Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bioenergetyka to rewolucyjna terapia, która używa języka ciała do uzdrawiania problemów umysłu. Alexander Lowen, twórca i popularyzator tej metody, postrzega życie jako nieustanny przepływ energii i emocji między poszczególnymi częściami ciała. W tej książce omawia kluczowe zagadnienia bioenergetyki, takie jak język ciała, typologia ludzkich charakterów, autoekspresja i spontaniczność. Wyjaśnia również, jak podnieść jakość życia i uczynić je pogodniejszym dzięki zrozumieniu swojego ciała i tego, w jakim stopniu zależą od niego nasze emocje, odczucia, a nawet myśli.
Rozważaniom tym towarzyszą ilustrowane opisy ćwiczeń i procedur bioenergetycznych z powodzeniem stosowanych przez autora. Lowen przekazuje także wskazówki, jak dostosować postępowanie w zależności od rodzaju pacjenta. To praktyczne podejście pozwala odbiorcy zyskać pewność siebie, swobodę oraz pogodę ducha.
Alexander Lowen (1910-2008) to amerykański psychoterapeuta, ojciec bioenergoterapii. Początkowo uczeń Wilhelma Reicha, po ukończeniu studiów medycznych na Uniwersytecie w Genewie zaczął rozwijać wraz z Johnem Pierrakosem własne podejście terapeutyczne. Bioenergetyce (zwanej też analizą bioenergetyczną) poświęcił ponad sześćdziesiąt lat życia. Lowen napisał kilkanaście książek cenionych przez specjalistów i pasjonatów na całym świecie. Był założycielem Międzynarodowego Instytutu Analizy Bioenergetycznej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 407
ROZDZIAŁ 1
Bioenergetyka opiera się na pracach Wilhelma Reicha, który był moim nauczycielem od 1940 do 1952 roku, a analitykiem od 1942 do 1945. Poznałem go w 1940 roku w New School for Social Research, gdzie prowadził wykład zatytułowany Analiza charakteru. Zaintrygował mnie opis jego tematyki w katalogu wykładów. Znalazła się w nim uwaga o funkcjonalnej tożsamości charakteru człowieka z jego postawą cielesną i zbroją mięśniową. Termin „zbroja” odnosi się do ogólnego wzorca chronicznych napięć mięśniowych w ciele. Określa się je jako zbroję, gdyż chronią jednostkę przed bolesnymi lub przerażającymi doznaniami emocjonalnymi. Osłaniają przed niebezpiecznymi impulsami obecnymi w jej własnej osobowości, a także przed atakami z zewnątrz.
Przez kilka lat poprzedzających moje spotkanie z Reichem starałem się zgłębić zależności pomiędzy umysłem a ciałem. Te zainteresowania zrodziły się z mojego osobistego zaangażowania w aktywność fizyczną – sport i gimnastykę. W latach trzydziestych kilkakrotnie prowadziłem zajęcia fizyczne jako instruktor na letnich obozach dla młodzieży i odkryłem, że regularne ćwiczenia nie tylko poprawiają moje zdrowie fizyczne, lecz także wywierają pozytywny wpływ na stan umysłu. W toku poszukiwań rozważałem koncepcje Émile’a Jaques’a-Dalcroze’a określane jako eurytmia, a także progresywną relaksację i jogę, promowaną przez Edmunda Jacobsona. Ich wyniki potwierdzały moje silne przekonanie, że pracując nad ciałem, można wpływać na nastawienie umysłowe, ale podejścia te nie w pełni mnie satysfakcjonowały.
Reich od pierwszego wykładu zawładnął moją wyobraźnią. Rozpoczął kurs od omówienia zagadnienia histerii. Psychoanaliza – wskazywał – zdolna była odnaleźć etiologiczny czynnik syndromu konwersji histerycznej. Czynnikiem tym okazała się trauma na tle seksualnym, której jednostka doznała we wczesnym dzieciństwie, a która w późniejszych latach została całkowicie wyparta i zapomniana. To wyparcie i następujące w konsekwencji przekształcenie wypieranych myśli i uczuć w symptomy histerii konstytuują dynamiczny czynnik choroby. Chociaż koncepcje wyparcia i konwersji stanowiły w tamtym czasie solidną podstawę teorii psychoanalitycznej, to proces przejścia wypieranej myśli w objaw fizyczny pozostawał całkowicie niezrozumiały. Według Reicha teoria ta nie wyjaśniała funkcji czasu. „Dlaczego – pytał – symptomy pojawiają się w danym momencie, a nie wcześniej lub później?” Aby odpowiedzieć na to pytanie, należało stwierdzić, co działo się w życiu pacjenta w tym przejściowym okresie. Jak sobie radził z uczuciami seksualnymi? Reich uważał, że wyparcie pierwotnej traumy jest podtrzymywane przez tłumienie tych uczuć. To ostatnie zjawisko stwarza z kolei podstawę dla objawów histerii, które mogą być wyzwolone przez późniejszy incydent na tle seksualnym. Według Reicha tłumienie uczuć seksualnych w połączeniu z towarzyszącym mu nastawieniem charakterologicznym jest źródłem nerwicowego zaburzenia; sam symptom to jedynie jego jawny wyraz. Rozważanie tego zagadnienia – zachowania pacjenta i jego nastawienia do seksualności – każe zwrócić uwagę na „ekonomiczny” czynnik problemu nerwicy. Określenie „ekonomiczny” odnosi się do sił, które czynią jednostkę podatną na zaburzenia nerwicowe.
Wnikliwość Reicha wywarła na mnie ogromne wrażenie. Po przeczytaniu wielu książek Freuda byłem ogólnie zaznajomiony z koncepcjami psychoanalitycznymi, ale nie przypominałem sobie, by ten element był w nich omawiany. Czułem, że Reich wprowadza mnie w nowy sposób myślenia o ludzkich problemach, i byłem tym głęboko poruszony. Pełna waga tego podejścia docierała do mnie stopniowo, w miarę jak Reich w toku kursu rozwijał swoje idee. Uświadomiłem sobie, że czynnik ekonomiczny jest ważnym kluczem do zrozumienia ludzkiej osobowości, gdyż odnosi się do tego, jak jednostka gospodaruje swoją energią seksualną i energią w ogólności. Jaką ilością energii dysponuje i w jakim stopniu rozładowuje ją podczas aktywności seksualnej? Ekonomia energii czy ekonomia seksu ma związek z równowagą pomiędzy ładowaniem i rozładowaniem energetycznym albo pomiędzy podnieceniem seksualnym a jego uwolnieniem. Objawy konwersji histerycznej mogą się rozwinąć tylko wtedy, gdy ta ekonomia czy równowaga ulega zakłóceniu. Zbroja mięśniowa, czyli chroniczne napięcie mięśni, służy podtrzymywaniu zrównoważonej ekonomii, gdyż wiąże energię, która nie może ulec rozładowaniu.
Moje zainteresowanie Reichem wzrastało, im bardziej ujawniał on swój sposób myślenia i swoje obserwacje. Różnica między zdrową ekonomią seksualną a ekonomią neurotyczną nie leżała według niego w równowadze lub jej braku. W tamtym okresie Reich mówił o ekonomii seksu, a nie ekonomii energii, lecz w jego ujęciu te dwa terminy były synonimami. Osoba neurotyczna podtrzymuje równowagę, wiążąc swoją energię w napięciach mięśniowych i ograniczając podniecenie seksualne. Jednostka zdrowa nie ma takich ograniczeń i jej energia nie jest związana przez zbroję mięśniową. Może być zatem w całości wykorzystana do osiągnięcia przyjemności seksualnej albo innego twórczego rodzaju ekspresji. Jej ekonomia energii funkcjonuje na wysokim poziomie. Słaba ekonomia energii jest typowa dla większości ludzi i odpowiada za endemiczną w naszej kulturze skłonność do depresji2.
Chociaż Reich przedstawiał swoje koncepcje w jasny i logiczny sposób, przez pierwszą część kursu pozostawałem wobec nich nieco sceptyczny. Takie nastawienie, jak to sobie później uświadomiłem, jest moją typową cechą. Zawdzięczam mu w wielkiej mierze swoją zdolność do samodzielnego rozważania spraw. Mój sceptycyzm w odniesieniu do Reicha skupiał się na wyraźnie nadmiernej roli, jaką przypisywał seksowi w ludzkich problemach emocjonalnych. Seks to nie jest pełna odpowiedź – myślałem sobie. Ale później ani się obejrzałem, jak mój sceptycyzm nagle wyparował. W połowie kursu byłem już całkowicie przekonany o słuszności stanowiska Reicha.
Powód tej przemiany stał się dla mnie jasny dopiero jakieś dwa lata później – po tym, jak odbyłem krótką terapię u Reicha. Tak się zdarzyło, że nie doczytałem jednej z książek zalecanych przez niego podczas kursu, Trzech rozpraw z teorii seksualnej. Zatrzymałem się w połowie drugiej rozprawy, zatytułowanej Seksualność dziecięca. Uświadomiłem sobie teraz, że ten tekst wzbudził u mnie podświadomy niepokój o moją dziecięcą seksualność, a ponieważ nie byłem przygotowany, by stawić mu czoło, nie mogłem dłużej sceptycznie zapatrywać się na znaczenie seksualności.
Cykl wykładów Reicha o analizie charakterów dobiegł końca w styczniu 1941 roku. W okresie pomiędzy zakończeniem kursu a początkiem mojej własnej terapii pozostawałem w kontakcie z Reichem. Byłem uczestnikiem licznych spotkań odbywających się w jego domu w Forest Hills, podczas których omawialiśmy społeczne implikacje jego koncepcji ekonomii seksu i projektowaliśmy zastosowanie tych koncepcji w programie na rzecz zdrowia psychicznego społeczeństwa. W Europie Reich był na tym gruncie pionierem. (Ten aspekt jego prac i mój w nich udział przedstawię obszerniej w przyszłej książce o Reichu).
Osobistą terapię u Reicha rozpocząłem wiosną 1942 roku. W ciągu poprzedzającego ją roku byłem bardzo częstym gościem w jego laboratorium. Przedstawiał mi niektóre swoje badania nad preparatami biologicznymi i tkankami rakowymi. Pewnego dnia powiedział mi: „Lowen, jeśli jest pan zainteresowany taką pracą, to istnieje tylko jeden sposób wciągnięcia się w nią – odbycie terapii”. Jego opinia mnie zaskoczyła, gdyż nie rozważałem takiego posunięcia. „Interesuje mnie to – rzekłem – ale tak naprawdę to pragnę zdobyć sławę”. Reich najwyraźniej potraktował moją uwagę serio, gdyż oświadczył: „Uczynię pana sławnym”. Przez długie lata traktowałem te jego słowa jako proroctwo. To one stały się bodźcem, którego potrzebowałem, by przełamać swoje opory, i wprowadziły mnie na moją życiową drogę.
Pierwsza terapeutyczna sesja z Reichem była niezapomnianym przeżyciem. Przyszedłem na nią z naiwnym przeświadczeniem, że wszystko jest ze mną w porządku. Miało to być po prostu ćwiczenie z psychoanalizy. Położyłem się na łóżku, ubrany tylko w spodenki kąpielowe. Reich nie używał typowej kozetki, bo jego terapia była zorientowana na ciało. Powiedział mi, żebym ugiął nogi w kolanach, rozluźnił się i oddychał otwartymi ustami, nie usztywniając szczęki. Wykonałem te instrukcje i czekałem na to, co się miało zdarzyć. Po pewnym czasie Reich się odezwał: „Lowen, pan nie oddycha”. „Oczywiście, że oddycham – odparłem – bo inaczej już bym nie żył”. „Pana pierś się nie porusza. Proszę dotknąć mojej piersi”. Położyłem dłoń na jego klatce piersiowej i odnotowałem, że unosi się i opada przy każdym oddechu. U mnie zdecydowanie nie dało się tego zauważyć.
Opadłem z powrotem na łóżko i podjąłem próbę oddychania. Tym razem moja pierś unosiła się przy wdechu i opadała przy wydechu. Nic szczególnego się nie zdarzyło. Oddychałem głęboko i swobodnie. Po chwili Reich powiedział: „Proszę odchylić głowę do tyłu i szeroko otworzyć oczy”. Zrobiłem to i… z mojego gardła wydarł się krzyk.
To był piękny wczesnowiosenny dzień i okna pokoju były otwarte na ulicę. Nie chcąc zakłócać spokoju sąsiadom, Reich poprosił, żebym rozprostował kark. To powstrzymało krzyk. Wstrzymałem głębokie oddychanie. Co dziwne, mimowolny krzyk nie wprawił mnie w zakłopotanie. Nie wiązał się z żadnymi uczuciami. Nie czułem lęku. Kiedy po chwili zacząłem znowu oddychać, Reich polecił mi powtórzyć tę procedurę: odchylić głowę do tyłu i szeroko rozewrzeć oczy. Znowu rozległ się krzyk. Zawahałbym się przed stwierdzeniem, że to ja krzyczę, ponieważ nie wydawało mi się, żebym to czynił. Krzyk jakby mi się zdarzał. Zachowałem do tej sprawy dystans, ale wychodziłem z sesji z poczuciem, że nie wszystko jest ze mną w porządku, jak wcześniej sądziłem. W mojej osobowości czaiły się jakieś „rzeczy” (obrazy, emocje) ukryte przed świadomością i wiedziałem teraz, że mogą się one ujawniać.
W tamtym okresie Reich określał swoją praktykę jako „wegetoterapię charakterologiczną” (Character Analysis Vegetotherapy). Analiza charakteru stanowiła jego wielki wkład w teorię psychoanalityczną i za to był przede wszystkim ceniony przez wszystkich analityków. Termin „wegetoterapia” odwoływał się do mobilizacji uczuć poprzez oddychanie oraz inne techniki oddziaływania na ciało aktywizujące ośrodki wegetatywne (zwoje autonomicznego układu nerwowego) i uwalniające „wegetatywną” energię.
Wegetoterapia była rewolucyjnym odejściem od czysto werbalnej psychoanalizy na rzecz pracy z ciałem. Zaczęło się to dziewięć lat wcześniej podczas sesji analitycznej. Reich opisał ten incydent następująco:
W 1933 roku leczyłem w Kopenhadze mężczyznę, który stawiał szczególnie silny opór podczas pracy nad ujawnieniem jego pasywnych, homoseksualnych fantazji. Przejawiało się to ogromnym napięciem obszaru karku i szyi. Po ostrej ingerencji puścił nagle swoje obrony. Przez trzy dni miotały nim ciężkie objawy szoku wegetatywnego. Twarz zmieniła kolor z białego na żółty, a następnie nabrała niebieskiego odcienia. Na skórze pojawiły się różnobarwne plamy. Cierpiał z powodu silnych bólów karku i potylicy. Serce biło gwałtownie, pojawiła się hipertonia. Towarzyszyły temu ostra biegunka, ogólne zmęczenie i poczucie utraty wszelkiego oparcia3.
„Oddziaływanie energetyczne” było tylko werbalne, ale zostało skierowane przeciwko usztywnianiu szyi przez pacjenta. „Emocje zostały przełamane przez ciało w chwili, kiedy puścił swoje obrony psychiczne”. Reich uświadomił sobie wtedy, że „energia może być uwięziona w chronicznym napięciu mięśniowym”4. Od tego czasu zwracał uwagę na cielesną postawę swoich pacjentów. Jak zauważył, „nie ma ani jednego chorego na nerwicę człowieka, który nie odczuwałby napięcia w brzuchu”5. Odnotował powszechną skłonność pacjentów do wstrzymywania oddechu jako sposobu kontrolowania uczuć. Wyciągnął z tego wniosek, że wstrzymywanie oddechu pozwala obniżyć energię organizmu, gdyż osłabia metabolizm, co z kolei zmniejsza doznawany niepokój.
Według Reicha pierwszym krokiem procedury terapeutycznej miało więc być skłonienie pacjenta do swobodnego i głębokiego oddychania. Drugim było wzbudzenie emocji, która jest najbardziej czytelna w twarzy lub postawie. W moim przypadku był to lęk. Widzieliśmy już, jak mocno podziałała na mnie ta procedura.
Podczas kolejnych sesji powtarzaliśmy ten sam schemat. Kładłem się na łóżku i oddychałem tak swobodnie, jak potrafiłem, próbując wywołać jak najgłębszą respirację. Miałem poddawać się swojemu ciału i nie kontrolować reakcji ani impulsów, jakie się mogły pojawić. Zdarzyło się sporo rzeczy, które stopniowo przywróciły mi kontakt ze wspomnieniami i doświadczeniami pierwszego okresu życia. Z początku głębokie oddychanie, do którego nie byłem przyzwyczajony, wywoływało silne uczucie mrowienia w dłoniach, które dwukrotnie rozwinęło się w skurcz nadgarstka paraliżujący całe ręce. Reakcja ta zanikła, kiedy organizm oswoił się z podwyższoną energią wytwarzaną dzięki intensywniejszemu oddechowi. Kiedy łagodnie poruszałem kolanami, razem albo osobno, moje nogi zaczynały drżeć. To samo działo się z wargami, gdy poddawałem się impulsowi sięgania po coś ustami.
Potem kilkakrotnie przebiły się na powierzchnię uczucia i związane z nimi wspomnienia. W jednym wypadku, kiedy oddychałem głęboko, leżąc na łóżku, całe moje ciało zaczęło mimo woli dygotać. Dygotanie narastało, dopóki się nie podniosłem. Potem, nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, zerwałem się z łóżka, obróciłem się w jego stronę i zacząłem walić w nie obiema pięściami. Na prześcieradle zobaczyłem twarz mojego ojca i nagle dotarło do mnie, że biję go w odwecie za lanie, które mi sprawił, gdy byłem mały. Kilka lat później zapytałem ojca o ten epizod. Odpowiedział, że to był jedyny raz, kiedy mnie zbił. Wyjaśnił, że wróciłem do domu bardzo późno, więc matka zamartwiała się o mnie. Bił mnie, żeby to się więcej nie powtórzyło. Ciekawe było to, że podobnie jak wcześniej z krzykiem, moje zachowanie okazało się całkowicie spontaniczne i mimowolne. Coś mi podpowiadało, by walić w łóżko, tak jak przedtem coś mi podpowiadało, by krzyczeć. To nie była świadoma myśl, lecz jakaś wewnętrzna siła, która wzięła górę i mną zawładnęła.
Innym razem, kiedy leżałem na łóżku, oddychając, pojawiła się u mnie erekcja. Poczułem nagłą chęć, by dotknąć swojego członka, ale stłumiłem ją. Wtedy przypomniał mi się godny uwagi epizod z dzieciństwa. Zobaczyłem samego siebie jako pięcioletniego chłopca spacerującego po mieszkaniu i sikającego na podłogę. Rodziców nie było w domu. Wiedziałem, że robię to, żeby zemścić się na ojcu, który łajał mnie poprzedniego dnia za bawienie się członkiem.
Trzeba było prawie dziewięciu miesięcy terapii, żebym w końcu odkrył, co wywołało ten krzyk na pierwszej sesji. Później już się nie powtórzył. Poniewczasie doszedłem do wniosku, że musiało chodzić o obraz, który bałem się zobaczyć. Wpatrując się w sufit podczas leżenia na łóżku, czułem, że pewnego dnia znowu się pojawi. I tak się stało. Była to twarz mojej matki, która spoglądała na mnie z intensywnym wyrazem gniewu. Od razu wiedziałem, że to właśnie ta twarz mnie przeraziła. Przeżyłem to doświadczenie na nowo, jakby wydarzyło się obecnie. Byłem około dziewięciomiesięcznym niemowlęciem i leżałem w wózku przed wejściem do domu. Płakałem głośno, przywołując matkę. Ona zaś była zaabsorbowana pracami domowymi i denerwował ją mój nieustanny płacz. Wściekła wyszła do mnie. Jako trzydziestotrzyletni mężczyzna, leżąc na łóżku w gabinecie Reicha, spojrzałem na ten obraz i używając słów, których nie mogłem znać jako małe dziecko, powiedziałem: „Dlaczego jesteś na mnie taka zła? Przecież płaczę tylko dlatego, że cię potrzebuję”.
W tym okresie Reich stosował jeszcze inną technikę terapeutyczną. Na początku każdej sesji prosił pacjenta o wypowiedzenie wszelkich negatywnych myśli dotyczących jego, terapeuty. Uważał, że pacjenci dokonują nie tylko pozytywnego, ale też negatywnego przeniesienia na terapeutę, i nie ufał temu pierwszemu, jeśli nie zostały najpierw wyrażone negatywne myśli i uczucia. Przekonałem się, że jest to bardzo trudne. Pełen zaufania do Reicha i jego metod, wyrzucałem z umysłu wszelkie niepochlebne opinie na jego temat. Nie miałem nic, na co mógłbym się uskarżać. Reich traktował mnie wielkodusznie, nie wątpiłem w jego szczerość i prawość ani w trafność jego koncepcji. Co ważne, bardzo zależało mi na powodzeniu terapii, ale dopiero gdy zawisło ono na włosku, zdołałem otworzyć się ze swoimi uczuciami wobec Reicha.
Po doświadczeniu lęku, kiedy ujrzałem twarz matki, przyszły długie miesiące, podczas których nie robiłem żadnych postępów. Spotykałem się z Reichem trzy razy w tygodniu, ale wciąż byłem zablokowany, nie potrafiłem powiedzieć mu, jakie żywię do niego uczucia. Oczekiwałem od niego ojcowskiego, a nie tylko terapeutycznego zainteresowania, ale wiedząc, że byłoby to nierozsądne żądanie, nie mogłem się zdobyć na jego wyrażenie. Walczyłem ze sobą w tej sprawie i do niczego nie dochodziłem. Wydawało się, że Reich jest nieświadomy mojego wewnętrznego konfliktu. Chociaż ze wszystkich sił starałem się oddychać głębiej i pełniej, niczego to nie zmieniało.
Ten impas nastąpił, kiedy moja terapia trwała już od jakiegoś roku. Ponieważ wyglądało na to, że będzie się ciągnąć bez końca, Reich zaproponował, żebym ją zakończył. „Lowen – powiedział – jest pan niezdolny dać upust swoim uczuciom. Może pan zrezygnuje?” Te słowa zabrzmiały jak wyrok. Rezygnacja oznaczałaby klęskę wszystkich moich marzeń. Załamałem się i rozpłakałem na głos. Łkałem po raz pierwszy od czasów dzieciństwa. Nie potrafiłem już dłużej powstrzymywać uczuć. Powiedziałem Reichowi, czego od niego pragnę, a on wysłuchał mnie ze zrozumieniem.
Nie wiem, czy Reich rzeczywiście myślał o przerwaniu terapii, czy też jego sugestia była celowym zabiegiem, który miał na celu przełamanie moich oporów, ale wtedy odniosłem silne wrażenie, że mówi serio. W każdym razie jego posunięcie przyniosło pożądany rezultat. Zacząłem ponownie wciągać się w terapię.
Z punktu widzenia Reicha celem terapii było wytworzenie u pacjenta zdolności do całkowitego poddania się spontanicznym poruszeniom ciała, stanowiącym część procesu respiracji. Stąd jego nacisk na pełne i głębokie oddychanie. Respiracja wywołuje wtedy falujące ruchy całego ciała, co Reich nazywał odruchem orgazmicznym.
W toku swojej wcześniejszej praktyki psychoanalitycznej doszedł do wniosku, że zdrowie emocjonalne jest związane ze zdolnością do pełnego oddania się aktowi seksualnemu, czy też z tym, co określał jako potencję orgazmiczną. Odkrył, że żaden osobnik neurotyczny nie posiada tej zdolności. Nerwica nie tylko uniemożliwia pełne oddanie, lecz także przez związanie energii w chronicznych napięciach mięśniowych sprawia, że energia ta nie może być uwolniona w akcie seksualnym. Reich stwierdził również, że pacjenci, którzy zyskali zdolność do pełnej satysfakcji orgazmicznej podczas seksu, wyzbywają się trwale neurotycznych zachowań i postaw. Pełny orgazm, według Reicha, oznacza uwolnienie całej nadmiarowej energii organizmu, a co za tym idzie, nie ma już w nim energii mogącej wspierać lub podtrzymywać takie zachowania.
Ważne jest, żebyśmy zrozumieli, że Reich definiował orgazm jako coś innego niż ejakulacja czy szczytowanie. Według niego jest to mimowolna reakcja całego ciała, przejawiająca się w postaci rytmicznych, konwulsyjnych ruchów. Ten sam typ ruchu może wystąpić również wtedy, gdy człowiek oddycha w pełni swobodnie i poddaje się reakcjom swojego ciała. W tym wypadku nie dochodzi do szczytowania czy rozładowania napięcia seksualnego, gdyż takie napięcie w ogóle nie narosło. Natomiast miednica porusza się spontanicznie do przodu przy każdym wydechu i do tyłu przy wdechu. Ruchy te są wywołane przez falę respiracyjną, która przebiega przez ciało z góry do dołu i z powrotem w rytm oddechu. W tym samym czasie podobne ruchy wykonuje głowa, tyle że porusza się do tyłu w fazie wydechu, a następnie do przodu w fazie wdechu. Teoretycznie pacjent, którego ciało jest na tyle swobodne, że może osiągnąć ten efekt podczas sesji terapeutycznej, powinien być również zdolny do pełnego orgazmu podczas stosunku. Należy więc uznać go za emocjonalnie zdrowego.
Wielu ludziom, którzy czytali Funkcję orgazmu Reicha, jego koncepcje mogły wydawać się dziwacznymi fantazjami umysłu opętanego przez seks. Zostały one wszakże po raz pierwszy przedstawione, kiedy Reich był już wysoko cenionym psychoanalitykiem, którego koncepcje analizy charakteru i techniki terapeutyczne uznawano za jeden z najpoważniejszych wkładów w teorię analityczną. Niemniej jednak nie akceptowała tego dorobku większość psychoanalityków i nawet dzisiaj badacze seksualności przeważnie nie znają go lub ignorują. A przecież koncepcje Reicha okazują się całkiem przekonujące, kiedy ktoś dostrzeże ich trafność na przykładzie własnego ciała, jak to się mnie zdarzyło. Osobiste doświadczenia sprawiły, że wielu psychiatrów i innych specjalistów, którzy współpracowali z Reichem, stawało się choćby czasowo jego entuzjastycznymi zwolennikami.
Po tym, jak przełamałem się w kwestii płaczu i wyraziłem swoje uczucia wobec Reicha, zacząłem oddychać łatwiej i swobodniej, a moje reakcje seksualne stały się głębsze i pełniejsze. W moim życiu zaszły spore zmiany. Ożeniłem się z kobietą, w której byłem zakochany. Zgoda na ślub była dla mnie wielkim krokiem. Zacząłem także czynnie przygotowywać się do pracy w roli terapeuty reichowskiego. W ciągu tamtego roku uczestniczyłem w seminarium klinicznym poświęconym analizie charakteru, które prowadził doktor Theodore P. Wolfe, najbliższy współpracownik Reicha w Stanach Zjednoczonych i tłumacz jego pierwszych angielskojęzycznych publikacji. Właśnie zakończyłem swoje wcześniejsze, niemedyczne studia i po raz drugi składałem papiery do kilku uczelni medycznych. Moja terapia systematycznie posuwała się do przodu, aczkolwiek powoli. Podczas sesji nie zdarzały się już gwałtowne przełomy emocjonalne ani nawroty wspomnień, ale odnosiłem wrażenie, że jestem coraz bliżej zdolności do pełnego poddania się uczuciom seksualnym. Coraz bliżej również wiązałem się z Reichem.
Reich zrobił sobie długą wakacyjną przerwę. Zakończył rok roboczy w czerwcu i wznowił pracę dopiero w połowie września. Ponieważ zawieszał tym samym moją terapię, zaproponował, żebyśmy przerwali ją na cały rok. Nie była jednak ukończona. Odruch orgazmiczny nie rozwinął się u mnie w pełni, choć czułem, że jestem już tego bardzo bliski. Starałem się ze wszystkich sił, ale właśnie te wysiłki stanowiły przeszkodę. Przerwa wydawała się dobrym pomysłem, więc zaakceptowałem propozycję Reicha. Miałem też osobiste powody do takiej decyzji. Nie mogąc dostać się na studia medyczne, jesienią 1944 roku zapisałem się na kurs ogólnej anatomii człowieka na Uniwersytecie Nowojorskim.
Wznowiłem terapię u Reicha jesienią 1945 roku. Odbywaliśmy sesje raz w tygodniu. W krótkim czasie odruch orgazmiczny ujawnił się u mnie w spójny sposób. Na ten postęp wpłynęło kilka czynników. W ciągu roku, kiedy nie poddawałem się terapii, moje dążenia, by zadowolić Reicha i zyskać zdrowie seksualne, pozostawały w zawieszeniu, więc miałem czas, by uporządkować sobie i przyswoić wyniki mojej wcześniejszej pracy z Reichem. Ponadto w tym czasie po raz pierwszy przyjąłem pacjenta jako terapeuta szkoły reichowskiej, co ogromnie podniosło mnie na duchu. Miałem poczucie, że dotarłem do celu i moja przyszłość jest wyraźnie określona. Poddawanie się odruchom ciała, co oznaczało również poddawanie się Reichowi, przychodziło mi teraz z łatwością. W ciągu kilku miesięcy stało się dla nas obu oczywiste, że moja terapia w myśl jego kryteriów dobiega do pomyślnego końca. Dopiero po latach zorientowałem się, że nie rozwiązałem wtedy wielu spośród moich najważniejszych problemów osobowościowych. Nie przedyskutowaliśmy dokładnie moich nieracjonalnych obaw przed ubieganiem się o to, czego pragnę. Nie przepracowaliśmy mojego lęku przed porażką i potrzeby sukcesu. Nie zbadaliśmy, dlaczego nie jestem zdolny do płaczu, dopóki nie zostanę przyparty do muru. Z tymi problemami uporałem się dopiero wiele lat później dzięki bioenergetyce.
Nie chcę przez to powiedzieć, że moja terapia u Reicha była nieskuteczna. Jeśli nawet nie rozwiązała w pełni moich problemów, to z pewnością lepiej mi je uświadomiła. Co jednak ważniejsze, otworzyła mi drogę do samorealizacji i pomogła mi posunąć się do przodu na tej drodze. Pogłębiła i wzmocniła moje oddanie ciału jako podstawie osobowości. Przyniosła mi też pozytywną identyfikację z własną seksualnością, co okazało się punktem zwrotnym w moim życiu.
Jesienią 1945 roku przyjąłem pierwszego pacjenta. Chociaż nie dostałem się jeszcze na uczelnię medyczną, Reich zachęcał mnie do tego kroku, biorąc pod uwagę moje dotychczasowe wykształcenie oraz praktykę, jaką z nim odbyłem, w tym moją osobistą psychoterapię. Moje doświadczenie obejmowało ponadto stały udział w klinicznych seminariach poświęconych wegetoterapii charakterologicznej prowadzonych przez doktora Theodore’a Wolfe’a, a także seminariach organizowanych przez Reicha w jego własnym domu, podczas których omawiał teoretyczne podstawy swojego podejścia, kładąc nacisk na koncepcje biologiczne i energetyczne wyjaśniające jego pracę z ciałem.
Zainteresowanie terapią reichowską systematycznie wzrastało, w miarę jak coraz więcej osób zaznajamiało się z jego ideami. Przyspieszyło ten proces opublikowanie w 1941 roku Funkcji orgazmu, chociaż książka nie została dobrze przyjęta przez krytykę, a jej dystrybucja była ograniczona. Reich stworzył własną firmę wydawniczą, Orgone Institute Press, która jednak nie miała przedstawicieli handlowych i nie prowadziła reklamy. Promocja jego koncepcji i samej książki odbywała się więc wyłącznie pocztą pantoflową. Mimo wszystko koncepcje te stopniowo się rozpowszechniały, choć w powolnym tempie, i zapotrzebowanie na terapię reichowską rosło. Brakowało natomiast wyszkolonych analityków charakteru. Ten fakt oraz moja osobista gotowość do tej pracy popchnęły mnie do rozpoczęcia praktyki terapeutycznej.
Pracowałem jako terapeuta reichowski przez dwa lata, do czasu mojego wyjazdu do Szwajcarii. We wrześniu 1947 roku opuściłem wraz z żoną Nowy Jork, by rozpocząć studia medyczne na Uniwersytecie Genewskim. Ukończyłem je w czerwcu 1951 roku, uzyskując stopień doktora medycyny. Podczas pobytu w Szwajcarii również prowadziłem w pewnym zakresie terapię, zajmując się osobami, które słyszały o pracach Reicha i zabiegały o możliwość skorzystania z tego nowego podejścia terapeutycznego. Podobnie jak wielu początkujących terapeutów, wychodziłem z naiwnego założenia, że wiem już co nieco o ludzkich problemach emocjonalnych. Moja pewność siebie wynikała bardziej z entuzjazmu niż z doświadczenia. Gdy wspominam te lata, dostrzegam moje ówczesne ograniczenia, zarówno jeśli chodzi o wiedzę, jak i o umiejętności. Wierzę jednak, że mimo wszystko pomogłem niektórym osobom. Mój entuzjazm był pozytywnym czynnikiem, a nacisk, który kładłem na oddychanie i „poddanie się”, okazał się właściwym kierunkiem.
Jeszcze przed moim wyjazdem do Szwajcarii terapia reichowska wzbogaciła się o ważny element – bezpośrednie oddziaływanie na ciało pacjenta celem rozładowania napięć mięśniowych blokujących jego zdolność do poddania się uczuciom, co umożliwiało zaistnienie odruchu orgazmicznego. Podczas pracy ze mną Reich sporadycznie wywierał dłońmi nacisk na niektóre napięte mięśnie mojego ciała, by pomóc im w rozluźnieniu się. Zarówno u mnie, jak i u innych, chodziło zazwyczaj o mięśnie szczęk. Większość ludzi ma te mięśnie silnie napięte – żuchwa jest usztywniona w wyrazie determinacji, często graniczącym z zawziętością, wypchnięta agresywnie do przodu albo nienaturalnie cofnięta. Zawsze zaś jej ruchliwość jest ograniczona i utrwalona pozycja wskazuje na sztywną postawę. Pod naciskiem mięśnie szczęk ulegają zmęczeniu i „odpuszczają”. W rezultacie oddychanie staje się swobodniejsze i głębsze, często w nogach lub w całym ciele występuje mimowolne drżenie. Inne obszary napięć mięśniowych, do których stosuje się ten zabieg, to tył szyi, dolna część pleców i przywodziciele ud. Nacisk wywiera się zawsze tylko na te obszary, których chroniczne napięcie daje się stwierdzić palpacyjnie.
Nakładanie rąk stanowiło ważne odejście od tradycyjnej praktyki psychoanalitycznej. W analizie freudowskiej wszelki fizyczny kontakt między terapeutą a pacjentem był surowo zabroniony. Analityk siedział za głową pacjenta, nie był przez niego widziany i na pozór działał tylko jako ekran, na który pacjent mógł rzucać swoje myśli. Nie pozostawał jednak całkowicie bierny, bo jego akceptujące chrząknięcia, a także słowne interpretacje wynurzeń pacjenta wywierały znaczący wpływ na sposób myślenia tego drugiego. Reich uczynił z terapeuty czynnik oddziałujący w bardziej bezpośredni sposób na przebieg terapii. Siadał twarzą w twarz z pacjentem, a w razie konieczności czy potrzeby nawiązywał z nim kontakt fizyczny. Zapamiętałem go z moich sesji jako masywnego mężczyznę o łagodnym spojrzeniu brązowych oczu i silnych, ciepłych dłoniach.
Nie zdajemy sobie dzisiaj sprawy, jak rewolucyjną zmianę oznaczała ta terapia ani ile podejrzeń i wrogości wzbudziła. Z powodu silnego skupienia się na seksualności i praktykowania fizycznego kontaktu z pacjentem terapeuci reichowscy byli oskarżani o stosowanie stymulacji seksualnej w celu budowania potencji orgazmicznej.
Mówiło się, że Reich masturbuje swoich pacjentów. Nic dalszego od prawdy. Te oszczerstwa ujawniały tylko siłę lęków wiążących się w tamtych czasach z seksualnością i wszelkim kontaktem fizycznym. Szczęśliwie w ciągu trzydziestu lat atmosfera wokół tych zagadnień radykalnie się zmieniła. Zaczyna się dostrzegać znaczenie dotyku jako podstawowej formy kontaktu międzyludzkiego6 i nie kwestionuje się już jego terapeutycznej przydatności. Oczywiście wszelki kontakt fizyczny z pacjentem nakłada na terapeutę poważną odpowiedzialność. Musi on przestrzegać zasad relacji terapeutycznej i unikać wszelkiego zaangażowania seksualnego.
Mógłbym tu dodać, że na gruncie bioenergetyki terapeuci są uczeni wykrywania za pomocą dłoni napięć mięśniowych lub bloków, stosowania nacisku w celu usunięcia lub złagodzenia tych napięć z uwzględnieniem tolerancji pacjenta na ból, a także nawiązywania z pacjentem kontaktu poprzez delikatny, uspokajający dotyk, który daje mu poczucie ciepła i wsparcia. Trudno nam sobie dzisiaj wyobrazić, jak wielkiego przełomu dokonał Reich w 1943 roku.
Zastosowanie fizycznego nacisku umożliwiało przebicie się na powierzchnię uczuć i odzyskanie przez pacjenta odpowiadających im wspomnień. Przyspieszało to proces terapeutyczny, co było szczególnie ważne, kiedy terapia ograniczała się do jednej sesji w tygodniu. Do tego czasu Reich nabył wielkiej wprawy w odczytywaniu sygnałów ciała i rozpoznawaniu miejsc, na które należy wywrzeć nacisk w celu uwolnienia napięć mięśniowych i ułatwienia przepływu wrażeń. W 1947 roku był już w stanie doprowadzić niektórych pacjentów do odruchu orgazmicznego w ciągu sześciu miesięcy. Żeby docenić to osiągnięcie, wystarczy porównać je z moją terapią u Reicha, która trwała blisko trzy lata przy trzech sesjach tygodniowo, zanim odruch ten się ustabilizował.
Odruch orgazmiczny, muszę to podkreślić, nie jest tym samym co orgazm. Genitalia nie biorą w nim udziału, nie ma narastania podniecenia, a co za tym idzie, nie ma również rozładowania seksualnego. Otwiera on jedynie drogę do takiego rozładowania, jeśli zdolność do poddania się zostanie przeniesiona na sytuację seksualną. Ale takie przeniesienie niekoniecznie musi zajść. Sytuacja seksu i sytuacja terapii różnią się od siebie; ta pierwsza niesie o wiele większy ładunek emocjonalny i energetyczny. Ponadto w sytuacji terapeutycznej pacjent korzysta ze wsparcia terapeuty, co może być intensywnie oddziałującym czynnikiem, zwłaszcza w przypadku człowieka o silnej osobowości, takiego jak Reich. Jednakże pod nieobecność odruchu orgazmicznego jest mało prawdopodobne, by w chwili szczytowania podczas aktu seksualnego doszło do mimowolnych ruchów miednicy. Te ruchy zaś stanowią podstawę pełnej reakcji orgazmicznej. Musimy pamiętać, że właśnie ta reakcja, a nie sam odruch orgazmiczny, stanowi zgodnie z teorią Reicha kryterium zdrowia emocjonalnego.
Niemniej jednak odruch orgazmiczny ma pewien pozytywny wpływ na osobowość. Nawet jeśli osiąga się go we wspierającej atmosferze terapii, jest on uznawany za ożywczy i oswobadzający. Pacjent ma poczucie uwolnienia od zahamowań. Jednocześnie czuje się połączony i zintegrowany z własnym ciałem, a poprzez ciało ze środowiskiem. Osiąga wewnętrzny spokój i dobrostan. Zyskuje świadomość, że życie ciała jest zakotwiczone w mimowolnych jego reakcjach. Mogę to zaświadczyć na podstawie osobistego doświadczenia oraz zebranych przez lata zwierzeń pacjentów.
Niestety, te piękne uczucia nie zawsze są do utrzymania w obliczu stresu codziennego życia we współczesnej kulturze. Tempo przemian, wszechobecna presja i dominująca filozofia naszych czasów są wręcz antytezą życia. Zbyt często odruch zanika, jeśli pacjent nie nauczył się radzić sobie ze stresem bez powrotu do neurotycznych wzorców zachowania. To właśnie przytrafiło się dwóm osobom, które Reich leczył w tym okresie. Kilka miesięcy po, na pozór pomyślnym, zakończeniu terapii poprosili mnie o dodatkowe sesje, ponieważ nie mogli utrzymać na stałe osiągnięć wyniesionych z pracy z Reichem. Uświadomiłem sobie wtedy, że nie ma drogi na skróty do zdrowia emocjonalnego i że jedynym sposobem na zapewnienie jednostce optymalnego sposobu funkcjonowania jest spójna praca nad wszystkimi jej problemami. Byłem jednak nadal przekonany, że kluczem do rozwiązania zaburzeń nerwicowych jest seksualność.
Łatwo jest krytykować Reicha za przypisywanie decydującego znaczenia seksualności, ale nie zgodzę się z tym. Seksualność była i jest kluczowym zagadnieniem we wszelkich problemach emocjonalnych, ale zaburzenia funkcjonowania seksualnego można zrozumieć tylko w kontekście całej osobowości pacjenta z jednej strony, a społecznych warunków jego życia z drugiej. W ciągu wielu lat z oporami dochodziłem do konkluzji, że nie ma jednego prostego klucza do fenomenu ludzkiej kondycji. Moje opory wynikały z głębokiego pragnienia, by taka odpowiedź istniała. Obecnie rozumuję w kategoriach sprzeczności, z którymi wiążą się nieuchronnie konflikty i prowizoryczne rozwiązania. Wizja osobowości, do której jedyny klucz stanowi seks, jest zbyt wąska, ale odmawianie popędowi seksualnemu wpływu na kształtowanie się osobowości człowieka oznaczałoby ignorowanie jednej z najważniejszych sił przyrody.
W jednej ze swych wczesnych prac, jeszcze przed wprowadzeniem pojęcia instynktu śmierci, Freud postulował sprzeczność pomiędzy instynktami ego a instynktem seksualnym. Te pierwsze zmierzają do zachowania jednostki, celem drugiego jest zachowanie gatunku. Implikuje to konflikt między jednostką a społecznością, który – jak wiemy – rzeczywiście jest obecny w naszej kulturze. Kolejny konflikt, który zawdzięczamy tej sprzeczności, zachodzi pomiędzy dążeniem do władzy (popędem ego) a dążeniem do przyjemności (popędem seksualnym). Charakterystyczne dla naszej kultury przywiązywanie nadmiernego znaczenia do władzy stawia ego w opozycji do ciała i jego seksualności, generując konflikt pomiędzy popędami, które w sytuacji idealnej powinny wzajemnie się wspierać i wzmacniać. Niemniej jednak nie można popadać w przeciwną skrajność i skupiać się wyłącznie na seksualności. Stało się to dla mnie jasne, kiedy bezskutecznie usiłowałem wzorem Reicha prowadzić moich pacjentów do spełnienia seksualnego, stawiając to jako jedyny cel terapii. Ego człowieka Zachodu to potężna siła, której nie można odsunąć na bok ani zanegować. Celem terapeutycznym powinno być zintegrowanie ego z ciałem i jego dążeniem do przyjemności oraz spełnienia.
Dopiero po wielu latach ciężkiej pracy, niewolnej od pomyłek, zrozumiałem tę prawdę. Nikt nie jest wyjątkiem od reguły mówiącej, że uczymy się na własnych błędach. Jednak bez pełnej determinacji w dążeniu do celu, za który przyjmowałem satysfakcję seksualną i potencję orgazmiczną pacjentów, nigdy bym nie zrozumiał energetycznej dynamiki osobowości. A bez uznania odruchu orgazmicznego za kryterium zdrowia nie da się pojąć znaczenia mimowolnych poruszeń i reakcji ludzkiego organizmu.
W zachowaniu i funkcjonowaniu człowieka wciąż jest wiele zagadkowych elementów, które nie sposób ogarnąć racjonalnym umysłem. Oto przykład. Jakiś rok przed wyjazdem z Nowego Jorku leczyłem młodego mężczyznę skarżącego się na wiele poważnych problemów. Ilekroć próbował zbliżyć się do dziewczyny, doznawał silnego lęku. Czuł, że jest gorszy, że nie dorasta do sytuacji, miał też skłonności masochistyczne. Miewał halucynacje, zdawało mu się, że diabeł łypie na niego zza rogu. W toku terapii te objawy w pewnym stopniu ustąpiły, ale nie można powiedzieć, by jego problemy zostały rozwiązane. Mimo to zdołał nawiązać trwałą relację z kobietą, chociaż w aktach seksualnych nie znajdował wiele przyjemności.
Spotkałem się z nim ponownie, kiedy po pięciu latach wróciłem do kraju. To, co mi opowiedział, było fascynujące. Po moim wyjeździe pozostał bez terapeuty, więc postanowił prowadzić terapię na własną rękę. Polegało to na uprawianiu podstawowych ćwiczeń oddechowych, które stosowaliśmy podczas terapii. Codziennie po powrocie z pracy kładł się na łóżku i pozwalał sobie na swobodne, głębokie oddychanie, tak jak to robił w mojej obecności. Pewnego dnia zdarzył się cud. Wszystkie jego lęki się rozwiały, poczuł się pewny siebie, znikła skłonność do samoponiżenia. Co najważniejsze jednak, w jego pożyciu seksualnym pojawiła się pełna potencja orgazmiczna. Jego orgazmy stały się pełne i satysfakcjonujące. Był teraz innym człowiekiem.
Z żalem powiedział mi: „To trwało tylko miesiąc”. Przemiana znikła równie nagle, jak się pojawiła, i pogrążył się na nowo w starej niedoli. Zwrócił się wtedy do innego reichowskiego terapeuty, z którym pracował potem przez parę lat, lecz ponownie robił tylko niewielkie postępy. Kiedy wznowiłem praktykę, wrócił do mnie. Prowadziłem jego terapię jeszcze przez trzy lata i pomogłem mu zwalczyć wiele spośród jego ułomności. Ale tamten cud więcej się nie powtórzył. Pacjent nigdy nie wspiął się pod względem seksualnym i każdym innym na te wyżyny, jakie osiągnął na krótki czas po moim wyjeździe.
Jak moglibyśmy wytłumaczyć ten nieoczekiwany przełom, który zdarzył się jakby sam z siebie, a także jego późniejszą utratę? Doświadczenie tego pacjenta przywiodło mi na myśl popularną w tamtym czasie powieść Jamesa Hiltona Zaginiony horyzont. Jej bohater Conway wraz z kilkoma innymi pasażerami samolotu zostaje uprowadzony do tajemniczej doliny Shangri-La w Himalajach, odległej górskiej kryjówki położonej dosłownie „poza tym światem”. Wydaje się, że mieszkańców tej doliny nie dotyczą starzenie się i śmierć. Rządzi nią zasada umiaru, również jakby „nie z tego świata”. Conway czuje pokusę, by pozostać w Shangri-La na zawsze. Bardzo podoba mu się tamtejszy spokojny i racjonalny sposób życia. Oferują mu przywództwo społeczności, ale brat perswaduje mu, że to wszystko to jedynie fantazje. Zakochany w młodej Chince, namawia Conwaya, by razem uciekli „do rzeczywistości”. Gdy tylko jednak opuszczają dolinę, dziewczyna zamienia się w staruszkę i umiera. Gdzie jest ta właściwa rzeczywistość? Conway postanawia wrócić do Shangri-La i na końcu powieści dowiadujemy się, że błądzi po górach, szukając swojego „zaginionego horyzontu”.
Nagłą transformację, która zdarzyła się mojemu pacjentowi, można zrozumieć przy założeniu, że doszło do zmiany w jego postrzeganiu rzeczywistości. On również na miesiąc znalazł się „poza tym światem”, pozostawiając za sobą lęki, zahamowania i poczucie winy związane z dotychczasowym życiem. Niewątpliwie złożyło się na ten efekt wiele czynników. Jednym z nich był klimat podniecenia i euforii panujący w tamtym czasie wśród ludzi, którzy zetknęli się z metodami Reicha jako studenci albo pacjenci. Czuło się, że Reich głosi pewne fundamentalne prawdy o istotach ludzkich i ich seksualności. Jego koncepcje zdobywały ogromną popularność. Jestem przekonany, że mój pacjent chłonął tę atmosferę, co w połączeniu z jego ćwiczeniami oddechowymi mogło spowodować opisany wyżej efekt.
Wykraczanie poza własny świat czy też poza własne, nawykowe Ja – to doświadczenie transcendentalne. Wielu ludzi przeżywało coś podobnego przez dłuższy lub krótszy czas. Wspólne dla nich wszystkich było poczucie ulgi i uwolnienia oraz odkrycie swojego prawdziwego Ja, pełnego życia i spontanicznie reagującego. Tego rodzaju transformacje zdarzają się jednak w nieoczekiwanych momentach, nie można ich zaplanować ani zaprogramować. Niestety, często cofają się równie szybko, jak się pojawiły. Skrząca się kareta staje się na powrót zwykłą dynią. Pozostajemy z poczuciem zagubienia – czy to była nasza prawdziwa rzeczywistość? Dlaczego nie mogliśmy pozostać w niej na stałe?
Większość moich pacjentów przeżywała w toku terapii takie transcendentalne doświadczenia. Odkrywały one przed nimi nagle horyzonty zasłonięte wcześniej przez grubą warstwę mgły. Chociaż mgła zaciągała się ponownie, pozostawało wspomnienie, które stanowiło motywację do dalszego działania na rzecz przemiany i rozwoju.
Jeśli świadomie szukamy transcendencji, możemy mieć wiele wizji, ale nieuchronnie wrócimy do punktu, z którego wyruszyliśmy. Jeśli wybieramy wzrost, możemy przeżywać chwile transcendencji, ale będą to tylko doświadczenia szczytowe na równej drodze do bogatszego i pewniejszego Ja.
Życie samo w sobie jest procesem wzrostu, który rozpoczyna się od wzrostu ciała i jego narządów, przechodzi okres rozwoju zdolności motorycznych, czas przyswajania wiedzy i nawiązywania relacji, a kończy się jako suma doświadczeń, którą nazywamy mądrością. Poszczególne aspekty wzrostu nakładają się na siebie, gdyż życie toczy się w środowisku naturalnym, kulturowym i społecznym. Chociaż wzrost jest procesem ciągłym, nigdy nie przebiega gładko. Są okresy zastoju, podczas których następuje asymilacja dotychczasowych doświadczeń, przygotowująca organizm do kolejnego skoku. Każdy taki skok oznacza wspięcie się na nowy poziom czy też wierzchołek, a w rezultacie daje coś, co nazywamy doświadczeniem szczytowym. Każde doświadczenie szczytowe z kolei musi być zintegrowane z osobowością, aby możliwe były dalszy wzrost i osiągnięcie przez jednostkę końcowego stanu mądrości. Wspomniałem kiedyś Reichowi, że sformułowałem definicję szczęścia. Uniósł brwi, spojrzał na mnie z lekką kpiną i spytał, jak ona brzmi. „Szczęście to świadomość wzrostu” – powiedziałem. Jego brwi powędrowały w dół. „Nie najgorzej” – stwierdził.
Jeśli moja definicja jest trafna, to znaczy, że większość ludzi przychodzi na terapię, ponieważ zanikło u nich poczucie, że rosną. Naturalnie liczą oni na wznowienie tego procesu. Terapia może to spowodować, jeśli dostarcza pacjentowi nowych doświadczeń i pomaga mu w usunięciu lub osłabieniu oporów i przeszkód uniemożliwiających asymilację tych doświadczeń. Te przeszkody to utrwalone wzorce zachowań, które reprezentują niezadowalające rozwiązania konfliktów z dzieciństwa. Za ich sprawą powstaje neurotyczne, ograniczone Ja, od którego jednostka pragnie uciec lub się uwolnić. Przepracowując podczas terapii swoją przeszłość, pacjent dociera do pierwotnych konfliktów i odnajduje nowe sposoby radzenia sobie z sytuacjami zagrażającymi jego istnieniu, które kiedyś zmusiły go do „opancerzenia się”, by przeżyć. Warunki do prawdziwego wzrostu w teraźniejszości można stworzyć tylko przez przywołanie przeszłości ponownie do życia. Jeśli odcinamy się od niej, przyszłość również nie istnieje.
Wzrost to proces naturalny; nie możemy go spowodować. Jego prawa są wspólne dla wszystkich żywych istot. Drzewo na przykład rozrasta się ku górze tylko pod warunkiem, że jego korzenie sięgają coraz głębiej w ziemię. Uczymy się, badając swoją przeszłość. Osoba może więc rosnąć tylko wtedy, gdy wzmacnia swoje zakorzenienie w przeszłości. A przeszłością człowieka jest jego ciało.
Kiedy wspominam tamte lata pełne entuzjazmu i zaangażowania, uświadamiam sobie, jak naiwne było oczekiwanie, że głęboko zakorzenione problemy współczesnego człowieka mogą być bez trudu wyeliminowane przy użyciu odpowiedniej techniki. Nie chcę przez to powiedzieć, że Reich żywił jakieś złudzenia co do rozmiarów zadania, przed którym stanął. Doskonale zdawał sobie sprawę z sytuacji. Jego poszukiwania skuteczniejszych sposobów postępowania z tymi problemami wynikały bezpośrednio z tej świadomości.
Jego dociekania popchnęły go do zgłębiania natury energii działających w żywych organizmach. Jak wiadomo, twierdził on, że odkrył nowy rodzaj energii, który nazwał orgonem – słowem pochodnym od „organizmu”. Wynalazł urządzenie umożliwiające gromadzenie tej energii i ładowanie nią ciała osoby do niego podłączonej. Ja też budowałem takie „akumulatory” i sam z nich korzystałem. W pewnych wypadkach okazywały się przydatne, ale nie miały żadnego wpływu na problemy osobowościowe. Na poziomie jednostki rozwiązywanie tych problemów wciąż wymaga połączenia rzetelnej pracy analitycznej z oddziaływaniem fizycznym, które pomaga pacjentowi w uwolnieniu chronicznych napięć mięśniowych ograniczających jego wolność i życie. Na poziomie społecznym potrzebna jest ewolucyjna przemiana nastawienia ludzi do samych siebie, do środowiska i do społeczności.
Reich walnie przyczynił się do postępu na obu tych płaszczyznach. Jego analiza struktury charakteru i wykazanie jej funkcjonalnej tożsamości z postawą cielesną były ważnymi krokami w kierunku zrozumienia ludzkich zachowań. Wprowadził pojęcie potencji orgazmicznej jako kryterium zdrowia emocjonalnego, co oczywiście jest trafne, i wykazał, że jej fizyczną bazą jest odruch orgazmiczny ciała. Poszerzył naszą wiedzę o procesach zachodzących w ciele, odkrywając sens i znaczenie mimowolnych reakcji cielesnych. Rozwinął też względnie skuteczną technikę leczenia u ludzi zaburzeń emocjonalnych.
Reich jasno pokazał, w jaki sposób struktura społeczności znajduje odzwierciedlenie w strukturze charakteru poszczególnych jej członków. Ten jego wgląd stanowił wyjaśnienie irracjonalnych aspektów polityki. Dostrzegał możliwość uwolnienia ludzkiej egzystencji od zahamowań i zakazów tłumiących żywotne impulsy. Moim zdaniem, jeśli ta wizja kiedykolwiek się zrealizuje, to dzięki kierunkowi, który wskazał nam Reich.
Największym wkładem Reicha w nasze obecne poszukiwania jest zarysowanie centralnej roli, jaką musi odgrywać ciało w każdej teorii osobowości. Jego praca stworzyła fundamenty, na których został wzniesiony gmach bioenergetyki.
Ludzie często mnie pytają: „Czym właściwie bioenergetyka różni się od terapii reichowskiej?”. Najłatwiej będzie odpowiedzieć na to pytanie, kontynuując przegląd historii rozwoju bioenergetyki.
Kiedy rok po powrocie z Europy ukończyłem staż medyczny, dowiedziałem się o wielu zmianach w nastawieniu Reicha i jego zwolenników. Entuzjazm i podniecenie, tak widoczne w latach 1945–1947, spotkały się z przeciwną falą zniechęcenia i deprecjonowania. Reich przestał praktykować indywidualną terapię i przeniósł się do Rangeley w stanie Maine, gdzie oddał się badaniom nad fizyką orgonu. Termin „wegetoterapia charakterologiczna” został porzucony na rzecz określenia „terapia orgonalna”. Poszedł za tym spadek zainteresowania analizą charakteru i większy nacisk na stosowanie energii orgonalnej z użyciem akumulatora.
Wrażenie nagonki wynikało po części z krytycznej oceny koncepcji Reicha przez społeczność medyczną i naukową, po części z jawnie wrogiego nastawienia wielu psychoanalityków, gdyż niektórzy z nich – trzeba to powiedzieć – po prostu byli uprzedzeni do Reicha, po części zaś z wątpliwości samego Reicha i jego zwolenników. Źródłem zniechęcenia była klęska eksperymentu, który przeprowadził Reich w swoim laboratorium w stanie Maine nad interakcją energii orgonalnej i radioaktywności. Jego efekty były negatywne; Reich i jego asystenci ulegli chorobie popromiennej i musieli na pewien czas porzucić laboratorium. Dodatkowo przyczynił się do nastroju zniechęcenia kres nadziei na szybką i skuteczną terapię nerwic.
Nie podzielałem tych uczuć. Moja pięcioletnia izolacja od Reicha i jego prac pozwoliła mi zachować dawny entuzjazm. Po studiach medycznych i doświadczeniach podczas stażu w szpitalu byłem bardziej niż kiedykolwiek przekonany o ogólnej słuszności koncepcji Reicha. Nie śpieszyłem się jednak z przyłączeniem do grupy terapeutów orgonalnych. Moje wątpliwości pogłębiły się, kiedy zauważyłem, że zwolenników Reicha cechuje wręcz fanatyczne oddanie mistrzowi i jego pracom. Kwestionowanie jakiejkolwiek z jego tez lub modyfikowanie jego koncepcji na bazie własnych doświadczeń uchodziło wśród nich za arogancję, jeśli nie herezję. Było dla mnie jasne, że taka postawa dusi w zarodku wszelkie oryginalne i twórcze pomysły. Te refleksje kazały mi zachować niezależną pozycję.
W tym stanie umysłu dyskusja z innym terapeutą reichowskim, doktorem Pelletierem, również pozostającym poza oficjalnymi kręgami reichowskimi, otworzyła mi oczy na możliwość zmodyfikowania lub poszerzenia procedur terapeutycznych Reicha. Kiedy odbywałem własną terapię, Reich zawsze podkreślał, że moja żuchwa powinna zwisać swobodnie, w postawie odpuszczenia czy też poddania się ciału. W latach, gdy praktykowałem jako terapeuta reichowski, również kładłem nacisk na tę pozycję. W rozmowie ze mną doktor Louis G. Pelletier zauważył, że według jego obserwacji korzystne jest skłanianie pacjenta, by wysuwał żuchwę do przodu w wyrazie buntu. Wzbudzenie tej agresywnej ekspresji rozluźnia nieco napięte mięśnie szczęki. Oczywiście – uświadomiłem sobie – oba sposoby mogą być skuteczne. I nagle poczułem, że nie mam oporów przed kwestionowaniem lub zmianą metod Reicha. Okazało się, że te dwie pozycje działają najlepiej, kiedy są stosowane naprzemiennie. Mobilizowanie agresji pacjenta ułatwia mu „odpuszczanie”, poddawanie się miękkim uczuciom seksualnym. Z kolei jeśli ktoś zaczyna od postawy uległości, często kończy się to doznawaniem i wyrażaniem uczuć smutku i gniewu z powodu bólu i frustracji w ciele.
W 1953 roku podjąłem współpracę z doktorem Johnem C. Pierrrakosem, który właśnie ukończył staż psychiatryczny w Kings County Hospital. Pierrakos sam odbył terapię reichowską i był zwolennikiem Reicha. W tym czasie obaj wciąż uważaliśmy się za terapeutów reichowskich, chociaż formalnie nie byliśmy już związani z ich organizacją. W ciągu następnego roku przyłączył się do nas doktor William B. Walling, mąjący podobne przygotowanie zawodowe jak Pierrakos. Byli kolegami z roku na uczelni medycznej. Pierwszym rezultatem naszej współpracy był program seminariów klinicznych, podczas których mieliśmy prezentować naszych pacjentów i szukać głębszego zrozumienia ich problemów, przekazując innym terapeutom koncepcje leżące u podstaw podejścia cielesnego. W 1956 roku został formalnie utworzony Instytut Analizy Bioenergetycznej – instytucja non profit mająca służyć tym celom.
W tym czasie Reich uwikłał się w konflikty z prawem. Jak gdyby chcąc potwierdzić jego poczucie, że jest prześladowany, Agencja ds. Żywności i Leków (FDA) wystąpiła do sądu federalnego o zakaz wprowadzania akumulatorów orgonu do międzystanowego obrotu handlowego, posługując się argumentem, iż nic takiego jak energia orgonalna nie istnieje, więc ich sprzedaż jest szalbierstwem. Reich nie zgodził się stanąć przed sądem, twierdząc, że jego naukowe teorie nie mogą być oceniane przez wymiar sprawiedliwości. Agencja uzyskała zaocznie radykalny zakaz. Reichowi doradzono, by go ignorował, i łamanie przez niego zakazu zostało wkrótce stwierdzone przez agentów FDA. Oskarżono go o obrazę sądu, uznano za winnego i skazano na dwa lata w federalnym zakładzie karnym. Zmarł w więzieniu w Lewisburgu w listopadzie 1957 roku.
Dramatyczne okoliczności śmierci Reicha były dla mnie dowodem, że człowieka nie można uchronić przed nim samym, Ale jak to jest w przypadku jednostki, która szczerze pragnie się ratować? Jeśli „ratunek” oznacza uwolnienie od zahamowań i zakazów narzuconych w procesie wychowania, to nie odważyłbym się twierdzić, że osiągnąłem taki błogosławiony stan. Pomimo pomyślnie ukończonej terapii reichowskiej byłem świadomy dalszej obecności w moim ciele wielu chronicznych napięć mięśniowych, powstrzymujących mnie przed doświadczaniem pełnej radości życia, za którą tęskniłem. Czułem ich ograniczający wpływ na moją osobowość. Pragnąłem też coraz bogatszych i pełniejszych doznań seksualnych – a wiedziałem, że można je osiągnąć.
Zdecydowałem się na powtórne podjęcie terapii. Niestety, nie mogłem wrócić do Reicha, a nie miałem zaufania do innych terapeutów reichowskich. Byłem przekonany, że powinno to być podejście cielesne, więc wybrałem pracę z moim kolegą Johnem Pierrakosem. Miało to być wspólne przedsięwzięcie, bo byłem od niego starszy zarówno wiekiem, jak i doświadczeniem. Z tej wspólnej pracy nad moim własnym ciałem wyłoniła się bioenergetyka. Podstawowe wykorzystywane w niej ćwiczenia były najpierw testowane na mnie, więc z własnego doświadczenia wiedziałem, jak działają i co pozwalają osiągnąć. W późniejszych latach moją stałą praktyką było sprawdzanie na sobie tego wszystkiego, co każę robić moim pacjentom, ponieważ nie uważam, bym miał prawo żądać od innych tego, na co sam nie jestem gotów. I odwrotnie, nie sądzę, by ktoś mógł zrobić dla innych to, czego nie potrafi zrobić dla siebie.
Moja terapia z Pierrakosem trwała około trzech lat. Miała zupełnie inny charakter niż praca z Reichem. Mniej było doświadczeń ze spontanicznymi poruszeniami, o jakich pisałem wyżej. Głównie dlatego, że przeważnie sam nadzorowałem pracę z ciałem, ale także dlatego, że terapia koncentrowała się bardziej na uwalnianiu napięć mięśniowych niż na poddawaniu się uczuciom seksualnym. Miałem pełną świadomość, że nie chcę już próbować sam. Chciałem, by ktoś przejął inicjatywę i zrobił to dla mnie. Próbowanie i kontrola to aspekty mojego neurotycznego charakteru, więc niełatwo mi było się poddać. Udawało mi się to z Reichem, bo żywiłem szacunek dla jego wiedzy i autorytetu, ale moje poddanie ograniczało się do relacji terapeutycznej. Ten konflikt rozwiązaliśmy kompromisowo. W pierwszej połowie każdej sesji pracowałem samodzielnie, opisując Pierrakosowi wrażenia, których doznaję w ciele. W drugiej połowie wbijał się w moje napięte mięśnie swoimi silnymi, ciepłymi dłońmi, ugniatając je i rozluźniając, by umożliwić przepływ.
Podczas samodzielnej pracy obmyśliłem podstawowe pozycje i ćwiczenia, które obecnie są w bioenergetyce standardem. Odczuwałem potrzebę pełniejszego dojścia do nóg, zacząłem więc od pozycji stojącej, inaczej niż Reich, u którego leżało się na łóżku. Stanąłem w rozkroku, zwróciłem palce stóp do wewnątrz, ugiąłem lekko kolana i przechyliłem się do tyłu, starając się uruchomić dolną połowę ciała. Mogłem utrzymać tę pozycję przez kilka minut. Czułem przy tym, że pozwala mi ona na lepszy kontakt z podłożem. Miało to dodatkowy efekt: oddech docierał głębiej do brzucha. Ponieważ po pewnym czasie zaczęła mnie boleć dolna część pleców, zmieniłem pozycję na odwrotną, pochyliłem się do przodu i lekko dotykałem końcami palców podłogi, nadal z ugiętymi kolanami. Teraz jeszcze lepiej czułem nogi, które zaczęły wibrować.
Te dwa proste ćwiczenia doprowadziły mnie do koncepcji ugruntowania – wyjątkowej zdobyczy bioenergetyki. Rozwijała się ona stopniowo w ciągu lat, w miarę jak stawało się dla mnie jasne, że moim pacjentom brakuje poczucia solidnego wsparcia stóp o podłoże. Ten brak korespondował z ich „bujaniem w powietrzu”, utratą kontaktu z rzeczywistością. Ugruntowanie, czyli przywrócenie pacjentowi kontaktu z rzeczywistością, z gruntem, na którym się opiera, z własnym ciałem i jego seksualnością stało się jednym z kamieni węgielnych bioenergetyki. Koncepcję ugruntowania w odniesieniu do rzeczywistości i iluzji przedstawię w pełni w rozdziale VI. Znajdzie się tam również opis wielu ćwiczeń pomagających w ugruntowaniu.
Kolejną innowacją, na jaką wpadliśmy w toku tej pracy, było użycie stołka oddechowego. Oddychanie jest kluczowym zagadnieniem zarówno w bioenergetyce, jak i w terapii Reicha. Zawsze był jednak problem z nakłonieniem pacjenta do pełnego i głębokiego oddychania. A jeszcze trudniejsze jest sprawienie, by był to oddech swobodny i spontaniczny. Idea stołka oddechowego narodziła się w związku z powszechną ludzką skłonnością do odchylania się na oparcie krzesła, kiedy po dłuższym ślęczeniu przy biurku ktoś chce się rozluźnić i odetchnąć. Sam nabrałem takiego nawyku podczas pracy z pacjentami. Gdy zasiadam w fotelu, mój oddech staje się płytki, więc wyginam się do tyłu i przeciągam, żeby przywrócić należytą respirację. Pierwszym stołkiem, którego używaliśmy, była drewniana kuchenna drabinka o wysokości około sześćdziesięciu centymetrów z umocowanym na wierzchu ciasno zwiniętym kocem7. Oparcie się plecami o taki stołek u wszystkich pacjentów wykonujących ćwiczenia oddechowe stymulowało oddychanie. Ćwiczenia ze stołkiem sprawdziłem na sobie podczas terapii z Pierrakosem i używam go regularnie do dziś.
Wyniki drugiego okresu mojej terapii były zdecydowanie odmienne. Nawiązałem kontakt z większą ilością smutku i gniewu, niż mi się to zdarzało wcześniej, zwłaszcza gdy chodziło o relacje z matką. Uwolnienie tych uczuć miało ożywcze skutki. Zdarzały się chwile, gdy moje serce otwierało się na oścież, czułem się promienny i świetlisty. Bardziej jednak znaczące było utrzymujące się w dłuższych okresach poczucie dobrostanu. Moje ciało stopniowo się rozluźniało i stawało się silniejsze. Pamiętam, że opuściło mnie poczucie własnej kruchości. Czułem, że mogę zostać zraniony, ale nie złamany. Znikł także irracjonalny lęk przed bólem. Nauczyłem się, że ból to tyle co napięcie i jeśli przestanę z nim walczyć, zrozumiem, skąd się to napięcie wzięło, a to nieodmiennie prowadzi do jego usunięcia.
Podczas tej terapii odruch orgazmiczny przejawiał się tylko sporadycznie. Nie przejmowałem się jego nieobecnością, ponieważ skupiałem uwagę na napięciach mięśniowych i ta intensywna praca odciągała mnie od kwestii uczuć seksualnych. Moja skłonność do przedwczesnego wytrysku, która utrzymywała się pomimo niewątpliwego powodzenia terapii z Reichem, teraz znacznie osłabła i reakcje w chwili szczytowania były bardziej satysfakcjonujące. Dzięki tym postępom uświadomiłem sobie, że najskuteczniejsze podejście do seksualnych trudności pacjentów polega na pracy z ich problemami osobowościowymi, wśród których zawsze znajdują się lęki i poczucie winy na tle seksualnym. Koncentrowanie się na seksualności, jak to czynił Reich, aczkolwiek teoretycznie poprawne, nie pozwalało w warunkach współczesnego życia osiągnąć trwałych wyników.
Jako psychoanalityk Reich podkreślał znaczenie analizy charakteru. W pracy ze mną ten aspekt terapii był jednak zminimalizowany. Jego znaczenie osłabło jeszcze bardziej, kiedy jego wegetoterapia charakterologiczna zamieniła się w terapię orgonalną. Chociaż analiza charakteru wymaga wiele czasu i cierpliwości, uważałem, że jest niezbędna, jeśli rezultaty mają być trwałe. Uznałem, że nawet jeśli przywiązujemy wielką wagę do pracy z napięciami mięśniowymi, to skrupulatna analiza nawykowych postaw i zachowań pacjenta zasługuje na równie duże zainteresowanie. Prowadziłem intensywne badania nad typami charakteru, szukając korelacji pomiędzy psychologiczną i fizyczną dynamiką wzorców zachowań. Ich wyniki opublikowałem w 1958 roku pod tytułem The Physical Dynamics of Character Structure (Fizyczna dynamika struktury charakteru)8. Chociaż praca ta nie jest pełnym kompendium typologii charakterów, stanowi podstawę każdej pracy charakterologicznej na gruncie bioenergetyki.
Moją terapię z Pierrakosem zakończyłem kilka lat wcześniej i byłem bardzo zadowolony z tego, co osiągnęliśmy. Gdyby jednak ktoś zapytał mnie wtedy: „Czy rozwiązałeś wszystkie swoje problemy, ugruntowałeś swój rozwój, zrealizowałeś cały swój osobisty potencjał, rozładowałeś wszystkie swoje napięcia mięśniowe?”, moja odpowiedź nadal brzmiałaby: „Nie”. Zawsze przychodzi chwila, kiedy czujemy, że kontynuowanie terapii nie jest już konieczne ani pożądane. Wtedy ją się kończy. Jeśli terapia była skuteczna, człowiek czuje się na siłach przyjąć pełną odpowiedzialność za swój dobrostan i dalszy rozwój. Tak czy inaczej, coś w mojej osobowości zawsze popychało mnie w tym kierunku. Przerwanie terapii nie oznaczało, że zaniechałem pracy z własnym ciałem. Nadal wykonywałem te same ćwiczenia bioenergetyczne, które zalecałem swoim pacjentom, albo samodzielnie, albo wspólnie z innymi podczas spotkań. Jestem przekonany, że wiele pozytywnych zmian, które nadal zachodziły w mojej osobowości, zawdzięczałem temu zaangażowaniu w zagadnienia cielesne. Zmiany na ogół były poprzedzone głębszym zrozumieniem samego siebie, zarówno jeśli idzie o przeszłość, jak i o ciało.
Minęły już z górą trzydzieści cztery lata od czasu, gdy poznałem Reicha, i trzydzieści dwa lata, odkąd rozpocząłem u niego terapię. Pracuję z pacjentami ponad dwadzieścia siedem lat. Praca, przemyślenia i opisywanie własnych doświadczeń oraz doświadczeń moich pacjentów doprowadziły mnie do jednoznacznego wniosku: Życie jednostki ludzkiej to życie jej ciała. Ponieważ żywe ciało obejmuje także umysł i duszę, więc pełnia życia ciała oznacza życie umysłowe i duchowe. Jeśli cierpimy na deficyt w tych aspektach istnienia, to dlatego że nie jesteśmy w pełni swoim ciałem i w swoim ciele. Traktujemy je jak narzędzie czy maszynę. Wiemy, że jeśli ulegnie uszkodzeniu, to będziemy mieć kłopoty. Ale to samo można powiedzieć o samochodzie, od którego jesteśmy tak bardzo uzależnieni. Nie identyfikujemy się ze swoim ciałem; w istocie zdradzamy je, jak pisałem w swojej poprzedniej książce9. Ta zdrada jest źródłem wszystkich naszych osobistych trudności i uważam, że podobne źródła ma większość problemów społecznych.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Wyd. Instytut im. Jerzego Grotowskiego, Wrocław 2012, w przekładzie T. Wierzbowskiego. [wróć]
Alexander Lowen, Depresja i ciało, przeł. P. Luboński, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2012. [wróć]
Wilhelm Reich, Funkcja orgazmu, przeł. N. Szymańska, J. Santorski & Co, Warszawa 1996, s. 235–236. [wróć]
Tamże, s. 236. [wróć]
Tamże, s. 264. [wróć]
A. Montagu, Touching: The Human Significance of the Skin, Columbia University Press, Nowy Jork 1971. [wróć]
Alexander Lowen, Przyjemność, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2012. [wróć]
A. Lowen, The Physical Dynamics of Character Structure, Grune & Stratton, Nowy Jork 1958. Wydane ponownie w miękkiej oprawie pod tytułem The Language of the Body (Macmillan, Nowy Jork 1971). Wydanie polskie: Język ciała, Koszalin 2012. [wróć]
A. Lowen, Zdrada ciała, przeł. A. Pokojska, Ośrodek Bioenergetycznej Pracy z Ciałem, Pomocy i Edukacji Psychologicznej, Koszalin 2012. [wróć]