Głos ciała. Rola ciała w psychoterapii - Alexander Lowen - ebook

Głos ciała. Rola ciała w psychoterapii ebook

Alexander Lowen

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Głos ciała to zbiór wykładów Alexandra Lowena, twórcy analizy bioenergetycznej.

W dziesięciu rozdziałach autor przedstawia bioenergetyczne podejście do różnorodnych zagadnień, takich jak współzależność schorzeń fizycznych i psychicznych, teoria przyjemności oparta na naturalnych rytmach ciała, wpływ autoekspresji na zdrowie psychiczne, deformacje myślenia pod wpływem emocji jako mechanizm obronny, ewolucyjne spojrzenie na ludzką seksualność. Wyjaśnia również, w jaki sposób wola życia i pragnienie śmierci mogą stanowić przeszkodę na drodze do spełnienia, a także prezentuje różnice pomiędzy agresją a okrucieństwem i rolę, jaką odgrywa w tych emocjach nasze ciało. Na koniec analizuje osobowość psychopatyczną, wskazując na związek pragnienia władzy z frustracją i pustką życiową.

Alexander Lowen (1910-2008) to amerykański psychoterapeuta, ojciec bioenergoterapii. Początkowo uczeń Wilhelma Reicha, po powrocie ze studiów medycznych na Uniwersytecie w Genewie zaczął rozwijać wraz z Johnem Pierrakosem swoje własne podejście terapeutyczne, zwane bioenergetyką lub analizą bioenergetyczną, której poświęcił ponad 60 lat życia. Opierał się na założeniu, że problemy psychologiczne mają znaczący wpływ na stan fizyczny organizmu i vice versa. Lowen napisał kilkanaście książek czytanych przez specjalistów i pasjonatów na całym świecie. Był twórcą Międzynarodowego Instytutu Analizy Bioenergetycznej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 437

Oceny
4,1 (28 ocen)
14
8
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lenka1903

Nie oderwiesz się od lektury

Z serca polecam
10
Ola6543

Całkiem niezła

Ciekawa pozycja. Myślę, że każdy znajdzie dla siebie coś co zostanie z nim na dłużej, jednak warto podejść do lektury z dawką sceptycyzmu i własnego zdrowego osądu.
00

Popularność




Wstęp

Dok­tor medy­cyny Ale­xan­der Lowen jest twórcą ana­lizy bio­ener­ge­tycz­nej, nowa­tor­skiego podej­ścia do psy­cho­te­ra­pii, łączą­cego oddzia­ły­wa­nie psy­cho­lo­giczne z fizycz­nym. Pod­czas tego rodzaju tera­pii infor­ma­cje dostar­czane przez ciało pacjenta, takie jak wzorce napię­cia mię­śnio­wego, są wyko­rzy­sty­wane do celów dia­gno­stycz­nych, nato­miast inter­wen­cje fizyczne mają na celu zwięk­sze­nie u pacjenta świa­do­mo­ści kon­flik­tów, które prze­ja­wiają się tymi napię­ciami, oraz ich roz­ła­do­wa­nie. Dane psy­cho­lo­giczne rów­nież wspie­rają pro­ces dia­gno­styczny, a inter­wen­cje psy­cho­lo­giczne mają powo­do­wać fizyczne zmiany w ciele pacjenta i utrwa­lać zmiany w jego psy­chice uzy­skane dzięki pracy fizycz­nej. Z tego względu ana­liza bio­ener­ge­tyczna jest praw­dzi­wie huma­ni­styczną tera­pią ciała i umy­słu, która hono­ruje zarówno fizyczne, jak i psy­chiczne aspekty istoty ludz­kiej.

Lowen uczył się zawodu u słyn­nego psy­cho­ana­li­tyka Wil­helma Reicha, który z kolei był uczniem samego Zyg­munta Freuda. Ten ostatni czę­sto pod­kre­ślał, że ego w zasa­dzie przy­na­leży do ciała, ale roz­wi­jana przez niego psy­cho­ana­liza poświę­cała ciału nie­wiele uwagi. Nato­miast Reich, wycho­dząc od wglądu Freuda w rolę ciała w psy­cho­pa­to­lo­gii, posu­nął się dalej i opra­co­wał róż­no­rodne metody tera­peu­tyczne opie­ra­jące się na pracy z cia­łem pacjenta. Two­rząc ana­lizę bio­ener­ge­tyczną, Lowen prze­dłu­żył tę tra­dy­cję.

Niniej­szy tom zawiera zbiór nie­pu­bli­ko­wa­nych dotąd arty­ku­łów i wykła­dów Lowena, które od wielu lat były znane prak­ty­kom bio­ener­ge­tyki pod nie­for­malną nazwą „mono­gra­fii Lowena”. Krą­żyły w pry­wat­nym obiegu w postaci bro­szur dostęp­nych w Mię­dzy­na­ro­do­wym Insty­tu­cie Bio­ener­ge­tyki. Zawie­rają one część naj­waż­niej­szych i naj­bar­dziej wni­kli­wych kon­cep­cji autora. Dzięki zebra­niu ich wszyst­kich w jed­nym tomie zli­kwi­do­wana zostaje poważna wyrwa w lite­ra­tu­rze przed­miotu. Aby książka była przy­stępna także dla nie­fa­cho­wego czy­tel­nika, tek­sty nie są uło­żone chro­no­lo­gicz­nie. Tema­tyka bar­dziej spe­cja­li­styczna została prze­su­nięta na koniec.

W roz­dziale zaty­tu­ło­wa­nym Stres a cho­roba z bio­ener­ge­tycz­nego punktu widze­nia Lowen szki­cuje teo­rię cho­roby obja­śnia­jącą to, co zazwy­czaj było postrze­gane albo jako scho­rze­nie fizyczne, albo psy­chiczne. Demon­struje nie­ade­kwat­ność takiego duali­zmu, podziału na dwie wyklu­cza­jące się kate­go­rie. Przed­sta­wia cho­robę jako zja­wi­sko psy­cho­so­ma­tyczne, zawsze łączące w sobie ele­menty umy­słowe i cie­le­sne. Oma­wia psy­cho­lo­giczne zmienne mające zna­cze­nie przy lecze­niu wielu tak zwa­nych cho­rób fizycz­nych i zapo­bie­ga­niu im, pod­kre­śla­jąc wagę zuni­fi­ko­wa­nego obrazu umy­słu i ciała.

W Ryt­mie życia autor zaj­muje się przy­jem­no­ścią w odnie­sie­niu do ciała. Zauważa, że pod­czas gdy cho­roba jest zwy­kle postrze­gana jako zja­wi­sko mate­rialne, przy­jem­ność ucho­dzi za coś niemate­rialnego i ulot­nego. Przed­sta­wia zarys teo­rii przy­jem­no­ści opie­ra­ją­cej się na ryt­mach ciała, która defi­niuje to zja­wi­sko jako coś znacz­nie szer­szego niż tylko brak cier­pie­nia, Jego roz­wa­ża­nia obej­mują rów­nież teo­rię emo­cji, sku­pia­jąc się na zgub­nych kon­se­kwen­cjach ich tłu­mie­nia, a na koniec poru­szają kwe­stię pola ener­ge­tycz­nego, które ota­cza nas wszyst­kich i łączy ze sobą.

W roz­dziale Oddy­cha­nie, ruch i uczu­cia Lowen roz­wija kon­cep­cję ryt­mów ciała, sku­pia­jąc się na odde­chu i poru­sza­niu się, dwóch fun­da­men­tal­nych ryt­micz­nych pro­ce­sach życio­wych deter­mi­nu­ją­cych odczu­wa­nie. Pre­zen­tuje wiele ćwi­czeń tera­peu­tycz­nych słu­żą­cych pogłę­bie­niu uczuć i pod­kre­śla zna­cze­nie wyra­ża­nia wypar­tych uczuć nega­tyw­nych jako punktu wyj­ścia tera­pii.

Wątek ten jest kon­ty­nu­owany w roz­dziale Auto­ek­spre­sja. Postępy w tera­pii bio­ener­ge­tycz­nej. Autor zazna­cza z naci­skiem, że auto­ek­spre­sja jest przede wszyst­kim ruchem. Zwraca też uwagę na zna­cze­nie oczu zarówno w auto­ek­spre­sji, jak i w nawią­zy­wa­niu kon­taktu z innymi ludźmi. Dys­ku­sja obej­muje psy­cho­lo­giczną teo­rię zabu­rzeń wzroku, a także sta­no­wi­sko Lowena w kwe­stii zdro­wia emo­cjo­nal­nego, któ­rego mier­ni­kiem jest zdol­ność do wyra­ża­nia uczuć, także przez pod­trzy­my­wa­nie kon­taktu wzro­ko­wego z innymi ludźmi.

W roz­dziale Myśle­nie a odczu­wa­nie. Bio­ener­ge­tyczna ana­liza myśli Lowen zgłę­bia rolę myśle­nia w odnie­sie­niu do emo­cji, w tym jego funk­cję adap­ta­cyjną i moż­li­wość jego znie­kształ­ce­nia przez mecha­ni­zmy obronne. Pod­kre­śla zna­cze­nie myśli wspie­ra­ją­cej kry­tyczny racjo­na­lizm i wzmac­nia­ją­cej aser­tyw­ność jed­nostki. Bada rów­nież rela­cję myśle­nia do prawdy i piękna.

W Sek­sie i oso­bo­wo­ści autor pre­zen­tuje spoj­rze­nie na sek­su­al­ność wypro­wa­dzone z prze­biegu ewo­lu­cji czło­wieka. Według niego ma ona fun­da­men­talne zna­cze­nie dla prze­ła­ma­nia poczu­cia izo­la­cji i osa­mot­nie­nia zaszcze­pio­nego nam w pro­ce­sie indy­wi­du­ali­za­cji. Roz­wija ten wątek, porów­nu­jąc dyna­mikę homo­sek­su­ali­zmu z hete­ro­sek­su­ali­zmem. Wpro­wa­dza też teo­rię doświad­cze­nia orga­zmicz­nego, znaj­du­ją­cego odmienny wyraz u kobiet i męż­czyzn.

W szkicu Wola życia a pra­gnie­nie śmierci Lowen roz­waża, w jaki spo­sób obie te siły mogą sta­no­wić prze­szkodę w osią­gnię­ciu życio­wego speł­nie­nia. Oczy­wi­stą prze­szkodą jest orien­ta­cja na dąże­nie do śmierci, wyra­ża­jąca się w idei samo­bój­stwa; autor wska­zuje jed­nak, że także wola życia może stwa­rzać trud­ność, gdyż powo­duje nego­wa­nie ludz­kich dyle­ma­tów. Pod­kre­śla­jąc zna­cze­nie agre­sji w służ­bie speł­nie­nia, pro­po­nuje spo­sób roz­strzy­gnię­cia tych dyle­ma­tów.

Temat walki życia ze śmier­cią kon­ty­nu­uje w roz­dziale Zgroza: obli­cze nie­rze­czy­wi­sto­ści i auto­ek­spre­sja a zdol­ność prze­ży­cia. Zgroza, zde­fi­nio­wana jako odczu­cie szoku, jest przed­sta­wiona jako ende­miczne w naszej kul­tu­rze zja­wi­sko zagłu­sza­jące uczu­cia. Autor widzi w auto­ek­spre­sji śro­dek zarad­czy na otę­pie­nie emo­cjo­nalne wywo­łane przez zgrozę.

W Agre­sji i prze­mocy jed­nostki Lowen odróż­nia agre­sję i prze­moc od okru­cień­stwa. Przed­sta­wia kon­cep­cję „zawie­sze­nia”, pole­ga­ją­cego na odcię­ciu się jed­nostki od dol­nej połowy wła­snego ciała, czyli wnętrz­no­ści i geni­ta­liów, oraz rolę tej dol­nej czę­ści w agre­sji i prze­mocy.

Na koniec w roz­dziale Zacho­wa­nie psy­cho­pa­tyczne a oso­bo­wość psy­cho­pa­tyczna Lowen roz­waża rolę wła­dzy i siły w kon­tek­ście pustego, fru­stru­ją­cego i auto­de­struk­cyj­nego stylu życia. Psy­cho­patę postrzega jako jed­nostkę skon­cen­tro­waną na mani­pu­la­cji i wywyż­sza­niu samej sie­bie, bez zwra­ca­nia uwagi na szko­dli­wość środ­ków słu­żą­cych temu celowi.

Niniej­szy zbiór pism Lowena pre­zen­tuje bio­ener­ge­tyczne podej­ście do wielu zagad­nień, które nie były oma­wiane w dotych­czas opu­bli­ko­wa­nych jego pra­cach, a tematy, poru­szone przez autora już wcze­śniej, zostały pogłę­bione i przed­sta­wione w szer­szym uję­ciu. Bły­sko­tliwe wglądy Lowena będą wielce przy­datne każ­demu czy­tel­ni­kowi poważ­nie zain­te­re­so­wa­nemu ana­lizą bio­ener­ge­tyczną czy szer­szą dzie­dziną tera­pii umy­słu i ciała (cza­sem zwa­nych soma­tycz­nymi). Zbiór ten jest szcze­gól­nie na cza­sie teraz, nie­długo po opu­bli­ko­wa­niu od dawna ocze­ki­wa­nej auto­bio­gra­fii Lowena Hono­ring the Body (Cześć dla ciała). Chciał­bym w tym miej­scu podzię­ko­wać Ale­xan­drowi Lowe­nowi za udo­stęp­nie­nie tych tek­stów do publi­ka­cji, a dr. Rober­towi Gla­ze­rowi, pre­ze­sowi Flo­rydz­kiego Towa­rzy­stwa Ana­lizy Bio­ener­ge­tycz­nej, za zapro­po­no­wa­nie mi funk­cji ich redak­tora.

dr Har­ris Fried­man, redak­tor książki

eme­ry­to­wany pro­fe­sor Say­brook Gra­du­ate School

pro­fe­sor Uni­wer­sy­tetu Flo­rydy (gościn­nie)

cer­ty­fi­ko­wany tera­peuta bio­ener­ge­tyczny i psy­cho­log z licen­cją stanu Flo­ryda

Pochodzenie wykładów

Wykład wygło­szony w hotelu Bilt­morew Nowym Jorku

1965 – Oddy­cha­nie, ruch i uczu­cia. Pod­stawy ana­lizy bio­ener­ge­tycz­nej

Wykłady wygło­szone w Kościele Wspól­no­to­wymw Nowym Jorku

1962 – Seks a oso­bo­wość. Stu­dium poten­cji orga­zmicz­nej

1966 – Rytm życia. Omó­wie­nie rela­cji pomię­dzy przy­jem­no­ścią a ryt­micz­nymi czyn­no­ściami ciała

1967 – Myśle­nie a odczu­wa­nie. Bio­ener­ge­tyczna ana­liza myśli

1968 – Auto­ek­spre­sja. Postępy w tera­pii bio­ener­ge­tycz­nej

1969 – Agre­sja i prze­moc jed­nostki

1972–1973 – Zgroza: obli­cze nie­rze­czy­wi­sto­ści i auto­ek­spre­sja a zdol­ność prze­ży­cia

1975 – Zacho­wa­nie psy­cho­pa­tyczne a oso­bo­wość psy­cho­pa­tyczna

Inne wykłady

1980 – Stres a cho­roba z bio­ener­ge­tycz­nego punktu widze­nia

1982 – Wola życia a pra­gnie­nie śmierci

1.

Stres a choroba z bioenergetycznego punktu widzenia

Natura choroby

Wykład ten jest owo­cem mojego zain­te­re­so­wa­nia scho­rze­niami psy­cho­so­ma­tycz­nymi, takimi jak artre­tyzm, owrzo­dze­nie okręż­nicy, cho­roba wień­cowa, liszaj, łusz­czyca czy migrena. Przez wiele lat z pew­nym powo­dze­niem leczy­łem cier­pią­cych na nie pacjen­tów. Było jed­nak rów­nież wiele nie­po­wo­dzeń, które zmu­siły mnie do zasta­no­wie­nia się nad naturą tych cho­rób. Szcze­gólne wra­że­nie zro­biła na mnie pewna obser­wa­cja. Nie­które osoby są bar­dziej podatne na scho­rze­nia soma­tyczne, pod­czas gdy inne – na scho­rze­nia psy­chiczne. Wydaje się, że te dwa rodzaje reak­cji na traumę lub stres są w jakimś stop­niu roz­łączne. Długo jed­nak trzy­ma­łem się poglądu, że wszyst­kie cho­roby mają naturę psy­cho­so­ma­tyczną, ponie­waż psy­che i soma to tylko dwie różne strony funk­cjo­no­wa­nia orga­ni­zmu. Tę widoczną sprzecz­ność może tłu­ma­czyć teza Wil­helma Reicha mówiąca, iż psy­che i soma są sobie prze­ciw­stawne, a zara­zem funk­cjo­nal­nie toż­same. Funk­cjo­nują iden­tycz­nie na pozio­mie ener­ge­tycz­nym i na tym wła­śnie pozio­mie naj­ła­twiej zro­zu­mieć reak­cje ciała na stres.

Twier­dze­nie, że wszyst­kie cho­roby można postrze­gać jako reak­cję na stres, nie jest nowym pomy­słem. Rolę stresu w etio­lo­gii pew­nych prze­wle­kłych scho­rzeń pięk­nie wyka­zał Hans Selye, pio­nier tej dzie­dziny. Aby jed­nak uza­sad­nić tę tezę, musimy roz­sze­rzyć poję­cie stresu, żeby objęło rów­nież takie sytu­acje, jak zaka­że­nie orga­ni­zmami cho­ro­bo­twór­czymi lub paso­ży­tami, a nawet nie­szczę­śliwe wypadki. Dla przy­kładu, jeśli ktoś zwich­nął nogę w kostce, jest nie­wąt­pli­wie chory (nie czuje się dobrze), gdyż opu­chli­zna i ból nie pozwa­lają mu swo­bod­nie cho­dzić. W tym wypadku stres to uszko­dze­nie stawu, na które orga­nizm reaguje opu­chli­zną i bólem. Uraz jest źró­dłem stresu, a ten z kolei wywo­łuje reak­cję, którą postrze­gamy jako scho­rze­nie. Jeśli uraz jest zni­komy i nie powo­duje bólu ani opu­chli­zny, to nie będziemy takiej osoby uzna­wać za chorą.

Bak­te­rie cho­ro­bo­twór­cze też są stre­so­rem, kiedy wdzie­rają się do orga­ni­zmu. Rów­nież w tym wypadku stres może być łagodny i wywo­ły­wać zni­komą reak­cję ciała. Ale może też być cał­kiem poważny, jeśli bak­te­rie są zja­dliwe i powo­dują cho­robę prze­ja­wia­jącą się gorączką, sta­nem zapal­nym i osła­bie­niem. Gdy ciało radzi sobie ze stre­sem wywo­ła­nym przez któ­ryś z tych czyn­ni­ków i funk­cjo­nuje przy tym w miarę nor­mal­nie, nie mówimy o cho­ro­bie. W tym rozu­mie­niu cho­roba ozna­cza zabu­rze­nie nor­mal­nych funk­cji ciała. Zawsze jest to oznaka jego nie­zdol­no­ści do radze­nia sobie ze stre­sem.

A oto kolejny przy­kład. Nie­dawno popa­rzył mnie tru­jący bluszcz1. Oczy­wi­ście nie zosta­łem przez niego zaata­ko­wany. Po pro­stu dotkną­łem pędów tej rośliny, która wydziela olejki o lekko tok­sycz­nym dzia­ła­niu na ludzką skórę. Po paru dniach moje przed­ra­miona zare­ago­wały opu­chli­zną, wysypką i nie­zno­śnym swę­dze­niem. Rów­nież na innych czę­ściach ciała wystą­piły obszary podraż­nione i sil­nie swę­dzące. W końcu zaży­łem dawkę kor­ty­zonu, co szybko zli­kwi­do­wało opu­chli­znę, ale swę­dze­nie ustę­po­wało stop­niowo. W tym wypadku cho­roba była reak­cją ciała na stres spo­wo­do­wany przez tok­syczną wydzie­linę blusz­czu, sta­no­wiącą stre­sor. Wysypka, opu­chli­zna i swę­dze­nie to były prze­jawy wysił­ków orga­ni­zmu mają­cych na celu prze­zwy­cię­że­nie lub usu­nię­cie stre­sora oraz napra­wie­nie wyrzą­dzo­nych przez niego szkód. Ale zda­rzało mi się rów­nież zetknąć się z tru­ją­cym blusz­czem bez żad­nych przy­krych kon­se­kwen­cji. W tych wypad­kach ciało radziło sobie ze stre­sem, nie naru­sza­jąc mojego dobrego samo­po­czu­cia.

Zwra­cam uwagę, że reak­cja na stres zawsze wystę­puje z pew­nym opóź­nie­niem po poja­wie­niu się stre­sora. To zja­wi­sko wymaga wyja­śnie­nia. Czy zauwa­ży­li­ście, że kiedy ska­le­czy­cie się jakimś ostrym narzę­dziem, nie czu­je­cie w tym momen­cie bólu? Ból poja­wia się po kilku sekun­dach. To dla­tego, że uraz przy­pra­wia orga­nizm o chwi­lowy szok. Rana zaczyna boleć dopiero wtedy, gdy szok ustę­puje i ciało reaguje wydzie­la­niem płynu ustro­jo­wego mają­cego zale­czyć ska­le­cze­nie. Wydzie­lina następ­nie się zagęsz­cza, zakry­wa­jąc uszko­dze­nie powierzchni orga­nizmu. Póź­niej zamie­nia się w strup. W tym wypadku ból wiąże się z ciśnie­niem powsta­ją­cym, kiedy napływ płynu, krwi i ener­gii napo­tyka opór rany. Należy go postrze­gać jako pozy­tywny prze­jaw życia. Ago­nia i śmierć nie są bole­sne. To walka orga­nizmu ze śmier­cią prze­jawia się jako ból. Aby lepiej zro­zu­mieć, że ból jest skut­kiem star­cia sił życio­wych z opo­rem lub blo­kadą, zwróćmy uwagę na bóle poro­dowe, które wystę­pują, kiedy głowa nowo­rodka prze­ci­ska się przez cia­sną szyjkę macicy. Podobna sytu­acja zacho­dzi, gdy obfita i twarda masa kału jest wypy­chana przez wąski otwór odbytu. Sama blo­kada czy zwę­że­nie nie powo­dują bólu, dopóki nie zosta­nie prze­ciwko nim użyta siła. Jeśli jed­nak siła nie spo­tyka się z opo­rem, swo­bodny prze­pływ jest wręcz przy­jemny. Naj­lep­szą ilu­stra­cją będzie tu odmro­że­nie. Zmro­żona część ciała nie boli. Ból poja­wia się, kiedy zaczyna się ona ogrze­wać. Wiąże się to z ciśnie­niem wywie­ra­nym przez krew napły­wa­jącą do zamar­z­nię­tych i zwę­żo­nych naczyń. Ogrze­wa­nie odmro­żo­nych pal­ców lub dłoni trzeba prze­pro­wa­dzać bar­dzo powoli, aby unik­nąć sil­nego bólu oraz uszko­dzeń tka­nek. Natych­mia­stową reak­cją na każdy uraz jest szok, który może dopro­wa­dzić nawet do utraty przy­tom­no­ści. Dopiero kiedy szok ustę­puje i ciało zaczyna celowo reago­wać na traumę, poja­wia się ból. To samo można powie­dzieć o sta­nach zapal­nych.

W cho­ro­bie powin­ni­śmy zatem widzieć podej­mo­wany przez ciało wysi­łek przy­wró­ce­nia inte­gral­no­ści po jakie­goś rodzaju trau­mie. Po raz pierw­szy zetkną­łem się z tym punk­tem widze­nia pod­czas stu­diów medycz­nych. Wyra­ził go mój wykła­dowca pato­lo­gii. Póź­niej prze­ko­na­łem się, że w dzie­więt­na­sto­wiecz­nej medy­cy­nie było to podej­ście powszechne. Wywo­dziło się z kon­cep­cji Claude’a Ber­narda, który uwa­żał cho­robę za próbę zacho­wa­nia przez ciało home­ostazy, w sytu­acji gdy adap­to­wa­nie się do nisz­czą­cej siły nie jest wła­ściwą reak­cją. Uwa­żam to za pod­sta­wową kon­cep­cję medy­cyny. Ter­min „trauma” obej­muje tu każde uszko­dze­nie orga­ni­zmu. Ozna­cza przy­tła­cza­jący stres, nie­za­leż­nie od natury stre­sora. Jeśli ciało nie zdoła pora­dzić sobie ze stre­sem, cho­roba koń­czy się śmier­cią.

Stres nie musi koniecz­nie pro­wa­dzić do cho­roby. W ciągu życia jeste­śmy pod­da­wani wielu stre­som, które potra­fimy wziąć na swoje barki. Nasz orga­nizm radzi sobie z codzien­nymi stre­sami i nie docho­dzi do zabu­rzeń jego nor­mal­nego funk­cjo­no­wa­nia. Kiedy pod­no­simy jakiś cię­żar, nasze ciało doznaje stresu, a prze­cież stale nosimy różne cięż­kie rze­czy i nie mamy z tym żad­nego pro­blemu. Cza­sem jed­nak cię­żar jest zbyt wielki lub nie­po­ręczny i wtedy wyrzą­dzamy sobie krzywdę. Stres jest wów­czas zbyt silny, byśmy mogli się z nim upo­rać. Nie­dawno przy­da­rzyło mi się coś takiego.

Chcia­łem zmie­nić koła w samo­cho­dzie i moco­wa­łem się z jedną ze śrub. Czu­jąc, że się zablo­ko­wała, z całej siły szarp­ną­łem klucz do góry. Nakrętka nie drgnęła i cały samo­chód nie­mal ode­rwał się od ziemi, a ja poczu­łem, jak chrup­nęło mi w ple­cach. Zda­wa­łem sobie sprawę, że coś sobie zro­bi­łem, ale nie czu­łem bólu, więc pra­co­wa­łem dalej. Polu­zo­wa­łem w końcu śrubę, sta­jąc na klu­czu nogą, więc udało mi się zmie­nić wszyst­kie koła. Kiedy skoń­czy­łem, czu­łem sztyw­ność w grzbie­cie, ale mogłem się roz­pro­sto­wać i poru­szać bez odczu­wa­nia bólu. Przez dobry tydzień byłem nieco usztyw­niony w krzyżu, ale zara­dziły temu ćwi­cze­nia bio­ener­ge­tyczne. Jakieś trzy tygo­dnie póź­niej poja­wiły się bar­dzo nie­przy­jemne kłu­jące dozna­nia w dol­nej czę­ści mied­nicy. Trwało to pół­tora dnia. Jesz­cze parę dni póź­niej zaczęło mnie boleć prawe bio­dro.

Przez trzy kolejne mie­siące ile­kroć stą­pa­łem prawą nogą, czu­łem ból w bio­drze. Bolało mnie też, kiedy wypy­cha­łem mied­nicę do tyłu, jak przy sek­sie. Ból wyda­wał się zlo­ka­li­zo­wany głę­boko w pra­wym pośladku i roz­prze­strze­niał się w górę, ku oko­licy lędź­wiowo-krzy­żo­wej. Z tru­dem prze­wra­ca­łem się w łóżku na drugi bok. Kiedy wsta­wa­łem rano, bałem się stąp­nąć prawą stopą. Przy cho­dze­niu nie­kiedy lekko uty­ka­łem. Roz­strój i ból były zawsze sil­niej­sze z rana, ale ćwi­cze­nia bio­ener­ge­tyczne przy­no­siły ulgę i mogłem poru­szać się w miarę swo­bod­nie. Na­dal uczęsz­cza­łem na kurs ćwi­czeń bio­ener­ge­tycz­nych, ale musia­łem zacho­wy­wać ostroż­ność przy cho­dze­niu. Kiedy ból się nasi­lał, zatrzy­my­wa­łem się. Bra­łem też masaże, ale mniej regu­lar­nie, bo aku­rat były waka­cje. Raz popro­si­łem masa­żystkę, żeby moc­niej potrak­to­wała prawy pośla­dek, ale rezul­tat oka­zał się kata­stro­falny – dwa dni póź­niej ból zna­cząco się nasi­lił. Sądzi­łem, że ten zabieg roz­luźni napięte mię­śnie, ale nie pomógł. Doświad­cze­nie to prze­ko­nało mnie jed­nak, że mię­śnie dna mied­nicy są w sta­nie skur­czu i potrze­bują dłuż­szego odpo­czynku. W rze­czy­wi­sto­ści pro­blem doty­czył całej pra­wej połowy mojego ciała. Napię­cie było wyczu­walne wszę­dzie, od rejonu nerek aż po stopę.

Nie posze­dłem z tym do leka­rzy, gdyż nie spo­dzie­wa­łem się, żeby zdo­łali roz­po­znać naturę moich dole­gli­wo­ści. Byłem w miarę sprawny, więc nie mia­łem ochoty odda­wać się w ich ręce. Bar­dzo nie lubię dzie­lić się z kimś innym odpo­wie­dzial­no­ścią za swoje ciało. Dopóki mogłem się poru­szać, ufa­łem, że ciało samo się wyle­czy. Nie prze­ra­żał mnie też ból, bo zda­wa­łem sobie sprawę, że jest to część pro­cesu zdro­wie­nia. Kiedy jed­nak nie nastę­po­wała zna­cząca poprawa, zgło­si­łem się kolejno do dwóch krę­ga­rzy. Bio­rąc pod uwagę dźwięk, który usły­sza­łem w chwili wypadku, przy­pusz­cza­łem, że doszło u mnie do nie­wiel­kiej dys­lo­ka­cji krę­gów. Pierw­szy z tych fachow­ców prze­pro­wa­dził kilka prób, które wyka­zały jego zda­niem, że mogę mieć prze­pu­klinę pomię­dzy krę­gami L4 i L5. Poło­żył mnie na stole zabie­go­wym i wyko­nał kilka ostroż­nych ruchów, ale wyda­wało się, że więk­szą ulgę przy­nosi mi ogrze­wa­nie bole­snego obszaru w pośladku. Po tej wizy­cie poczu­łem się nieco lepiej, ale następ­nego dnia ból powró­cił. Nie posze­dłem już do tego krę­ga­rza na kolejne zabiegi, cho­ciaż mówił, że są potrzebne. Według jego opi­nii cier­pia­łem na rwę kul­szową spo­wo­do­waną uci­skiem nerwu kul­szo­wego. Zga­dza­łem się z jego dia­gnozą, a ponie­waż dole­gli­wo­ści nie ustały, mie­siąc póź­niej posze­dłem do innego pole­ca­nego mi krę­ga­rza. Potwier­dził on dia­gnozę kolegi, ale jego zda­niem prze­su­nięty mia­łem dysk pomię­dzy L5 i S1. Pod­czas zabiegu pchnął prawą stronę mojej mied­nicy do tyłu, co wywo­łało lek­kie klik­nię­cie. Znowu poczu­łem się nieco lepiej. Rów­nież ten spe­cja­li­sta zale­cał dal­sze lecze­nie, ale nie zde­cy­do­wa­łem się na nie.

Kon­ty­nu­owa­łem ćwi­cze­nia i masaże i stop­niowo ból zaczął słab­nąć. W paź­dzier­niku byłem u dok­tora McIn­tyre’a. Powie­dział mi, że sły­szał od kilku orto­pe­dów, iż ucisk nerwu kul­szo­wego powo­du­jący ból w nodze wynika z przy­kur­czu mię­śnia poślad­ko­wego śred­niego, który ciśnie na nerw prze­cho­dzący przez otwór kul­szowy w mied­nicy. Wła­śnie w tym miej­scu czu­łem zawsze naj­sil­niej­szy ból. Dok­tor dodał, że zaleca się skłony do przodu z nogami pro­stymi w kola­nach, co roz­ciąga mię­śnie kul­szowo-gole­niowe. Przy­po­mi­nało to wyko­ny­wane przeze mnie ćwi­cze­nia bio­ener­ge­tyczne. Wycho­dziło na to, że potrzeba mi jedy­nie pchnię­cia mied­nicy do tyłu, by skurcz się roz­szedł. I to miały zała­twić skłony. Ale kiedy pew­nego dnia pod­czas seksu cof­ną­łem mied­nicę, poczu­łem, że coś odpu­ściło w miej­scu wcze­śniej naj­bar­dziej bole­snym. Od tego czasu nic mnie nie bolało, ani plecy, ani pośladki, ani nogi. Czu­łem się nawet bar­dziej roz­luź­niony w tych oko­li­cach, dzięki temu, że byłem zmu­szony poświę­cić im szcze­gólną uwagę.

Gdy prze­my­śla­łem sytu­ację, która wywo­łała u mnie rwę kul­szową, uświa­do­mi­łem sobie, że to nie był zwy­kły przy­pa­dek. Prze­cież dobrze wie­dzia­łem, jak powi­nie­nem postę­po­wać. Mia­łem świa­do­mość, że pod­no­sząc duży cię­żar lub szar­piąc coś w górę, powi­nie­nem mieć nogi ugięte w kola­nach. Nasu­wał się więc jedyny moż­liwy wnio­sek, że moje dzia­ła­nie było nie­świa­do­mie ukie­run­ko­wane na zro­bie­nie sobie krzywdy. Ale dla­czego? Cóż, pomimo całej bio­ener­ge­tycz­nej pracy z wła­snym cia­łem, w pew­nym sen­sie nie mia­łem kon­taktu z napię­ciem w dol­nej czę­ści moich ple­ców. Uraz przy­cią­gnął moją uwagę do tego obszaru i skło­nił mnie do bar­dziej inten­syw­nego zaję­cia się nim. Sta­łem się rów­nież bar­dziej świa­domy swo­jej skłon­no­ści do roz­wią­zań siło­wych. Jestem zde­cy­do­wa­nie pra­wo­ręczny i pra­wo­stronny. Ból w pra­wej nodze zmu­sił mnie do prze­no­sze­nia cię­żaru na lewą nogę, co pomo­gło w zacho­wy­wa­niu rów­no­wagi ciała i oso­bo­wo­ści. Nie każdy uraz przy­nosi takie korzystne kon­se­kwen­cje, nie­mniej jed­nak więk­szość ludzi słabo kon­taktuje się z wła­snym cia­łem i wła­sną oso­bo­wo­ścią. Ból ich prze­raża, więc uni­kają jakiej­kol­wiek zwią­za­nej z nim sytu­acji. Nie doce­niają faktu, że ból jest pozy­tywną reak­cją ciała na stres.

Kiedy ciało jest prze­cią­żone dzia­ła­niem stre­sora, jego pierw­szą reak­cją jest szok, któ­rego skład­ni­kiem jest odpływ ener­gii i krwi z powierzchni ciała – ze skóry, błon ślu­zo­wych i mię­śni prąż­ko­wa­nych. Szok ten może być zlo­ka­li­zo­wany, jak w wypadku drob­nych ska­le­czeń, ale naj­czę­ściej jest reak­cją uogól­nioną. Utrata ener­gii tłu­ma­czy, dla­czego włosy mogą posi­wieć pod wpły­wem wstrząsu. Ciem­nieją ponow­nie, kiedy ener­gia wraca do cebu­lek wło­so­wych. Ta sekwen­cja szoku (wyco­fa­nia ener­gii) i odbi­cia (powrotu ener­gii) jest moim zda­niem typowa dla wstęp­nej fazy wszyst­kich cho­rób. Naj­wy­raź­niej jest widoczna przy zwy­kłym prze­zię­bie­niu. U mnie zaczyna się ono czę­sto od bólu gar­dła (zapa­le­nia gór­nych dróg odde­cho­wych). Kładę się wtedy do łóżka i sta­ram się wypo­cić cho­robę. Zaży­wam aspi­rynę, piję gorącą her­batę i sta­ran­nie się okry­wam. Kiedy ból gar­dła ustę­puje, poja­wia się katar, który może potrwać kilka dni. Przez cały czas leje mi się z nosa.

Prze­zię­biam się zawsze za sprawą jed­nego z dwóch czyn­ni­ków. Pierw­szym jest prze­mę­cze­nie. Wystar­czy, że zmar­znę w chwili, gdy jestem zmę­czony, i od razu łapię prze­zię­bie­nie. Nie zda­rza się to, gdy jestem wypo­częty. Zmę­cze­nie ozna­cza obni­żoną zdol­ność opie­ra­nia się cho­ro­bie; moja ener­gia cza­sowo się wyczer­puje. Drugi czyn­nik to stres. Jego źró­dłem może być wychło­dze­nie fizyczne (prze­by­wa­nie w niskiej tem­pe­ra­tu­rze) lub emo­cjo­nalne, albo też spe­cjalny wysi­łek, taki jak wystą­pie­nie publiczne. Jaką rolę odgrywa w tym wirus? Sądzę, że jest on obecny w naszym ciele cały czas, od chwili gdy po raz pierw­szy zetknę­li­śmy się z nim w nie­mow­lęc­twie lub dzie­ciń­stwie. Zazwy­czaj nie jest aktywny. Mówimy wtedy, że ktoś ma wysoką odpor­ność.

Na ogół mija parę dni pomię­dzy wysta­wie­niem na dzia­ła­nie stre­sora a roz­wi­nię­ciem się cho­roby. Co się dzieje w tym cza­sie? Mówi się, że jest to okres inku­ba­cji. Myślę, że mogę podać lep­sze wyja­śnie­nie. Prze­zię­bie­nie zaczyna się w chło­dzie, a koń­czy w cie­ple. Chłód ozna­cza obni­że­nie tem­pe­ra­tury ciała. Orga­nizm może prze­ciw­sta­wić się temu za pomocą gorączki. Ja pró­buję pod­nieść tem­pe­ra­turę za pomocą środ­ków zewnętrz­nych. Ochło­dze­nie jest skut­kiem szoku, odpływu krwi i ener­gii z zewnętrz­nych powłok ciała, w tym także ślu­zówki gór­nych dróg odde­cho­wych. Komórki błony ślu­zo­wej kur­czą się i wychła­dzają. Gdy w ciele nastę­puje odbi­cie po szoku, krew i ener­gia napły­wają ponow­nie do ślu­zówki gar­dła, wywo­łu­jąc „eks­plo­zję” wychło­dzo­nych komó­rek. (Palący ból sil­nie prze­zię­bio­nego gar­dła przy­po­mina podobny ból odmro­żo­nych pal­ców, gdy zbyt szybko się je ogrzewa). Komórki roz­pa­dają się i zostają zastą­pione nowymi. Ich pozo­sta­ło­ści muszą być usu­nięte, two­rzą one ropną wydzie­linę z gar­dła. Śmierć i roz­pad wychło­dzo­nych komó­rek wiąże się z roz­prze­strze­nia­niem wirusa.

W świe­tle powyż­szego prze­zię­bie­nie ma dwa etapy. Przed wystą­pie­niem obja­wów tkanki są w sta­nie zamro­że­nia, a ciało prze­żywa szok. Potem nastę­puje odwilż, poja­wiają się objawy, z nosa zaczyna ciek­nąć. Przy­po­mina to wio­senne top­nie­nie zamar­z­nię­tego potoku. Zamro­że­nie i taja­nie odpo­wia­dają szo­kowi i odbi­ciu po szoku. Czy zauwa­ży­łeś, że po prze­zię­bie­niu czu­jesz się jak odno­wiony? Po czę­ści zawdzię­czamy to wymu­szo­nemu przez cho­robę odpo­czyn­kowi, ale ener­ge­tyczne odbi­cie po szoku rów­nież ma zna­cze­nie. Jeśli usu­wamy symp­tomy, ryzy­ku­jemy, że stan zmę­cze­nia się utrzyma i będziemy bar­dziej podatni na poważ­niej­sze scho­rze­nia.

Pospo­lite prze­zię­bie­nie wiele mówi bada­czowi cho­rób psy­cho­so­ma­tycz­nych. Po pierw­sze, wydaje się, że prze­zię­bie­nie i depre­sja w jakimś stop­niu wza­jem­nie się wyklu­czają. Ja łatwo się prze­zię­biam, ale rzadko bywam w depre­sji. Wspól­nym ele­men­tem obu tych reak­cji jest stan obni­żo­nej ener­gii (zmę­cze­nie, wyczer­pa­nie). Póź­niej odpo­wiem na pyta­nie, dla­czego u jed­nych osób skut­kuje to prze­zię­bie­niem, a u innych depre­sją. Kolej­nym god­nym uwagi aspek­tem prze­zię­bie­nia jest fakt, że rzadko dotyka ono cier­pią­cych na schi­zo­fre­nię. Kiedy taka osoba się prze­ziębi, jest to zwy­kle oznaka poprawy jej zdro­wia psy­chicz­nego.

Widoczna odpor­ność schi­zo­fre­nika na prze­zię­bie­nie tłu­ma­czy się tym, że pozo­staje on stale w szoku. Opi­sy­wa­łem wcze­śniej jego sytu­ację jako stan „zamro­że­nia”. Z tego powodu nie reaguje on na zimno czy mróz tak jak inni ludzie. Ład­nie to ilu­struje przy­pa­dek mło­dej kobiety, która przy­szła do mojego gabi­netu przez zasy­pane śnie­giem ulice Nowego Jorku, mając na nogach tylko płó­cienne pan­to­fle. Obu­wie to było cał­kiem prze­mo­czone, a stopy pacjentki posi­niały z zimna. Ona jed­nak zupeł­nie tego nie czuła, gdyż nie miała kon­taktu z wła­snym cia­łem. Była zamro­żona. Tra­fiła do szpi­tala psy­chia­trycz­nego z roz­po­zna­niem schi­zo­fre­nii. Inna osoba na jej miej­scu skoń­czy­łaby w zwy­kłym szpi­talu z zapa­le­niem płuc. Kiedy schi­zo­fre­nik zaczyna wycho­dzić ze stanu ogól­nego zamro­że­nia, czyli rośnie jego wraż­li­wość, wtedy pod wpły­wem zmę­cze­nia i wychło­dze­nia może się prze­zię­bić.

Natura stresu

W poprzed­niej czę­ści wykładu mówi­łem o stre­sie w spo­sób ogólny. Jeśli mamy odnieść nasze bio­ener­ge­tyczne kon­cep­cje do rela­cji mię­dzy stre­sem a cho­robą, to rów­nież stres musimy zde­fi­nio­wać w kate­go­riach ener­ge­tycz­nych. Naj­pierw jed­nak przyj­rzyjmy się potocz­nemu jego rozu­mie­niu, które wywo­dzi się z mecha­niki. W fizyce stres ozna­cza oddzia­ły­wa­nie siły na ciało lub przed­miot, powo­du­jące jego ugię­cie lub defor­ma­cję2. Harold G. Wolfe, autor opu­bli­ko­wa­nej w 1953 r. książki Stress and Dise­ase (Stres a cho­roba), defi­niuje stres jako „inte­rak­cję pomię­dzy śro­do­wi­skiem zewnętrz­nym a orga­ni­zmem”. W jej rezul­ta­cie w orga­ni­zmie poja­wia się napię­cie. „Jego wiel­kość – pisze dalej – i zdol­ność orga­ni­zmu do sta­wia­nia mu oporu decy­dują o tym, czy home­ostaza zosta­nie przy­wró­cona, czy też doj­dzie do zała­ma­nia i śmierci”3.

Według Wolfe’a rodzaj reak­cji orga­ni­zmu na stres zależy od jego wcze­śniej­szych doświad­czeń. U jed­nej osoby przy­tła­cza­jący stres może więc wywo­łać artre­tyzm, a u innej roz­wi­nie się owrzo­dze­nie okręż­nicy. Nieco inny pogląd wyra­żał Hans Selye, który rów­nież badał reak­cję orga­ni­zmu na stres. Twier­dził on, że reak­cja ta nie jest spe­cy­ficzna, czyli że orga­nizm reaguje tak samo na każdy stre­sor, nie­za­leż­nie od jego natury. Reak­cja polega na nad­mier­nej akty­wi­za­cji kory nad­ner­czy, osła­bie­niu gra­sicy i węzłów lim­fa­tycz­nych oraz roz­woju wrzo­dów układu pokar­mo­wego. Nazy­wał to reak­cją alar­mową. Odpo­wied­nio do tego defi­nio­wał stres jako stan ciała „prze­ja­wia­jący się spe­cy­ficz­nym zespo­łem obej­mu­ją­cym wszyst­kie nie­spe­cy­ficzne wymu­szone zmiany w ukła­dzie bio­lo­gicz­nym”4. Nie uwa­żam, by te dwa punkty widze­nia były fun­da­men­tal­nie nie­zgodne. Sądzę, że reak­cja na stres bywa zarówno spe­cy­ficzna, jak i uogól­niona. Można sku­pić się na każ­dym z tych aspek­tów.

Przed­sta­wiony wyżej punkt widze­nia Selye’a zakłada, że stres jest zja­wi­skiem nega­tyw­nym. Jest to jed­nak pogląd zbyt wąski, ponie­waż życie nie ist­nieje i nie może ist­nieć bez stre­sów. W 1974 r. w książce Stress without Distress (Stres bez roz­stroju)5 Selye zmo­dy­fi­ko­wał swoje sta­no­wi­sko. Roz­róż­nia­jąc stres i roz­strój (ang. distress), utoż­sa­miał to dru­gie zja­wi­sko z pato­lo­gią. Stres bez roz­stroju – stwier­dzał – nie wyrzą­dza szkody orga­ni­zmowi i może być nawet wyko­rzy­stany kon­struk­tyw­nie. Więk­szość z nas przy­sta­łaby na to roz­róż­nie­nie. Akcep­tu­jemy wiele stre­su­ją­cych sytu­acji, gdyż są eks­cy­tu­jące i sta­no­wią wyzwa­nie. Sta­wie­nie im czoła czę­sto daje nam głę­boką satys­fak­cję. Na przy­kład ktoś może uwa­żać, że pły­wa­nie łodzią żaglową przy burz­li­wej pogo­dzie, cho­ciaż pełne stresu, jest wspa­nia­łym prze­ży­ciem i sprzyja dobremu samo­po­czu­ciu. Ktoś inny jed­nak może być tym prze­ra­żony i czuć, że takie doświad­cze­nie go prze­ra­sta. Jeśli radzimy sobie ze stre­su­jącą sytu­acją w miarę łatwo, to natu­ral­nie efekt jest pozy­tywny. W prze­ciw­nym razie jest to doświad­cze­nie trau­ma­tyczne, pro­wa­dzące do roz­stroju. Uwzględ­nia­jąc to roz­róż­nie­nie, Selye zmo­dy­fi­ko­wał swoją wcze­śniej­szą defi­ni­cję stresu i przy­jął, że jest to „nie­spe­cy­ficzna reak­cja ciała na jakie­kol­wiek sta­wiane mu wyma­ga­nia”6.

Ta nie­spe­cy­ficzna reak­cja to nic innego niż wydat­ko­wa­nie przez orga­nizm ener­gii w odpo­wie­dzi na wyma­ga­nia zewnętrzne. Natu­ralne siły śro­do­wi­ska, takie jak cią­że­nie ziem­skie czy zmiany pogody, stale wyma­gają od orga­nizmu zuży­wa­nia ener­gii. Jest ona nie­zbędna nawet dla zwy­kłego pod­trzy­my­wa­nia funk­cji życio­wych. Ener­gii potrzeba, by serce pom­po­wało krew, mię­śnie się napi­nały, nerki wyda­lały szko­dliwe sub­stan­cje itp. Jak zauwa­żył Albert Szent-Gyor­gyi, maszy­ne­ria życia wymaga zasi­la­nia. W pew­nym sen­sie jeste­śmy więc przez cały czas pod­da­wani stre­sowi. Żywe ciało potrafi jed­nak radzić sobie z tymi i innymi stre­sami, ponie­waż za sprawą pro­ce­sów meta­bo­licz­nych stale pro­du­kuje ener­gię. W isto­cie do czasu osią­gnię­cia sta­ro­ści orga­nizmy wytwa­rzają nawet nad­miar ener­gii, wyko­rzy­sty­wany do wzro­stu, repro­duk­cji oraz gro­ma­dze­nia zapa­sów. Dopóki ciało ma dość ener­gii, by speł­niać sta­wiane mu wyma­ga­nia, dopóty jest wolne od roz­stroju. Docho­dzi do niego, kiedy sytu­acja wymaga wydat­ko­wa­nia więk­szej ener­gii, niż jest aku­rat dostępna. Z tego samego powodu zewnętrzna siła zabu­rza­jąca zdol­ność ciała do wytwa­rza­nia ener­gii może stać się przy­czyną roz­stroju. Tak więc na przy­kład poważne utrud­nie­nie oddy­cha­nia natych­miast wywo­łuje wra­że­nie roz­stroju.

Wiel­kim wkła­dem Selye’a w nasze zro­zu­mie­nie stresu było sfor­mu­ło­wa­nie poję­cia ogól­nego zespołu adap­ta­cyj­nego (gene­ral adap­ta­tion syn­drome, GAS). W licz­nych eks­pe­ry­men­tach wyka­zał on, że orga­nizm wysta­wiony na przy­tła­cza­jący stres reaguje – jak to już było powie­dziane – nadak­tyw­no­ścią kory nad­ner­czy, osła­bie­niem gra­sicy i węzłów lim­fa­tycz­nych oraz roz­wo­jem wrzo­dów układu pokar­mo­wego. Tę pierw­szą reak­cję nazwał alar­mową. Jeśli stres się prze­dłuża, orga­nizm zaczyna mu się prze­ciw­sta­wiać. Reak­cja alar­mowa zanika. Adap­ta­cja do stre­su­ją­cej sytu­acji może się wyda­wać wła­ściwa. Tę drugą reak­cję Selye nazwał fazą oporu. Jeśli jed­nak sytu­acja pozo­staje bez zmian, opór orga­nizmu może się zała­mać. Po wyczer­pa­niu rezerw ener­gii, zwa­nej przez Selye’a „adap­ta­cyjną”, nastę­puje śmierć. Ta trze­cia faza GAS to faza wyczer­pa­nia. Selye wyka­zał, że każdy rodzaj stresu (przy­tła­cza­ją­cego), nie­za­leż­nie od natury stre­sora, wywo­łuje tę samą sekwen­cję wyda­rzeń. Kiedy na przy­kład zwie­rzę labo­ra­to­ryjne zosta­nie umiesz­czone w bar­dzo zim­nym pomiesz­cze­niu, obser­wuje się u niego reak­cję alar­mową. Jeśli potrwa to dłu­żej, nastę­puje adap­ta­cja i zwie­rzę wydaje się zno­sić zimno bez szkody dla zdro­wia. Jego tole­ran­cja jest jed­nak ogra­ni­czona. Z cza­sem zdol­ność do oporu słab­nie i docho­dzi do zgonu.

GAS jest pro­ce­sem ener­ge­tycz­nym. Jeśli jed­nak mamy ująć go w kate­go­riach ener­ge­tycz­nych, musimy spre­cy­zo­wać sekwen­cję zda­rzeń towa­rzy­szą­cych w pierw­szych chwi­lach stre­sowi lub trau­mie. Zja­wi­ska te sta­no­wią zagro­że­nie dla inte­gral­no­ści orga­ni­zmu, który reaguje na nie szo­kiem. Przy­czyną szoku jest odpływ ener­gii i krwi z zewnętrz­nych powłok ciała lub tylko z zagro­żo­nego bądź zaata­ko­wa­nego obszaru. Bez kon­cep­cji szoku trudno byłoby zro­zu­mieć nad­mierną na pozór reak­cję ciała na pewne dość nie­winne bodźce, takie jak kon­takt z aler­ge­nami lub roz­mowa o pro­ble­mach emo­cjo­nal­nych. Jeśli trauma jest bar­dzo poważna, szok może być nawet śmier­telny. W innym razie nastę­puje odbi­cie z szoku i ciało podej­muje wysi­łek na rzecz zmiany stre­su­ją­cej sytu­acji lub odzy­ska­nia nad nią kon­troli. Fizjo­lo­giczną odpo­wie­dzią na szok jest reak­cja alar­mowa. Ciało mobi­li­zuje ener­gię, żeby prze­ciw­sta­wić się zagro­że­niu. Ener­gia i krew napły­wają ponow­nie do obszaru, w któ­rym doszło do traumy, powo­du­jąc stan zapalny i ból. Rów­nież gorączka jest prze­ja­wem mobi­li­za­cji ener­gii.

Jeśli sytu­acji będą­cej źró­dłem roz­stroju nie uda się zli­kwi­do­wać ani opa­no­wać, orga­nizm adap­tuje się do niej, zuży­wa­jąc zapasy ener­gii. W ten spo­sób znika dozna­nie roz­stroju, ale ciało pozo­staje pod wpły­wem stresu i jeśli nawet nie osu­nie się w cho­robę, to w każ­dym razie nie jest roz­luź­nione. Ponie­waż rezer­wowa ener­gia służy do pod­trzy­my­wa­nia adap­ta­cji, dodat­kowy szok może spo­wo­do­wać cho­robę. Bądź co bądź, moż­li­wo­ści oporu są ogra­ni­czone. Gdy skoń­czą się zapasy ener­gii, nastę­puje faza wyczer­pa­nia, która czę­sto pro­wa­dzi do cho­roby ter­mi­nal­nej.

W mojej wcze­śniej­szej pracy, Bio­ener­ge­tyce, wska­zy­wa­łem, że główną funk­cją gru­czo­łów nad­ner­cza jest mobi­li­za­cja rezerw ener­gii w celu prze­ciw­sta­wie­nia się stre­sowi czy roz­stro­jowi. Adre­na­lina wydzie­lana przez wewnętrzną część gru­czołu przy­nosi natych­mia­stowy efekt. Kor­ty­ko­ste­ro­idy z kory nad­ner­czy dzia­łają wol­niej, ale dłu­żej.

W niniej­szym wykła­dzie zaj­muję się przede wszyst­kim stre­sem emo­cjo­nal­nym oraz jego wpły­wem na roz­strój i na roz­wój cho­roby. W natu­ralny spo­sób nasuwa się pyta­nie: czym różni się stres emo­cjo­nalny od fizycz­nego? Jego oddzia­ły­wa­nie na ciało jest podobne, gdyż także stwa­rza warunki wyma­ga­jące roz­dy­spo­no­wa­nia dodat­ko­wej ener­gii. Pewną róż­nicę widzę w tym, że wiel­kość kon­kret­nego stresu emo­cjo­nal­nego jest nie­mie­rzalna. Prze­pro­wa­dzono jed­nak bada­nia nad związ­kiem wyda­rzeń życio­wych z cho­ro­bami, z któ­rych wynika, że pewne fakty są sil­niej­szymi stre­so­rami niż inne i z więk­szym praw­do­po­do­bień­stwem pro­wa­dzą do scho­rzeń fizycz­nych. Mam tu na myśli prace Tho­masa H. Hol­mesa zre­fe­ro­wane w książce Psy­cho­so­ma­tics7. Na pod­sta­wie tych badań stwo­rzono tabelę zmian życio­wych upo­rząd­ko­waną według ich donio­sło­ści. Obej­muje ona 43 zda­rze­nia, od śmierci współ­mał­żonka, któ­rej przy­pi­sano war­tość 100, poprzez utratę pracy (42), po święta Bożego Naro­dze­nia (12) i otrzy­ma­nie man­datu (11). Autor twier­dzi, że „odno­to­wano kore­la­cję pomię­dzy pew­nymi cho­ro­bami a naj­wy­żej punk­to­wa­nymi zda­rze­niami”. A ponadto, „jeśli ktoś w ciągu roku nazbiera ponad 300 punk­tów zmian życio­wych i w bli­skiej przy­szło­ści zacho­ruje, to z więk­szym praw­do­po­do­bień­stwem cho­robą tą będzie cukrzyca, schi­zo­fre­nia, zawał serca lub rak niż migrena, mono­nu­kle­oza, stan lękowy czy astma”8. Zmiany w życiu mogą być sil­nie stre­su­jące nie tylko z powodu emo­cji, jakie wywo­łują, lecz także i głów­nie dla­tego, że upo­ra­nie się z nimi wymaga wydat­ko­wa­nia zwięk­szo­nej ilo­ści ener­gii.

Hol­mes odkrył, że stres zwią­zany z sytu­acjami życio­wymi ma bli­ski zwią­zek z cho­robą. Dla przy­kładu, kiedy czło­wieka cier­pią­cego na katar sienny wpro­wa­dzono do pomiesz­cze­nia nasy­co­nego pył­kami kwia­to­wymi, poja­wiły się u niego łagodne objawy kataru. Po dwu­dzie­stu minu­tach popro­szono go, żeby opo­wie­dział o swo­jej sytu­acji domo­wej, i oka­zało się, że jest pełna kon­flik­tów. Jego katar zna­cząco się wtedy nasi­lił. W innym wypadku ból głowy wzmógł się u pacjenta pod­czas roz­mowy na draż­liwe tematy. Hol­mes podaje: „Kiedy roz­po­czę­li­śmy wywiad, zaob­ser­wo­wa­li­śmy wzrost napię­cia mię­śnio­wego ujaw­niony na mio­gra­mie, a wkrótce potem wystą­pił ból głowy. Kiedy prze­szli­śmy w roz­mo­wie na tematy neu­tralne, napię­cie mię­śni osła­bło, a ból znik­nął9.

Bada­nia te wpraw­dzie wia­ry­god­nie wyka­zały bez­po­średni zwią­zek stresu emo­cjo­nal­nego z cho­robą, ale pozo­sta­wiły bez odpo­wie­dzi kilka bar­dzo waż­nych pytań. Donio­słość zmian życio­wych nie jest jedy­nym czyn­ni­kiem mają­cym zna­cze­nie. Nawet spo­śród osób prze­ży­wa­ją­cych naj­po­waż­niej­sze zmiany roz­cho­ro­wało się tylko 80 pro­cent. Ale nie­do­ma­gań fizycz­nych doznało 30 pro­cent osób o nisko punk­to­wa­nych zmia­nach życio­wych. Pierw­sze z pytań brzmi: dla­czego nie­któ­rzy ludzie cho­rują, pod­czas gdy inni w tej samej sytu­acji zacho­wują zdro­wie? Oczy­wi­sta odpo­wiedź brzmi, że ci dru­dzy mają więk­szą zdol­ność radze­nia sobie ze zda­rze­niami, które u innych wywo­łują roz­strój. Mówiąc ogól­nie, róż­nica musi leżeć w ilo­ści dostęp­nej ener­gii. Dru­gie pyta­nie doty­czy rodzaju nie­do­ma­gań, które roz­wi­jają się u ludzi pod wpły­wem stresu emo­cjo­nal­nego. U osoby z bólem głowy nie wystą­piły objawy kataru sien­nego. Jak zauwa­żył Hol­mes, „postawa pacjenta z bólem głowy wobec jego sytu­acji życio­wej była zupeł­nie inna niż tego, który się roz­pła­kał; chciał się od niej uwol­nić, (…) ale nie potra­fił nic przed­się­wziąć; pozo­sta­wał bez ruchu, mimo że jego mię­śnie szkie­le­towe były gotowe do akcji”10. Sądzę, że nie­zdol­ność do pła­czu czy szlo­chu pre­dys­po­nuje czło­wieka do kło­po­tów z zato­kami i kataru sien­nego. Ogól­niej, pre­dys­po­zy­cja do pew­nych cho­rób wynika z nasta­wie­nia pacjenta czy też tego, co nazy­wamy struk­turą cha­rak­teru.

Aby zro­zu­mieć, w jaki spo­sób struk­tura cha­rak­teru zwięk­sza życiowy stres, musimy postrze­gać stres jako „siłę, która ogra­ni­cza albo napę­dza”. Ter­min ten wywo­dzi się z łaciń­skiego słowa stric­tus ozna­cza­ją­cego ogra­ni­cze­nie. Z ogra­ni­cze­niami jeste­śmy za pan brat w bio­ener­ge­tyce. Każde prze­wle­kłe napię­cie mię­śniowe sta­nowi dla orga­ni­zmu ogra­ni­cze­nie. Może ono defor­mo­wać ciało, a co za tym idzie, sta­nowić źró­dło stresu. Roz­wój takich napięć jest funk­cją for­mo­wa­nia się super­ego i sta­nowi soma­tyczny odpo­wied­nik uwew­nętrz­nio­nych naka­zów i zale­ceń rodzi­ców. Tak więc zasada: „Nie pod­noś ręki na swo­jego ojca” może utrwa­lić się w ciele jako chro­niczne napię­cie mię­śni ramie­nia, co sku­tecz­nie unie­moż­li­wia pacjen­towi pełne unie­sie­nie ręki. Takie zako­rze­nione w super­ego nakazy i zakazy są czę­ścią wycho­wa­nia każ­dego dziecka. Przy­swaja je sobie do tego stop­nia, że stają się czę­ścią jego cha­rak­teru. „Nie płacz”, „Nie pod­noś głosu”, „Nie baw się swoim cia­łem”, „Trzy­maj ręce przy sobie”, „Wcią­gaj brzuch” – to wszystko powszech­nie kie­ro­wane do dzieci żąda­nia, któ­rych speł­nie­nie wymaga dodat­ko­wej ener­gii, więc jest źró­dłem stresu. Ener­gia jest wydat­ko­wana na sku­tek akcji mię­śni, nie­zbęd­nej do zablo­ko­wa­nia jakie­goś impulsu (siła ogra­ni­cza­jąca) albo przy­ję­cia wła­ści­wej postawy (siła napę­dza­jąca).

Trzeba jed­nak zauwa­żyć, że neu­ro­tyczna struk­tura cha­rak­teru nie kształ­tuje się pod wpły­wem wyma­gań rodzi­ców, chyba że wyma­ga­niom tym towa­rzy­szy groźba kary, wyra­żona wprost lub doro­zu­miana. W więk­szo­ści wypad­ków kara, czy to wymie­rzana fizycz­nie, czy w postaci odmowy miło­ści i bli­sko­ści, wystar­cza, by dziecko postrze­gało groźbę jako realną. Ale za karą lub jej groźbą kryje się wro­gość rodzi­ców, która każe dziecku oba­wiać się o prze­ży­cie, jeśli nie zasto­suje się do ich żądań. Zazwy­czaj rodzic nie zdaje sobie sprawy z tej wro­go­ści, gdyż racjo­na­li­zuje swoje zacho­wa­nie. Ale dla dziecka jest ona naj­bar­dziej stre­su­ją­cym ele­men­tem sytu­acji. Wro­gość może być wyra­żana spoj­rze­niem, chłod­nym spo­so­bem bycia albo agre­sją fizyczną. Dziecko doznaje lęku, nawet prze­ra­że­nia. Doświad­cze­nie lęku w rela­cji z rodzi­cami jest dla jego orga­ni­zmu szo­kiem. Prze­ra­że­nie to w isto­cie stan szoku. Dodam jesz­cze, że jest nim rów­nież pod­świa­domy lęk przed kastra­cją zwią­zany z sytu­acją edy­palną.

Zja­wi­sko szoku wska­zuje na obec­ność przy­tła­cza­ją­cego stresu, traumy wpra­wia­ją­cej ciało w stan roz­stroju. Odpo­wie­dzią ciała jest reak­cja alar­mowa w ramach GAS. Ale stre­su­jąca sytu­acja nie ulega zmia­nie, więc dziecko jest zmu­szone do adap­ta­cji w for­mie super­ego. Wska­zuje to, że znaj­duje się obec­nie w fazie oporu i nie doświad­cza już roz­stroju. Ale nie zna­czy to, że stres został wyeli­mi­no­wany. Dziecko radzi sobie z tym poło­że­niem siłą woli, wyko­rzy­stu­jąc rezerwy ener­gii swo­jego orga­ni­zmu. Stres trwa w postaci chro­nicz­nego napię­cia mię­śni defor­mu­ją­cego ciało.

Napię­cie mię­śni nie dopusz­cza nie­do­zwo­lo­nych, nie­bez­piecz­nych impul­sów do świa­do­mo­ści i nie pozwala im się mani­fe­sto­wać. Są zablo­ko­wane, więc nie trzeba świa­do­mie tra­cić ener­gii na ich zwal­cza­nie. Przy­po­mina to sytu­ację groź­nego prze­stępcy, któ­rego nie trzeba już tak pie­czo­ło­wi­cie pil­no­wać, kiedy znaj­dzie się w zamknię­tej celi. Ale nie ma takiego wię­zie­nia, z któ­rego ucieczka byłaby zupeł­nie nie­moż­liwa. I podob­nie żadne super­ego, nawet naj­moc­niej­sze, nie wyklu­cza cał­ko­wi­cie moż­li­wo­ści, że tłu­miony impuls wyrwie się na powierzch­nię. Impuls ten jest mani­fe­sta­cją siły życio­wej, stale zatem szuka ujścia. Jaka­kol­wiek szcze­lina w struk­tu­rze obron­nej, powstała pod wpły­wem dodat­ko­wego stresu lub innej siły zewnętrz­nej, może stwo­rzyć oka­zję do jego uwol­nie­nia. Ta ewen­tu­al­ność jest wystar­cza­jąco praw­do­po­dobna, by obu­dzić pier­wotny lęk i ponow­nie wpra­wić ciało w roz­strój. Wła­śnie dla­tego oma­wia­nie kon­flik­tów emo­cjo­nal­nych jest dla wielu osób tak sil­nie stre­su­jące. Jeśli tego rodzaju szok powta­rza się czę­sto i jest dosta­tecz­nie inten­sywny, to zakłóca adap­ta­cję, pod­ko­puje siły obronne orga­ni­zmu i czyni jed­nostkę bez­bronną wobec cho­roby.

Bez­po­śred­nim skut­kiem tłu­mie­nia impul­sów jest ogra­ni­cze­nie moż­li­wo­ści życio­wych jed­nostki. Chro­niczne napię­cie mię­śniowe przy­po­mina kaftan bez­pie­czeń­stwa, który utrud­nia oddy­cha­nie i blo­kuje ener­gię. Jed­no­cze­śnie czło­wiek pozo­staje pod kul­tu­rową pre­sją, żąda­jącą osią­ga­nia celów zapew­nia­ją­cych mu miłość, któ­rej potrze­buje. Nie tylko więc jego ener­gia jest ogra­ni­czona, lecz ponadto sta­wia się mu wyma­ga­nia, które może speł­nić, tylko wydat­ku­jąc dodat­kową ener­gię. Więk­szość ludzi prze­żywa w tej sytu­acji wyjąt­kowo silny stres. To za jego sprawą skarżą się na zmę­cze­nie i brak sił. Prze­waż­nie mimo to potra­fią wysił­kiem woli na­dal funk­cjo­no­wać. W rezul­ta­cie, jak to poka­zał Selye, faza oporu nie­uchron­nie prze­cho­dzi w fazę wyczer­pa­nia. Osoba wyzbywa się rezerw ener­gii i nie może posu­wać się dalej. Zaczyna cho­ro­wać. Cho­roba może być łagodna lub poważna. Może to być zwy­kłe prze­zię­bie­nie lub jakie­kol­wiek inne scho­rze­nie psy­cho­so­ma­tyczne w rodzaju artre­ty­zmu, zabu­rzeń żołąd­ko­wych, nad­ci­śnie­nia krwi, zabu­rzeń krą­że­nia, raka, liszaja, migreny itp. Jeśli jed­nak ktoś ma pre­dys­po­zy­cje do scho­rzeń psy­chicz­nych, może wpaść w ciężką depre­sję albo prze­żyć epi­zod psy­cho­tyczny. Cho­roba na ogół wyrywa czło­wieka z pier­wot­nej sytu­acji stresu, więc stwa­rza mu warunki do odzy­ska­nia sił i odbu­do­wa­nia zaso­bów ener­gii. Oczy­wi­ście zara­zem poja­wia się nowe źró­dło stresu w postaci pro­cesu cho­ro­bo­wego. W następ­nej czę­ści wykładu omó­wię pewne aspekty rela­cji mię­dzy tymi cho­ro­bami a struk­turą cha­rak­teru pacjenta i rodza­jem stresu.

Choroby psychosomatyczne

W tej czę­ści przed­sta­wię moje kon­cep­cje doty­czące pew­nych cho­rób, które – jak sądzę – powstają głów­nie za sprawą stresu. Są to cho­roby psy­cho­so­ma­tyczne, które nazwano w ten spo­sób, ponie­waż nie da się wska­zać odpo­wie­dzial­nego za nie poje­dyn­czego czyn­nika etio­lo­gicz­nego. W gene­zie tych scho­rzeń czyn­niki emo­cjo­nalne odgry­wają ważną rolę. W szer­szym rozu­mie­niu psy­cho­so­ma­tyczne są jed­nak wszel­kie cho­roby, gdyż postawa pacjenta i jego emo­cje wpły­wają zarówno na samo ich wystą­pie­nie, jak i na prze­bieg. Weźmy na przy­kład gruź­licę, któ­rej etio­lo­gia jest znana: Hol­mes odkrył, że „ludzie, któ­rzy na nią zapa­dli, w ciągu dwóch lat przed ujaw­nie­niem się cho­roby prze­żyli bar­dzo zna­czącą liczbę życio­wych zmian”11.

Emo­cjo­nalne i oso­bo­wo­ściowe czyn­niki cho­roby inten­syw­nie badano. Przez wiele lat kla­syczną pracą była Psy­cho­so­ma­tic Medi­cine Weissa i Engli­sha. Cie­kawe, że Spur­geon English prze­cho­dził psy­cho­ana­lizę u Wil­helma Reicha. Inna ważna książka z tej dzie­dziny to Mind and Body (Umysł i ciało) autor­stwa Flan­ders Dun­bar, redak­torki naczel­nej pisma „Jour­nal of Psy­cho­so­ma­tic Medi­cine”. Była ona mał­żonką The­odore’a P. Wolfe’a, który spro­wa­dził do Sta­nów Zjed­no­czo­nych Reicha i prze­ło­żył na angiel­ski kilka jego ksią­żek. Bogac­two publi­ko­wa­nych mate­ria­łów na temat psy­cho­so­ma­tycz­nych czyn­ni­ków cho­roby jest prze­ogromne. Nie zamie­rzam tu doko­ny­wać prze­glądu całej tej lite­ra­tury. Chciał­bym jedy­nie zapro­po­no­wać kilka świe­żych wglą­dów w istotę tych cho­rób, opie­ra­jąc się na zro­zu­mie­niu pro­cesu ener­ge­tycz­nego zwią­za­nego ze sto­ją­cym za nimi sta­nem stresu. Jest, jak sądzę, sprawą powszech­nie znaną, że Reich był moim nauczy­cie­lem i ana­li­ty­kiem.

Kiedy w latach 1947–1951 stu­dio­wa­łem medy­cynę, zain­te­re­so­wa­łem się gruź­licą, ponie­waż czu­łem, że w tej cho­ro­bie obecny jest czyn­nik emo­cjo­nalny. Źró­dłem tego zain­te­re­so­wa­nia były rów­nież moje kon­takty z Wil­hel­mem Reichem i doświad­cze­nia w roli tera­peuty Reichow­skiego zebrane w ciągu dwóch lat przed wstą­pie­niem na stu­dia medyczne. W XIX wieku gruź­lica wystę­po­wała powszech­nie. Jej echa znaj­du­jemy w lite­ra­tu­rze pięk­nej z epoki. Cza­ro­dziej­ska góra Toma­sza Manna jest naj­bar­dziej znaną, ale nie jedyną powie­ścią uka­zu­jącą życie w sana­to­rium prze­ciw­gruź­li­czym. Dla naszych celów istot­niej­szy jest jed­nak obraz cier­pią­cej na gruź­licę boha­terki powie­ści Dama kame­liowa, która posłu­żyła za pod­stawę opery Tra­viata. W moim odczu­ciu jej roman­tyczne marze­nia mają zwią­zek z cho­robą. Widzę w niej osobę zże­raną przez nie­moż­liwą do speł­nie­nia tęsk­notę12. Podobny roman­tyczny wątek znaj­du­jemy w muzyce Cho­pina, który rów­nież cho­ro­wał na gruź­licę.

Dla­czego roman­tyczna tęsk­nota mia­łaby wią­zać się z cho­robą płuc, jaką jest gruź­lica? Tęsk­notę albo pra­gnie­nie bli­sko­ści doświad­czamy jako przy­pływ pobu­dze­nia w przed­niej czę­ści ciała, obej­mu­jący usta, wargi i ramiona. Jest to uczu­cie, które każe małemu dziecku przy­tu­lać się do matki i szu­kać u niej pokarmu. Speł­nie­nie tego pra­gnie­nia daje dziecku poczu­cie szczę­ścia; jeśli jed­nak jego oralne potrzeby nie są zaspo­ka­jane, uczu­cie tęsk­noty utrzy­muje się także w doro­sło­ści pod posta­cią bólu w piersi i gar­dle. W XIX wieku, kiedy kar­mie­nie pier­sią sta­no­wiło normę, dzie­ciom nie­obce było to szczę­ście. Jeśli jed­nak odsta­wiano je od piersi zbyt wcze­śnie, poszu­ki­wa­nie oral­nego speł­nie­nia, toż­sa­mego ze szczę­ściem, prze­kształ­cało się w pogoń za roman­tyczną miło­ścią, która potrzeb oral­nych zaspo­koić nie mogła. Osoba doro­sła mogła doznać speł­nie­nia jedy­nie na reali­stycz­nej dro­dze seksu i orga­zmu, a nie roman­tycz­nej miło­ści. U roman­tycz­nie nastro­jo­nej jed­nostki, co gor­sza zaha­mo­wa­nej sek­su­al­nie, nie­speł­niona oralna tęsk­nota gnieź­dziła się w piersi, wywo­łu­jąc napię­cie i stres w płu­cach. Ten stres pre­dys­po­no­wał ją do zacho­ro­wa­nia na gruź­licę.

Emo­cjo­nalny stres nie­za­spo­ko­jo­nego pra­gnie­nia oral­nego nie jest oczy­wi­ście jedy­nym czyn­ni­kiem spraw­czym tej cho­roby. Czło­wiek musi wejść w kon­takt z zaraz­kami. Od dawna jed­nak dostrze­gano, że nie każdy, kto się z nimi zetknie, na pewno zacho­ruje. Musimy więc przyj­rzeć się innym czyn­ni­kom. Cięż­kie warunki życiowe, cia­snota, marne odży­wia­nie, brak świe­żego powie­trza i ruchu, cią­głe zmę­cze­nie – wszystko to odbie­rało jed­no­stce ener­gię i zdol­ność do sta­wia­nia czoła infek­cji. Jed­nak to postawa cha­rak­te­ro­lo­giczna jest czyn­ni­kiem w ogrom­nym stop­niu deter­mi­nu­ją­cym, na jaką cho­robę zapad­nie osoba, kiedy życiowy stres sta­nie się dla niej nie do znie­sie­nia.

Jeśli gruź­lica stała się typową cho­robą XIX wieku przy­naj­mniej po czę­ści z uwagi na roman­tyczny kli­mat tego stu­le­cia, to jaka cho­roba wiąże sie z posta­wami cha­rak­te­ry­stycz­nymi dla wieku XX? Kiedy po opi­sa­niu związku gruź­licy z dzie­więt­na­sto­wiecz­nym roman­ty­zmem zada­łem moim przy­ja­cio­łom to pyta­nie, bez namy­słu odpo­wie­dzieli, że jest to rak. Myśla­łem podob­nie. Zna­czy to, że ist­nieje pewna postawa emo­cjo­nalna pozo­sta­jąca w takiej samej rela­cji z nowo­two­rem, jak roman­tyczna tęsk­nota z gruź­licą. Musi też ona być typowa dla dru­giej połowy XX stu­le­cia. Jest nią roz­pacz. Myśl, że ist­nieje zwią­zek mię­dzy cho­robą a kul­turą, wyra­ził Henry E. Sige­rist. Powiada on: „W każ­dej epoce wysu­wają się na czoło pewne cho­roby (…) cha­rak­te­ry­styczne dla tej epoki i zanu­rzone w całej jej struk­tu­rze”13.

Należy stwier­dzić, że na ten sam pomysł wpadł Wil­helm Reich. Suge­ro­wał on, że rak roz­wija się na grun­cie emo­cjo­nal­nej rezy­gna­cji. Opi­sy­wał pro­ces nowo­two­rowy jako zanik ener­gii cie­le­snej, a komórki rakowe jako pro­dukt dez­in­te­gra­cji zdro­wych tka­nek. Kto chciałby zro­zu­mieć ten pro­ces głę­biej, niż na to stać tra­dy­cyjną medy­cynę, powi­nien prze­czy­tać książkę Reicha The Car­ci­no­ma­tous Shrin­king Bio­pa­thy. Jed­nak roz­pacz nie jest tym samym co emo­cjo­nalna rezy­gna­cja, ponie­waż roz­pacz nie może ist­nieć bez nadziei. Dopiero kiedy tra­cimy resztkę nadziei, roz­pacz zamie­nia się w rezy­gna­cję, co ozna­cza kapi­tu­la­cję przed śmier­cią. U onko­lo­gicz­nego pacjenta te nasta­wie­nia emo­cjo­nalne nie są świa­dome. To cha­rak­te­ry­styczne, że neguje on zarówno swoją roz­pacz, jak i póź­niej­szą rezy­gna­cję.

Zaprze­cza­nie roz­pa­czy stwa­rza dla orga­ni­zmu stre­su­jącą sytu­ację, która stop­niowo wyczer­puje jego rezerwy ener­gii. Staje się to jasne, kiedy uświa­do­mimy sobie, że owa nega­cja kryje się za pozor­nie celową aktyw­no­ścią ubraną w kostium opty­mi­zmu. Fał­szywy opty­mizm to obrona przed kry­jącą się pod spodem roz­pa­czą, nie­po­zwa­la­jąca jej mani­fe­sto­wać się przez płacz i szlo­cha­nie. Aktyw­ność pro­wa­dzi doni­kąd, ponie­waż jest nie­świa­do­mie podej­mo­wana jedy­nie w celu nego­wa­nia roz­pa­czy. Pochła­nia zna­czącą ilość ener­gii i siły woli, by utrzy­mać ciało w ruchu pomimo inten­syw­nego pra­gnie­nia, żeby się pod­dać i zre­zy­gno­wać z wszel­kich wysił­ków. Kiedy ener­gia się wyczer­pie, orga­nizm stop­niowo rezy­gnuje z życia i pod­daje się śmierci. Na pozio­mie świa­do­mo­ści każdy wysi­łek jest podej­mo­wany, by wzmac­niać fasa­dowy opty­mizm i trzy­mać się w gar­ści. Wyda­wa­łoby się sprzecz­no­ścią, że ktoś odda­jący się roz­pa­czy jed­no­cze­śnie znaj­duje w życiu radość, ale tak jest naprawdę, wyja­śniam to w swo­jej nowej książce The Fear of Life (Lęk przed życiem). Roz­pacz ma korze­nie w doświad­cze­niach dzie­ciń­stwa i odzwier­cie­dla bez­owoc­ność prób zdo­by­cia miło­ści rodzi­ców. Jako doro­śli jeste­śmy rów­nie bez­radni w poszu­ki­wa­niu miło­ści, ale bar­dziej pra­gniemy kochać, niż być kocha­nym. Chcemy także kochać samych sie­bie. W tym wypadku nie jeste­śmy bez­silni i nie mamy real­nego powodu do roz­pa­czy.

Teza, iż roz­pacz jest typo­wym nasta­wie­niem dru­giej połowy XX wieku, wymaga uza­sad­nie­nia. Roz­pacz wiążę z bra­kiem miło­ści w życiu. Nie miło­ści w zna­cze­niu ducho­wym, lecz miło­ści dają­cej cie­le­sną radość i dobre samo­po­czu­cie. Ile rado­ści jest w naszym świe­cie? Jeste­śmy tak obse­syj­nie zaab­sor­bo­wani wła­dzą, pro­duk­tyw­no­ścią i spraw­no­ścią, że umy­kają nam drobne życiowe przy­jem­no­ści. Mamy silną moty­wa­cję, mówiąc języ­kiem rekla­mo­wych slo­ga­nów. Albo, w innym uję­ciu, jeste­śmy nie­wol­ni­kami sys­temu eko­no­micz­nego, który obie­cuje nam speł­nie­nie, a zamiast tego przy­nosi tylko fru­stra­cję. Im wyżej wspi­namy się na eko­no­micz­nej dra­bi­nie, tym mniej mamy wol­no­ści, a bez niej nie ma mowy o rado­ści. Możemy poczuć się speł­nieni jako istoty ludz­kie tylko wtedy, gdy nasze życie jest zako­rze­nione w naszym ciele, naszej zwie­rzę­cej natu­rze i w Ziemi. Nie­stety, tech­no­lo­giczna cywi­li­za­cja odcina nas coraz bar­dziej od tych fun­da­men­tal­nych związ­ków. Tęsk­nię do bólu za tym, by kie­dyś w pełni je odzy­skać, zdo­być wol­ność i zyskać radość. Ale ta moja roz­pacz jest świa­doma i potra­fię ją wyra­zić. A ponie­waż nie ufam sys­te­mowi, nie jestem jego nie­wol­ni­kiem. Potra­fię zna­leźć w życiu nieco rado­ści.

Bio­rąc pod uwagę takie cha­rak­te­ro­lo­giczne nasta­wie­nie mojej oso­bo­wo­ści, jestem bar­dziej podatny na zawał niż na raka. Cho­roby serca rów­nież są czymś typo­wym dla nowo­cze­snego czło­wieka XX wieku. Przy­pusz­czam, że moja wraż­li­wość na tę cho­robę wynika ze sztyw­no­ści piersi, która powo­duje stres w sercu. Zna­łem sporo męż­czyzn, któ­rzy doznali zawału, i u każ­dego z nich można było zaob­ser­wo­wać sztywną, cia­sną klatkę pier­siową, utrzy­my­waną w roz­dę­tym poło­że­niu. Aby zro­zu­mieć, dla­czego sztyw­ność klatki pier­sio­wej stwa­rza stres dla serca, musimy roz­wa­żyć postawę emo­cjo­nalną prze­ja­wia­jącą się przez tę sztyw­ność. Jak cały pan­cerz mię­śniowy, sta­nowi ona obronę przed zra­nie­niem. Sztyw­ność klatki pier­sio­wej działa niczym napier­śnik zbroi osła­nia­jący serce. Oczy­wi­ście rana, przed którą ma uchro­nić, jest emo­cjo­nalna, a nie fizyczna. Taka osoba zdaje się mówić: „Nikomu nie pozwolę dotknąć mojego serca”. Ma to dla niej sens, ponie­waż doznała wcze­śniej dotkli­wej rany emo­cjo­nal­nej. Jej serce zostało „zła­mane” przez brak rodzi­ciel­skiej miło­ści i zro­zu­mie­nia. Chroni więc swoje biedne, „zła­mane” serce, zamy­ka­jąc je w cia­snej klatce.

Serce tęskni jed­nak za wol­no­ścią i swo­bodą, gdyż bez wol­no­ści nie ma rado­ści, a bez rado­ści nie ma miło­ści. Mimo to czło­wiek nie ośmiela się roz­luź­nić piersi i otwo­rzyć serca; jego lęk przed zra­nie­niem jest zbyt silny. Pozo­staje więc uwię­ziony w murach, które wzniósł, żeby się bro­nić. Jego serce jest dosłow­nie zamknięte w klatce. W tej sytu­acji prze­żywa stres, na który skła­dają się pra­gnie­nie wyrwa­nia się na wol­ność i lęk przed wol­no­ścią albo też pra­gnie­nie miło­ści i lęk przed zra­nie­niem. Tkwiąc w pułapce tego kon­fliktu, jest głę­boko sfru­stro­wany i roz­ża­lony. Uczu­cia te nie znaj­dują jed­nak ujścia z powodu sil­nego poczu­cia winy wyra­sta­ją­cego z lęku przed miło­ścią. Taka wewnętrzna dyna­mika wpy­cha jed­nostkę w sytu­acje, w któ­rych czuje się uwię­ziona. Może to być nie­sa­tys­fak­cjo­nu­jąca praca lub nie­sa­tys­fak­cjo­nu­jące mał­żeń­stwo. Nie potra­fiąc się uwol­nić, czło­wiek staje się podatny na atak serca.

Moim zda­niem zawał serca jest następ­stwem reak­cji panicz­nej. To nie zna­czy, że dozna­jemy bez­po­śred­nio przed nim napadu paniki; sam zawał jest doświad­czany jako panika. Można więc pomy­śleć, że źró­dłem paniki jest nagła dole­gli­wość, ale ten punkt widze­nia nie uwzględ­nia faktu, że panika jest emo­cjo­nalną skłon­no­ścią osób, u któ­rych wystę­pują cho­roby serca. Prze­ja­wia się sztywną, roz­dętą pier­sią i poczu­ciem uwię­zie­nia. Mówimy wpraw­dzie: „Czuję się uwię­ziony”, ale traf­niej­sze byłoby stwier­dze­nie: „Jestem w panice, bo czuję, że jestem uwię­ziony”. Jed­nakże sztyw­ność klatki pier­sio­wej, która sta­nowi pułapkę i wywo­łuje panikę, chroni nas jed­no­cze­śnie przed uświa­do­mie­niem sobie tej paniki. Obec­ność tej zbroi neguje naszą bez­bron­ność i strach, a zara­zem wyraża oba te uczu­cia.

Więk­szość ludzi, któ­rzy cho­rują, nie zdaje sobie sprawy, jakie siły obecne w ich oso­bo­wo­ści pre­dys­po­no­wały ich do cho­roby. Ten brak świa­do­mo­ści spra­wia, że stres może nara­stać bez prze­szkód aż do chwili zała­ma­nia. Poten­cjalna ofiara ataku serca nie ma poczu­cia uwię­zie­nia i zwią­za­nej z tym paniki. Czę­sto zresztą podej­muje spe­cjalne dzia­ła­nia, by stłu­mić w sobie tę świa­do­mość. Naj­po­spo­lit­szym środ­kiem jest nad­uży­wa­nie alko­holu. Ilu­struje to przy­kład czło­wieka, który wra­ca­jąc wie­czo­rem do domu po całym dniu peł­nej napię­cia pracy, wypi­jał przed kola­cją kilka drin­ków, a potem oglą­dał tele­wi­zję, dopóki przy tym nie zasnął. Sche­mat ten powta­rzał się nie­mal każ­dego dnia robo­czego. To typowe zacho­wa­nie osoby, która nie potrafi sta­wić czoła swo­jej sytu­acji życio­wej. Pew­nego ranka w dro­dze do biura zmarł na ulicy na atak serca.

O ile potra­fimy roz­po­znać u nie­któ­rych osób czyn­nik, który uła­twia wystą­pie­nie zawału, o tyle możemy tylko zga­dy­wać, jaki bodziec bez­po­śred­nio wyzwo­lił cho­robę. Co spo­wo­do­wało zator w naczy­niach wień­co­wych będący przy­czyną ataku serca? Dla­czego zda­rzyło się to w tym momen­cie, a nie w jakimś innym? Dla­czego tego dnia, a nie poprzed­niego? Można by na to odpo­wie­dzieć, że przed ata­kiem ta osoba jest w fazie oporu lub adap­ta­cji. Wydaje się, że jakoś sobie radzi ze stre­sem. Kiedy orga­nizm jest w fazie oporu lub adap­ta­cji, zna­czy to, że stres stał się przy­tła­cza­jący i można sobie z nim pora­dzić, tylko mobi­li­zu­jąc rezerwy ener­gii i siły woli. Natura stresu pro­wa­dzą­cego do cho­roby wień­co­wej była inten­syw­nie badana przez Rosen­mana i Fried­mana. Według tych auto­rów stres poja­wia się w sytu­acji, gdy dana osoba akcep­tuje sto­jące przed nią wyzwa­nie, „ujaw­nia takie cechy oso­bo­wo­ści jak agre­syw­ność, ambi­cja czy pęd do współ­za­wod­nic­twa, jest cał­ko­wi­cie zaan­ga­żo­wana w pracę, zafik­so­wana na ter­mi­nach, prze­ja­wia nie­cier­pli­wość i ma poczu­cie ucie­ka­ją­cego czasu”. Ludzie o takich cechach są okre­ślani jako jed­nostki typu A. Czę­sto mają nad­ci­śnie­nie krwi i pod­wyż­szony poziom cho­le­ste­rolu. Nad­ci­śnie­nie odzwier­cie­dla szybki prze­pływ krwi uzy­ski­wany dzięki usztyw­nie­niu naczyń krwio­no­śnych. W naczy­niach tych, zwłasz­cza wień­co­wych, nasi­lają się pro­cesy miaż­dży­cowe. Utwar­dze­nie arte­rii w połą­cze­niu z zawę­że­niem ich świa­tła to sku­tek dozna­wa­nego stresu. Faza adap­ta­cji, jak już wiemy, jest ogra­ni­czona w cza­sie przez dostępne rezerwy ener­gii i kiedy się one wyczer­pią, musi nastą­pić zała­ma­nie. Jest to czyn­nik ilo­ściowy obecny we wszyst­kich cho­ro­bach.

Według Rosen­mana i Fried­mana oso­bom typu A naj­ła­twiej posta­wić dia­gnozę, opie­ra­jąc się na cechach fizycz­nych. Należy do nich ogólny stan napię­cia (sztyw­ność ciała, oddy­cha­nie górną połową piersi, napięte mię­śnie twa­rzy, pośpieszny i gwał­towny spo­sób mówie­nia, nie­cier­pliwe ruchy itp.). Te sygnały ciała zna­mio­nują poziom bólu, a także deter­mi­na­cji. Potrzeba pośpie­chu rów­nież wska­zuje na kry­jącą się za nią panikę. W isto­cie deter­mi­na­cja takiej osoby jest moty­wo­wana nie­uświa­do­mioną paniką. Czło­wiek chce wyrwać się na wol­ność, gdyż na pew­nym pozio­mie czuje się uwię­ziony. W jego życiu nie ma rado­ści, z czego wynika, że nie ma i wol­no­ści. Z tego samego powodu nie ma on ani czasu, ani ener­gii na miłość. Ku swo­jemu wiel­kiemu zasko­cze­niu zna­la­złem kie­dyś w cia­steczku z wróżbą nastę­pu­jące zda­nie: „Miłość to roz­mięk­cze­nie arte­rii”.

Nie­za­leż­nie od pre­dys­po­nu­ją­cego wpływu cią­głego stresu cho­roba wień­cowa czę­sto jest pro­wo­ko­wana przez nowy szok emo­cjo­nalny, zwięk­sza­jący obcią­że­nie i tak już prze­cią­żo­nego orga­ni­zmu. Przy zawale serca ten szok może wyni­kać z nie­uda­nej próby wyrwa­nia się na wol­ność. Choć to dziwne, wła­śnie usi­ło­wa­nie zerwa­nia wię­zów wywo­łuje panikę. Czę­sto widzia­łem, jak to się dzieje, pod­czas tera­pii, kiedy szczę­śli­wie pacjent jest przy­go­to­wany na taki roz­wój sytu­acji. Prze­ła­ma­nie pozy­cji obron­nych wyzwala stłu­mione emo­cje. Jeśli obrona opie­rała się na usztyw­nie­niu klatki pier­sio­wej, uru­cho­mie­nie piersi przez głę­bo­kie oddy­cha­nie może dopro­wa­dzić do wybu­chu paniki. Zda­rzyło mi się to pod­czas mojej pierw­szej sesji tera­peu­tycz­nej z Reichem, co opi­sa­łem w książce Bio­ener­ge­tyka. Próba odzy­ska­nia wol­no­ści może przy­jąć formę gwał­tow­nych ruchów, zalewu emo­cji lub burz­li­wych myśli. Jeśli czło­wiek nie potrafi upo­rać się z budzą­cym się wtedy nie­po­ko­jem lub paniką, to zamknie sobie wyj­ście. Coś podob­nego zda­rza się pod­czas zawału, kiedy ulega zamknię­ciu tęt­nica pro­wa­dząca do serca, a w rezul­ta­cie nawet samo serce.

Na ogół blo­kada naczy­nia wień­co­wego nastę­puje za sprawą skur­czu, który nakłada się na usztyw­nie­nie naczyń lub pro­cesy miaż­dży­cowe. Dopiero nie­dawno leka­rze uświa­do­mili sobie, jak ważną rolę odgrywa ten skurcz przy zawale serca. Jest on funk­cją adre­ner­gicz­nego lub współ­czul­nego układu ner­wo­wego, uak­tyw­nia­ją­cego się pod wpły­wem zimna, stresu albo sil­nych emo­cji. Reich wią­zał układ współ­czulny z nie­po­ko­jem, pod­czas gdy jego prze­ci­wień­stwo, układ przywspół­czulny, z przy­jem­no­ścią. Ten drugi układ udraż­nia arte­rie. Obraz jest zupeł­nie jasny. Skurcz naczyń wień­co­wych to sku­tek napadu nie­po­koju. Nie­po­kój lub ból poja­wia się za sprawą głę­boko zako­rze­nio­nego poczu­cia uwię­zie­nia. Na koniec należy stwier­dzić, że skurcz ten jest mię­śniową reak­cją na szok.

Źró­dłem powyż­szych roz­wa­żań jest obser­wa­cja kilku dobrze mi zna­nych męż­czyzn, któ­rzy prze­żyli atak serca. Szcze­gól­nie poucza­jący jest przy­kład dwóch z nich. Oby­dwaj roz­wie­dli się i wkrótce potem ponow­nie zawarli mał­żeń­stwa. Związki te roz­wi­nęły się jed­nak dopiero po roz­wo­dzie. Pierw­sze mał­żeń­stwo każ­dego z nich było nie­udane, ale rów­nież dru­gie nie oka­zało się satys­fak­cjo­nu­jące i obaj męż­czyźni poczuli się schwy­tani w pułapkę. Jeden z nich pod­jął wysi­łek, żeby doko­nać jakichś zmian w swoim życiu, by zna­leźć w nim wię­cej przy­jem­no­ści i speł­nie­nia, ale gdy tylko sta­ra­nia te zaczęły przy­no­sić pewne owoce, doznał zawału i musiał się pod­dać. Żaden z tych ludzi nie był gotów sta­wić czoła takiej sytu­acji ani bez­po­śred­nio i otwar­cie radzić sobie z wła­snymi emo­cjami.

Naj­lep­sza obrona przed zawa­łem serca to miłość. Kocha­jące serce jest swo­bodne i rado­sne. Ale żeby miłość efek­tyw­nie peł­niła funk­cję pre­wen­cyjną, musi wyra­żać się fizycz­nie. Naj­bar­dziej inten­sywną fizyczną mani­fe­sta­cją miło­ści jest sek­su­alny orgazm. W chwili peł­nego orga­zmu serce uwal­nia się ze swo­jej klatki, gdyż zani­kają wtedy gra­nice jaźni. Eks­taza orga­zmu wiąże się z głę­bo­kim dozna­niem wol­no­ści. Po dobrym orga­zmie czu­jemy, że nasze serce jest prze­peł­nione świa­tłem i rado­ścią. Wydaje się, że znik­nęły wszel­kie ota­cza­jące je napię­cia. Czu­jemy się odmło­dzeni; nasze serce znowu jest młode. Taki orgazm jest moż­liwy tylko wtedy, gdy potra­fimy kochać całym sobą.

Artre­tyzm to kolejna cho­roba, którą można zro­zu­mieć tylko jako reak­cję na stres. To twier­dze­nie opiera się na fak­tach: etio­lo­gia artre­ty­zmu nie wiąże się z żad­nym mikro­or­ga­ni­zmem cho­ro­bo­twór­czym, a jego objawy sku­tecz­nie usuwa kor­ty­zon, lek prze­ciw­dzia­ła­jący stre­sowi. Dzia­ła­nie kor­ty­zonu polega na zwal­cza­niu pro­ce­sów zapal­nych w sta­wach, które Selye uważa za błędną adap­ta­cję, nad­mia­rową reak­cję ciała na „względ­nie nie­winne uszko­dze­nia”14.

Nad­mia­rową reak­cję ciała na „względ­nie nie­winne uszko­dze­nia” obser­wu­jemy też przy aler­giach. Kto cierpi na katar sienny, ten wie, jak gwał­tow­nie orga­nizm potrafi zare­ago­wać na drobny czyn­nik draż­niący w postaci pyłku trawy. Ale ten pyłek to tylko bez­po­średni bodziec, któ­rego dzia­ła­nie można porów­nać do zapałki zapa­la­ją­cej lont. Sub­stan­cją wybu­chową jest czyn­nik wywo­łu­jący aler­gię. W przy­padku kataru sien­nego będzie nim nad­wraż­li­wość tka­nek powsta­jąca za sprawą cią­głego stresu. Ten stres z kolei jest spo­wo­do­wany tłu­mie­niem pła­czu pod wpły­wem szoku. Takim szo­kiem dla orga­nizmu może być gniewny ton rodzica naka­zu­ją­cego dziecku, by prze­stało pła­kać. Pro­wa­dzi to do kon­fliktu mię­dzy potrzebą pła­czu a lękiem przed pła­czem. Jeśli do takiego kon­fliktu doj­dzie w chwili, gdy w powie­trzu uno­szą się pyłki traw, ślu­zówka się na nie uwraż­liwi. Aby jed­nak w pełni zro­zu­mieć przy­czyny kataru sien­nego, musimy postrze­gać go jako próbę roz­ła­do­wa­nia wewnętrz­nego napię­cia, a nie po pro­stu jako reak­cję na draż­niącą sub­stan­cję. Jak długo kon­flikt trwa, pyłki mogą wywo­ły­wać reak­cję aler­giczną. Leki prze­ciw­hi­sta­mi­nowe zapo­bie­gają kata­rowi sien­nemu, gdyż wysu­szają błony ślu­zowe i tym samym uśmie­rzają kon­flikt, znie­czu­la­jąc tkanki.

Ludzie z reguły reagują nad­mia­rowo na każdą sytu­ację, która przy­po­mina im wcze­śniej­szą traumę lub kon­flikt. Obser­wu­jemy to stale w toku tera­pii bio­ener­ge­tycz­nej. Naj­lep­szy przy­kład to reak­cja na jaki­kol­wiek nacisk na napięte mię­śnie ota­cza­jące narządy płciowe. Wielu pacjen­tów nie­mal wyska­kuje wtedy ze skóry. Doznają szoku z obawy, że zostaną w tym miej­scu zra­nieni. Jest to lęk kastra­cyjny, który roz­wija się w okre­sie edy­pal­nym, kiedy czło­wiek czuje się zagro­żony kastra­cją jako karą za sek­su­alną rywa­li­za­cję z rodzi­cem tej samej płci. Takie wcze­sne doświad­cze­nie sta­nowi realny szok dla orga­ni­zmu i powo­duje wyco­fa­nie sek­su­al­nych uczuć i ener­gii z mied­nicy15. Po roz­ła­do­wa­niu szoku część ener­gii powraca, ale w spo­sób nie­śmiały i ści­śle kon­tro­lo­wany. Nie­ocze­ki­wany ruch moich pal­ców pod­czas pracy w tym obsza­rze czę­sto wywo­łuje u pacjenta reak­cję zbli­żoną do szoku. Oczy­wi­ście polega to na przy­wo­ła­niu wcze­śniej­szego doświad­cze­nia i pro­wo­kuje tę samą co wtedy odpo­wiedź. Podob­nie dziecko, które zostało kie­dyś pogry­zione, może zare­ago­wać ata­kiem histe­rii na widok zbli­ża­ją­cego się obcego psa.

Sła­bo­ścią inter­pre­ta­cji artre­ty­zmu pro­po­no­wa­nej przez Selye’a jest to, że nie doce­nia on siły czyn­ni­ków emo­cjo­nal­nych pro­wa­dzą­cych do roz­stroju i cho­roby. Eks­pe­ry­menty Harolda G. Wolfe’a i jego kole­gów prze­pro­wa­dzone w szpi­talu miej­skim w Nowym Jorku jasno wyka­zały, że samo oma­wia­nie z pacjen­tami bole­snych emo­cjo­nal­nie tema­tów powo­duje zaostrze­nie się ich dole­gli­wo­ści. Oto przy­kład: „Kiedy z oso­bami mają­cymi nor­malne ciśnie­nie krwi, a także z tymi o pod­wyż­szo­nym ciśnie­niu prze­pro­wa­dzano roz­mowy na temat kon­flik­tów per­so­nal­nych zwią­za­nych ze świa­do­mym lub podświa­do­mym lękiem i urazą, towa­rzy­szyło im zwięk­szone ciśnie­nie tęt­ni­cze, skra­ca­jące czas krzep­nię­cia i tempo sedy­men­ta­cji oraz pod­no­szące lep­kość krwi”16. Ten rodzaj reak­cji na stres stwier­dzono rów­nież w więk­szo­ści innych wraż­li­wych narzą­dów. Tak więc u pacjenta z nad­wraż­li­wo­ścią jelit odno­to­wano pod­wyż­szone ukrwie­nie, ruchli­wość i wraż­li­wość ślu­zówki pod­czas roz­mowy o jego szwa­gierce, wzbu­dza­ją­cej w nim nie­chęć, żal i poczu­cie winy.

Te dwa przy­kłady z pracy Wolfe’a poka­zują bez­po­śred­nie skutki kon­fliktu emo­cjo­nal­nego. Nie­wielu jed­nak bada­czy potra­fi­łoby jasno odpo­wie­dzieć na pyta­nie, dla­czego jedna osoba reaguje na stres artre­ty­zmem, pod­czas gdy u innej roz­wija się wrzód okręż­nicy. Wszy­scy zga­dzają się, że wraż­li­wość poszcze­gól­nych narzą­dów jest zde­ter­mi­no­wana przez wcze­sne doświad­cze­nia życiowe, pod­czas któ­rych kształ­tują się wzorce radze­nia sobie ze stre­sem. Jaki więc wzo­rzec zacho­wa­nia pre­dys­po­nuje jed­nostkę do artre­ty­zmu? Spró­bujmy podejść do tego pro­blemu od strony bio­ener­ge­tycz­nej.

Artre­tyzm sta­nowi zakłó­ce­nie mobil­no­ści orga­ni­zmu. Dotknięty nim staw ulega dosłow­nie zamro­że­niu z powodu bólu powo­do­wa­nego przez stan zapalny albo dege­ne­ra­cyj­nych pro­ce­sów w powierzch­niach sta­wo­wych. Ale zarówno zapa­le­nie, jak i dege­ne­ra­cja to zja­wi­ska wtórne. W isto­cie do zakłó­ce­nia mobil­no­ści docho­dzi, zanim roz­wi­nie się artre­tyzm. Z badań nad oso­bami cier­pią­cymi na tę przy­pa­dłość wiemy, że ich oso­bo­wość drę­czy kon­flikt doty­czący wyra­ża­nia agre­syw­nych impul­sów. Kryje się on tuż pod powierzch­nią, w prze­ci­wień­stwie do skłon­no­ści maso­chi­stycz­nych, które są sil­nie stłu­mione. Osoba z artre­tyzmem zazwy­czaj ma sztywną struk­turę cha­rak­teru, choć rysy maso­chi­styczne też są w niej obecne. Może tam być nawet zna­czący skład­nik schi­zo­idalny. Wła­śnie sztyw­ność czyni tę osobę podatną na artre­tyzm. Na przy­kład w artre­tycz­nych dło­niach można zaob­ser­wo­wać ten­den­cję do przy­kur­czu pal­ców. Skur­czona dłoń czę­sto przy­po­mina łapę z pazu­rami. Można podej­rze­wać, że ten przy­kurcz powstaje w wyniku pod­świa­do­mego blo­ko­wa­nia impulsu skła­nia­ją­cego do dra­pa­nia.

U pew­nej mojej pacjentki artre­tyzm dłoni był sil­nie roz­wi­nięty i powo­do­wał wyraźną defor­ma­cję na kształt pazu­rów. Pod­su­ną­łem jej myśl, że dole­gli­wość ta ma źró­dło w tłu­mio­nych impul­sach agre­sji. Moja suge­stia została sta­now­czo odrzu­cona. Pacjentka była artystką i postrze­gała samą sie­bie jako osobę wraż­liwą i tak­towną. Jej obraz wła­sny nie dopusz­czał moż­li­wo­ści, że kryje w sobie wro­gie lub nega­tywne impulsy. Ponie­waż jed­nak tego rodzaju impulsy są w naszej kul­tu­rze obecne u wszyst­kich, jej zaprze­cze­nie zdra­dzało kon­flikt. Potrzeba tłu­mie­nia ich wywo­ły­wała w ciele poważny stres. Jak długo jed­nak ktoś ma dość ener­gii, by radzić sobie ze stre­sem, pozo­staje w fazie oporu i objawy cho­roby się nie poja­wiają. Wyczer­pa­nie ener­gii lub dodat­kowe źró­dło stresu w postaci jakie­goś szoku mogą zepchnąć orga­nizm w cho­robę.

Kiedy wyra­ża­nie uczuć spo­tyka się z silną i wrogą reak­cją oto­cze­nia, orga­nizm doznaje szoku. Dzieci bywają sys­te­ma­tycz­nie szo­ko­wane nega­tyw­nymi reak­cjami rodzi­ców. Jak już wiemy, szok wiąże się z odpły­wem ener­gii z powierzchni ciała. W efek­cie ciało jest zamro­żone i unie­ru­cho­mione. Przy­po­mina to sytu­ację wywo­łu­jącą stan schi­zo­idalny. W tym dru­gim wypadku szok jest sil­niej­szy i bar­dziej dłu­go­trwały. Powo­duje go zakwe­stio­no­wa­nie prawa dziecka do życia. Oso­bo­wość schi­zo­idalna jest zatem zablo­ko­wana w sta­nie unie­ru­cho­mie­nia. Jeśli wro­gość rodzi­ców nie jest tak silna, a co za tym idzie, szok nie tak poważny, nastę­puje ener­ge­tyczne odbi­cie, które prze­ła­muje ten stan. Wraca w pew­nym stop­niu agre­syw­ność, ale dziecko wkrótce uczy się zacho­wy­wa­nia ostroż­no­ści, by nie anta­go­ni­zo­wać rodzi­ców. Zyskuje kon­trolę nad swo­imi nega­tyw­nymi uczu­ciami poprzez wykształ­ce­nie super­ego. Na pozio­mie ciała ten mecha­nizm kon­tro­lny prze­ja­wia się w postaci sztyw­no­ści i napię­cia mię­śni. Dziecko osiąga na pozór udaną adap­ta­cję i sytu­acja się sta­bi­li­zuje. Ale stres jest wciąż obecny poza świa­do­mo­ścią. Orga­nizm prze­cho­dzi w fazę oporu.

Atak artre­ty­zmu nastę­puje zwy­kle po jed­nym lub więk­szej licz­bie szo­ków dozna­nych w odpo­wie­dzi na jakieś agre­sywne impulsy. Szok nie musi być i czę­sto nie jest skut­kiem jakie­goś dzia­ła­nia zewnętrz­nego. Ktoś może prze­ra­zić się wła­snych agre­syw­nych uczuć i nie­świa­do­mie wyco­fać ener­gię z koń­czyn, czyli narzą­dów agre­sji. Po odpły­wie ener­gii z pery­fe­ryj­nych czę­ści ciała na ogół nastę­puje jej odno­wie­nie. Takie odbi­cie ener­ge­tyczne w zamro­żo­nych sta­wach wywo­łuje stan zapalny cha­rak­te­ry­styczny dla artre­ty­zmu i zwią­zany z nim ból. Opi­sana sekwen­cja wyda­rzeń kore­spon­duje z naszą pod­sta­wową kon­cep­cją mówiącą, że cho­roba repre­zen­tuje wysi­łek orga­ni­zmu na rzecz przy­wró­ce­nia peł­nej zdol­no­ści do funk­cjo­no­wa­nia.

Adele Davis, słynna die­te­tyczka, odbyła tera­pię Reichow­ską, i opo­wiada o kobie­cie, która skar­żyła się na artre­tyczne nie­do­ma­ga­nia w dło­niach i łok­ciach. Pod­czas roz­mowy prze­ko­nała się, że pacjentka żywi silną złość do swo­jego brata. Davis pod­su­nęła jej poduszkę i pole­ciła ude­rzać w nią pię­ściami dla wyła­do­wa­nia gniewu. Gdy kobieta to uczy­niła, jej dło­nie i łok­cie natych­miast uwol­niły się od bólu i w krót­kim cza­sie artre­tyzm się cof­nął.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Cho­dzi o Toxi­co­den­dron pube­scens, nie­ma­jący obec­nie pol­skiej nazwy gatun­ko­wej (dawna nazwa: sumak jado­wity) (przyp. tłum.). [wróć]

W języku pol­skim ter­min „stres” funk­cjo­nuje tylko w kon­tek­ście psy­cho­lo­gicz­nym, przez co tego frag­mentu nie da się ade­kwat­nie prze­ło­żyć (przyp. tłum.). [wróć]

Wolfe Harold G., Stress and Dise­ase, Char­les C. Tho­mas, Spring­field, Ill. 1953, s. 4. [wróć]

Selye Hans, The Stress of Life, McGraw-Hill, New York 1956, s. 54. [wróć]

Selye Hans, Stress Without Distress, New Ame­ri­can Library, New York 1975 (wyd. pol­skie: Stres okieł­znany, wyd. II, PIW, War­szawa 1978). [wróć]

Ibi­dem, s. 14. [wróć]

Hol­mes Tho­mas H., Life Situ­ations, Emo­tions and Dise­ase “Psy­cho­so­ma­tics” 1979, t. 19, nr 12, gru­dzień, s. 747–754. [wróć]

Ibi­dem, s. 753. [wróć]

Ibi­dem, s. 748. [wróć]

Ibi­dem, s. 748. [wróć]

Ibi­dem, s. 753. [wróć]

W ory­gi­nale nie­prze­tłu­ma­czalna gra słów. Con­sump­tion to w języku angiel­skim dawna nazwa gruź­licy, ale także „kon­sump­cja”, stąd fraza: „boha­terka zże­rana [kon­su­mo­wana] przez tęsk­notę” (przyp. tłum.). [wróć]

Sige­rist Henry E., cyto­wany w H.G. Wolfe, Stress and Dise­ase, op.cit., s. 2. [wróć]

Selye H., The Stress of Life, s. 165. [wróć]

Pełne omó­wie­nie lęku kastra­cyj­nego czy­tel­nik znaj­dzie w mojej książce The Fear of Life (wyd. pol­skie: Lęk przed życiem, Cen­trum Pracy z Cia­łem 2014). [wróć]

Wolfe Harold G., op. cit., s. 86. [wróć]