Blackout - Marc Elsberg - ebook + książka

Blackout ebook

Marc Elsberg

4,4
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pewnego zimowego dnia w całej Europie następuje przerwa w dostawie prądu – pełne zaciemnienie. Włoski informatyk i były haker Piero Manzano podejrzewa, że może to być zmasowany elektroniczny atak terrorystyczny. Próbując ostrzec władze, sam zostaje uznany za podejrzanego. W próbie rozwiązania zagadki stara się mu pomóc dziennikarka Lauren Shannon. Im bliżej będą prawdy o przyczynie zaistniałej sytuacji, tym większe ich zaskoczenie oraz niebezpieczeństwo, na jakie się narażają.

Tymczasem Europa pogrąża się w ciemności. Zaczyna brakować podstawowych środków do życia: wody, jedzenia, ogrzewania. Wystarczy kilka dni, by zapanował chaos na niespotykaną skalę. Thriller naukowy „Blackout” (i powieść sensacyjna w jednym) realistycznie przedstawia prawdziwie czarny scenariusz wydarzeń, których prawdopodobieństwo jest tym większe, im bardziej nasze codzienne życie uzależnione jest od elektroniki. Dopóki jest prąd, jesteś bezpieczny...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 869

Oceny
4,4 (311 ocen)
177
91
33
10
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
karaza

Z braku laku…

Początek bardzo powoli sie rozkręca. Środek nabiera tempa, jednak końcówka rozczarowała mnie.
00

Popularność




Marc Elsberg

BLACKOUT

Najczarniejszy scenariusz z możliwych

Przekład Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska

Książka nie może być uznana za zapis faktograficzny, mimo że wymienione w niej firmy istnieją naprawdę, a jej tematem są prawdopodobne zdarzenia, które mogłyby przebiegać w sposób ukazany w książce lub w podobny. Opisane osoby, okoliczności, myśli i dialogi są fikcyjne.

Tytuł oryginału: Blackout

© 2012 Marc Elsberg, vertreten durch Literarische Agentur Michael Gaeb

© der deutschsprachigen Ausgabe 2012 by Blanvalet Verlag, München, in der Verlagsgruppe Random House GmbH

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXV

Copyright © for the Polish translation by Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska, MMXV

Wydanie I

Warszawa

Dla Urszuli

Dzień 0. – Piątek

Mediolan

Piero Manzano jak oszalały kręcił kółkiem we wszystkie strony, podczas gdy zderzak jego alfy nieuchronnie przybliżał się do jasnozielonego auta przed nim. Słyszał ślizgające się opony, w lusterku wstecznym widział reflektory samochodów jadących za nim. Zaraz nastąpi zderzenie. Zaparł się rękami o kierownicę, już słyszał w wyobraźni ten paskudny odgłos, kiedy dwie karoserie wgniatają się jedna w drugą.

Ta chwila się wydłużała. Z idiotyczną niedorzecznością pomyślał o czekoladzie, o prysznicu, który zamierzał wziąć za dwadzieścia minut w domu, o kieliszku wina na kanapie po kąpieli i o spotkaniu z Carlą albo z Paulą w najbliższy weekend.

Z gwałtownym szarpnięciem alfa stanęła milimetr od zderzaka tamtego drugiego. Manzana wcisnęło w fotel. Na ulicy było ciemno choć oko wykol, światła sygnalizatora, przed sekundą jeszcze zielone, zgasły, pozostawiając tylko mglistą poświatę na jego siatkówce. Otoczył go infernalny ryk klaksonów i zgrzyt metalu. Od lewej przybliżały się z obłędną prędkością reflektory jakiejś ciężarówki. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą stało jasnozielone małe autko, przez deszcz iskier śmignęła niebieska ściana. Potężny wstrząs cisnął głowę Manzana o boczną szybę, jego pojazd zaczął się kręcić jak karuzela, dopóki nie zatrzymało go kolejne uderzenie.

Oszołomiony podniósł wzrok i próbował rozeznać się w sytuacji. Jeden z reflektorów samochodu oświetlał płatki śniegu tańczące nad mokrym asfaltem. Od pokrywy chłodnicy oderwała się jakaś blacha. Kilka metrów przed sobą widział tylne światła ciężarówki.

Nie zastanawiał się długo. Drżącymi palcami odpiął pas, odszukał po omacku swój telefon komórkowy i wyskoczył z auta. Apteczkę i trójkąt ostrzegawczy znalazł w bagażniku. Wprawdzie nie miał pojęcia o udzielaniu pierwszej pomocy – od egzaminu na prawo jazdy dwadzieścia pięć lat temu jego zabiegi medyczne ograniczały się do przyklejania plastra lub walki z katarem – chwycił jednak kuferek i trójkąt i puścił się pędem. Po drodze zerknął na swój samochód. Z lewej przedniej części niewiele pozostało, a lewe przednie koło ciężarówka głęboko wgniotła w sprasowaną karoserię.

Drzwi kierowcy w ciężarówce były otwarte. Manzano okrążył szoferkę i znieruchomiał.

Światła samochodów na przeciwległym pasie tworzyły upiorną scenerię. Również po tamtej stronie doszło do kilku stłuczek i ruch zamarł. Jasnozielone autko było zgniecione na szerokość fotela kierowcy i utknęło ukośnie pod zderzakiem ciężarówki. Spod jego maski albo tego, co z niej zostało, unosiła się para, przesłaniając wszystko białą mgiełką. Całkowicie zniekształcone drzwi kierowcy szarpał w tę i we w tę krępy, niewysoki mężczyzna w pikowanej kamizelce. Pewnie kierowca ciężarówki, domyślił się Manzano. Widział, że facet wrzeszczy, ale wszechobecny zgiełk klaksonów zupełnie go zagłuszał. Na miejsce wypadku podbiegało coraz więcej ludzi. Na widok tego, co zobaczył, ugięły mu się kolana.

Pod wpływem siły uderzenia fotel kierowcy został wyrwany z zamocowań i dosłownie posadzony na kolanach pasażerki. Kierowca zwisał bezwładnie zza pasa bezpieczeństwa z dziwnie przekręconą głową, przed nim sflaczała poduszka powietrzna. Pasażerce widać było tylko jedną rękę i głowę. Twarz była umazana krwią, przymknięte powieki trzepotały. Usta poruszały się niemal niezauważalnie.

Wysiłki kierowcy ciężarówki nie przyniosły żadnego rezultatu.

– Karetka! – krzyknął do mężczyzny. – Niech pan wezwie karetkę!

Ranna pasażerka wciąż coś szeptała, Manzano jednak nic nie rozumiał. Desperacko szukał jakiejś oznaki życia w twarzy kierowcy. Przez zbitą szybę sięgnął jego szyi. Pulsu nie sprawdza się na przegubie ręki, tyle pamiętał. Nie wyczuł niczego. Gdy obmacywał szyję dalej, głowa opadła do przodu nienaturalnie nisko. Manzano odskoczył przerażony, omal nie zwymiotował.

– Brak zasięgu! – zawołał mężczyzna w pikowanej kamizelce.

Wargi pasażerki przestały się poruszać. Jedynie małe krwawe bąbelki w kącikach ust tworzące się przy każdym oddechu świadczyły o tym, że kobieta wciąż żyje.

– Karetka! Czy ktoś wezwał karetkę?

– Już jadą! – odpowiedział jakiś mężczyzna w garniturze, na którego ramionach osiadały płatki śniegu.

Manzano nie wiedział, czy jego twarz jest mokra od śniegu, czy od łez.

Tymczasem naokoło zebrało się tylu gapiów, że światło z samochodowych reflektorów przedzierało się zaledwie wąskimi smugami do miejsca zdarzenia. Ludzie stali w śnieżycy i rozdziawiali gęby.

Manzano nawoływał, żeby się rozeszli, ale nikt nawet nie drgnął, jakby w ogóle go nie słyszeli. Dopiero teraz zauważył to, co przed wypadkiem odnotował jedynie przelotnie. Zgasły światła na ulicy. To dlatego jest tak ciemno. W ogóle ta noc wydawała się ciemniejsza niż zwykle. W tym momencie zdał sobie sprawę, że również w żadnym budynku przy Piazza Napoli i na zbiegających się tutaj ulicach nie świecą się ani okna, ani reklamy świetlne. Jedynie w dwóch oddalonych domach dostrzegł żółty blask.

– Wielkie nieba! Jak pan wygląda? – zwrócił się do niego mężczyzna w parce. – Był pan w tym aucie?

Manzano pokręcił głową.

– Dlaczego?

Mężczyzna wskazał na jego lewą skroń.

– Panu potrzebny jest lekarz. Proszę usiąść.

Teraz także Manzano poczuł pulsujące miejsce na swojej czaszce, z którego coś ciepłego sączyło mu się na szyję. Dłonie miał pełne krwi – nie wiedział, czy własnej, czy ofiar wypadku. Zakręciło mu się w głowie.

Koncert klaksonów przycichł. Najgłośniejsze i niekończące się trąbienie dochodziło z pozostałości jasnozielonego autka obok. Podczas gdy Manzano zatoczył się i oparł o karoserię, bezskutecznie broniąc się przed utratą świadomości, ten przeraźliwy ton rozdzierał noc niczym ostatnie, przeciągłe wołanie o pomoc.

Rzym

Sygnał dźwiękowy pikał bez przerwy, do tego przed Valentiną Condotto mrugała na monitorach cała bateria światełek.

– Nie mam pojęcia, co się dzieje! – krzyknęła, nerwowo uderzając w klawisze. – Częstotliwość nagle skacze w górę, a potem następuje automatyczne wyłączenie. Całe północne Włochy poszły! Tak po prostu, bez uprzedzenia!

Trzy lata temu Condotto dołączyła jako operatorka systemu do zespołu centrum dyspozycyjnego w Terna na przedmieściach Rzymu. Od tamtej pory codziennie przez osiem godzin sterowała przepływem energii elektrycznej we włoskich sieciach przesyłowych, a ponadto wymianą z sieciami krajów sąsiadujących.

Kiedy po raz pierwszy weszła do tego pomieszczenia z elektronicznymi mapami na ścianach i wieloma monitorami, miała poczucie, jakby znalazła się w kulisach filmu z Jamesem Bondem. Na ścianie projekcyjnej o wymiarach sześć metrów na dwa metry na wprost niej na czarnym tle świeciły się kolorowe linie i kwadraciki. Sieć energetyczna Włoch. Po lewej i po prawej ekrany z aktualnymi danymi z poszczególnych sieci. Na biurku Condotto cztery mniejsze monitory z kolejnymi szeregami cyfr, wykresami i diagramami.

– Reszta kraju przestawiła się na żółto – odkrzyknął jej kolega, operator sieci Giuseppe Santrelli. – Mam Mediolan na linii. Chcą zwiększyć moc, ale nie dostają stabilnej częstotliwości z Enelu. Pytają, czy możemy coś zrobić.

Condotto przeklęła falę grypy. Właściwie powinna od dawna siedzieć w domu, ale kolega z kolejnej zmiany poszedł na zwolnienie lekarskie, a przewidziany zastępca leżał w łóżku już od kilku dni. Pozostała tylko ona, mimo zmęczenia.

– Sycylia też na czerwono!

System sygnalizacji: zielony kolor wskazywał, że z siecią jest wszystko w porządku. Żółty oznaczał zakłócenia. Czerwony – całkowity blackout. Dzięki europejskiemu systemowi ostrzegawczemu każdy operator w każdej chwili wiedział, jeśli gdziekolwiek w sieci groziło niebezpieczeństwo kryzysu. W czasach całkowitej globalizacji, również sektora energetycznego, była to bezwarunkowa konieczność.

Sąsiednie kraje wyglądały dobrze.

– Spróbuję przekierować trochę Francuzom, Szwajcarom, Austriakom i Słoweńcom.

Wrażliwa równowaga między sieciami ucierpiała już podczas mroźnego lutego. Jak każdej zimy poziom wody w rzekach był niski i produkcja elektrowni wodnych spadła niemal o połowę. Coroczne ograniczenie dostaw gazu przez Rosję utrzymywało się już trzy tygodnie i wywoływało poważne wąskie gardła głównie w Europie Środkowej. Zwłaszcza w godzinach szczególnego obciążenia, czyli w południe i wieczorami, konieczne było wspomożenie elektrowni przez importowanie energii. Znaczną częścią tych procesów sterowały komputery. W milisekundach regulowały przepływem energii, pozostawiając operatorom w centrach dyspozycyjnych ostateczny nadzór, przy czym musieli oni pamiętać, że częstotliwość napięcia w sieci wynosząca pięćdziesiąt herców mogła wahać się zaledwie minimalnie, ponieważ większe wahania groziły znacznymi uszkodzeniami generatorów. Przy większych wahaniach komputery automatycznie odłączały fragmenty sieci.

Świecąca na czerwono strefa na ogromnej ścianie projekcyjnej pokazywała Valentinie Condotto, że komputery wyłączyły z sieci prawie wszystkie obszary na północ od Lacjum i Abruzji. Dotyczyło to też Sycylii. Jedynie dolna połowa włoskiego buta była jeszcze zaopatrywana w prąd. Ponad trzydzieści milionów ludzi siedziało w ciemnościach.

Nagle więcej prądu dostało się do reszty sieci, co wywołało niebezpieczne wahania częstotliwości i doprowadziło do kolejnych automatycznych wyłączeń.

– Bęc! I już ich nie ma – stwierdził lakonicznie Santrelli. – Kalabria, Basilicata, części Apulii i Kampanii na czerwono. Pozostałe regiony na żółto. Popatrz! Francuzi i Austriacy też mają problemy!

– Przez nas? – spytała nerwowo Condotto.

– Nie mam pojęcia. Widzę tylko, że u Szwajcarów niektóre regiony na południu też są już na żółto. I, o dziwo, u Szwedów.

Condotto zaklęła. Jak ten Santrelli może być taki opanowany? Krzywa mocy znowu rosła. W zawrotnym tempie nadmiar energii gnał przez szeroko rozgałęzioną sieć, szukał odbiorców swojej nieposkromionej siły. Ten wywołany przez człowieka żywioł musiał się gdzieś wyładować. Condotto zastanawiała się gorączkowo nad jakimś rozwiązaniem, ujściem, gdzie ów uwięziony piorun nie wywołałby żadnej szkody. Wiele wskazywało na to, że nie tylko ona ma taki problem.

Ybbs–Persenbeug

Herwig Oberstätter podniósł wzrok znad pulpitu rozdzielczego i wsłuchał się jeszcze raz. Daleko ponad jego głową rozpinał się strop hali turbin, wysoki jak w gotyckiej katedrze, zbudowany ze stali i betonu, i odbijał dudnienie generatorów w dole z powrotem w przestrzeń.

Z wąskiej metalowej kładki, która obiegała halę południowej elektrowni w połowie jej wysokości, patrzył na trzy czerwone generatory. Ich komory stały w szeregu niczym wysokie jak dom cylindry i stanowiły dopiero początek całej maszynerii. Z zewnątrz przypominały potężnych, nieporuszonych gigantów, on jednak czuł energię, która wrzała w ich wnętrzu. Napędzane przez grube jak pień stalowe rury łączące je z położonymi poniżej turbinami Kaplana wirowały w każdym generatorze tonowe magnesy, kilometry zwiniętego drutu, z prędkością stu obrotów na minutę. Powstawało zmienne pole magnetyczne i wzbudzało w przewodach statora napięcie elektryczne. W ten sposób z energii kinetycznej powstawała energia elektryczna. Mimo studiów maszynoznawczych Oberstätter nigdy nie pojął do końca tego cudu. Z tego miejsca płynęła moc, która wprawiała w ruch współczesne życie przez linie wysokiego napięcia, stacje transformatorowe i linie średniego i niskiego napięcia aż po najbardziej odległe zakątki kraju. W chwili gdy ta moc się wyczerpywała, świat na zewnątrz zamierał.

Dziesiątki metrów pod nim Dunaj niósł ponad tysiąc metrów sześciennych wody na sekundę, a wielkie jak ciężarówki łopaty turbin wytwarzały połowę najwyższej osiągalnej mocy, mimo że rzeka o tej porze roku wykazywała swój najniższy stan.

Już jako dziecko Oberstätter dowiedział się w szkole, że elektrownia Ybbs–Persenbeug pochodząca z lat pięćdziesiątych dwudziestego stulecia jest jedną z pierwszych i największych elektrowni w Austrii. Między miasteczkami Ybbs i Persenbeug w Dolnej Austrii betonowa zapora o szerokości czterystu sześćdziesięciu metrów piętrzy wody rzeki na odcinku około trzydziestu czterech kilometrów do jedenastu metrów wysokości. Ale szczegółową wiedzę zdobył dopiero wtedy, kiedy dziewięć lat temu zaczął tu pracować. Od tamtej pory kontroluje te czerwone kolosy i dogląda ich, jakby były jego dziećmi.

Wsłuchał się znowu uważnie. Przez dziewięć lat poznał swoje maszyny niemal na pamięć. A tego odgłosu nie potrafił do niczego przypisać.

Był piątkowy wieczór, ludzie wracali z pracy do domów, potrzebowali ciepła i światła i tym samym przyczyniali się do największego zużycia prądu w ciągu dnia. Chociaż austriackie elektrownie pracowały na najwyższych obrotach, o tej porze i tak konieczne było importowanie energii. Ponieważ energii elektrycznej nie da się zmagazynować, na całym świecie ludzie tacy jak on musieli wytwarzać jej dokładnie tyle, ile jej akurat potrzebowano. Jednocześnie ciągłe zmiany nawyków konsumentów energii powodowały wahania częstotliwości napięcia. Za stały poziom napięcia w sieciach odpowiadały między innymi generatory i ich prędkości obrotowe.

Nagle dotarło do niego, co słyszy. Sięgnął po swoją krótkofalówkę i połączył się z kolegami w dyspozytorni.

– Tu jest coś nie w porządku!

Przez nieprzerwany szum i trzaski głośnika usłyszał głos swojego kolegi.

– Też widzimy! Mamy nagły spadek napięcia w sieci!

Dudnienie w hali stawało się coraz głośniejsze, przerywane regularnym tłuczeniem. Oberstätter przyjrzał się nerwowo ogromnym cylindrom i krzyknął do mikrofonu:

– To mi wygląda na podwyższone napięcie. One nie wytrzymują! Zróbcie coś!

Co oni tam bredzili o spadku częstotliwości? Te generatory są przeciążone, a nie niedociążone. Kto by nagle mógł zużyć tyle energii? Generatory zachowywały się dokładnie odwrotnie – jakby spora liczba użytkowników właśnie się odłączyła. Jeśli częstotliwość napięcia w sieci jest do tego stopnia niestabilna, że ma to wpływ nawet na generatory, to znaczy, że na zewnątrz muszą występować poważne problemy. Czyżby gdzieś na dużym obszarze nie było prądu? To by znaczyło, że dziesiątki tysięcy Austriaków siedzą teraz po ciemku.

Oberstätter z przerażeniem obserwował, jak te martwe kolosy najpierw zaczęły wibrować, a potem podskakiwać. Jeśli liczba obrotów będzie za duża, własna siła odśrodkowa zniszczy maszyny. Pora na automatyczne odłączenie awaryjne.

– Wyłączyć! – wrzasnął Oberstätter do odbiornika. – Albo zaraz wszystko wyleci w powietrze!

Zamarł oszołomiony w obliczu tej niedającej się już poskromić siły, której hałas zagłuszał teraz wszystko. Trzy gigantyczne maszyny unosiły się i opadały regularnie, a on czekał tylko, jak wystrzelą przez strop hali niczym wentyl w ciśnieniowym kotle.

Potem znienacka zrobiło się ciszej.

Oberstätter czuł, jak wibracje słabną. Wstrząsy mogły trwać zaledwie sekundy, ale jemu wydawały się wiecznością.

Nagła cisza robiła upiorne wrażenie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że w hali nie palą się jarzeniówki. Świeciły tylko monitory i lampki wzdłuż drogi ewakuacyjnej.

Maszyny się zatrzymały. Prawdopodobnie w tym momencie ciemności ogarnęły połowę Dolnej Austrii. A na czole Oberstättera pojawiły się kropelki zimnego potu.

– Okej, znowu dobrze się skończyło! – powiedział nieco spokojniej do krótkofalówki. – Co się tam działo u was na górze? Dlaczego nie wyłączyliście wcześniej?

– Jakie „wyłączyliście”? Mieliśmy spadek napięcia i musieliśmy puścić więcej wody.

– Tutaj wyglądało to zupełnie inaczej. Musimy najszybciej, jak się da, podnieść napięcie i wszystko zsynchronizować.

– Nie wiem, czy to będzie takie proste – rozległ się trzeszczący głos w aparacie. – Przyjdź tutaj i sam zobacz! Nie tylko u nas tak się dzieje.

Brauweiler

– Szwecja, Norwegia i Finlandia na północy, Włochy i Szwajcaria na południu odpadły – wyliczał operator, któremu przez ramię zaglądał Jochen Pewalski. – Podobnie części krajów sąsiednich, Danii, Francji i Austrii, ale także Słowenii, Chorwacji i Serbii. E.ON melduje kilka deficytów, Vattenfall i EnBW są całkiem na żółto. Francuzi, Polacy, Czesi i Węgrzy też. I gdzieniegdzie plamy na Wyspach Brytyjskich.

Jochen Pewalski, szef administrujący sieciami Amprion GmbH, pracował od ponad trzydziestu lat w kompleksie niedaleko Kolonii powstałym w 1928 roku jako centrum sterowania siecią przesyłową ówczesnej nadreńsko-westfalskiej elektrowni RWE i bardzo długo znanym jako „dyspozytornia główna Brauweiler”. Gigantyczny ekran (szesnaście metrów na cztery) poprzecinany czerwonymi, żółtymi i zielonymi liniami, a także niezliczone monitory na stanowiskach pracy operatorów każdego dnia przypominały mu o odpowiedzialności, jaka ciąży na nim i na jego załodze pracującej w tym pomieszczeniu.

W Brauweiler sterowali niezawodnym rozprowadzaniem energii elektrycznej o poziomie napięcia 380 kV i 220 kV przez sieć Amprion, jedną z czterech dużych sieci niemieckich i tym samym jedną z największych sieci europejskich, i nadzorowali ten proces.

Ponadto ich zadaniem były także koordynacja i utrzymywanie równowagi systemowej na całym północnym obszarze europejskiej sieci transmisyjnej. Obszar ten obejmował Belgię, Bułgarię, Niemcy, Holandię, Austrię, Polskę, Rumunię, Słowację, Czechy i Węgry.

Od czasu uwolnienia rynku energii elektrycznej przed kilkoma laty ich zadania nabrały jeszcze większej wagi i jednocześnie stały się bardziej złożone. Prąd płynął dzisiaj tak swobodnie jak nigdy dotąd wzdłuż i wszerz Europy, z miejsca, gdzie go wytwarzano, tam, gdzie akurat panował popyt. Jeśli na przykład Austriacy nie byli w stanie wyprodukować w swoich elektrowniach wodnych wystarczająco dużo energii, by pokryła ona zapotrzebowanie w wieczornych godzinach szczytu, wtedy do gospodarstw domowych republiki docierała energia ze słowackich elektrowni atomowych. Kilka godzin później elektrociepłownie hiszpańskie pomagały Francuzom uporać się z wieczornymi obciążeniami. Ustawiczne dawanie i branie. I w ten oto sposób energia elektryczna na bieżąco równomiernie rozchodziła się po całej Europie, począwszy od sieci wysokiego napięcia aż po regionalne sieci przesyłowe, zapewniając rozsądną równowagę między wytwórcami a konsumentami.

Właśnie ta równowaga wymknęła się w kilku częściach Europy spod kontroli, czego obawiał się Pewalski.

– Jest gorzej niż w 2006 – westchnął drugi operator.

Pewalski przypominał sobie, że właśnie ten człowiek był przy tym, kiedy E.ON wieczorem czwartego listopada 2006 roku bez uprzedzenia sąsiednich sieci wyłączył linię wysokiego napięcia, aby ogromny statek pasażerski mógł być bezpiecznie przeprowadzony kanałami ze stoczni śródlądowej Papenburg na wybrzeże. Linia Landesbergen–Wehrendorf uległa natychmiastowemu przeciążeniu i została automatycznie odłączona. W następstwie tego doszło do kaskadowych wyłączeń w całej Europie. Mimo że gorączkowo próbowano temu zapobiec, Pewalski i jego koledzy obserwowali, jak około piętnastu milionów gospodarstw domowych w całej Europie znalazło się bez prądu. Dopiero po półtorej godzinie oni i operatorzy z innych krajów przywrócili normalny przepływ mocy w sieciach. Byli dosłownie o włos od generalnej awarii całego systemu europejskiego.

Obecna sytuacja wydawała się o wiele bardziej dramatyczna.

– Czechy też już są całe na czerwono – zameldował.

W 2006 roku Europa od zachodu po wschód rozpadła się na trzy obszary napięcia o różnej częstotliwości. Prądu nie było tylko w regionie środkowym. Tymczasem eksperci sądzili do tej pory, że w takim przypadku należy liczyć się z pęknięciem między północą o wysokim poziomie wytwarzania energii a południem charakteryzującym się jej intensywną konsumpcją. Tym razem sytuacja wyglądała jeszcze inaczej. Dwadzieścia minut temu to Włosi zgłosili pierwsze problemy. Ich przyczyna była na razie niejasna, ale nie zdołano zapanować nad wyłączeniami. Już podczas trwania awarii na południu poważne trudności dotknęły także Szwedów, a potem całą Skandynawię. Widocznie zła pogoda dla elektrowni wiatrowych w najmniej korzystnym momencie pociągnęła ofiary w najróżniejszych częściach Europy.

– Musimy za wszelką cenę utrzymać niemiecką sieć, żeby nie przerwać przepływów między wschodem a zachodem – oświadczył zdecydowanym tonem Pewalski.

W jego centrali panowało istne piekło. Operatorzy przełączali prąd na pozostałe wolne linie, odłączali elektrownie, inne podkręcali, przesyłali nadwyżki mocy do elektrowni magazynujących energię, dopóki tamte jeszcze były w stanie ją przyjmować. W razie konieczności zmniejszali obciążenie i przy okazji w kilku fabrykach doprowadzali do nieplanowanych przestojów albo fundowali tysiącom ludzi życie w ciemnościach.

Pewalski obserwował, jak kolejne linie na tablicy nagle rozpalały się na czerwono.

– Dalsze odłączenia w sieciach E.ON i Vattenfall.

Kilka innych mrugało na żółto.

– Zachodnia Austria próbuje się ratować.

I znowu czerwono.

– Nie udało się.

Pewalski starał się pozostać na zewnątrz opanowany, ale w jego w głowie trwała gonitwa myśli. Dopóki w dalszych częściach Europy wytwarzano wystarczające ilości prądu i je zużywano, istniała szansa, że odłączone sieci uda im się dosyć szybko znowu przywrócić do pracy. Przy ogólnej awarii sprawa miałaby się inaczej. Reaktora atomowego czy elektrowni węglowej nie da się w ciągu kilku minut uruchomić na nowo jak elektrowni gazowej czy szczytowo-pompowej. A już na pewno nie bez energii zewnętrznej potrzebnej do rozruchu. Jeśli zostaną odłączone wszystkie francuskie elektrownie atomowe, La Grande Nation będzie pozbawiona przez kilka godzin, a może i dni, znacznej części swojej produkcji energii. A jeśli pecha będą miały także sąsiednie sieci, francuskiego systemu nie uda się w ogóle tak szybko ustabilizować. To samo odnosiło się z takiego czy innego powodu do każdego kraju.

– Hiszpania na żółto.

– Okej, wystarczy – rzucił stanowczo Pewalski. – Odetnijmy Niemcy. – I cicho dodał: – Jeśli się jeszcze da.

Kilka kilometrów przed Lindau

– Mam nadzieję, że nie zabraknie benzyny – powiedziała Chloé Terbanten.

Sonja Angström przeniosła wzrok z zaśnieżonej okolicy wzdłuż autostrady na tablicę rozdzielczą. Siedziała z Larą Bondoni na tylnym siedzeniu, Terbanten prowadziła, a obok niej Fleur van Kaalden wybijała sobie na udzie rytm muzyki płynącej z radia.

– Może na wszelki wypadek zatankujemy jeszcze w Niemczech – zaproponowała van Kaalden.

Musiały być już blisko austriackiej granicy; od domku w górach, który wynajęły sobie na następny tydzień, żeby pojeździć na nartach, dzieliła je może godzina drogi. Po lewej i po prawej ukazywały się już przedgórza Alp rozświetlone blaskiem księżyca wyzierającego od czasu do czasu spomiędzy chmur. Tu i ówdzie Angström rozpoznawała kontury wiejskich zabudowań, których mieszkańcy musieli chyba chodzić bardzo wcześnie spać, bo było w nich zupełnie ciemno.

– Tym razem żadnych facetów! – zawołała Terbanten, kiedy ruszały, i od razu usłyszała głośny protest. – Miałam na myśli jedynie to, że żadnych ze sobą nie zabieramy – sprecyzowała ze śmiechem.

Jechały jej citroenem z bagażnikiem wyładowanym za dużymi walizkami, sportowymi rzeczami, nartami i deskami. Po drodze już raz zatankowały, wypiły też kawę i poflirtowały z paroma młodymi Szwedami jadącymi na snowboard do Szwajcarii.

„Następna stacja benzynowa – 1 km”. Van Kaalden wskazała na tablicę na skraju pasa, obok której śmignęła Terbanten, mając dobre sto osiemdziesiąt na liczniku.

Angström wypatrywała świateł przydrożnej stacji, ale widziała jedynie oświetloną księżycem okolicę.

Terbanten skręciła na nitkę zjazdu ciągnącego się długim łukiem.

– Chyba musi być po drugiej stronie autostrady – stwierdziła Bondoni, kiedy otworzył się przed nimi rozległy plac z chaotyczną plątaniną snopów światła.

Terbanten zahamowała.

– Co się tutaj dzieje?

Jedynie reflektory samochodów stojących w długich szeregach przy dystrybutorach rzucały jasne plamy na fasadę budynku stacji pogrążonego poza tym w całkowitych ciemnościach. Kilka stożków światła przecinało noc raz tu, raz tam – prawdopodobnie latarki w czyichś dłoniach.

Terbanten zatrzymała citroena na końcu jednej z kolejek. Przy niektórych pojazdach stali ludzie, a z ich ust wydobywały się niewielkie białe obłoczki. Przy dystrybutorach nerwowo manipulowali pracownicy stacji w firmowych kombinezonach. Terbanten zostawiła włączone światła i wszystkie cztery wysiadły z samochodu.

Angström od razu poczuła, jak zimno wpełza jej pod sweter i dżinsy. Auto przed nimi miało niemieckie tablice. Znała ten język jako tako, dlatego podeszła i spytała, co się stało.

– Awaria prądu – wyjaśnił kierowca przez na wpół odsuniętą szybę.

Taką samą odpowiedź uzyskała od mężczyzny w kombinezonie przy jednym z dystrybutorów.

– I dlatego nie można zatankować? – upewniała się.

– Pompy dystrybutorów są napędzane elektrycznie. Bez prądu nie da się wydobyć paliwa z leżących pod nimi zbiorników.

– A nie macie żadnego awaryjnego zasilania?

– Nie. – Mężczyzna z żalem wzruszył ramionami. – Ale zaraz znowu włączą – zapewnił.

– Jak długo to już trwa? – spytała Angström, spoglądając na kolejki i zatłoczony parking pogrążonej również w ciemnościach restauracji. Piątek wieczór przed zimowym wakacyjnym weekendem.

– Może z piętnaście minut.

Może, powtórzyła w myślach Angström, wracając do koleżanek. Opowiedziała im, czego się dowiedziała.

Terbanten uderzyła dłonią w dach samochodu i krzyknęła:

– Wsiadać! Zatankujemy na następnej!

Bonn

– Już nic nie działa – oznajmił Helge Brockhorst. – To był Brandenburg, czyli całe Niemcy są wyłączone.

Opadł na swoje krzesło i wpatrywał się w ścianę projekcyjną: dwanaście sześcianów o pięćdziesięciocalowych ekranach zamontowanych w 2006 roku. Jeden z mnóstwa elementów, które czyniły ze Wspólnego Centrum Zgłoszeniowego i Nadzoru republiki i krajów związkowych – w skrócie WOZL – główne centrum sterowania kryzysowego w Niemczech.

– Telewizja wciąż działa – stwierdziła jedna z jego koleżanek reprezentująca sekcję techniczną WOZL. – Ale ludzie nie mogą już jej odbierać.

Na nieco mniejszych ekranach plazmowych leciały programy telewizyjne stacji, które były jeszcze w stanie nadawać. Przynajmniej na jednym Brockhorst spodziewał się paska wiadomości z informacją o awarii energetycznej. Tymczasem wszędzie same popołudniowe seriale, opery mydlane, jakieś reality show. Prawdopodobnie stacje telewizyjne też zmagały się z sytuacją. Wszystko potoczyło się zbyt szybko. W ciągu czterdziestu pięciu minut zawalił się cały europejski system energetyczny. Jeśli informacje były prawdziwe, prąd miały jeszcze tylko Półwysep Iberyjski i część Wielkiej Brytanii. Przy ostatniej awarii obejmującej duże obszary też otarli się o podobny scenariusz, ale uporali się, zanim opinia publiczna zdążyła się o tym dowiedzieć. Wtedy w ciągu dwóch godzin zapanowali nad najgorszym. Brockhorst wątpił, by tym razem też poszło im tak szybko.

– Mam Brauweiler na linii! – zawołała do niego koleżanka z telefonem przy każdym uchu. – Mówią, że musimy liczyć się z tym, że to potrwa od czterech do pięciu godzin.

Brockhorst znał Jochena Pewalskiego, z którym właśnie rozmawiała, ze wspólnych ćwiczeń i z wielkiej awarii systemowej w 2006. Dobry fachowiec. Na pewno i tym razem zapanował nad swoją działką.

Tymczasem na miejscu byli już wszyscy współpracownicy, głównie przedstawiciele poszczególnych landów i różnych organizacji wspierających. Mówili gorączkowo jeden przez drugiego, rozmawiali przez telefony, niektórzy ze swoimi rodzinami, aby je poinformować, że awaria może potrwać dłużej. Brockhorst pomyślał o własnej żonie i trójce dzieci w domku na przedmieściach Bonn. O nich nie musiał się bać. Skoro pracuje w centrum kryzysowym, nie mógł nie mieć odpowiednich zabezpieczeń w domu. Już wiele lat temu zamontował w piwnicy awaryjny generator. W zbiorniku obok była zmagazynowana ropa na cały tydzień. Żona wiedziała, jak trzeba uruchomić ten mechanizm. To na wypadek, gdyby któregoś dnia ją powiadomił, że raczej nie wróci do domu na noc.

– Wobec tego zewrzyjmy się na krótko z centrum kryzysowym Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

– Trafne sformułowanie – zauważyła jego koleżanka.

Brockhorst zachował kamienną twarz.

– Czy w Brauweiler znają już przyczynę?

Berlin

– Co to wszystko ma znaczyć? Nie wie pan?

Minister spraw wewnętrznych, wysoki mężczyzna o czerwonej twarzy i przerzedzonych włosach, stał w smokingu przed monitorem; sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Frauke Michelsen nie przypominała sobie, by widziała go dotąd choć raz w centrum kryzysowym ministerstwa. Być może dlatego, że ona sama też rzadko tu zaglądała.

Teraz sala była pełna. Byli tutaj współpracownicy wydziałów Służby Publicznej, Technologii Informatycznych, Policji Federalnej, Bezpieczeństwa Publicznego, a także Zarządzania Kryzysowego i Ochrony Ludności. Michelsen znała wszystkich lepiej lub gorzej. Brakowało jej własnego przełożonego, szefa Wydziału Zarządzania Kryzysowego i Ochrony Ludności w ministerstwie. Siedział na jakimś seminarium kilka budynków dalej i przekazał jej obowiązki. O przybyciu ministra go nie poinformowała. Ot, takie drobne gierki.

Po dwudziestu latach służby dyplomatycznej i pracy w administracji Michelsen dochrapała się tylko stanowiska zastępczyni dyrektora wydziału. „Na najwyższe honory jesteś zbyt błyskotliwa i zbyt dobrze wyglądasz” – oznajmił jej jeden z szefów ponad dziesięć lat temu. Postanowiła wtedy ukarać go za te kłamstwa. Do tej pory niezbyt jej się to udawało, co musiała sama przed sobą szczerze przyznać. Z pewnością nie sprzyjało też karierze jej upodobanie do czegoś mocniejszego, które sprawiało, że niekiedy bywała bardziej swobodna i szczera, niż wymagała tego sytuacja.

Ministrowi bynajmniej nie mogła mieć za złe irytacji, bo jak wskazywał jego strój, został chyba zmuszony do nagłego opuszczenia jakiejś wystawnej gali.

Na ekranie był widoczny Helge Brockhorst ze Wspólnego Centrum Zgłoszeniowego i Nadzoru republiki i krajów związkowych w Bonn; udzielił lakonicznej odpowiedzi:

– To wszystko nie jest takie proste.

Zła odpowiedź, pomyślała Michelsen. Obraz migotał jak przy zakłóceniach elektrostatycznych. Za każdym razem zadawała sobie pytanie, czym się kierowano, lokując centrum w Bonn zamiast przy ministerstwie w Berlinie. Podobno właśnie zamierzano to zmienić.

– Jeśli pan pozwoli, panie ministrze – wtrącił sekretarz stanu Holger Rhess. – Pan Bädersdorf może to panu krótko wyjaśnić.

Akurat Bädersdorf, pomyślała Michelsen. Przez długie lata pracował dla Krajowego Związku Gospodarki Energetycznej i Wodnej, zanim grupy lobbingowe zainstalowały go bezpośrednio w ministerstwie.

– Proszę sobie wyobrazić, że sieć energetyczna to jak krwiobieg człowieka – zaczął Bädersdorf. – Może z tą różnicą, że w tym przypadku mamy do czynienia nie z jednym, ale z wieloma sercami. Są to elektrownie. Z elektrowni rozsyłany jest prąd po całym kraju, jak krew w organizmie. Przy czym istnieją różne linie przesyłu, podobnie jak w naszym ciele są różne naczynia krwionośne. Linie wysokiego napięcia można porównać do głównych tętnic, którymi można transportować duże ilości na znaczne odległości, istnieją też linie średniego napięcia, które przesyłają energię dalej, tak by sieci regionalne mogły ją dostarczyć poszczególnym odbiorcom końcowym, analogicznie jak naczynia włosowate doprowadzają krew do każdej komórki.

Dla ubarwienia eksplikacji z wprawą chwytał się w odpowiednich momentach za różne części swego ciała. Wygłaszał ten wykład nie po raz pierwszy i Michelsen musiała bez zazdrości przyznać, że robił to rzeczywiście poglądowo.

Ona nie miała wykształcenia technicznego, ale kiedy trzy lata temu objęła stanowisko, zgodnie ze swoim zwyczajem dogłębnie zapoznała się z materią będącą przedmiotem działania resortu, w tym z zagadnieniem infrastruktury krytycznej.

– Decydujące są tutaj dwa aspekty. Po pierwsze, aby sieć była stabilna, musi panować w niej stała częstotliwość. Porównajmy to znowu z ciśnieniem u człowieka. Kiedy jest za wysokie lub za niskie, tracimy przytomność. I to właśnie stało się teraz z siecią. Po drugie, prądu nie da się magazynować. Dlatego musi płynąć bez przerwy, jak krew. A to oznacza, że musi być wytwarzany, w miarę jak jest zużywany. W ciągu dnia są to bardzo zróżnicowane ilości. Tak jak serce musi pracować szybciej, jeśli człowiek na przykład zaczyna nagle biec, podobnie elektrownie muszą dostarczać więcej energii w godzinach szczytu. Lub trzeba uruchamiać dodatkowe zakłady energetyczne. Czy na razie jest to zrozumiałe?

Potoczył wzrokiem dookoła, rejestrując skinienia wielu głów, jedynie minister zmarszczył czoło.

– Ale jak to możliwe, żeby coś takiego działo się w całej Europie? Myślałem, że niemiecka sieć energetyczna jest bezpieczna?

– I w gruncie rzeczy jest bezpieczna – odpowiedział przedstawiciel związku, jak Michelsen nazywała go w duchu. – O czym świadczy choćby to, że Niemcy straciły prąd jako jeden z ostatnich krajów i jako jeden z pierwszych wracają do równowagi. Tyle że niemiecka sieć nie jest wyspą na mapie Europy. – Nacisnął kilka klawiszy swojego komputera i na ogromnej ścianie projekcyjnej ukazała się mapa kontynentu pokryta gęstą siatką linii o różnych kolorach. – To jest ogólna mapa europejskich sieci energetycznych. Jak bez trudu można zauważyć, wszystkie są ze sobą ściśle powiązane.

– Czyli właściwie nie ma już czegoś takiego jak sieć niemiecka. – Michelsen nie mogła sobie odmówić tej uwagi.

– Tego bym nie powiedział...

Odnotowała wrogie spojrzenie sekretarza stanu, ale nie dała się zbić z tropu.

– To jak wobec tego by pan to nazwał, skoro jedna z największych sieci przesyłowych należy od jakiegoś już czasu do firmy holenderskiej?

– Niech mi wolno będzie w tym miejscu zwrócić uwagę, że Niemcy podczas negocjacji unijnych dotyczących rozdzielenia rynku wytwórców i rynku dostawców do samego końca były przeciwne całkowitemu rozdziałowi i wspólnie z innymi krajami znalazły rozwiązania alternatywne – zauważył Bädersdorf. – Zawsze podkreślaliśmy, że taka struktura europejskiego rynku energii raczej nie ułatwia zarządzania w sytuacjach kryzysowych.

I tu niestety ma rację, przyznała w duchu Michelsen i pozwoliła mu na razie kontynuować.

Na ścianie pokazał się teraz niebieski schemat, na którym pajęczyna linii łączyła symbole elektrowni, podstacji transformatorowych, fabryk i domów mieszkalnych.

– Dawniej istnieli narodowi dostawcy energii, którzy ją zarówno wytwarzali, jak i dystrybuowali. Zarządzanie całym zaopatrzeniem w energię było skupione w jednej ręce. Wskutek liberalizacji rynku energii ta struktura uległa diametralnej zmianie. Dzisiaj mamy z jednej z strony wytwórców energii...

Ikonki elektrowni na schemacie zmieniły kolor z niebieskiego na czerwony.

– A z drugiej – administratorów sieci.

Linie łączące na grafice przybrały barwę zieloną.

– Niejako pomiędzy nimi znajdują się… – na schemacie ukazała się kolejna ikonka budynku z symbolem euro – …giełdy energii. Tam producenci energii i jej sprzedawcy negocjują ceny. Tak więc system zaopatrzenia w prąd składa się dzisiaj z wielu podmiotów, które w takim przypadku jak ten muszą przede wszystkim skoordynować swoje działania.

Michelsen, miotana sprzecznymi uczuciami, w jednej chwili nie mogła pohamować oburzenia na tę zamaskowaną mowę obronną lobbysty optującego za utrzymaniem ukrytego, wciąż istniejącego monopolu, a już w następnej musiała przyznać, że niektóre jego argumenty są jak najbardziej uzasadnione. Mimo to czuła się w obowiązku uzupełnić wywód:

– Których najwyższym celem nie jest optymalne zaopatrzenie ludności i przemysłu w energię, tylko zysk. Czyli trzeba pogodzić wiele różnych interesów. A w przypadku kryzysu zrobić to w ciągu kilku minut.

– Jeszcze nie znamy przyczyny awarii. Jednak może być pani pewna, że wszyscy jedziemy na tym samym wózku. W końcu zaistniała sytuacja nikomu się nie przysłużyła.

– Jak to: nie znacie przyczyny awarii? – spytał jeden z kolegów z Wydziału Bezpieczeństwa Publicznego.

– Systemy są tak dalece złożone, że nie da się natychmiast ustalić źródła dysfunkcji. Po awariach w minionych latach znalezienie konkretnych powodów często zajmowało miesiące. I zawsze miały one różny charakter. Pogoda, ludzki błąd, przestarzałe urządzenia, a nawet burza na Słońcu.

– Jak długo trzeba będzie czekać na przywrócenie pełnych dostaw? – spytał sekretarz stanu.

– Według otrzymanych informacji do jutra rana do większości regionów powinien dotrzeć prąd.

– Nie chciałabym ciągle tylko gderać – wtrąciła Michelsen – ale mówimy przecież o całej Europie. A firmy nie mają żadnego doświadczenia, jak postępować w kryzysie o takich rozmiarach. – Kobieta starała się panować nad swoim tonem. – Jestem odpowiedzialna za zarządzanie kryzysowe i ochronę ludności. Jeśli jutro rano nie ruszą publiczne środki transportu, jeśli nadal będą sparaliżowane dworce i lotniska, szkoły i biura nie będą ogrzewane, do znacznej części społeczeństwa nie dotrze woda, jeśli nie będą też świadczone usługi telekomunikacyjne i zabraknie informacji, wówczas staniemy przed ogromnym wyzwaniem. Teraz możemy się na to jeszcze jako tako przygotować.

– No więc w jaki sposób zostanie przywrócone zaopatrzenie w energię? – spytał minister.

Bädersdorf uprzedził koleżankę:

– Na ogół wygląda to tak, że wokół elektrowni stopniowo reaktywuje się małe sieci i dba o to, aby była w nich zachowana stabilna częstotliwość, no i sukcesywnie się je powiększa. Następnie zaczyna się łączyć te cząstkowe sieci i je synchronizować.

– Ile czasu zajmują poszczególne kroki?

– To zależy. Od kilku sekund do kilku godzin na reaktywację. Synchronizacja idzie już dosyć szybko.

– Ale jest to newralgiczny zabieg, przez który może znowu dojść do wyłączeń, prawda? – wtrąciła kolejny raz Michelsen.

– Coś takiego zdarza się bardzo rzadko – zaoponował Bädersdorf. – Jednak przyznaję, że w tej sytuacji może to potrwać nieco dłużej.

– Awarią dotknięte są obszary w całej Europie? – upewniał się minister. – Czy jesteśmy w kontakcie z innymi krajami?

– Właśnie go nawiązujemy – potwierdził Rhess.

– W porządku, proszę powołać sztab kryzysowy i informować mnie na bieżąco. – Minister zbierał się do wyjścia. – Życzę paniom i panom jeszcze miłego wieczoru.

Dobre sobie! – pomyślała Michelsen. Ładny mi miły wieczór! Raczej długa noc przed nami.

Schiphol

Delayed.

Delayed.

Delayed.

Wszystkie linie lotnicze zapowiedziały w ostatniej godzinie opóźnienia.

– Jak długo będziemy jeszcze czekać? – spytała Bernadette, przyciskając do siebie swoją ulubioną lalkę.

– Przeczytaj sobie – odpowiedział z wyższością jej brat. – Tam, na górze, jest napisane, że nasz samolot ma opóźnienie.

– Przecież ja nie umiem czytać. Dobrze wiesz.

– Niemowlak – zadrwił z niej Georges.

– Sam jesteś niemowlak!

– Niemowlak! Niemowlak!

Bernadette zaczęła się mazać.

– Maman!

– Dosyć już! – ofuknął swoje dzieci François Bollard. – Georges, przestań drażnić się z siostrą!

– Czyli będziemy w Paryżu dopiero około północy – westchnęła żona Bollarda, Marie. Wyglądała na zmęczoną.

Stali w ogromnym tłumie pasażerów zgromadzonych przed tablicami informacyjnymi. Ich samolot do Paryża powinien wznieść się w powietrze już godzinę temu. Teraz zapowiedziano start na 22.00. Bollard też czuł się wyczerpany po długim tygodniu pracy. Chciałby się znaleźć w swoim wygodnym i ciepłym łóżku i tylko spać. Zamiast tego tkwili na jednym z największych lotnisk w Europie. Nogi wrastały im w siedzenia. Dzieci były podniecone – cieszyły się, że zobaczą się z przyjaciółmi i dziadkami w Paryżu. Ale im dłużej musiały czekać, tym bardziej stawały się nieznośne. Bollard zadawał sobie pytanie, co z nimi zrobią, jeśli lot zostanie znowu przesunięty.

Długie rzędy foteli w strefach dla czekających pasażerów były przepełnione. Ludzie siedzieli też na walizkach, a przy ladach barów szybkiej obsługi kłębiły się kolejki. Bollard rozejrzał się za jakimś spokojnym kątem dla nich, ale nie było na to szans.

– A co jest tam teraz napisane? – spytała Bernadette.

– Jak to?

– No, super. – Bollard usłyszał pełen irytacji głos swojej żony i sam spojrzał na tablicę.

Cancelled.

Cancelled.

Cancelled.

Paryż

Lauren Shannon skierowała kamerę na mężczyzn stojących przed nią. James Turner, korespondent CNN we Francji, podsunął swojemu rozmówcy mikrofon pod nos.

– Znajduję się przed główną siedzibą paryskiej straży ogniowej przy Place Jules-Renard – powiedział Turner. – Obok mnie général de division François Liscasse kierujący oddziałem de sapuers-pompiers de Paris, jak nazywa się straż pożarna tu, w stolicy Francji.

W świetle reflektora drobne płatki śniegu migotały jak robaczki świętojańskie.

Turner zwrócił się do Liscasse’a:

– Panie generale, od ponad pięciu godzin w Paryżu nie ma prądu. Czy wiadomo już, jak długo jeszcze potrwa ten stan?

Liscasse na przekór pogodzie miał na sobie jedynie niebieski mundur. Jego czapka skojarzyła się Shannon z de Gaulle’em i przypomniała jej, że paryska straż pożarna jest formacją wojskową podlegającą Ministerstwu Spraw Wewnętrznych.

– W tym momencie nie mogę podać żadnych informacji na ten temat. W całym mieście i jego okolicach pracują wszyscy nasi ludzie, czyli kilka tysięcy osób. Po Nowym Jorku mamy największy oddział straży pożarnej na świecie, dlatego mieszkańcy Paryża nawet w tych wyjątkowych okolicznościach mogą czuć się bezpieczni. Obecnie skupiamy się na uwalnianiu obywateli z pociągów metra i wind. Oprócz tego doszło do wielu wypadków drogowych i nielicznych pożarów.

– Generale Liscasse, czy wie pan, ilu ludzi jest jeszcze uwięzionych w różnych miejscach?

– Uwolniliśmy już tysiące. Trudno powiedzieć, ilu ludzi musi wykazać się jeszcze cierpliwością. Niestety, wiele osób, które utknęły w windach, z powodu przeciążenia sieci komórkowych nie jest w stanie poinformować nas o swojej krytycznej sytuacji, dlatego nasze jednostki sprawdzają dom po domu.

– Czy to znaczy, że niektórzy będą zmuszeni czekać na pomoc do jutra rana?

– Zakładamy, że prąd niedługo wróci. Ale uwolnimy każdą uwięzioną osobę, to mogę zagwarantować.

– Panie generale...

– Dziękuję. Wzywają mnie obowiązki, przepraszam...

Turner zręcznie zatuszował odprawę, jaką dostał, patrząc prosto w kamerę:

– James Turner w Nocy bez prądu z Paryża. – Następnie dał Shannon znak, gdzie ma być cięcie. Postawiwszy kołnierz kurtki, powiedział do niej: – Muszę wreszcie wyciągnąć coś z tych gości z ministerstwa. Pospiesz się, jedziemy!

Jako operator i kierowca Turnera Shannon nauczyła się radzić sobie w paryskim ruchu. Wprawdzie chaos na ulicach był już trochę mniejszy, mimo to pokonanie tego krótkiego odcinka zajęło im ponad dwadzieścia minut.

– Znów brak zasięgu! – zaklął Turner i cisnął komórkę na podłogę.

Shannon niewzruszenie prowadziła dalej. Tylko gdzieniegdzie mijali oświetlone domy, poza tym całe miasto leżało w ciemnościach. Jeszcze daleko przed ministerstwem Rue de Miromesnil była zablokowana. Shannon, niewiele myśląc, zaparkowała auto na jakimś wyjeździe.

Mieszkała w Paryżu od dwóch lat. Zaczepiła się tutaj, kiedy po skończeniu college’u wyruszyła w świat. Początkowo chciała jeszcze studiować dziennikarstwo, ale potem zaczęła pracować jako operator dla Turnera i nie miała już tyle czasu. Turner był co prawda aroganckim dupkiem, który uważał się za Boba Woodwarda, ale ona nic sobie z tego nie robiła i mnóstwo się nauczyła. Już dawno stała się lepszą researcherką od niego, znajdowała lepsze historie i wiedziała, jak się je powinno sprzedać. Jednak Turner nigdy nie wpuściłby jej przed kamerę, dlatego w swoim wolnym czasie Shannon robiła własne materiały i wrzucała je na YouTube.

Na piechotę doszli szybko do blokady pilnowanej przez policję.

– Prasa – poinformował Turner i pokazał swoją legitymację.

– Przykro mi – odparł mundurowy.

Turner próbował tych samych argumentów co zawsze, ale policjanci nie chcieli go przepuścić, podobnie jak trzech innych ekip dziennikarskich, które w tym czasie nadeszły.

– Proszę się odsunąć – apelował policjant.

Shannon zobaczyła reflektory kilku aut zbliżających się do budynku ministerstwa.

Samochody, nie hamując, przejechały obok nich przez wąski przesmyk szybko utworzony przez policjantów. Shannon skierowała kamerę na okna pojazdów i zrobiła szwenk, ale za przyciemnianymi szybami nie mogła niczego rozpoznać.

– No i co? – spytał Turner.

– Ja się cieszę, że zdążyłam ze szwenkiem – odparła. – Ty odpowiadałeś za przyglądanie się. To kto to był?

– Nie mam pojęcia, za ciemno.

Shannon otworzyła panel z ekranikiem i cofnęła ujęcie.

– Mamy jakąś twarz – stwierdziła. – Ale ekran jest za mały. Musimy przybliżyć to w studiu. Może zobaczymy coś więcej.

Saint-Laurent-Nouan

– A niech to jasna cholera – pomstowała Isabelle, podczas gdy jej mąż Yves Marpeaux wciągał na ciepły wełniany sweter grubą kurtkę. – To ty pracujesz w elektrowni, a my siedzimy tutaj, zaledwie piętnaście kilometrów dalej, bez światła i prądu.

W kilku warstwach swetrów i kurtek wydawała się w blasku świecy jeszcze bardziej bezkształtna niż zwykle.

– Co ja mogę na to poradzić? – mruknął Yves, wzruszając ramionami.

Cieszył się, że wreszcie może wyjść, bo już od kilku godzin musiał słuchać jej trajkotania.

– U dzieci jest dokładnie tak samo – powtórzyła nie wiadomo który raz z rzędu.

Na szczęście nigdy nie sprawili sobie nowomodnego telefonu skazanego na zasilanie prądem z gniazdka. Ich syn dodzwonił się wreszcie do nich z komórki półtorej godziny po tym, jak wszystko wysiadło. Kilka minut później odezwała się także córka. Syn mieszkał z rodziną w okolicy Orleanu, a córka – pod Paryżem.

– Próbuję przebić się już całą wieczność – tłumaczyła – ale te sieci komórkowe...

Marpeaux nie mógł powiedzieć im nic innego poza tym, że u nich także nie ma prądu.

– Wyobrażasz sobie, jak twoja matka zrzędzi?

Zamknął za sobą drzwi, zostawiając żonę w zimnym i ciemnym domu samą. Para z jego ust uniosła się wysoko w postaci białego obłoku. Niebo było pełne gwiazd.

Renault odpalił bez najmniejszego problemu. Po drodze Marpeaux szukał w radiu najnowszych wiadomości. Wiele stacji zamilkło, a te nieliczne, które działały, nadawały muzykę albo te same informacje, które Marpeaux znalazł wcześniej w internecie, dopóki jeszcze funkcjonował. W końcu dał sobie spokój.

Ciemny zimowy pejzaż z pustymi polami i pozbawionymi liści gołymi drzewami w ogóle nie wskazywał na to, że jest to jeden z najbardziej popularnych wakacyjnych regionów Francji. Wiosną znowu zaleją go miliony turystów z kraju i zagranicy, by na brzegach Loary zwiedzać słynne zamki w poszukiwaniu śladów dawnych arystokratycznych rodów, by kupować wino i właśnie tutaj, w sercu Francji, poczuć powiew savoir-vivre’u. Marpeaux sprowadził się w te okolice dwadzieścia pięć lat temu nie z powodu piękna krajobrazu, ale dlatego, że jako inżynierowi zaproponowano mu dobrze płatną posadę w elektrowni atomowej Saint-Laurent.

Po dwudziestu minutach jazdy na horyzoncie wyłoniła się sylwetka miasteczka Saint-Laurent-Nouan, nietypowo ciemna tej nocy, bez świateł w oknach i na ulicach. Jak na szyderstwo w oddali wznosiły się oświetlone – choć też upiornie słabo – potężne chłodnie kominowe elektrowni. Na widok tych kolosów Marpeaux po raz kolejny doszedł do wniosku, że to właściwie dziwne, iż od dwustu lat podstawowa idea tej techniki nie uległa dalszemu rozwinięciu ani nie została zastąpiona żadnym nowocześniejszym rozwiązaniem. Przecież elektrownia jądrowa to nic innego jak gigantyczna maszyna parowa znana od początku osiemnastego stulecia. Tylko że dzisiaj zamiast drewna wykorzystuje się jako materiał napędowy rozszczepiony uran lub pluton i w ten sposób napędza się generatory.

Tutejsza elektrownia wytwarzająca nieco poniżej tysiąca megawatów mocy należała do mniejszych producentów energii jądrowej we Francji. Dwa ciśnieniowe reaktory wodne leżały bezpośrednio nad Loarą i z niej pobierały chłodziwo. Kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych Marpeuax przystąpił do pracy w tym obiekcie, wciąż jeszcze pracowały oba starsze reaktory typu grafitowo-gazowego. Od poważnej awarii, w wyniku której stopieniu uległa część paliwa, a sam obiekt został skażony i wyłączony z eksploatacji na dwa i pół roku, minęło wtedy już siedem lat. Na początku lat dziewięćdziesiątych Électricité de France zamknęła na stałe oba starsze bloki.

Marpeaux minął punkt kontrolny przy wjeździe i zaparkował auto w tym samym miejscu, w którym piętnaście godzin wcześniej wsiadł do samochodu, przekazawszy po nocy kierownictwo zmiany koledze.

Osiemdziesiąt procent energii elektrycznej wykorzystywanej we Francji pochodziło z elektrowni atomowych. Jeśli doniesienia z ostatnich godzin są prawdziwe i sieć całkowicie się załamała, to znaczy, że większość reaktorów została automatycznie awaryjnie wyłączona, doszedł do wniosku Marpeaux. Automatyczne mechanizmy spowodowały opuszczenie między pręty regulacyjne dodatkowych prętów bezpieczeństwa i w ten sposób reakcja łańcuchowa uległa w znacznym stopniu zatrzymaniu. Dzięki swojej pracy wiedział od dziesięcioleci to, z czego większość ludzi w ogóle nie zdawała sobie sprawy przynajmniej do czasu katastrofy w Fukushimie: że wyłączony reaktor nadal produkuje parę i musi być chłodzony. Nawet jeśli temperatura jest o dziewięćdziesiąt procent niższa niż normalnie, to te dziesięć procent i tak wystarczało, by bez chłodzenia doprowadzić rdzeń reaktora do stopienia i w konsekwencji do potężnej katastrofy. W normalnej sytuacji energia zapewniająca działanie systemów bezpieczeństwa i chłodzenia pochodziła z ogólnej sieci energetycznej. Jeśli zaś ta przestawała działać, włączały się systemy awaryjne. W kompleksie Saint-Laurent na każdy blok przypadały po trzy niezależne od siebie systemy napędzane silnikami Diesla. Zapasy ropy starczały na co najmniej tydzień pracy.

Kiedy otworzył drzwi do centrum dyspozycyjnego, od razu usłyszał gorączkowe piszczenie i wycie najrozmaitszych wskaźników ostrzegawczych. Od niemal dwudziestu lat Marpeaux był operatorem reaktora, od prawie ośmiu kierował jedną z trzech zmian w ciągu doby. Takie sytuacje jak dzisiejsza już od dawna nie wywoływały u niego szybszego bicia serca. Gdy wszedł do pomieszczenia wypełnionego setkami światełek i lampek, zastał na swoich miejscach kilkunastu operatorów pracujących w spokoju i skupieniu. Jedni kontrolowali liczby, wskaźniki i lampki przed sobą, inni sprawdzali w opasłych księgach, co znaczy każdy poszczególny sygnał i czym mógł zostać wywołany. Sami doświadczeni pracownicy, którzy co najmniej dwa tygodnie w roku musieli podczas odpowiednich szkoleń rozwiązywać każdą potencjalną awarię. Kierownik zmiany przywitał go uściskiem dłoni.

– Co się dzieje?

– Wysiadł jeden silnik na bloku drugim. Już na początku.

– Inne działają?

– Bez problemu.

Marpeaux od razu pomyślał o poważnych awariach w dostawie energii w przeszłości. Na przykład w 2006 roku w szwedzkiej elektrowni Forsmark, kiedy jej załoga przez ponad dwadzieścia minut nie miała pojęcia, co się dzieje. Przeprowadzone później dochodzenie dało bardzo różne wnioski. Podczas gdy administrator elektrowni, a także szwedzki i fiński urząd nadzoru atomowego twierdzili, że ani przez chwilę nie istniało najmniejsze zagrożenie, inni obserwatorzy i analitycy, w tym także główny projektant elektrowni, byli zdania, że obiekt znajdował się o włos od katastrofy.

Poza tym im samym też już zdarzyło się działać po omacku w ciemnościach do godziny, a potem wszystko wyglądało tak niewinnie, że nawet nie zgłaszali tych incydentów władzom czy do Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej w Wiedniu. Mimo wszystko jednak niefrasobliwość kolegów trochę zaniepokoiła Marpeaux.

– Czy to ma coś wspólnego z testem?

Trzy dni temu sprawdzali dwa z trzech awaryjnych systemów prądotwórczych.

Kierownik zmiany wzruszył ramionami.

– Sam wiesz, jak to jest. Dowiemy się tego może za dwa miesiące, jak wszystko przebadamy i odtworzymy.

Z każdą minutą przybywało ludzi ze zmiany Marpeaux. Zastępowali na stanowiskach swoich poprzedników, wdając się z nimi w ożywione dyskusje, które jednak nie doprowadziły do żadnych wniosków. Niektóre z sygnałów ostrzegawczych wyłączyły się, za to uruchomiły się inne.

Marpeaux polecił dwóm ze swoich pracowników, aby przyjrzeli się dokładniej awarii diesla, a potem skupił się na instrumentach.

Mediolan

– Proszę głęboko oddychać – poleciła lekarka.

Obojętnie przyłożyła zimny stetoskop do pleców Manzana.

– Przecież pani mówię, że dobrze się czuję – zapewniał.

Młoda pani doktor, jakby wyjęta prosto z telewizyjnego serialu, stanęła przed Manzanem i zaświeciła mu małą latarką prosto w oko.

– Bóle głowy? Zawroty?

– Nie, nic z tych rzeczy.

Manzano siedział z odsłoniętym torsem na leżance w maleńkim pomieszczeniu ambulatorium Ospedale Maggiore di Milano. Chociaż po krótkiej utracie przytomności ocknął się jeszcze na miejscu wypadku, sanitariusze nalegali, by go zabrać. Jego auto nadawało się tak czy inaczej już tylko na złom, więc pewnie zajmie się nim straż pożarna. A on będzie musiał załatwić sobie na przyszły tydzień samochód z wypożyczalni, żeby móc jeździć do swoich klientów – ostatecznie ich problemy komputerowe wymagają rozwiązania zaraz, a nie Bóg wie kiedy.

Jeszcze w karetce Manzano próbował dowiedzieć się czegoś o losie dwóch pozostałych ofiar wypadku. Sanitariusze nie mieli pojęcia albo nie chcieli mu powiedzieć. Odstawili go na szpitalną izbę przyjęć, gdzie musiał czekać niemal godzinę, zanim został przyjęty.

– Otworzyć usta.

Manzano grzecznie wykonał polecenie, a lekarka sprawdziła jego gardło. Co to mogło mieć wspólnego z niewielką raną na głowie, pozostawało dla niego zagadką.

– Niech pani mi to jakoś zaceruje i puści mnie do domu – zażądał.

– A ma pan kogoś, kto się tam panem zajmie?

– Czy to propozycja?

– Bynajmniej.

– Szkoda.

– Proszę wstać.

Manzano zerwał się z leżanki.

– Niech pan przejdzie wzdłuż tej fugi w podłodze tam i z powrotem.

Znowu jakieś bezsensowne ćwiczenie. Przecież nie jest pijany. Poza tym w tej ciasnej klitce do ściany miał zaledwie cztery kroki. Wrócił do lekarki, która z zadowoleniem skinęła głową i kazała mu znowu usiąść.

– Jest pan pewien, że nie chce pan tu zostać?

– Jeśli napilibyśmy się razem dobrego wina, to czemu nie. W przeciwnym razie...

– To brzmi bardzo kusząco – odpowiedziała z chłodnym uśmiechem. – Ale alkoholu używamy tutaj wyłącznie do dezynfekcji.

– Wobec tego wolę jednak przyzwoite barolo we własnym domu. Mam nadzieję, że prześwietlenie możemy sobie darować.

– Możemy – potwierdziła i sięgnęła po strzykawkę.

Kiedy Manzano ujrzał igłę, zrobiło mu się słabo. Uważał, że nie jest bojaźliwy, ale jeśli chodzi o zabiegi medyczne, wpadał w panikę jak dziecko.

– W obecnej sytuacji zdjęcia rentgenowskie wykonujemy wyłącznie w razie absolutnej konieczności – oznajmiła. – W czasie awarii prądu pracujemy na generatorach zastępczych, dlatego musimy oszczędzać nasze zasoby. Zastosuję miejscowe znieczulenie, zszyję ranę i puszczę pana do domu. Uwaga, trochę zapiecze.

– Czy to konieczne? – rzucił.

– Mam zszyć ranę bez znieczulenia?

Manzano ścisnął mocno kant leżanki.

– To tutaj też nie ma prądu? – spytał, by zająć czym innym swoje myśli.

Wbił wzrok w podłogę, aby nie musieć przyglądać się lekarce, i czuł, jak oblewa go pot.

– Zdaje się, że w całym mieście. Od mniej więcej godziny mam same przypadki podobne do pańskiego, jeszcze sporo ich czeka. Mnóstwo stłuczek, bo nagle przestały działać światła. Ludzie poprzewracali się na ziemię, kiedy raptownie zatrzymało się metro. I podobne historie. Pewnie zostanie mała blizna, ale to nic złego. Dodaje mężczyźnie charakteru.

Manzano odprężył się znowu.

– Bo się wygląda jak potwór Frankensteina.

Tym razem przez twarz lekarki przemknął autentyczny uśmiech. Manzano włożył koszulę z pobrudzonym krwią kołnierzykiem, potem płaszcz, który na rękawach też był trochę poplamiony, podziękował pani doktor i wyszedł.

Przed szpitalem na próżno szukał jakiejś taksówki. Spytał mężczyznę w punkcie informacyjnym, ale on tylko ze współczuciem wzruszył ramionami.

– Jeśli uda mi się w ogóle dodzwonić, to mogę panu zamówić, ale trzeba czekać co najmniej godzinę. Publiczne środki komunikacji nie kursują, więc taksówkarze mają urwanie głowy. Jak w czasie awarii w 2003.

Całe Włochy były wtedy przez dwadzieścia cztery godziny pozbawione prądu. Pamiętał to każdy mieszkaniec półwyspu. Oby tym razem trwało to krócej.

Manzano poprosił mężczyznę, aby pokazał mu na mapie, w którym miejscu znajduje się szpital. Via Francesco Sforza. Do katedry można dojść na piechotę. W ciągu godziny, którą musiałby czekać, dotrze na własnych nogach do domu przy Via Piero della Francesca. Czuł się na siłach. Może po drodze uda mu się złapać jakiś tramwaj czy metro, bo prąd włączą pewnie lada moment. Podziękował mężczyźnie w okienku, postawił kołnierz płaszcza i ruszył przed siebie.

Na ulicach światła samochodów zlewały się w nieprzerwaną rzekę toczącą się powoli przez ciemne wąwozy domów. Ludzie na chodnikach zdawali się poruszać inaczej niż zwykle, jakby bardziej nerwowo, wykonując kanciaste ruchy. Takie przynajmniej wrażenie odniósł Manzano. Mimo płaszcza lodowaty wiatr przeszywał go do szpiku kości.

Szedł wąskimi uliczkami w kierunku katedry, przez cały czas towarzyszył mu w tle nieprzerwany koncert klaksonów. Minął świątynię i skręcił w Via Dante do Parco Sempione. Trąbienie stało się jeszcze głośniejsze. Tramwaje zatrzymały się na ulicy i blokowały ruch. Kroczył dalej przez zakorkowane ulice, w niektórych ciasnych zaułkach nie było nawet miejsca, żeby się przecisnąć między fasadami domów a samochodami. Dotarł do Foro Buonaparte. Tu też panował chaos. Co rusz odzywały się nie wiadomo skąd sygnały pojazdów ratunkowych. Odkrył oświetlony biurowiec. Widocznie tutaj posiadano awaryjny agregat do wytwarzania prądu. Manzano pomyślał o swoim mieszkaniu. W ich domu nie było urządzeń przydatnych w takich sytuacjach. W głowie kłębiły mu się obrazy z wypadku. Próbował je przepędzić. Zastanawiał się, czy nie powinien wezwać straży pożarnej do swojego samochodu. Ma na to czas do jutra. Jutro, jutro wieczorem umówi się z Carlą gdzieś na mieście. A potem pójdzie do niej. A może lepiej z Julią? Zobaczymy, czy lekarka miała rację z tą blizną.

Większość sklepów, obok których przechodził, była już zamknięta, mimo że szyldy z godzinami otwarcia mówiły co innego.

Z zafascynowaniem stwierdził, że nagle dostrzega rzeczy, które dopóki były oświetlone, pozostawały dla niego niewidoczne. Na przykład dziwaczne logotypy nad sklepami czy budynek, obok którego oświetlonych okien wiele razy przechodził, ale dopiero teraz pierwszy raz zwrócił uwagę na fasadę. W maciupkim sklepiku spożywczym kręciła się w świetle świecy czyjaś pochylona postać. W szklanych drzwiach wisiała tabliczka z napisem „Chiuso”, ale Manzano mimo wszystko zapukał.

Starszy mężczyzna w białym fartuchu podszedł do drzwi i zmierzył go krytycznym wzrokiem. Potem otworzył. Nad wejściem zadźwięczał dzwonek.

– Słucham pana.

– Czy mógłbym jeszcze coś kupić?

– Ale tylko za gotówkę. Elektroniczne płatności nie działają.

To, że w ogóle w tym sklepie są możliwe, zaskoczyło Manzana. Poczuł zapach szynki, sera i chleba. Wyjął portfel i przeliczył, ile w nim jest.

– Mam jeszcze czterdzieści.

Starszy pan zmierzył go od góry do dołu.

– Żona? Dzieci?

Czy on sprzedaje wyłącznie ojcom rodziny?

– Nie.

– Czyli dla pana powinno wystarczyć. Nie wygląda pan na obżartucha. Co się panu stało w głowę?

Sprzedawca zostawił drzwi otwarte i zniknął za ladą.

– Mały wypadek przez brak prądu.

W sklepiku było ciepło. Manzano czuł, jak pałają mu policzki.

– Niech pan sobie urządzi miły wieczór przy blasku świec, coś dobrego do jedzenia, bez telewizji. Może jakaś dobra książka – powiedział staruszek.

Manzano wybrał bresaolę, salami finocchietta, taleggio, ser kozi, marynowane grzyby i karczochy, do tego połówka białego chleba. Mężczyzna zapakował wszystko do torby z prostym napisem „Alimentari Pisano”.

– Butelka czerwonego wina?

– Dziękuję, jestem zaopatrzony.

Zostały mu jeszcze dwadzieścia cztery euro. Pożegnał się i opuścił sklep przy ponownym akompaniamencie dzwonka.

Od trzech lat Manzano mieszkał na trzecim piętrze starej kamienicy przy Via Piero della Francesca. Żadnego światła w wejściu, na klatce schodowej nie widział przed oczami własnej ręki. Z ciemności dochodziły liczne głosy – jedne przeklinały, inne błagały, jeszcze inne uspokajały.

Z ledwie co zipiącej windy nie skorzystałby, nawet gdyby był prąd. Szedł po omacku do przodu, przesuwając dłonią po ścianie.

Gdzieś od góry migotało światło. Schody wiły się jak spirala, w której środku znajdowała się winda. Między pierwszym a drugim piętrem zebrała się wokół kabiny chyba z połowa mieszkańców kamienicy wyposażona w latarki i świece, wszyscy mówili jeden przez drugiego i uspokajali uwięzionych w windzie.

– Czy pomoc już jedzie? – spytał Manzano.

– Nie możemy się dodzwonić ani do straży, ani na numer ratunkowy – odpowiedział notariusz Carufio z czwartego piętra. – Obie linie są bez przerwy zajęte. Co się panu stało?

– To nic takiego. – Manzano próbował dodzwonić się przez swoją komórkę na numer ratunkowy. – Moja sieć jest przeciążona – stwierdził. – A kto tam utknął?

– Kuzynka ze swoją córką – lamentował Carufio, po czym znowu zwrócił się do nich: – Biedna, ona ma naprawdę pecha! Już raz coś takiego przeżyła w czasie tej wielkiej awarii w 2003.

– Jeśli się tu do niczego nie przydam, to pójdę do siebie na górę. Miałem wypadek. Też przez brak prądu.

– Oczywiście, oczywiście – odparł Carufio. – Nie musimy sterczeć tu wszyscy. Dziękuję za pomoc.

Gdy znalazł się już w swoim mieszkaniu, za sprawą tych niezwykłych okoliczności przeżył chwilę prawdziwego zadziwienia, że w znajomym otoczeniu można poruszać się w sposób tak oczywisty: dłoń uniosła się na właściwą wysokość, aby trafić do dziurki od klucza, a potem jednym ruchem po omacku dosięgła wieszaka na płaszcz, odstawiła teczkę z laptopem i zakupy, na oślep znalazła drzwi do łazienki.

Po spłukaniu sedesu rezerwuar wydał charczący odgłos. Manzano nie usłyszał cichego szumu, z jakim pojemnik zwykle ponownie napełniał się wodą. Odkręcił staroświeckie krany przy umywalce – odpowiedziały takim samym odgłosem jak klozet i wypluły z siebie kilka kropli, po czym z bulgotaniem zamilkły. Manzano jeszcze raz sprawdził spłuczkę w sedesie. Przycisk nie stawiał żadnego oporu, nie było więcej wody.

– Świetnie.

Tego już za wiele, uznał. Bez prądu może jakiś czas wytrzymać. Ale bez wody? Jeszcze taki usmarowany jak teraz.

Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, aż podskoczył.

– Uch, duchy – usłyszał zza drzwi głos swojego sąsiada Carla Bondoniego.

Ze świeczką w dłoni oświetlającą jedynie jego pomarszczoną twarz i dziką aureolę siwych włosów wyglądał jak stary mężczyzna z malowidła Caravaggia. Kiedy zobaczył Manzana, zawołał z przerażeniem:

– Boże drogi, co ci się stało?

– Miałem mały wypadek.

– W całym mieście nie ma prądu – oznajmił Bondoni. – Mówili w radiu.

– Wiem – odpowiedział Manzano. – Powyłączana sygnalizacja na skrzyżowaniach. Moja alfa romeo nadaje się na złom.

– Już wcześniej się nadawała.

– Ty to umiesz pocieszyć człowieka.

– Masz, zapal sobie za nią świeczkę – zaproponował Bondoni, podsuwając mu jedną. – Przynajmniej nie będziesz musiał siedzieć po ciemku.

Manzano przytknął ją do płomienia sąsiada.

– Dzięki. Ja też mam gdzieś kilka. Ale teraz łatwiej je znajdę.

– Skoro jesteś inżynierem i specjalistą od technologii informacyjnych, nie mógłbyś coś poradzić na cały ten pasztet? Telewizor nie działa, internet też martwy, człowiek nawet nie wie, co się dzieje. A wszystkiemu winne są pewnie te nowomodne liczniki prądu.

Manzano był głodny. Znał Bondoniego wystarczająco długo, by od razu się domyślić, jaki jest cel całej tej gadki emeryta. Bez telewizji było mu nudno, szukał jakiejś rozrywki. A co tam, w końcu nie mam żadnych specjalnych planów na dziś wieczór, pomyślał Manzano.

– Wejdź. Zimno tu na korytarzu. Jadłeś już coś?

– Pewnie masz jakąś czarującą brunetkę...

– Nie dzisiaj. A zwłaszcza nie w tym stanie.

– Młodzieńcze, przecież to tylko szrama. Dodaje ci uroku.

– Już to dziś słyszałem. A młody nie jestem już od dawna.

– O nieba! Co ja bym dał, żeby mieć czterdzieści trzy lata!

– No to wchodzisz czy nie?

– Skoro tak ładnie prosisz...

Bondoni zamknął za sobą drzwi i poszedł za gospodarzem do kuchni. Manzano umył sobie ręce wodą z butelki. Znalazł całą paczkę długich świec i połowę opakowania świeczek do podgrzewacza. Zapalił kilka i porozstawiał w różnych miejscach. Tymczasem Bondoni trajkotał jak najęty, wyklinał dostawców prądu, elektrownie wodne, spółki telewizyjne i oczywiście polityków, którzy są wszystkiemu winni. Manzano otworzył lodówkę, aby włożyć do niej kupione jedzenie.

– Ona też czerpie prąd z gniazdka – stwierdził lakonicznie Bondoni, kiedy dostrzegł spojrzenie Manzana rzucone w głąb ciemnej czeluści. – Wystaw to lepiej na balkon, chociaż bez ogrzewania i tu niedługo zrobi się całkiem zimno. – Zachichotał.

– Jak to bez ogrzewania?

– Przestało działać. Ale nie narzekaj. Po wojnie...

– ...byłeś niemowlakiem i pamiętasz tyle co nic.

– No, no, nie pozwalaj sobie... – Bondoni udawał obrażonego.

Manzano wystawił to, co mogło się szybko zepsuć, na podziurawiony śnieżny dywan przykrywający stare płytki. W oknach innych mieszkań zauważył słaby blask świec.

Przekopywał szufladę z różnymi rupieciami.

– Gdzieś tu muszę mieć jeszcze latarkę. No, nakryj już do stołu.

Wziąwszy kilka butelek z wodą i jedną świeczkę, poszedł do łazienki i umył się, na ile to było możliwe. Włożył świeżą koszulę i dżinsy, po czym przeszukał składzik i swój pokój do pracy. Natknął się na kilkanaście starych i nowych komputerów, całą masę części komputerowych, na stare radio walizkowe, aż wreszcie w nierozpakowanym od przeprowadzki pudle znalazł latarkę, która nawet działała. Przyniósł ją do kuchni razem z radiem. W tym czasie Bondoni przygotował kolację. Wyciągnął w jego stronę dwie butelki wina. Oczywiście dwie z tych lepszych z zapasów Manzana.

– Ta czy ta?

– Barolo. – Przypominało mu lato, zapach pinii w słońcu. – Jeszcze szybko sprawdzę skrzynkę z bezpiecznikami.

– Pójdę z tobą!

Podobnie jak we wszystkich włoskich domach przez całe dziesięciolecia poniżej bezpieczników wisiała duża czarna skrzynka z typową tarczą licznika i polami odczytu, na których cyfry rosły wolniej albo szybciej i pokazywały zużycie prądu. Od kilku lat na jej miejscu znajdowało się płaskie białe pudełko tak zwanego inteligentnego licznika prądu.

– W kuchni można by to wziąć za klepsydrę do jajek – marudził Bondoni. – W sypialni za zegar elektroniczny, a w łazience za ciśnieniomierz. To wszystko wygląda identycznie. W środku są pewnie te platynowe ustrojstwa.

– Masz na myśli płytki.

– Wszystko jedno. Bezduszne chipy, które można przebrać, za co się chce. Już to Form follows function uważałem za potworność, ale to tutaj... jak to się nazywa? „Forma wynika z braku pomysłowości”? – Jego kościsty palec wskazał na szary wyświetlacz. – I też nic nie pokazuje. Martwy licznik!

– Jak nie płynie prąd, to nie ma czego liczyć.

Wrócili do kuchni. Manzano nalał wina do kieliszków.

– Zawsze na wszystko znajdziesz odpowiedź – mruknął Bondoni.

– Po prostu nie lubię takiego wybrzydzania na nowe techniki w wykonaniu ludzi, którzy bardzo chętnie korzystają z okularów, telefonów i rozruszników serca. To też były kiedyś nowe wynalazki i na nie jakoś nikt nie narzeka.

– Oho! Wyznawca postępu. Niech ci będzie: za twój piękny nowy świat. Salute!

– I za twoją emeryturę. Salute!

Blisko Bregencji