen

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bioenergetyka to rewolucyjna terapia, która używa języka ciała do uzdrawiania problemów umysłu. Alexander Lowen, twórca i popularyzator tej metody, postrzega życie jako nieustanny przepływ energii i emocji między poszczególnymi częściami ciała. W tej książce omawia kluczowe zagadnienia bioenergetyki, takie jak język ciała, typologia ludzkich charakterów, autoekspresja i spontaniczność. Wyjaśnia również, jak podnieść jakość życia i uczynić je pogodniejszym dzięki zrozumieniu swojego ciała i tego, w jakim stopniu zależą od niego nasze emocje, odczucia, a nawet myśli.

Rozważaniom tym towarzyszą ilustrowane opisy ćwiczeń i procedur bioenergetycznych z powodzeniem stosowanych przez autora. Lowen przekazuje także wskazówki, jak dostosować postępowanie w zależności od rodzaju pacjenta. To praktyczne podejście pozwala odbiorcy zyskać pewność siebie, swobodę oraz pogodę ducha.

Alexander Lowen (1910-2008) to amerykański psychoterapeuta, ojciec bioenergoterapii. Początkowo uczeń Wilhelma Reicha, po ukończeniu studiów medycznych na Uniwersytecie w Genewie zaczął rozwijać wraz z Johnem Pierrakosem własne podejście terapeutyczne. Bioenergetyce (zwanej też analizą bioenergetyczną) poświęcił ponad sześćdziesiąt lat życia. Lowen napisał kilkanaście książek cenionych przez specjalistów i pasjonatów na całym świecie. Był założycielem Międzynarodowego Instytutu Analizy Bioenergetycznej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 407

Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZ­DZIAŁ 1

Od Reicha do bio­ener­ge­tyki

Tera­pia reichow­ska, 1940–1945

Bio­ener­ge­tyka opiera się na pra­cach Wil­helma Reicha, który był moim nauczy­cie­lem od 1940 do 1952 roku, a ana­li­ty­kiem od 1942 do 1945. Pozna­łem go w 1940 roku w New School for Social Rese­arch, gdzie pro­wa­dził wykład zaty­tu­ło­wany Ana­liza cha­rak­teru. Zain­try­go­wał mnie opis jego tema­tyki w kata­logu wykła­dów. Zna­la­zła się w nim uwaga o funk­cjo­nal­nej toż­sa­mo­ści cha­rak­teru czło­wieka z jego postawą cie­le­sną i zbroją mię­śniową. Ter­min „zbroja” odnosi się do ogól­nego wzorca chro­nicz­nych napięć mię­śnio­wych w ciele. Okre­śla się je jako zbroję, gdyż chro­nią jed­nostkę przed bole­snymi lub prze­ra­ża­ją­cymi dozna­niami emo­cjo­nal­nymi. Osła­niają przed nie­bez­piecz­nymi impul­sami obec­nymi w jej wła­snej oso­bo­wo­ści, a także przed ata­kami z zewnątrz.

Przez kilka lat poprze­dza­ją­cych moje spo­tka­nie z Reichem sta­ra­łem się zgłę­bić zależ­no­ści pomię­dzy umy­słem a cia­łem. Te zain­te­re­so­wa­nia zro­dziły się z mojego oso­bi­stego zaan­ga­żo­wa­nia w aktyw­ność fizyczną – sport i gim­na­stykę. W latach trzy­dzie­stych kil­ka­krot­nie pro­wa­dzi­łem zaję­cia fizyczne jako instruk­tor na let­nich obo­zach dla mło­dzieży i odkry­łem, że regu­larne ćwi­cze­nia nie tylko popra­wiają moje zdro­wie fizyczne, lecz także wywie­rają pozy­tywny wpływ na stan umy­słu. W toku poszu­ki­wań roz­wa­ża­łem kon­cep­cje Émile’a Jaques’a-Dal­croze’a okre­ślane jako euryt­mia, a także pro­gre­sywną relak­sa­cję i jogę, pro­mo­waną przez Edmunda Jacob­sona. Ich wyniki potwier­dzały moje silne prze­ko­na­nie, że pra­cu­jąc nad cia­łem, można wpły­wać na nasta­wie­nie umy­słowe, ale podej­ścia te nie w pełni mnie satys­fak­cjo­no­wały.

Reich od pierw­szego wykładu zawład­nął moją wyobraź­nią. Roz­po­czął kurs od omó­wie­nia zagad­nie­nia histe­rii. Psy­cho­ana­liza – wska­zy­wał – zdolna była odna­leźć etio­lo­giczny czyn­nik syn­dromu kon­wer­sji histe­rycz­nej. Czyn­ni­kiem tym oka­zała się trauma na tle sek­su­al­nym, któ­rej jed­nostka doznała we wcze­snym dzie­ciń­stwie, a która w póź­niej­szych latach została cał­ko­wi­cie wyparta i zapo­mniana. To wypar­cie i nastę­pu­jące w kon­se­kwen­cji prze­kształ­ce­nie wypie­ra­nych myśli i uczuć w symp­tomy histe­rii kon­sty­tu­ują dyna­miczny czyn­nik cho­roby. Cho­ciaż kon­cep­cje wypar­cia i kon­wer­sji sta­no­wiły w tam­tym cza­sie solidną pod­stawę teo­rii psy­cho­ana­li­tycz­nej, to pro­ces przej­ścia wypie­ra­nej myśli w objaw fizyczny pozo­sta­wał cał­ko­wi­cie nie­zro­zu­miały. Według Reicha teo­ria ta nie wyja­śniała funk­cji czasu. „Dla­czego – pytał – symp­tomy poja­wiają się w danym momen­cie, a nie wcze­śniej lub póź­niej?” Aby odpo­wie­dzieć na to pyta­nie, nale­żało stwier­dzić, co działo się w życiu pacjenta w tym przej­ścio­wym okre­sie. Jak sobie radził z uczu­ciami sek­su­al­nymi? Reich uwa­żał, że wypar­cie pier­wot­nej traumy jest pod­trzy­my­wane przez tłu­mie­nie tych uczuć. To ostat­nie zja­wi­sko stwa­rza z kolei pod­stawę dla obja­wów histe­rii, które mogą być wyzwo­lone przez póź­niejszy incy­dent na tle sek­su­al­nym. Według Reicha tłu­mie­nie uczuć sek­su­al­nych w połą­cze­niu z towa­rzy­szą­cym mu nasta­wie­niem cha­rak­te­ro­lo­gicz­nym jest źró­dłem ner­wi­co­wego zabu­rze­nia; sam symp­tom to jedy­nie jego jawny wyraz. Roz­wa­ża­nie tego zagad­nie­nia – zacho­wa­nia pacjenta i jego nasta­wie­nia do sek­su­al­no­ści – każe zwró­cić uwagę na „eko­no­miczny” czyn­nik pro­blemu ner­wicy. Okre­śle­nie „eko­no­miczny” odnosi się do sił, które czy­nią jed­nostkę podatną na zabu­rze­nia ner­wi­cowe.

Wni­kli­wość Reicha wywarła na mnie ogromne wra­że­nie. Po prze­czy­ta­niu wielu ksią­żek Freuda byłem ogól­nie zazna­jo­miony z kon­cep­cjami psy­cho­ana­li­tycz­nymi, ale nie przy­po­mi­na­łem sobie, by ten ele­ment był w nich oma­wiany. Czu­łem, że Reich wpro­wa­dza mnie w nowy spo­sób myśle­nia o ludz­kich pro­ble­mach, i byłem tym głę­boko poru­szony. Pełna waga tego podej­ścia docie­rała do mnie stop­niowo, w miarę jak Reich w toku kursu roz­wi­jał swoje idee. Uświa­do­mi­łem sobie, że czyn­nik eko­no­miczny jest waż­nym klu­czem do zro­zu­mie­nia ludz­kiej oso­bo­wo­ści, gdyż odnosi się do tego, jak jed­nostka gospo­da­ruje swoją ener­gią sek­su­alną i ener­gią w ogól­no­ści. Jaką ilo­ścią ener­gii dys­po­nuje i w jakim stop­niu roz­ła­do­wuje ją pod­czas aktyw­no­ści sek­su­al­nej? Eko­no­mia ener­gii czy eko­no­mia seksu ma zwią­zek z rów­no­wagą pomię­dzy łado­wa­niem i rozłado­wa­niem ener­ge­tycz­nym albo pomię­dzy pod­nie­ce­niem sek­su­al­nym a jego uwol­nie­niem. Objawy kon­wer­sji histe­rycz­nej mogą się roz­wi­nąć tylko wtedy, gdy ta eko­no­mia czy rów­no­waga ulega zakłó­ce­niu. Zbroja mię­śniowa, czyli chro­niczne napię­cie mię­śni, służy pod­trzy­my­wa­niu zrów­no­wa­żo­nej eko­no­mii, gdyż wiąże ener­gię, która nie może ulec roz­ła­do­wa­niu.

Moje zain­te­re­so­wa­nie Reichem wzra­stało, im bar­dziej ujaw­niał on swój spo­sób myśle­nia i swoje obser­wa­cje. Róż­nica mię­dzy zdrową eko­no­mią sek­su­alną a eko­no­mią neu­ro­tyczną nie leżała według niego w rów­no­wa­dze lub jej braku. W tam­tym okre­sie Reich mówił o eko­no­mii seksu, a nie eko­no­mii ener­gii, lecz w jego uję­ciu te dwa ter­miny były syno­ni­mami. Osoba neu­ro­tyczna pod­trzy­muje rów­no­wagę, wią­żąc swoją ener­gię w napię­ciach mię­śnio­wych i ogra­ni­cza­jąc pod­nie­ce­nie sek­su­alne. Jed­nostka zdrowa nie ma takich ogra­ni­czeń i jej ener­gia nie jest zwią­zana przez zbroję mię­śniową. Może być zatem w cało­ści wyko­rzy­stana do osią­gnię­cia przy­jem­no­ści sek­su­alnej albo innego twór­czego rodzaju eks­pre­sji. Jej eko­no­mia ener­gii funk­cjo­nuje na wyso­kim pozio­mie. Słaba eko­no­mia ener­gii jest typowa dla więk­szo­ści ludzi i odpo­wiada za ende­miczną w naszej kul­tu­rze skłon­ność do depre­sji2.

Cho­ciaż Reich przed­sta­wiał swoje kon­cep­cje w jasny i logiczny spo­sób, przez pierw­szą część kursu pozo­sta­wa­łem wobec nich nieco scep­tyczny. Takie nasta­wie­nie, jak to sobie póź­niej uświa­do­mi­łem, jest moją typową cechą. Zawdzię­czam mu w wiel­kiej mie­rze swoją zdol­ność do samo­dziel­nego roz­wa­ża­nia spraw. Mój scep­ty­cyzm w odnie­sie­niu do Reicha sku­piał się na wyraź­nie nad­mier­nej roli, jaką przy­pi­sy­wał sek­sowi w ludz­kich pro­ble­mach emo­cjo­nal­nych. Seks to nie jest pełna odpo­wiedź – myśla­łem sobie. Ale póź­niej ani się obej­rza­łem, jak mój scep­ty­cyzm nagle wypa­ro­wał. W poło­wie kursu byłem już cał­ko­wi­cie prze­ko­nany o słusz­no­ści sta­no­wi­ska Reicha.

Powód tej prze­miany stał się dla mnie jasny dopiero jakieś dwa lata póź­niej – po tym, jak odby­łem krótką tera­pię u Reicha. Tak się zda­rzyło, że nie doczy­ta­łem jed­nej z ksią­żek zale­ca­nych przez niego pod­czas kursu, Trzech roz­praw z teo­rii sek­su­al­nej. Zatrzy­ma­łem się w poło­wie dru­giej roz­prawy, zaty­tu­ło­wa­nej Sek­su­al­ność dzie­cięca. Uświa­do­mi­łem sobie teraz, że ten tekst wzbu­dził u mnie pod­świa­domy nie­po­kój o moją dzie­cięcą sek­su­al­ność, a ponie­waż nie byłem przy­go­to­wany, by sta­wić mu czoło, nie mogłem dłu­żej scep­tycz­nie zapa­try­wać się na zna­cze­nie sek­su­al­no­ści.

Cykl wykła­dów Reicha o ana­li­zie cha­rak­te­rów dobiegł końca w stycz­niu 1941 roku. W okre­sie pomię­dzy zakoń­cze­niem kursu a począt­kiem mojej wła­snej tera­pii pozo­sta­wa­łem w kon­tak­cie z Reichem. Byłem uczest­ni­kiem licz­nych spo­tkań odby­wa­ją­cych się w jego domu w Forest Hills, pod­czas któ­rych oma­wia­li­śmy spo­łeczne impli­ka­cje jego kon­cep­cji eko­no­mii seksu i pro­jek­to­wa­li­śmy zasto­so­wa­nie tych kon­cep­cji w pro­gra­mie na rzecz zdro­wia psy­chicz­nego spo­łe­czeń­stwa. W Euro­pie Reich był na tym grun­cie pio­nie­rem. (Ten aspekt jego prac i mój w nich udział przed­sta­wię obszer­niej w przy­szłej książce o Reichu).

Oso­bi­stą tera­pię u Reicha roz­po­czą­łem wio­sną 1942 roku. W ciągu poprze­dza­ją­cego ją roku byłem bar­dzo czę­stym gościem w jego labo­ra­to­rium. Przed­sta­wiał mi nie­które swoje bada­nia nad pre­pa­ra­tami bio­lo­gicz­nymi i tkan­kami rako­wymi. Pew­nego dnia powie­dział mi: „Lowen, jeśli jest pan zain­te­re­so­wany taką pracą, to ist­nieje tylko jeden spo­sób wcią­gnię­cia się w nią – odby­cie tera­pii”. Jego opi­nia mnie zasko­czyła, gdyż nie roz­wa­ża­łem takiego posu­nię­cia. „Inte­re­suje mnie to – rze­kłem – ale tak naprawdę to pra­gnę zdo­być sławę”. Reich naj­wy­raź­niej potrak­to­wał moją uwagę serio, gdyż oświad­czył: „Uczy­nię pana sław­nym”. Przez dłu­gie lata trak­to­wa­łem te jego słowa jako pro­roc­two. To one stały się bodź­cem, któ­rego potrze­bo­wa­łem, by prze­ła­mać swoje opory, i wpro­wa­dziły mnie na moją życiową drogę.

Pierw­sza tera­peu­tyczna sesja z Reichem była nie­za­po­mnia­nym prze­ży­ciem. Przy­sze­dłem na nią z naiw­nym prze­świad­cze­niem, że wszystko jest ze mną w porządku. Miało to być po pro­stu ćwi­cze­nie z psy­cho­ana­lizy. Poło­ży­łem się na łóżku, ubrany tylko w spodenki kąpie­lowe. Reich nie uży­wał typo­wej kozetki, bo jego tera­pia była zorien­to­wana na ciało. Powie­dział mi, żebym ugiął nogi w kola­nach, roz­luź­nił się i oddy­chał otwar­tymi ustami, nie usztyw­nia­jąc szczęki. Wyko­na­łem te instruk­cje i cze­ka­łem na to, co się miało zda­rzyć. Po pew­nym cza­sie Reich się ode­zwał: „Lowen, pan nie oddy­cha”. „Oczy­wi­ście, że oddy­cham – odpar­łem – bo ina­czej już bym nie żył”. „Pana pierś się nie poru­sza. Pro­szę dotknąć mojej piersi”. Poło­ży­łem dłoń na jego klatce pier­sio­wej i odno­to­wa­łem, że unosi się i opada przy każ­dym odde­chu. U mnie zde­cy­do­wa­nie nie dało się tego zauwa­żyć.

Opa­dłem z powro­tem na łóżko i pod­ją­łem próbę oddy­cha­nia. Tym razem moja pierś uno­siła się przy wde­chu i opa­dała przy wyde­chu. Nic szcze­gól­nego się nie zda­rzyło. Oddy­cha­łem głę­boko i swo­bod­nie. Po chwili Reich powie­dział: „Pro­szę odchy­lić głowę do tyłu i sze­roko otwo­rzyć oczy”. Zro­bi­łem to i… z mojego gar­dła wydarł się krzyk.

To był piękny wcze­sno­wio­senny dzień i okna pokoju były otwarte na ulicę. Nie chcąc zakłó­cać spo­koju sąsia­dom, Reich popro­sił, żebym roz­pro­sto­wał kark. To powstrzy­mało krzyk. Wstrzy­ma­łem głę­bo­kie oddy­cha­nie. Co dziwne, mimo­wolny krzyk nie wpra­wił mnie w zakło­po­ta­nie. Nie wią­zał się z żad­nymi uczu­ciami. Nie czu­łem lęku. Kiedy po chwili zaczą­łem znowu oddy­chać, Reich pole­cił mi powtó­rzyć tę pro­ce­durę: odchy­lić głowę do tyłu i sze­roko roze­wrzeć oczy. Znowu roz­legł się krzyk. Zawa­hał­bym się przed stwier­dze­niem, że to ja krzy­czę, ponie­waż nie wyda­wało mi się, żebym to czy­nił. Krzyk jakby mi się zda­rzał. Zacho­wa­łem do tej sprawy dystans, ale wycho­dzi­łem z sesji z poczu­ciem, że nie wszystko jest ze mną w porządku, jak wcze­śniej sądzi­łem. W mojej oso­bo­wo­ści cza­iły się jakieś „rze­czy” (obrazy, emo­cje) ukryte przed świa­do­mo­ścią i wie­dzia­łem teraz, że mogą się one ujaw­niać.

W tam­tym okre­sie Reich okre­ślał swoją prak­tykę jako „wege­to­te­ra­pię cha­rak­te­ro­lo­giczną” (Cha­rac­ter Ana­ly­sis Vege­to­the­rapy). Ana­liza cha­rak­teru sta­no­wiła jego wielki wkład w teo­rię psy­cho­ana­li­tyczną i za to był przede wszyst­kim ceniony przez wszyst­kich ana­li­ty­ków. Ter­min „wege­to­te­ra­pia” odwo­ły­wał się do mobi­li­za­cji uczuć poprzez oddy­cha­nie oraz inne tech­niki oddzia­ły­wa­nia na ciało akty­wi­zu­jące ośrodki wege­ta­tywne (zwoje auto­no­micz­nego układu ner­wo­wego) i uwal­nia­jące „wege­ta­tywną” ener­gię.

Wege­to­te­ra­pia była rewo­lu­cyj­nym odej­ściem od czy­sto wer­bal­nej psy­cho­ana­lizy na rzecz pracy z cia­łem. Zaczęło się to dzie­więć lat wcze­śniej pod­czas sesji ana­li­tycz­nej. Reich opi­sał ten incy­dent nastę­pu­jąco:

W 1933 roku leczy­łem w Kopen­ha­dze męż­czy­znę, który sta­wiał szcze­gól­nie silny opór pod­czas pracy nad ujaw­nie­niem jego pasyw­nych, homo­sek­su­al­nych fan­ta­zji. Prze­ja­wiało się to ogrom­nym napię­ciem obszaru karku i szyi. Po ostrej inge­ren­cji puścił nagle swoje obrony. Przez trzy dni mio­tały nim cięż­kie objawy szoku wege­ta­tyw­nego. Twarz zmie­niła kolor z bia­łego na żółty, a następ­nie nabrała nie­bie­skiego odcie­nia. Na skó­rze poja­wiły się róż­no­barwne plamy. Cier­piał z powodu sil­nych bólów karku i poty­licy. Serce biło gwał­tow­nie, poja­wiła się hiper­to­nia. Towa­rzy­szyły temu ostra bie­gunka, ogólne zmę­cze­nie i poczu­cie utraty wszel­kiego opar­cia3.

„Oddzia­ły­wa­nie ener­ge­tyczne” było tylko wer­balne, ale zostało skie­ro­wane prze­ciwko usztyw­nia­niu szyi przez pacjenta. „Emo­cje zostały prze­ła­mane przez ciało w chwili, kiedy puścił swoje obrony psy­chiczne”. Reich uświa­do­mił sobie wtedy, że „ener­gia może być uwię­ziona w chro­nicz­nym napię­ciu mię­śnio­wym”4. Od tego czasu zwra­cał uwagę na cie­le­sną postawę swo­ich pacjen­tów. Jak zauwa­żył, „nie ma ani jed­nego cho­rego na ner­wicę czło­wieka, który nie odczu­wałby napię­cia w brzu­chu”5. Odno­to­wał powszechną skłon­ność pacjen­tów do wstrzy­my­wa­nia odde­chu jako spo­sobu kon­tro­lo­wa­nia uczuć. Wycią­gnął z tego wnio­sek, że wstrzy­my­wa­nie odde­chu pozwala obni­żyć ener­gię orga­ni­zmu, gdyż osła­bia meta­bo­lizm, co z kolei zmniej­sza dozna­wany nie­po­kój.

Według Reicha pierw­szym kro­kiem pro­ce­dury tera­peu­tycz­nej miało więc być skło­nie­nie pacjenta do swo­bod­nego i głę­bo­kiego oddy­cha­nia. Dru­gim było wzbu­dze­nie emo­cji, która jest naj­bar­dziej czy­telna w twa­rzy lub posta­wie. W moim przy­padku był to lęk. Widzie­li­śmy już, jak mocno podzia­łała na mnie ta pro­ce­dura.

Pod­czas kolej­nych sesji powta­rza­li­śmy ten sam sche­mat. Kła­dłem się na łóżku i oddy­cha­łem tak swo­bod­nie, jak potra­fi­łem, pró­bu­jąc wywo­łać jak naj­głęb­szą respi­ra­cję. Mia­łem pod­da­wać się swo­jemu ciału i nie kon­tro­lo­wać reak­cji ani impul­sów, jakie się mogły poja­wić. Zda­rzyło się sporo rze­czy, które stop­niowo przy­wró­ciły mi kon­takt ze wspo­mnie­niami i doświad­cze­niami pierw­szego okresu życia. Z początku głę­bo­kie oddy­cha­nie, do któ­rego nie byłem przy­zwy­cza­jony, wywo­ły­wało silne uczu­cie mro­wie­nia w dło­niach, które dwu­krot­nie roz­wi­nęło się w skurcz nad­garstka para­li­żu­jący całe ręce. Reak­cja ta zani­kła, kiedy orga­nizm oswoił się z pod­wyż­szoną ener­gią wytwa­rzaną dzięki inten­syw­niej­szemu odde­chowi. Kiedy łagod­nie poru­sza­łem kola­nami, razem albo osobno, moje nogi zaczy­nały drżeć. To samo działo się z war­gami, gdy pod­da­wa­łem się impul­sowi się­ga­nia po coś ustami.

Potem kil­ka­krot­nie prze­biły się na powierzch­nię uczu­cia i zwią­zane z nimi wspo­mnie­nia. W jed­nym wypadku, kiedy oddy­cha­łem głę­boko, leżąc na łóżku, całe moje ciało zaczęło mimo woli dygo­tać. Dygo­ta­nie nara­stało, dopóki się nie pod­nio­słem. Potem, nie zda­jąc sobie sprawy z tego, co robię, zerwa­łem się z łóżka, obró­ci­łem się w jego stronę i zaczą­łem walić w nie obiema pię­ściami. Na prze­ście­ra­dle zoba­czy­łem twarz mojego ojca i nagle dotarło do mnie, że biję go w odwe­cie za lanie, które mi spra­wił, gdy byłem mały. Kilka lat póź­niej zapy­ta­łem ojca o ten epi­zod. Odpo­wie­dział, że to był jedyny raz, kiedy mnie zbił. Wyja­śnił, że wró­ci­łem do domu bar­dzo późno, więc matka zamar­twiała się o mnie. Bił mnie, żeby to się wię­cej nie powtó­rzyło. Cie­kawe było to, że podob­nie jak wcze­śniej z krzy­kiem, moje zacho­wa­nie oka­zało się cał­ko­wi­cie spon­ta­niczne i mimo­wolne. Coś mi pod­po­wia­dało, by walić w łóżko, tak jak przed­tem coś mi pod­po­wia­dało, by krzy­czeć. To nie była świa­doma myśl, lecz jakaś wewnętrzna siła, która wzięła górę i mną zawład­nęła.

Innym razem, kiedy leża­łem na łóżku, oddy­cha­jąc, poja­wiła się u mnie erek­cja. Poczu­łem nagłą chęć, by dotknąć swo­jego członka, ale stłu­mi­łem ją. Wtedy przy­po­mniał mi się godny uwagi epi­zod z dzie­ciń­stwa. Zoba­czy­łem samego sie­bie jako pię­cio­let­niego chłopca spa­ce­ru­ją­cego po miesz­ka­niu i sika­ją­cego na pod­łogę. Rodzi­ców nie było w domu. Wie­dzia­łem, że robię to, żeby zemścić się na ojcu, który łajał mnie poprzed­niego dnia za bawie­nie się człon­kiem.

Trzeba było pra­wie dzie­wię­ciu mie­sięcy tera­pii, żebym w końcu odkrył, co wywo­łało ten krzyk na pierw­szej sesji. Póź­niej już się nie powtó­rzył. Ponie­wcza­sie dosze­dłem do wnio­sku, że musiało cho­dzić o obraz, który bałem się zoba­czyć. Wpa­tru­jąc się w sufit pod­czas leże­nia na łóżku, czu­łem, że pew­nego dnia znowu się pojawi. I tak się stało. Była to twarz mojej matki, która spo­glą­dała na mnie z inten­syw­nym wyra­zem gniewu. Od razu wie­dzia­łem, że to wła­śnie ta twarz mnie prze­ra­ziła. Prze­ży­łem to doświad­cze­nie na nowo, jakby wyda­rzyło się obec­nie. Byłem około dzie­wię­cio­mie­sięcz­nym nie­mow­lę­ciem i leża­łem w wózku przed wej­ściem do domu. Pła­ka­łem gło­śno, przy­wo­łu­jąc matkę. Ona zaś była zaab­sor­bo­wana pra­cami domo­wymi i dener­wo­wał ją mój nie­ustanny płacz. Wście­kła wyszła do mnie. Jako trzy­dzie­sto­trzy­letni męż­czy­zna, leżąc na łóżku w gabi­ne­cie Reicha, spoj­rza­łem na ten obraz i uży­wa­jąc słów, któ­rych nie mogłem znać jako małe dziecko, powie­dzia­łem: „Dla­czego jesteś na mnie taka zła? Prze­cież pła­czę tylko dla­tego, że cię potrze­buję”.

W tym okre­sie Reich sto­so­wał jesz­cze inną tech­nikę tera­peu­tyczną. Na początku każ­dej sesji pro­sił pacjenta o wypo­wie­dze­nie wszel­kich nega­tyw­nych myśli doty­czą­cych jego, tera­peuty. Uwa­żał, że pacjenci doko­nują nie tylko pozy­tyw­nego, ale też nega­tyw­nego prze­nie­sie­nia na tera­peutę, i nie ufał temu pierw­szemu, jeśli nie zostały naj­pierw wyra­żone nega­tywne myśli i uczu­cia. Prze­ko­na­łem się, że jest to bar­dzo trudne. Pełen zaufa­nia do Reicha i jego metod, wyrzu­ca­łem z umy­słu wszel­kie nie­po­chlebne opi­nie na jego temat. Nie mia­łem nic, na co mógł­bym się uskar­żać. Reich trak­to­wał mnie wiel­ko­dusz­nie, nie wąt­pi­łem w jego szcze­rość i pra­wość ani w traf­ność jego kon­cep­cji. Co ważne, bar­dzo zale­żało mi na powo­dze­niu tera­pii, ale dopiero gdy zawi­sło ono na wło­sku, zdo­ła­łem otwo­rzyć się ze swo­imi uczu­ciami wobec Reicha.

Po doświad­cze­niu lęku, kiedy ujrza­łem twarz matki, przy­szły dłu­gie mie­siące, pod­czas któ­rych nie robi­łem żad­nych postę­pów. Spo­ty­ka­łem się z Reichem trzy razy w tygo­dniu, ale wciąż byłem zablo­ko­wany, nie potra­fi­łem powie­dzieć mu, jakie żywię do niego uczu­cia. Ocze­ki­wa­łem od niego ojcow­skiego, a nie tylko tera­peu­tycz­nego zain­te­re­so­wa­nia, ale wie­dząc, że byłoby to nie­roz­sądne żąda­nie, nie mogłem się zdo­być na jego wyra­że­nie. Wal­czy­łem ze sobą w tej spra­wie i do niczego nie docho­dzi­łem. Wyda­wało się, że Reich jest nie­świa­domy mojego wewnętrz­nego kon­fliktu. Cho­ciaż ze wszyst­kich sił sta­ra­łem się oddy­chać głę­biej i peł­niej, niczego to nie zmie­niało.

Ten impas nastą­pił, kiedy moja tera­pia trwała już od jakie­goś roku. Ponie­waż wyglą­dało na to, że będzie się cią­gnąć bez końca, Reich zapro­po­no­wał, żebym ją zakoń­czył. „Lowen – powie­dział – jest pan nie­zdolny dać upust swoim uczu­ciom. Może pan zre­zy­gnuje?” Te słowa zabrzmiały jak wyrok. Rezy­gna­cja ozna­cza­łaby klę­skę wszyst­kich moich marzeń. Zała­ma­łem się i roz­pła­ka­łem na głos. Łka­łem po raz pierw­szy od cza­sów dzie­ciń­stwa. Nie potra­fi­łem już dłu­żej powstrzy­my­wać uczuć. Powie­dzia­łem Reichowi, czego od niego pra­gnę, a on wysłu­chał mnie ze zro­zu­mie­niem.

Nie wiem, czy Reich rze­czy­wi­ście myślał o prze­rwa­niu tera­pii, czy też jego suge­stia była celo­wym zabie­giem, który miał na celu prze­ła­ma­nie moich opo­rów, ale wtedy odnio­słem silne wra­że­nie, że mówi serio. W każ­dym razie jego posu­nię­cie przy­nio­sło pożą­dany rezul­tat. Zaczą­łem ponow­nie wcią­gać się w tera­pię.

Z punktu widze­nia Reicha celem tera­pii było wytwo­rze­nie u pacjenta zdol­no­ści do cał­ko­wi­tego pod­da­nia się spon­ta­nicz­nym poru­sze­niom ciała, sta­no­wią­cym część pro­cesu respi­ra­cji. Stąd jego nacisk na pełne i głę­bo­kie oddy­cha­nie. Respi­ra­cja wywo­łuje wtedy falu­jące ruchy całego ciała, co Reich nazy­wał odru­chem orga­zmicz­nym.

W toku swo­jej wcze­śniej­szej prak­tyki psy­cho­ana­li­tycz­nej doszedł do wnio­sku, że zdro­wie emo­cjo­nalne jest zwią­zane ze zdol­no­ścią do peł­nego odda­nia się aktowi sek­su­al­nemu, czy też z tym, co okre­ślał jako poten­cję orga­zmiczną. Odkrył, że żaden osob­nik neu­ro­tyczny nie posiada tej zdol­no­ści. Ner­wica nie tylko unie­moż­li­wia pełne odda­nie, lecz także przez zwią­za­nie ener­gii w chro­nicz­nych napię­ciach mię­śnio­wych spra­wia, że ener­gia ta nie może być uwol­niona w akcie sek­su­al­nym. Reich stwier­dził rów­nież, że pacjenci, któ­rzy zyskali zdol­ność do peł­nej satys­fak­cji orga­zmicz­nej pod­czas seksu, wyzby­wają się trwale neu­ro­tycznych zacho­wań i postaw. Pełny orgazm, według Reicha, ozna­cza uwol­nie­nie całej nad­mia­ro­wej ener­gii orga­ni­zmu, a co za tym idzie, nie ma już w nim ener­gii mogą­cej wspie­rać lub pod­trzy­my­wać takie zacho­wa­nia.

Ważne jest, żeby­śmy zro­zu­mieli, że Reich defi­nio­wał orgazm jako coś innego niż eja­ku­la­cja czy szczy­to­wa­nie. Według niego jest to mimo­wolna reak­cja całego ciała, prze­ja­wia­jąca się w postaci ryt­micz­nych, kon­wul­syj­nych ruchów. Ten sam typ ruchu może wystą­pić rów­nież wtedy, gdy czło­wiek oddy­cha w pełni swo­bod­nie i pod­daje się reak­cjom swo­jego ciała. W tym wypadku nie docho­dzi do szczy­to­wa­nia czy roz­ła­do­wa­nia napię­cia sek­su­al­nego, gdyż takie napię­cie w ogóle nie naro­sło. Nato­miast mied­nica poru­sza się spon­ta­nicz­nie do przodu przy każ­dym wyde­chu i do tyłu przy wde­chu. Ruchy te są wywo­łane przez falę respi­ra­cyjną, która prze­biega przez ciało z góry do dołu i z powro­tem w rytm odde­chu. W tym samym cza­sie podobne ruchy wyko­nuje głowa, tyle że poru­sza się do tyłu w fazie wyde­chu, a następ­nie do przodu w fazie wde­chu. Teo­re­tycz­nie pacjent, któ­rego ciało jest na tyle swo­bodne, że może osią­gnąć ten efekt pod­czas sesji tera­peu­tycz­nej, powi­nien być rów­nież zdolny do peł­nego orga­zmu pod­czas sto­sunku. Należy więc uznać go za emo­cjo­nal­nie zdro­wego.

Wielu ludziom, któ­rzy czy­tali Funk­cję orga­zmu Reicha, jego kon­cep­cje mogły wyda­wać się dzi­wacz­nymi fan­ta­zjami umy­słu opę­ta­nego przez seks. Zostały one wszakże po raz pierw­szy przed­sta­wione, kiedy Reich był już wysoko cenio­nym psy­cho­ana­li­ty­kiem, któ­rego kon­cep­cje ana­lizy cha­rak­teru i tech­niki tera­peu­tyczne uzna­wano za jeden z naj­po­waż­niej­szych wkła­dów w teo­rię ana­li­tyczną. Nie­mniej jed­nak nie akcep­to­wała tego dorobku więk­szość psy­cho­ana­li­ty­ków i nawet dzi­siaj bada­cze sek­su­al­no­ści prze­waż­nie nie znają go lub igno­rują. A prze­cież kon­cep­cje Reicha oka­zują się cał­kiem prze­ko­nu­jące, kiedy ktoś dostrzeże ich traf­ność na przy­kła­dzie wła­snego ciała, jak to się mnie zda­rzyło. Oso­bi­ste doświad­cze­nia spra­wiły, że wielu psy­chia­trów i innych spe­cja­li­stów, któ­rzy współ­pra­co­wali z Reichem, sta­wało się choćby cza­sowo jego entu­zja­stycz­nymi zwo­len­ni­kami.

Po tym, jak prze­ła­ma­łem się w kwe­stii pła­czu i wyra­zi­łem swoje uczu­cia wobec Reicha, zaczą­łem oddy­chać łatwiej i swo­bod­niej, a moje reak­cje sek­su­alne stały się głęb­sze i peł­niej­sze. W moim życiu zaszły spore zmiany. Oże­ni­łem się z kobietą, w któ­rej byłem zako­chany. Zgoda na ślub była dla mnie wiel­kim kro­kiem. Zaczą­łem także czyn­nie przy­go­to­wy­wać się do pracy w roli tera­peuty reichow­skiego. W ciągu tam­tego roku uczest­ni­czy­łem w semi­na­rium kli­nicz­nym poświę­co­nym ana­li­zie cha­rak­teru, które pro­wa­dził dok­tor The­odore P. Wolfe, naj­bliż­szy współ­pra­cow­nik Reicha w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i tłu­macz jego pierw­szych angiel­sko­ję­zycz­nych publi­ka­cji. Wła­śnie zakoń­czy­łem swoje wcze­śniej­sze, nie­me­dyczne stu­dia i po raz drugi skła­da­łem papiery do kilku uczelni medycz­nych. Moja tera­pia sys­te­ma­tycz­nie posu­wała się do przodu, acz­kol­wiek powoli. Pod­czas sesji nie zda­rzały się już gwał­towne prze­łomy emo­cjo­nalne ani nawroty wspo­mnień, ale odno­si­łem wra­że­nie, że jestem coraz bli­żej zdol­no­ści do peł­nego pod­da­nia się uczu­ciom sek­su­al­nym. Coraz bli­żej rów­nież wią­za­łem się z Reichem.

Reich zro­bił sobie długą waka­cyjną prze­rwę. Zakoń­czył rok robo­czy w czerwcu i wzno­wił pracę dopiero w poło­wie wrze­śnia. Ponie­waż zawie­szał tym samym moją tera­pię, zapro­po­no­wał, żeby­śmy prze­rwali ją na cały rok. Nie była jed­nak ukoń­czona. Odruch orga­zmiczny nie roz­wi­nął się u mnie w pełni, choć czu­łem, że jestem już tego bar­dzo bli­ski. Sta­ra­łem się ze wszyst­kich sił, ale wła­śnie te wysiłki sta­no­wiły prze­szkodę. Prze­rwa wyda­wała się dobrym pomy­słem, więc zaak­cep­to­wa­łem pro­po­zy­cję Reicha. Mia­łem też oso­bi­ste powody do takiej decy­zji. Nie mogąc dostać się na stu­dia medyczne, jesie­nią 1944 roku zapi­sa­łem się na kurs ogól­nej ana­to­mii czło­wieka na Uni­wer­sy­te­cie Nowo­jor­skim.

Wzno­wi­łem tera­pię u Reicha jesie­nią 1945 roku. Odby­wa­li­śmy sesje raz w tygo­dniu. W krót­kim cza­sie odruch orga­zmiczny ujaw­nił się u mnie w spójny spo­sób. Na ten postęp wpły­nęło kilka czyn­ni­ków. W ciągu roku, kiedy nie pod­da­wa­łem się tera­pii, moje dąże­nia, by zado­wo­lić Reicha i zyskać zdro­wie sek­su­alne, pozo­sta­wały w zawie­sze­niu, więc mia­łem czas, by upo­rząd­ko­wać sobie i przy­swoić wyniki mojej wcze­śniej­szej pracy z Reichem. Ponadto w tym cza­sie po raz pierw­szy przy­ją­łem pacjenta jako tera­peuta szkoły reichow­skiej, co ogrom­nie pod­nio­sło mnie na duchu. Mia­łem poczu­cie, że dotar­łem do celu i moja przy­szłość jest wyraź­nie okre­ślona. Pod­da­wa­nie się odru­chom ciała, co ozna­czało rów­nież pod­da­wa­nie się Reichowi, przy­cho­dziło mi teraz z łatwo­ścią. W ciągu kilku mie­sięcy stało się dla nas obu oczy­wi­ste, że moja tera­pia w myśl jego kry­te­riów dobiega do pomyśl­nego końca. Dopiero po latach zorien­to­wa­łem się, że nie roz­wią­za­łem wtedy wielu spo­śród moich naj­waż­niej­szych pro­ble­mów oso­bo­wo­ścio­wych. Nie prze­dys­ku­to­wa­li­śmy dokład­nie moich nie­ra­cjo­nal­nych obaw przed ubie­ga­niem się o to, czego pra­gnę. Nie prze­pra­co­wa­li­śmy mojego lęku przed porażką i potrzeby suk­cesu. Nie zba­da­li­śmy, dla­czego nie jestem zdolny do pła­czu, dopóki nie zostanę przy­party do muru. Z tymi pro­ble­mami upo­ra­łem się dopiero wiele lat póź­niej dzięki bio­ener­ge­tyce.

Nie chcę przez to powie­dzieć, że moja tera­pia u Reicha była nie­sku­teczna. Jeśli nawet nie roz­wią­zała w pełni moich pro­ble­mów, to z pew­no­ścią lepiej mi je uświa­do­miła. Co jed­nak waż­niej­sze, otwo­rzyła mi drogę do samo­re­ali­za­cji i pomo­gła mi posu­nąć się do przodu na tej dro­dze. Pogłę­biła i wzmoc­niła moje odda­nie ciału jako pod­sta­wie oso­bo­wo­ści. Przy­nio­sła mi też pozy­tywną iden­ty­fi­ka­cję z wła­sną sek­su­al­no­ścią, co oka­zało się punk­tem zwrot­nym w moim życiu.

Praca tera­peuty szkoły reichow­skiej, 1945–1953

Jesie­nią 1945 roku przy­ją­łem pierw­szego pacjenta. Cho­ciaż nie dosta­łem się jesz­cze na uczel­nię medyczną, Reich zachę­cał mnie do tego kroku, bio­rąc pod uwagę moje dotych­cza­sowe wykształ­ce­nie oraz prak­tykę, jaką z nim odby­łem, w tym moją oso­bi­stą psy­cho­te­ra­pię. Moje doświad­cze­nie obej­mo­wało ponadto stały udział w kli­nicz­nych semi­na­riach poświę­co­nych wege­to­te­ra­pii cha­rak­te­ro­lo­gicz­nej pro­wa­dzo­nych przez dok­tora The­odore’a Wolfe’a, a także semi­na­riach orga­ni­zo­wa­nych przez Reicha w jego wła­snym domu, pod­czas któ­rych oma­wiał teo­re­tyczne pod­stawy swo­jego podej­ścia, kła­dąc nacisk na kon­cep­cje bio­lo­giczne i ener­ge­tyczne wyja­śnia­jące jego pracę z cia­łem.

Zain­te­re­so­wa­nie tera­pią reichow­ską sys­te­ma­tycz­nie wzra­stało, w miarę jak coraz wię­cej osób zazna­ja­miało się z jego ide­ami. Przy­spie­szyło ten pro­ces opu­bli­ko­wa­nie w 1941 roku Funk­cji orga­zmu, cho­ciaż książka nie została dobrze przy­jęta przez kry­tykę, a jej dys­try­bu­cja była ogra­ni­czona. Reich stwo­rzył wła­sną firmę wydaw­ni­czą, Orgone Insti­tute Press, która jed­nak nie miała przed­sta­wi­cieli han­dlo­wych i nie pro­wa­dziła reklamy. Pro­mo­cja jego kon­cep­cji i samej książki odby­wała się więc wyłącz­nie pocztą pan­to­flową. Mimo wszystko kon­cep­cje te stop­niowo się roz­po­wszech­niały, choć w powol­nym tem­pie, i zapo­trze­bo­wa­nie na tera­pię reichow­ską rosło. Bra­ko­wało nato­miast wyszko­lo­nych ana­li­ty­ków cha­rak­teru. Ten fakt oraz moja oso­bi­sta goto­wość do tej pracy popchnęły mnie do roz­po­czę­cia prak­tyki tera­peu­tycz­nej.

Pra­co­wa­łem jako tera­peuta reichow­ski przez dwa lata, do czasu mojego wyjazdu do Szwaj­ca­rii. We wrze­śniu 1947 roku opu­ści­łem wraz z żoną Nowy Jork, by roz­po­cząć stu­dia medyczne na Uni­wer­sy­te­cie Genew­skim. Ukoń­czy­łem je w czerwcu 1951 roku, uzy­sku­jąc sto­pień dok­tora medy­cyny. Pod­czas pobytu w Szwaj­ca­rii rów­nież pro­wa­dzi­łem w pew­nym zakre­sie tera­pię, zaj­mu­jąc się oso­bami, które sły­szały o pra­cach Reicha i zabie­gały o moż­li­wość sko­rzy­sta­nia z tego nowego podej­ścia tera­peu­tycz­nego. Podob­nie jak wielu począt­ku­ją­cych tera­peu­tów, wycho­dzi­łem z naiw­nego zało­że­nia, że wiem już co nieco o ludz­kich pro­ble­mach emo­cjo­nal­nych. Moja pew­ność sie­bie wyni­kała bar­dziej z entu­zja­zmu niż z doświad­cze­nia. Gdy wspo­mi­nam te lata, dostrze­gam moje ówcze­sne ogra­ni­cze­nia, zarówno jeśli cho­dzi o wie­dzę, jak i o umie­jęt­no­ści. Wie­rzę jed­nak, że mimo wszystko pomo­głem nie­któ­rym oso­bom. Mój entu­zjazm był pozy­tyw­nym czyn­ni­kiem, a nacisk, który kła­dłem na oddy­cha­nie i „pod­da­nie się”, oka­zał się wła­ści­wym kie­run­kiem.

Jesz­cze przed moim wyjaz­dem do Szwaj­ca­rii tera­pia reichow­ska wzbo­ga­ciła się o ważny ele­ment – bez­po­śred­nie oddzia­ły­wa­nie na ciało pacjenta celem roz­ła­do­wa­nia napięć mię­śnio­wych blo­ku­ją­cych jego zdol­ność do pod­da­nia się uczu­ciom, co umoż­li­wiało zaist­nie­nie odru­chu orga­zmicz­nego. Pod­czas pracy ze mną Reich spo­ra­dycz­nie wywie­rał dłońmi nacisk na nie­które napięte mię­śnie mojego ciała, by pomóc im w roz­luź­nie­niu się. Zarówno u mnie, jak i u innych, cho­dziło zazwy­czaj o mię­śnie szczęk. Więk­szość ludzi ma te mię­śnie sil­nie napięte – żuchwa jest usztyw­niona w wyra­zie deter­mi­na­cji, czę­sto gra­ni­czą­cym z zawzię­to­ścią, wypchnięta agre­syw­nie do przodu albo nie­na­tu­ral­nie cof­nięta. Zawsze zaś jej ruchli­wość jest ogra­ni­czona i utrwa­lona pozy­cja wska­zuje na sztywną postawę. Pod naci­skiem mię­śnie szczęk ule­gają zmę­cze­niu i „odpusz­czają”. W rezul­ta­cie oddy­cha­nie staje się swo­bod­niej­sze i głęb­sze, czę­sto w nogach lub w całym ciele wystę­puje mimo­wolne drże­nie. Inne obszary napięć mię­śnio­wych, do któ­rych sto­suje się ten zabieg, to tył szyi, dolna część ple­ców i przy­wo­dzi­ciele ud. Nacisk wywiera się zawsze tylko na te obszary, któ­rych chro­niczne napię­cie daje się stwier­dzić pal­pa­cyj­nie.

Nakła­da­nie rąk sta­no­wiło ważne odej­ście od tra­dy­cyj­nej prak­tyki psy­cho­ana­li­tycz­nej. W ana­li­zie freu­dow­skiej wszelki fizyczny kon­takt mię­dzy tera­peutą a pacjen­tem był surowo zabro­niony. Ana­li­tyk sie­dział za głową pacjenta, nie był przez niego widziany i na pozór dzia­łał tylko jako ekran, na który pacjent mógł rzu­cać swoje myśli. Nie pozo­sta­wał jed­nak cał­ko­wi­cie bierny, bo jego akcep­tu­jące chrząk­nię­cia, a także słowne inter­pre­ta­cje wynu­rzeń pacjenta wywie­rały zna­czący wpływ na spo­sób myśle­nia tego dru­giego. Reich uczy­nił z tera­peuty czyn­nik oddzia­łu­jący w bar­dziej bez­po­średni spo­sób na prze­bieg tera­pii. Sia­dał twa­rzą w twarz z pacjen­tem, a w razie koniecz­no­ści czy potrzeby nawią­zy­wał z nim kon­takt fizyczny. Zapa­mię­ta­łem go z moich sesji jako masyw­nego męż­czy­znę o łagod­nym spoj­rze­niu brą­zo­wych oczu i sil­nych, cie­płych dło­niach.

Nie zda­jemy sobie dzi­siaj sprawy, jak rewo­lu­cyjną zmianę ozna­czała ta tera­pia ani ile podej­rzeń i wro­go­ści wzbu­dziła. Z powodu sil­nego sku­pie­nia się na sek­su­al­no­ści i prak­ty­ko­wa­nia fizycz­nego kon­taktu z pacjen­tem tera­peuci reichow­scy byli oskar­żani o sto­so­wa­nie sty­mu­la­cji sek­su­al­nej w celu budo­wa­nia poten­cji orga­zmicz­nej.

Mówiło się, że Reich mastur­buje swo­ich pacjen­tów. Nic dal­szego od prawdy. Te oszczer­stwa ujaw­niały tylko siłę lęków wią­żą­cych się w tam­tych cza­sach z sek­su­al­no­ścią i wszel­kim kon­tak­tem fizycz­nym. Szczę­śli­wie w ciągu trzy­dzie­stu lat atmos­fera wokół tych zagad­nień rady­kal­nie się zmie­niła. Zaczyna się dostrze­gać zna­cze­nie dotyku jako pod­sta­wo­wej formy kon­taktu mię­dzy­ludz­kiego6 i nie kwe­stio­nuje się już jego tera­peu­tycz­nej przy­dat­no­ści. Oczy­wi­ście wszelki kon­takt fizyczny z pacjen­tem nakłada na tera­peutę poważną odpo­wie­dzial­ność. Musi on prze­strze­gać zasad rela­cji tera­peu­tycz­nej i uni­kać wszel­kiego zaan­ga­żo­wa­nia sek­su­al­nego.

Mógł­bym tu dodać, że na grun­cie bio­ener­ge­tyki tera­peuci są uczeni wykry­wa­nia za pomocą dłoni napięć mię­śnio­wych lub blo­ków, sto­so­wa­nia naci­sku w celu usu­nię­cia lub zła­go­dze­nia tych napięć z uwzględ­nie­niem tole­ran­cji pacjenta na ból, a także nawią­zy­wa­nia z pacjen­tem kon­taktu poprzez deli­katny, uspo­ka­ja­jący dotyk, który daje mu poczu­cie cie­pła i wspar­cia. Trudno nam sobie dzi­siaj wyobra­zić, jak wiel­kiego prze­łomu doko­nał Reich w 1943 roku.

Zasto­so­wa­nie fizycz­nego naci­sku umoż­li­wiało prze­bi­cie się na powierzch­nię uczuć i odzy­ska­nie przez pacjenta odpo­wia­da­ją­cych im wspo­mnień. Przy­spie­szało to pro­ces tera­peu­tyczny, co było szcze­gól­nie ważne, kiedy tera­pia ogra­ni­czała się do jed­nej sesji w tygo­dniu. Do tego czasu Reich nabył wiel­kiej wprawy w odczy­ty­wa­niu sygna­łów ciała i roz­po­zna­wa­niu miejsc, na które należy wywrzeć nacisk w celu uwol­nie­nia napięć mię­śnio­wych i uła­twie­nia prze­pływu wra­żeń. W 1947 roku był już w sta­nie dopro­wa­dzić nie­któ­rych pacjen­tów do odru­chu orga­zmicz­nego w ciągu sze­ściu mie­sięcy. Żeby doce­nić to osią­gnię­cie, wystar­czy porów­nać je z moją tera­pią u Reicha, która trwała bli­sko trzy lata przy trzech sesjach tygo­dniowo, zanim odruch ten się usta­bi­li­zo­wał.

Odruch orga­zmiczny, muszę to pod­kre­ślić, nie jest tym samym co orgazm. Geni­ta­lia nie biorą w nim udziału, nie ma nara­sta­nia pod­nie­ce­nia, a co za tym idzie, nie ma rów­nież roz­ła­do­wa­nia sek­su­al­nego. Otwiera on jedy­nie drogę do takiego roz­ła­do­wa­nia, jeśli zdol­ność do pod­da­nia się zosta­nie prze­nie­siona na sytu­ację sek­su­alną. Ale takie prze­nie­sie­nie nie­ko­niecz­nie musi zajść. Sytu­acja seksu i sytu­acja tera­pii róż­nią się od sie­bie; ta pierw­sza nie­sie o wiele więk­szy ładu­nek emo­cjo­nalny i ener­ge­tyczny. Ponadto w sytu­acji tera­peu­tycz­nej pacjent korzy­sta ze wspar­cia tera­peuty, co może być inten­syw­nie oddzia­łu­ją­cym czyn­ni­kiem, zwłasz­cza w przy­padku czło­wieka o sil­nej oso­bo­wo­ści, takiego jak Reich. Jed­nakże pod nie­obec­ność odru­chu orga­zmicz­nego jest mało praw­do­po­dobne, by w chwili szczy­to­wa­nia pod­czas aktu sek­su­al­nego doszło do mimo­wol­nych ruchów mied­nicy. Te ruchy zaś sta­no­wią pod­stawę peł­nej reak­cji orga­zmicz­nej. Musimy pamię­tać, że wła­śnie ta reak­cja, a nie sam odruch orga­zmiczny, sta­nowi zgod­nie z teo­rią Reicha kry­te­rium zdro­wia emo­cjo­nal­nego.

Nie­mniej jed­nak odruch orga­zmiczny ma pewien pozy­tywny wpływ na oso­bo­wość. Nawet jeśli osiąga się go we wspie­ra­ją­cej atmos­fe­rze tera­pii, jest on uzna­wany za ożyw­czy i oswo­ba­dza­jący. Pacjent ma poczu­cie uwol­nie­nia od zaha­mo­wań. Jed­no­cze­śnie czuje się połą­czony i zin­te­gro­wany z wła­snym cia­łem, a poprzez ciało ze śro­do­wi­skiem. Osiąga wewnętrzny spo­kój i dobro­stan. Zyskuje świa­do­mość, że życie ciała jest zako­twi­czone w mimo­wol­nych jego reak­cjach. Mogę to zaświad­czyć na pod­sta­wie oso­bi­stego doświad­cze­nia oraz zebra­nych przez lata zwie­rzeń pacjen­tów.

Nie­stety, te piękne uczu­cia nie zawsze są do utrzy­ma­nia w obli­czu stresu codzien­nego życia we współ­cze­snej kul­tu­rze. Tempo prze­mian, wszech­obecna pre­sja i domi­nu­jąca filo­zo­fia naszych cza­sów są wręcz anty­tezą życia. Zbyt czę­sto odruch zanika, jeśli pacjent nie nauczył się radzić sobie ze stre­sem bez powrotu do neu­ro­tycz­nych wzor­ców zacho­wa­nia. To wła­śnie przy­tra­fiło się dwóm oso­bom, które Reich leczył w tym okre­sie. Kilka mie­sięcy po, na pozór pomyśl­nym, zakoń­cze­niu tera­pii popro­sili mnie o dodat­kowe sesje, ponie­waż nie mogli utrzy­mać na stałe osią­gnięć wynie­sio­nych z pracy z Reichem. Uświa­do­mi­łem sobie wtedy, że nie ma drogi na skróty do zdro­wia emo­cjo­nal­nego i że jedy­nym spo­so­bem na zapew­nie­nie jed­no­stce opty­mal­nego spo­sobu funk­cjo­no­wa­nia jest spójna praca nad wszyst­kimi jej pro­ble­mami. Byłem jed­nak na­dal prze­ko­nany, że klu­czem do roz­wią­za­nia zabu­rzeń ner­wi­co­wych jest sek­su­al­ność.

Łatwo jest kry­ty­ko­wać Reicha za przy­pi­sy­wa­nie decy­du­ją­cego zna­cze­nia sek­su­al­no­ści, ale nie zgo­dzę się z tym. Sek­su­al­ność była i jest klu­czo­wym zagad­nie­niem we wszel­kich pro­ble­mach emo­cjo­nal­nych, ale zabu­rze­nia funk­cjo­no­wa­nia sek­su­al­nego można zro­zu­mieć tylko w kon­tek­ście całej oso­bo­wo­ści pacjenta z jed­nej strony, a spo­łecz­nych warun­ków jego życia z dru­giej. W ciągu wielu lat z opo­rami docho­dzi­łem do kon­klu­zji, że nie ma jed­nego pro­stego klu­cza do feno­menu ludz­kiej kon­dy­cji. Moje opory wyni­kały z głę­bo­kiego pra­gnie­nia, by taka odpo­wiedź ist­niała. Obec­nie rozu­muję w kate­go­riach sprzecz­no­ści, z któ­rymi wiążą się nie­uchron­nie kon­flikty i pro­wi­zo­ryczne roz­wią­za­nia. Wizja oso­bo­wo­ści, do któ­rej jedyny klucz sta­nowi seks, jest zbyt wąska, ale odma­wia­nie popę­dowi sek­su­al­nemu wpływu na kształ­to­wa­nie się oso­bo­wo­ści czło­wieka ozna­cza­łoby igno­ro­wa­nie jed­nej z naj­waż­niej­szych sił przy­rody.

W jed­nej ze swych wcze­snych prac, jesz­cze przed wpro­wa­dze­niem poję­cia instynktu śmierci, Freud postu­lo­wał sprzecz­ność pomię­dzy instynk­tami ego a instynk­tem sek­su­al­nym. Te pierw­sze zmie­rzają do zacho­wa­nia jed­nostki, celem dru­giego jest zacho­wa­nie gatunku. Impli­kuje to kon­flikt mię­dzy jed­nostką a spo­łecz­no­ścią, który – jak wiemy – rze­czy­wi­ście jest obecny w naszej kul­tu­rze. Kolejny kon­flikt, który zawdzię­czamy tej sprzecz­no­ści, zacho­dzi pomię­dzy dąże­niem do wła­dzy (popę­dem ego) a dąże­niem do przy­jem­no­ści (popę­dem sek­su­al­nym). Cha­rak­te­ry­styczne dla naszej kul­tury przy­wią­zy­wa­nie nad­mier­nego zna­cze­nia do wła­dzy sta­wia ego w opo­zy­cji do ciała i jego sek­su­al­no­ści, gene­ru­jąc kon­flikt pomię­dzy popę­dami, które w sytu­acji ide­al­nej powinny wza­jem­nie się wspie­rać i wzmac­niać. Nie­mniej jed­nak nie można popa­dać w prze­ciwną skraj­ność i sku­piać się wyłącz­nie na sek­su­al­no­ści. Stało się to dla mnie jasne, kiedy bez­sku­tecz­nie usi­ło­wa­łem wzo­rem Reicha pro­wa­dzić moich pacjen­tów do speł­nie­nia sek­su­al­nego, sta­wiając to jako jedyny cel tera­pii. Ego czło­wieka Zachodu to potężna siła, któ­rej nie można odsu­nąć na bok ani zane­go­wać. Celem tera­peu­tycz­nym powinno być zin­te­gro­wa­nie ego z cia­łem i jego dąże­niem do przy­jem­no­ści oraz speł­nie­nia.

Dopiero po wielu latach cięż­kiej pracy, nie­wol­nej od pomy­łek, zro­zu­mia­łem tę prawdę. Nikt nie jest wyjąt­kiem od reguły mówią­cej, że uczymy się na wła­snych błę­dach. Jed­nak bez peł­nej deter­mi­na­cji w dąże­niu do celu, za który przyj­mo­wa­łem satys­fak­cję sek­su­alną i poten­cję orga­zmiczną pacjen­tów, ni­gdy bym nie zro­zu­miał ener­ge­tycz­nej dyna­miki oso­bo­wo­ści. A bez uzna­nia odru­chu orga­zmicz­nego za kry­te­rium zdro­wia nie da się pojąć zna­cze­nia mimo­wol­nych poru­szeń i reak­cji ludz­kiego orga­ni­zmu.

W zacho­wa­niu i funk­cjo­no­wa­niu czło­wieka wciąż jest wiele zagad­ko­wych ele­men­tów, które nie spo­sób ogar­nąć racjo­nal­nym umy­słem. Oto przy­kład. Jakiś rok przed wyjaz­dem z Nowego Jorku leczy­łem mło­dego męż­czy­znę skar­żą­cego się na wiele poważ­nych pro­ble­mów. Ile­kroć pró­bo­wał zbli­żyć się do dziew­czyny, dozna­wał sil­nego lęku. Czuł, że jest gor­szy, że nie dora­sta do sytu­acji, miał też skłon­no­ści maso­chi­styczne. Mie­wał halu­cy­na­cje, zda­wało mu się, że dia­beł łypie na niego zza rogu. W toku tera­pii te objawy w pew­nym stop­niu ustą­piły, ale nie można powie­dzieć, by jego pro­blemy zostały roz­wią­zane. Mimo to zdo­łał nawią­zać trwałą rela­cję z kobietą, cho­ciaż w aktach sek­su­al­nych nie znaj­do­wał wiele przy­jem­no­ści.

Spo­tka­łem się z nim ponow­nie, kiedy po pię­ciu latach wró­ci­łem do kraju. To, co mi opo­wie­dział, było fascy­nu­jące. Po moim wyjeź­dzie pozo­stał bez tera­peuty, więc posta­no­wił pro­wa­dzić tera­pię na wła­sną rękę. Pole­gało to na upra­wia­niu pod­sta­wo­wych ćwi­czeń odde­cho­wych, które sto­so­wa­li­śmy pod­czas tera­pii. Codzien­nie po powro­cie z pracy kładł się na łóżku i pozwa­lał sobie na swo­bodne, głę­bo­kie oddy­cha­nie, tak jak to robił w mojej obec­no­ści. Pew­nego dnia zda­rzył się cud. Wszyst­kie jego lęki się roz­wiały, poczuł się pewny sie­bie, zni­kła skłon­ność do samo­po­ni­że­nia. Co naj­waż­niej­sze jed­nak, w jego poży­ciu sek­su­al­nym poja­wiła się pełna poten­cja orga­zmiczna. Jego orga­zmy stały się pełne i satys­fak­cjo­nu­jące. Był teraz innym czło­wie­kiem.

Z żalem powie­dział mi: „To trwało tylko mie­siąc”. Prze­miana zni­kła rów­nie nagle, jak się poja­wiła, i pogrą­żył się na nowo w sta­rej nie­doli. Zwró­cił się wtedy do innego reichow­skiego tera­peuty, z któ­rym pra­co­wał potem przez parę lat, lecz ponow­nie robił tylko nie­wiel­kie postępy. Kiedy wzno­wi­łem prak­tykę, wró­cił do mnie. Pro­wa­dzi­łem jego tera­pię jesz­cze przez trzy lata i pomo­głem mu zwal­czyć wiele spo­śród jego ułom­no­ści. Ale tam­ten cud wię­cej się nie powtó­rzył. Pacjent ni­gdy nie wspiął się pod wzglę­dem sek­su­al­nym i każ­dym innym na te wyżyny, jakie osią­gnął na krótki czas po moim wyjeź­dzie.

Jak mogli­by­śmy wytłu­ma­czyć ten nie­ocze­ki­wany prze­łom, który zda­rzył się jakby sam z sie­bie, a także jego póź­niej­szą utratę? Doświad­cze­nie tego pacjenta przy­wio­dło mi na myśl popu­larną w tam­tym cza­sie powieść Jamesa Hil­tona Zagi­niony hory­zont. Jej boha­ter Con­way wraz z kil­koma innymi pasa­że­rami samo­lotu zostaje upro­wa­dzony do tajem­ni­czej doliny Shan­gri-La w Hima­la­jach, odle­głej gór­skiej kry­jówki poło­żo­nej dosłow­nie „poza tym świa­tem”. Wydaje się, że miesz­kań­ców tej doliny nie doty­czą sta­rze­nie się i śmierć. Rzą­dzi nią zasada umiaru, rów­nież jakby „nie z tego świata”. Con­way czuje pokusę, by pozo­stać w Shan­gri-La na zawsze. Bar­dzo podoba mu się tam­tej­szy spo­kojny i racjo­nalny spo­sób życia. Ofe­rują mu przy­wódz­two spo­łecz­no­ści, ale brat per­swa­duje mu, że to wszystko to jedy­nie fan­ta­zje. Zako­chany w mło­dej Chince, nama­wia Con­waya, by razem ucie­kli „do rze­czy­wi­sto­ści”. Gdy tylko jed­nak opusz­czają dolinę, dziew­czyna zamie­nia się w sta­ruszkę i umiera. Gdzie jest ta wła­ściwa rze­czy­wi­stość? Con­way posta­na­wia wró­cić do Shan­gri-La i na końcu powie­ści dowia­du­jemy się, że błą­dzi po górach, szu­ka­jąc swo­jego „zagi­nio­nego hory­zontu”.

Nagłą trans­for­ma­cję, która zda­rzyła się mojemu pacjen­towi, można zro­zu­mieć przy zało­że­niu, że doszło do zmiany w jego postrze­ga­niu rze­czy­wi­sto­ści. On rów­nież na mie­siąc zna­lazł się „poza tym świa­tem”, pozo­sta­wia­jąc za sobą lęki, zaha­mo­wa­nia i poczu­cie winy zwią­zane z dotych­cza­so­wym życiem. Nie­wąt­pli­wie zło­żyło się na ten efekt wiele czyn­ni­ków. Jed­nym z nich był kli­mat pod­nie­ce­nia i eufo­rii panu­jący w tam­tym cza­sie wśród ludzi, któ­rzy zetknęli się z meto­dami Reicha jako stu­denci albo pacjenci. Czuło się, że Reich głosi pewne fun­da­men­talne prawdy o isto­tach ludz­kich i ich sek­su­al­no­ści. Jego kon­cep­cje zdo­by­wały ogromną popu­lar­ność. Jestem prze­ko­nany, że mój pacjent chło­nął tę atmos­ferę, co w połą­cze­niu z jego ćwi­cze­niami odde­cho­wymi mogło spo­wo­do­wać opi­sany wyżej efekt.

Wykra­cza­nie poza wła­sny świat czy też poza wła­sne, nawy­kowe Ja – to doświad­cze­nie trans­cen­den­talne. Wielu ludzi prze­ży­wało coś podob­nego przez dłuż­szy lub krót­szy czas. Wspólne dla nich wszyst­kich było poczu­cie ulgi i uwol­nie­nia oraz odkry­cie swo­jego praw­dzi­wego Ja, peł­nego życia i spon­ta­nicz­nie reagu­ją­cego. Tego rodzaju trans­for­ma­cje zda­rzają się jed­nak w nie­ocze­ki­wa­nych momen­tach, nie można ich zapla­no­wać ani zapro­gra­mo­wać. Nie­stety, czę­sto cofają się rów­nie szybko, jak się poja­wiły. Skrząca się kareta staje się na powrót zwy­kłą dynią. Pozo­sta­jemy z poczu­ciem zagu­bie­nia – czy to była nasza praw­dziwa rze­czy­wi­stość? Dla­czego nie mogli­śmy pozo­stać w niej na stałe?

Więk­szość moich pacjen­tów prze­ży­wała w toku tera­pii takie trans­cen­den­talne doświad­cze­nia. Odkry­wały one przed nimi nagle hory­zonty zasło­nięte wcze­śniej przez grubą war­stwę mgły. Cho­ciaż mgła zacią­gała się ponow­nie, pozo­sta­wało wspo­mnie­nie, które sta­no­wiło moty­wa­cję do dal­szego dzia­ła­nia na rzecz prze­miany i roz­woju.

Jeśli świa­do­mie szu­kamy trans­cen­den­cji, możemy mieć wiele wizji, ale nie­uchron­nie wró­cimy do punktu, z któ­rego wyru­szy­li­śmy. Jeśli wybie­ramy wzrost, możemy prze­ży­wać chwile trans­cen­den­cji, ale będą to tylko doświad­cze­nia szczy­towe na rów­nej dro­dze do bogat­szego i pew­niej­szego Ja.

Życie samo w sobie jest pro­ce­sem wzro­stu, który roz­po­czyna się od wzro­stu ciała i jego narzą­dów, prze­cho­dzi okres roz­woju zdol­no­ści moto­rycz­nych, czas przy­swa­ja­nia wie­dzy i nawią­zy­wa­nia rela­cji, a koń­czy się jako suma doświad­czeń, którą nazy­wamy mądro­ścią. Poszcze­gólne aspekty wzro­stu nakła­dają się na sie­bie, gdyż życie toczy się w śro­do­wi­sku natu­ral­nym, kul­tu­ro­wym i spo­łecz­nym. Cho­ciaż wzrost jest pro­ce­sem cią­głym, ni­gdy nie prze­biega gładko. Są okresy zastoju, pod­czas któ­rych nastę­puje asy­mi­la­cja dotych­cza­so­wych doświad­czeń, przy­go­to­wu­jąca orga­nizm do kolej­nego skoku. Każdy taki skok ozna­cza wspię­cie się na nowy poziom czy też wierz­cho­łek, a w rezul­ta­cie daje coś, co nazy­wamy doświad­cze­niem szczy­to­wym. Każde doświad­cze­nie szczy­towe z kolei musi być zin­te­gro­wane z oso­bo­wo­ścią, aby moż­liwe były dal­szy wzrost i osią­gnię­cie przez jed­nostkę koń­co­wego stanu mądro­ści. Wspo­mnia­łem kie­dyś Reichowi, że sfor­mu­ło­wa­łem defi­ni­cję szczę­ścia. Uniósł brwi, spoj­rzał na mnie z lekką kpiną i spy­tał, jak ona brzmi. „Szczę­ście to świa­do­mość wzro­stu” – powie­dzia­łem. Jego brwi powę­dro­wały w dół. „Nie naj­go­rzej” – stwier­dził.

Jeśli moja defi­ni­cja jest trafna, to zna­czy, że więk­szość ludzi przy­cho­dzi na tera­pię, ponie­waż zani­kło u nich poczu­cie, że rosną. Natu­ral­nie liczą oni na wzno­wie­nie tego pro­cesu. Tera­pia może to spo­wo­do­wać, jeśli dostar­cza pacjen­towi nowych doświad­czeń i pomaga mu w usu­nię­ciu lub osła­bie­niu opo­rów i prze­szkód unie­moż­li­wia­ją­cych asy­mi­la­cję tych doświad­czeń. Te prze­szkody to utrwa­lone wzorce zacho­wań, które repre­zen­tują nie­za­do­wa­la­jące roz­wią­za­nia kon­flik­tów z dzie­ciń­stwa. Za ich sprawą powstaje neu­ro­tyczne, ogra­ni­czone Ja, od któ­rego jed­nostka pra­gnie uciec lub się uwol­nić. Prze­pra­co­wu­jąc pod­czas tera­pii swoją prze­szłość, pacjent dociera do pier­wot­nych kon­flik­tów i odnaj­duje nowe spo­soby radze­nia sobie z sytu­acjami zagra­ża­ją­cymi jego ist­nie­niu, które kie­dyś zmu­siły go do „opan­ce­rze­nia się”, by prze­żyć. Warunki do praw­dzi­wego wzro­stu w teraź­niej­szo­ści można stwo­rzyć tylko przez przy­wo­ła­nie prze­szło­ści ponow­nie do życia. Jeśli odci­namy się od niej, przy­szłość rów­nież nie ist­nieje.

Wzrost to pro­ces natu­ralny; nie możemy go spo­wo­do­wać. Jego prawa są wspólne dla wszyst­kich żywych istot. Drzewo na przy­kład roz­ra­sta się ku górze tylko pod warun­kiem, że jego korze­nie się­gają coraz głę­biej w zie­mię. Uczymy się, bada­jąc swoją prze­szłość. Osoba może więc rosnąć tylko wtedy, gdy wzmac­nia swoje zakorze­nienie w prze­szło­ści. A prze­szło­ścią czło­wieka jest jego ciało.

Kiedy wspo­mi­nam tamte lata pełne entu­zja­zmu i zaan­ga­żo­wa­nia, uświa­da­miam sobie, jak naiwne było ocze­ki­wa­nie, że głę­boko zako­rze­nione pro­blemy współ­cze­snego czło­wieka mogą być bez trudu wyeli­mi­no­wane przy uży­ciu odpo­wied­niej tech­niki. Nie chcę przez to powie­dzieć, że Reich żywił jakieś złu­dze­nia co do roz­mia­rów zada­nia, przed któ­rym sta­nął. Dosko­nale zda­wał sobie sprawę z sytu­acji. Jego poszu­ki­wa­nia sku­tecz­niej­szych spo­so­bów postę­po­wa­nia z tymi pro­ble­mami wyni­kały bez­po­śred­nio z tej świa­do­mo­ści.

Jego docie­ka­nia popchnęły go do zgłę­bia­nia natury ener­gii dzia­ła­ją­cych w żywych orga­ni­zmach. Jak wia­domo, twier­dził on, że odkrył nowy rodzaj ener­gii, który nazwał orgo­nem – sło­wem pochod­nym od „orga­ni­zmu”. Wyna­lazł urzą­dze­nie umoż­li­wia­jące gro­ma­dze­nie tej ener­gii i łado­wa­nie nią ciała osoby do niego pod­łą­czo­nej. Ja też budo­wa­łem takie „aku­mu­la­tory” i sam z nich korzy­sta­łem. W pew­nych wypad­kach oka­zy­wały się przy­datne, ale nie miały żad­nego wpływu na pro­blemy oso­bo­wo­ściowe. Na pozio­mie jed­nostki roz­wią­zy­wa­nie tych pro­ble­mów wciąż wymaga połą­cze­nia rze­tel­nej pracy ana­li­tycz­nej z oddzia­ły­wa­niem fizycz­nym, które pomaga pacjen­towi w uwol­nie­niu chro­nicz­nych napięć mię­śnio­wych ogra­ni­cza­ją­cych jego wol­ność i życie. Na pozio­mie spo­łecz­nym potrzebna jest ewo­lu­cyjna prze­miana nasta­wie­nia ludzi do samych sie­bie, do śro­do­wi­ska i do spo­łecz­no­ści.

Reich wal­nie przy­czy­nił się do postępu na obu tych płasz­czy­znach. Jego ana­liza struk­tury cha­rak­teru i wyka­za­nie jej funk­cjo­nal­nej toż­sa­mo­ści z postawą cie­le­sną były waż­nymi kro­kami w kie­runku zro­zu­mie­nia ludz­kich zacho­wań. Wpro­wa­dził poję­cie poten­cji orga­zmicz­nej jako kry­te­rium zdro­wia emo­cjo­nal­nego, co oczy­wi­ście jest trafne, i wyka­zał, że jej fizyczną bazą jest odruch orga­zmiczny ciała. Posze­rzył naszą wie­dzę o pro­ce­sach zacho­dzą­cych w ciele, odkry­wa­jąc sens i zna­cze­nie mimo­wol­nych reak­cji cie­le­snych. Roz­wi­nął też względ­nie sku­teczną tech­nikę lecze­nia u ludzi zabu­rzeń emo­cjo­nal­nych.

Reich jasno poka­zał, w jaki spo­sób struk­tura spo­łecz­no­ści znaj­duje odzwier­cie­dle­nie w struk­tu­rze cha­rak­teru poszcze­gól­nych jej człon­ków. Ten jego wgląd sta­no­wił wyja­śnie­nie irra­cjo­nal­nych aspek­tów poli­tyki. Dostrze­gał moż­li­wość uwol­nie­nia ludz­kiej egzy­sten­cji od zaha­mo­wań i zaka­zów tłu­mią­cych żywotne impulsy. Moim zda­niem, jeśli ta wizja kie­dy­kol­wiek się zre­ali­zuje, to dzięki kie­run­kowi, który wska­zał nam Reich.

Naj­więk­szym wkła­dem Reicha w nasze obecne poszu­ki­wa­nia jest zary­so­wa­nie cen­tral­nej roli, jaką musi odgry­wać ciało w każ­dej teo­rii oso­bo­wo­ści. Jego praca stwo­rzyła fun­da­menty, na któ­rych został wznie­siony gmach bio­ener­ge­tyki.

Roz­wój bio­ener­ge­tyki

Ludzie czę­sto mnie pytają: „Czym wła­ści­wie bio­ener­ge­tyka różni się od tera­pii reichow­skiej?”. Naj­ła­twiej będzie odpo­wie­dzieć na to pyta­nie, kon­ty­nu­ując prze­gląd histo­rii roz­woju bio­ener­ge­tyki.

Kiedy rok po powro­cie z Europy ukoń­czy­łem staż medyczny, dowie­dzia­łem się o wielu zmia­nach w nasta­wie­niu Reicha i jego zwo­len­ni­ków. Entu­zjazm i pod­nie­ce­nie, tak widoczne w latach 1945–1947, spo­tkały się z prze­ciwną falą znie­chę­ce­nia i depre­cjo­no­wa­nia. Reich prze­stał prak­ty­ko­wać indy­wi­du­alną tera­pię i prze­niósł się do Ran­ge­ley w sta­nie Maine, gdzie oddał się bada­niom nad fizyką orgonu. Ter­min „wege­to­te­ra­pia cha­rak­te­ro­lo­giczna” został porzu­cony na rzecz okre­śle­nia „tera­pia orgo­nalna”. Poszedł za tym spa­dek zain­te­re­so­wa­nia ana­lizą cha­rak­teru i więk­szy nacisk na sto­so­wa­nie ener­gii orgo­nal­nej z uży­ciem aku­mu­la­tora.

Wra­że­nie nagonki wyni­kało po czę­ści z kry­tycz­nej oceny kon­cep­cji Reicha przez spo­łecz­ność medyczną i naukową, po czę­ści z jaw­nie wro­giego nasta­wie­nia wielu psy­cho­ana­li­ty­ków, gdyż nie­któ­rzy z nich – trzeba to powie­dzieć – po pro­stu byli uprze­dzeni do Reicha, po czę­ści zaś z wąt­pli­wo­ści samego Reicha i jego zwo­len­ni­ków. Źró­dłem znie­chę­ce­nia była klę­ska eks­pe­ry­mentu, który prze­pro­wa­dził Reich w swoim labo­ra­to­rium w sta­nie Maine nad inte­rak­cją ener­gii orgo­nal­nej i radio­ak­tyw­no­ści. Jego efekty były nega­tywne; Reich i jego asy­stenci ule­gli cho­ro­bie popro­mien­nej i musieli na pewien czas porzu­cić labo­ra­to­rium. Dodat­kowo przy­czy­nił się do nastroju znie­chę­ce­nia kres nadziei na szybką i sku­teczną tera­pię ner­wic.

Nie podzie­la­łem tych uczuć. Moja pię­cio­let­nia izo­la­cja od Reicha i jego prac pozwo­liła mi zacho­wać dawny entu­zjazm. Po stu­diach medycz­nych i doświad­cze­niach pod­czas stażu w szpi­talu byłem bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek prze­ko­nany o ogól­nej słusz­no­ści kon­cep­cji Reicha. Nie śpie­szy­łem się jed­nak z przy­łą­cze­niem do grupy tera­peu­tów orgo­nal­nych. Moje wąt­pli­wo­ści pogłę­biły się, kiedy zauwa­ży­łem, że zwo­len­ni­ków Reicha cechuje wręcz fana­tyczne odda­nie mistrzowi i jego pra­com. Kwe­stio­no­wa­nie jakiej­kol­wiek z jego tez lub mody­fi­ko­wa­nie jego kon­cep­cji na bazie wła­snych doświad­czeń ucho­dziło wśród nich za aro­gan­cję, jeśli nie here­zję. Było dla mnie jasne, że taka postawa dusi w zarodku wszel­kie ory­gi­nalne i twór­cze pomy­sły. Te reflek­sje kazały mi zacho­wać nie­za­leżną pozy­cję.

W tym sta­nie umy­słu dys­ku­sja z innym tera­peutą reichow­skim, dok­to­rem Pel­le­tie­rem, rów­nież pozo­sta­ją­cym poza ofi­cjal­nymi krę­gami reichow­skimi, otwo­rzyła mi oczy na moż­li­wość zmo­dy­fi­ko­wa­nia lub posze­rze­nia pro­ce­dur tera­peu­tycz­nych Reicha. Kiedy odby­wa­łem wła­sną tera­pię, Reich zawsze pod­kre­ślał, że moja żuchwa powinna zwi­sać swo­bod­nie, w posta­wie odpusz­cze­nia czy też pod­da­nia się ciału. W latach, gdy prak­ty­ko­wa­łem jako tera­peuta reichow­ski, rów­nież kła­dłem nacisk na tę pozy­cję. W roz­mo­wie ze mną dok­tor Louis G. Pel­le­tier zauwa­żył, że według jego obser­wa­cji korzystne jest skła­nia­nie pacjenta, by wysu­wał żuchwę do przodu w wyra­zie buntu. Wzbu­dze­nie tej agre­syw­nej eks­pre­sji roz­luź­nia nieco napięte mię­śnie szczęki. Oczy­wi­ście – uświa­do­mi­łem sobie – oba spo­soby mogą być sku­teczne. I nagle poczu­łem, że nie mam opo­rów przed kwe­stio­no­wa­niem lub zmianą metod Reicha. Oka­zało się, że te dwie pozy­cje dzia­łają naj­le­piej, kiedy są sto­so­wane naprze­mien­nie. Mobi­li­zo­wa­nie agre­sji pacjenta uła­twia mu „odpusz­cza­nie”, pod­da­wa­nie się mięk­kim uczu­ciom sek­su­al­nym. Z kolei jeśli ktoś zaczyna od postawy ule­gło­ści, czę­sto koń­czy się to dozna­wa­niem i wyra­ża­niem uczuć smutku i gniewu z powodu bólu i fru­stra­cji w ciele.

W 1953 roku pod­ją­łem współ­pracę z dok­to­rem Joh­nem C. Pierr­ra­ko­sem, który wła­śnie ukoń­czył staż psy­chia­tryczny w Kings County Hospi­tal. Pier­ra­kos sam odbył tera­pię reichow­ską i był zwo­len­ni­kiem Reicha. W tym cza­sie obaj wciąż uwa­ża­li­śmy się za tera­peu­tów reichow­skich, cho­ciaż for­mal­nie nie byli­śmy już zwią­zani z ich orga­ni­za­cją. W ciągu następ­nego roku przy­łą­czył się do nas dok­tor Wil­liam B. Wal­ling, mąjący podobne przy­go­to­wa­nie zawo­dowe jak Pier­ra­kos. Byli kole­gami z roku na uczelni medycz­nej. Pierw­szym rezul­ta­tem naszej współ­pracy był pro­gram semi­na­riów kli­nicz­nych, pod­czas któ­rych mie­li­śmy pre­zen­to­wać naszych pacjen­tów i szu­kać głęb­szego zro­zu­mie­nia ich pro­ble­mów, prze­ka­zu­jąc innym tera­peu­tom kon­cep­cje leżące u pod­staw podej­ścia cie­le­snego. W 1956 roku został for­mal­nie utwo­rzony Insty­tut Ana­lizy Bio­ener­ge­tycz­nej – insty­tu­cja non pro­fit mająca słu­żyć tym celom.

W tym cza­sie Reich uwi­kłał się w kon­flikty z pra­wem. Jak gdyby chcąc potwier­dzić jego poczu­cie, że jest prze­śla­do­wany, Agen­cja ds. Żyw­no­ści i Leków (FDA) wystą­piła do sądu fede­ral­nego o zakaz wpro­wa­dza­nia aku­mu­la­to­rów orgonu do mię­dzy­sta­no­wego obrotu han­dlo­wego, posłu­gu­jąc się argu­men­tem, iż nic takiego jak ener­gia orgo­nalna nie ist­nieje, więc ich sprze­daż jest szal­bier­stwem. Reich nie zgo­dził się sta­nąć przed sądem, twier­dząc, że jego naukowe teo­rie nie mogą być oce­niane przez wymiar spra­wie­dli­wo­ści. Agen­cja uzy­skała zaocz­nie rady­kalny zakaz. Reichowi dora­dzono, by go igno­ro­wał, i łama­nie przez niego zakazu zostało wkrótce stwier­dzone przez agen­tów FDA. Oskar­żono go o obrazę sądu, uznano za win­nego i ska­zano na dwa lata w fede­ral­nym zakła­dzie kar­nym. Zmarł w wię­zie­niu w Lewis­burgu w listo­pa­dzie 1957 roku.

Dra­ma­tyczne oko­licz­no­ści śmierci Reicha były dla mnie dowo­dem, że czło­wieka nie można uchro­nić przed nim samym, Ale jak to jest w przy­padku jed­nostki, która szcze­rze pra­gnie się rato­wać? Jeśli „ratu­nek” ozna­cza uwol­nie­nie od zaha­mo­wań i zaka­zów narzu­co­nych w pro­ce­sie wycho­wa­nia, to nie odwa­żył­bym się twier­dzić, że osią­gną­łem taki bło­go­sła­wiony stan. Pomimo pomyśl­nie ukoń­czo­nej tera­pii reichow­skiej byłem świa­domy dal­szej obec­no­ści w moim ciele wielu chro­nicz­nych napięć mię­śnio­wych, powstrzy­mu­ją­cych mnie przed doświad­cza­niem peł­nej rado­ści życia, za którą tęsk­ni­łem. Czu­łem ich ogra­ni­cza­jący wpływ na moją oso­bo­wość. Pra­gną­łem też coraz bogat­szych i peł­niej­szych doznań sek­su­al­nych – a wie­dzia­łem, że można je osią­gnąć.

Zde­cy­do­wa­łem się na powtórne pod­ję­cie tera­pii. Nie­stety, nie mogłem wró­cić do Reicha, a nie mia­łem zaufa­nia do innych tera­peu­tów reichow­skich. Byłem prze­ko­nany, że powinno to być podej­ście cie­le­sne, więc wybra­łem pracę z moim kolegą Joh­nem Pier­ra­ko­sem. Miało to być wspólne przed­się­wzię­cie, bo byłem od niego star­szy zarówno wie­kiem, jak i doświad­cze­niem. Z tej wspól­nej pracy nad moim wła­snym cia­łem wyło­niła się bio­ener­ge­tyka. Pod­sta­wowe wyko­rzy­sty­wane w niej ćwi­cze­nia były naj­pierw testo­wane na mnie, więc z wła­snego doświad­cze­nia wie­dzia­łem, jak dzia­łają i co pozwa­lają osią­gnąć. W póź­niej­szych latach moją stałą prak­tyką było spraw­dza­nie na sobie tego wszyst­kiego, co każę robić moim pacjen­tom, ponie­waż nie uwa­żam, bym miał prawo żądać od innych tego, na co sam nie jestem gotów. I odwrot­nie, nie sądzę, by ktoś mógł zro­bić dla innych to, czego nie potrafi zro­bić dla sie­bie.

Moja tera­pia z Pier­ra­ko­sem trwała około trzech lat. Miała zupeł­nie inny cha­rak­ter niż praca z Reichem. Mniej było doświad­czeń ze spon­ta­nicz­nymi poru­sze­niami, o jakich pisa­łem wyżej. Głów­nie dla­tego, że prze­waż­nie sam nad­zo­ro­wa­łem pracę z cia­łem, ale także dla­tego, że tera­pia kon­cen­tro­wała się bar­dziej na uwal­nia­niu napięć mię­śnio­wych niż na pod­da­wa­niu się uczu­ciom sek­su­al­nym. Mia­łem pełną świa­do­mość, że nie chcę już pró­bo­wać sam. Chcia­łem, by ktoś prze­jął ini­cja­tywę i zro­bił to dla mnie. Pró­bo­wa­nie i kon­trola to aspekty mojego neu­ro­tycz­nego cha­rak­teru, więc nie­ła­two mi było się pod­dać. Uda­wało mi się to z Reichem, bo żywi­łem sza­cu­nek dla jego wie­dzy i auto­ry­tetu, ale moje pod­da­nie ogra­ni­czało się do rela­cji tera­peu­tycz­nej. Ten kon­flikt roz­wią­za­li­śmy kom­pro­mi­sowo. W pierw­szej poło­wie każ­dej sesji pra­co­wa­łem samo­dziel­nie, opi­su­jąc Pier­ra­ko­sowi wra­że­nia, któ­rych doznaję w ciele. W dru­giej poło­wie wbi­jał się w moje napięte mię­śnie swo­imi sil­nymi, cie­płymi dłońmi, ugnia­ta­jąc je i roz­luź­nia­jąc, by umoż­li­wić prze­pływ.

Pod­czas samo­dziel­nej pracy obmy­śli­łem pod­sta­wowe pozy­cje i ćwi­cze­nia, które obec­nie są w bio­ener­ge­tyce stan­dar­dem. Odczu­wa­łem potrzebę peł­niej­szego doj­ścia do nóg, zaczą­łem więc od pozy­cji sto­ją­cej, ina­czej niż Reich, u któ­rego leżało się na łóżku. Sta­ną­łem w roz­kroku, zwró­ci­łem palce stóp do wewnątrz, ugią­łem lekko kolana i prze­chy­li­łem się do tyłu, sta­ra­jąc się uru­cho­mić dolną połowę ciała. Mogłem utrzy­mać tę pozy­cję przez kilka minut. Czu­łem przy tym, że pozwala mi ona na lep­szy kon­takt z pod­ło­żem. Miało to dodat­kowy efekt: oddech docie­rał głę­biej do brzu­cha. Ponie­waż po pew­nym cza­sie zaczęła mnie boleć dolna część ple­ców, zmie­ni­łem pozy­cję na odwrotną, pochy­li­łem się do przodu i lekko doty­ka­łem koń­cami pal­ców pod­łogi, na­dal z ugię­tymi kola­nami. Teraz jesz­cze lepiej czu­łem nogi, które zaczęły wibro­wać.

Te dwa pro­ste ćwi­cze­nia dopro­wa­dziły mnie do kon­cep­cji ugrun­to­wa­nia – wyjąt­ko­wej zdo­by­czy bio­ener­ge­tyki. Roz­wi­jała się ona stop­niowo w ciągu lat, w miarę jak sta­wało się dla mnie jasne, że moim pacjen­tom bra­kuje poczu­cia solid­nego wspar­cia stóp o pod­łoże. Ten brak kore­spon­do­wał z ich „buja­niem w powie­trzu”, utratą kon­taktu z rze­czy­wi­sto­ścią. Ugrun­to­wa­nie, czyli przy­wró­ce­nie pacjen­towi kon­taktu z rze­czy­wi­sto­ścią, z grun­tem, na któ­rym się opiera, z wła­snym cia­łem i jego sek­su­al­no­ścią stało się jed­nym z kamieni węgiel­nych bio­ener­ge­tyki. Kon­cep­cję ugrun­to­wa­nia w odnie­sie­niu do rze­czy­wi­sto­ści i ilu­zji przed­sta­wię w pełni w roz­dziale VI. Znaj­dzie się tam rów­nież opis wielu ćwi­czeń poma­ga­ją­cych w ugrun­to­wa­niu.

Kolejną inno­wa­cją, na jaką wpa­dli­śmy w toku tej pracy, było uży­cie stołka odde­cho­wego. Oddy­cha­nie jest klu­czo­wym zagad­nie­niem zarówno w bio­ener­ge­tyce, jak i w tera­pii Reicha. Zawsze był jed­nak pro­blem z nakło­nie­niem pacjenta do peł­nego i głę­bo­kiego oddy­cha­nia. A jesz­cze trud­niej­sze jest spra­wie­nie, by był to oddech swo­bodny i spon­ta­niczny. Idea stołka odde­cho­wego naro­dziła się w związku z powszechną ludzką skłon­no­ścią do odchy­la­nia się na opar­cie krze­sła, kiedy po dłuż­szym ślę­cze­niu przy biurku ktoś chce się roz­luź­nić i ode­tchnąć. Sam nabra­łem takiego nawyku pod­czas pracy z pacjen­tami. Gdy zasia­dam w fotelu, mój oddech staje się płytki, więc wygi­nam się do tyłu i prze­cią­gam, żeby przy­wró­cić nale­żytą respi­ra­cję. Pierw­szym stoł­kiem, któ­rego uży­wa­li­śmy, była drew­niana kuchenna dra­binka o wyso­ko­ści około sześć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów z umo­co­wa­nym na wierz­chu cia­sno zwi­nię­tym kocem7. Opar­cie się ple­cami o taki sto­łek u wszyst­kich pacjen­tów wyko­nu­ją­cych ćwi­cze­nia odde­chowe sty­mu­lo­wało oddy­cha­nie. Ćwi­cze­nia ze stoł­kiem spraw­dzi­łem na sobie pod­czas tera­pii z Pier­ra­ko­sem i uży­wam go regu­lar­nie do dziś.

Wyniki dru­giego okresu mojej tera­pii były zde­cy­do­wa­nie odmienne. Nawią­za­łem kon­takt z więk­szą ilo­ścią smutku i gniewu, niż mi się to zda­rzało wcze­śniej, zwłasz­cza gdy cho­dziło o rela­cje z matką. Uwol­nie­nie tych uczuć miało ożyw­cze skutki. Zda­rzały się chwile, gdy moje serce otwie­rało się na oścież, czu­łem się pro­mienny i świe­tli­sty. Bar­dziej jed­nak zna­czące było utrzy­mu­jące się w dłuż­szych okre­sach poczu­cie dobro­stanu. Moje ciało stop­niowo się roz­luź­niało i sta­wało się sil­niej­sze. Pamię­tam, że opu­ściło mnie poczu­cie wła­snej kru­cho­ści. Czu­łem, że mogę zostać zra­niony, ale nie zła­many. Znikł także irra­cjo­nalny lęk przed bólem. Nauczy­łem się, że ból to tyle co napię­cie i jeśli prze­stanę z nim wal­czyć, zro­zu­miem, skąd się to napię­cie wzięło, a to nie­odmien­nie pro­wa­dzi do jego usu­nię­cia.

Pod­czas tej tera­pii odruch orga­zmiczny prze­ja­wiał się tylko spo­ra­dycz­nie. Nie przej­mo­wa­łem się jego nie­obec­no­ścią, ponie­waż sku­pia­łem uwagę na napię­ciach mię­śnio­wych i ta inten­sywna praca odcią­gała mnie od kwe­stii uczuć sek­su­al­nych. Moja skłon­ność do przed­wcze­snego wytry­sku, która utrzy­my­wała się pomimo nie­wąt­pli­wego powo­dze­nia tera­pii z Reichem, teraz znacz­nie osła­bła i reak­cje w chwili szczy­to­wa­nia były bar­dziej satys­fak­cjo­nu­jące. Dzięki tym postę­pom uświa­do­mi­łem sobie, że naj­sku­tecz­niej­sze podej­ście do sek­su­al­nych trud­no­ści pacjen­tów polega na pracy z ich pro­ble­mami oso­bo­wo­ścio­wymi, wśród któ­rych zawsze znaj­dują się lęki i poczu­cie winy na tle sek­su­al­nym. Kon­cen­tro­wa­nie się na sek­su­al­no­ści, jak to czy­nił Reich, acz­kol­wiek teo­re­tycz­nie poprawne, nie pozwa­lało w warun­kach współ­cze­snego życia osią­gnąć trwa­łych wyni­ków.

Jako psy­cho­ana­li­tyk Reich pod­kre­ślał zna­cze­nie ana­lizy cha­rak­teru. W pracy ze mną ten aspekt tera­pii był jed­nak zmi­ni­ma­li­zo­wany. Jego zna­cze­nie osła­bło jesz­cze bar­dziej, kiedy jego wege­to­te­ra­pia cha­rak­te­ro­lo­giczna zamie­niła się w tera­pię orgo­nalną. Cho­ciaż ana­liza cha­rak­teru wymaga wiele czasu i cier­pli­wo­ści, uwa­ża­łem, że jest nie­zbędna, jeśli rezul­taty mają być trwałe. Uzna­łem, że nawet jeśli przy­wią­zu­jemy wielką wagę do pracy z napię­ciami mię­śnio­wymi, to skru­pu­latna ana­liza nawy­ko­wych postaw i zacho­wań pacjenta zasłu­guje na rów­nie duże zain­te­re­so­wa­nie. Pro­wa­dzi­łem inten­sywne bada­nia nad typami cha­rak­teru, szu­ka­jąc kore­la­cji pomię­dzy psy­cho­lo­giczną i fizyczną dyna­miką wzor­ców zacho­wań. Ich wyniki opu­bli­ko­wa­łem w 1958 roku pod tytu­łem The Phy­si­cal Dyna­mics of Cha­rac­ter Struc­ture (Fizyczna dyna­mika struk­tury cha­rak­teru)8. Cho­ciaż praca ta nie jest peł­nym kom­pen­dium typo­lo­gii cha­rak­te­rów, sta­nowi pod­stawę każ­dej pracy cha­rak­te­ro­lo­gicz­nej na grun­cie bio­ener­ge­tyki.

Moją tera­pię z Pier­ra­ko­sem zakoń­czy­łem kilka lat wcze­śniej i byłem bar­dzo zado­wo­lony z tego, co osią­gnę­li­śmy. Gdyby jed­nak ktoś zapy­tał mnie wtedy: „Czy roz­wią­za­łeś wszyst­kie swoje pro­blemy, ugrun­to­wa­łeś swój roz­wój, zre­ali­zo­wa­łeś cały swój oso­bi­sty poten­cjał, roz­ła­do­wa­łeś wszyst­kie swoje napię­cia mię­śniowe?”, moja odpo­wiedź na­dal brzmia­łaby: „Nie”. Zawsze przy­cho­dzi chwila, kiedy czu­jemy, że kon­ty­nu­owa­nie tera­pii nie jest już konieczne ani pożą­dane. Wtedy ją się koń­czy. Jeśli tera­pia była sku­teczna, czło­wiek czuje się na siłach przy­jąć pełną odpo­wie­dzial­ność za swój dobro­stan i dal­szy roz­wój. Tak czy ina­czej, coś w mojej oso­bo­wo­ści zawsze popy­chało mnie w tym kie­runku. Prze­rwa­nie tera­pii nie ozna­czało, że zanie­cha­łem pracy z wła­snym cia­łem. Na­dal wyko­ny­wa­łem te same ćwi­cze­nia bio­ener­ge­tyczne, które zale­ca­łem swoim pacjen­tom, albo samo­dziel­nie, albo wspól­nie z innymi pod­czas spo­tkań. Jestem prze­ko­nany, że wiele pozy­tyw­nych zmian, które na­dal zacho­dziły w mojej oso­bo­wo­ści, zawdzię­cza­łem temu zaan­ga­żo­wa­niu w zagad­nie­nia cie­le­sne. Zmiany na ogół były poprze­dzone głęb­szym zro­zu­mie­niem samego sie­bie, zarówno jeśli idzie o prze­szłość, jak i o ciało.

Minęły już z górą trzy­dzie­ści cztery lata od czasu, gdy pozna­łem Reicha, i trzy­dzie­ści dwa lata, odkąd roz­po­czą­łem u niego tera­pię. Pra­cuję z pacjen­tami ponad dwa­dzie­ścia sie­dem lat. Praca, prze­my­śle­nia i opi­sy­wa­nie wła­snych doświad­czeń oraz doświad­czeń moich pacjen­tów dopro­wa­dziły mnie do jed­no­znacz­nego wnio­sku: Życie jed­nostki ludz­kiej to życie jej ciała. Ponie­waż żywe ciało obej­muje także umysł i duszę, więc peł­nia życia ciała ozna­cza życie umy­słowe i duchowe. Jeśli cier­pimy na defi­cyt w tych aspek­tach ist­nie­nia, to dla­tego że nie jeste­śmy w pełni swoim cia­łem i w swoim ciele. Trak­tu­jemy je jak narzę­dzie czy maszynę. Wiemy, że jeśli ule­gnie uszko­dze­niu, to będziemy mieć kło­poty. Ale to samo można powie­dzieć o samo­cho­dzie, od któ­rego jeste­śmy tak bar­dzo uza­leż­nieni. Nie iden­ty­fi­ku­jemy się ze swoim cia­łem; w isto­cie zdra­dzamy je, jak pisa­łem w swo­jej poprzed­niej książce9. Ta zdrada jest źró­dłem wszyst­kich naszych oso­bi­stych trud­no­ści i uwa­żam, że podobne źró­dła ma więk­szość pro­ble­mów spo­łecz­nych.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Wyd. Insty­tut im. Jerzego Gro­tow­skiego, Wro­cław 2012, w prze­kła­dzie T. Wierz­bow­skiego. [wróć]

Ale­xan­der Lowen, Depre­sja i ciało, przeł. P. Luboń­ski, Wydaw­nic­two Czarna Owca, War­szawa 2012. [wróć]

Wil­helm Reich, Funk­cja orga­zmu, przeł. N. Szy­mań­ska, J. San­tor­ski & Co, War­szawa 1996, s. 235–236. [wróć]

Tamże, s. 236. [wróć]

Tamże, s. 264. [wróć]

A. Mon­tagu, Touching: The Human Signi­fi­cance of the Skin, Colum­bia Uni­ver­sity Press, Nowy Jork 1971. [wróć]

Ale­xan­der Lowen, Przy­jem­ność, Wydaw­nic­two Czarna Owca, War­szawa 2012. [wróć]

A. Lowen, The Phy­si­cal Dyna­mics of Cha­rac­ter Struc­ture, Grune & Strat­ton, Nowy Jork 1958. Wydane ponow­nie w mięk­kiej opra­wie pod tytu­łem The Lan­gu­age of the Body (Mac­mil­lan, Nowy Jork 1971). Wyda­nie pol­skie: Język ciała, Kosza­lin 2012. [wróć]

A. Lowen, Zdrada ciała, przeł. A. Pokoj­ska, Ośro­dek Bio­ener­ge­tycz­nej Pracy z Cia­łem, Pomocy i Edu­ka­cji Psy­cho­lo­gicz­nej, Kosza­lin 2012. [wróć]