Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja i korekta
Monika Tomys
Współpraca
Robert Ratajczak
Projekt okładki, skład, łamanie
Natalia Jargieło
Fotografia autora
Weronika Dywicka
© Copyright by Tomasz Brewczyński
© Copyright by Wydawnictwo „Vectra”
Druk i oprawa
WZDZ Drukarnia Lega, Opole
ISBN 978-83-67334-70-9
Wydawca
Wydawnictwo „Vectra”
Czerwionka-Leszczyny 2024
www.arw-vectra.pl
P S Y C H O P A T A
Kiedy słyszymy to słowo, często wyobrażamy sobie potwora, który morduje z zimną krwią, znęca się fizycznie nad swoimi ofiarami i dopuszcza się makabrycznych czynów. Mamy przed oczami bestię – kogoś pozbawionego uczuć oraz człowieczeństwa. Ale nie zastanawiamy się nad tym, że taka osoba żyje obok nas i – choć tego w ogóle nie widać – dręczy kogoś, kogo dobrze znamy: sąsiada, przyjaciela, a nawet członka rodziny. Może krzywdzić na wiele sposobów: fizycznie i psychicznie, okaleczając ciało, umysł, duszę. Manipuluje i kłamie, stopniowo i z premedytacją pozbawia swoją ofiarę własnego zdania, pewności siebie, a w końcu również godności.
Skąd o tym wszystkim wiem? Z autopsji, niestety. Bo jestem ofiarą… Nie mogę na razie powiedzieć, że nią byłam, gdyż wychodzenie spod wpływu oprawcy oraz przywracanie życia na właściwe tory trwa dwa razy dłużej niż pozostawanie w toksycznej relacji. Mam zatem przed sobą jeszcze długą drogę. Spotykałam się z nim przez trzy i pół roku.
Jeśli czytasz tę książkę z ciekawości – nie będzie to łatwa ani lekka lektura. Jeśli masz podobne doświadczenia do moich – mam nadzieję, że bazując na tej historii, zrozumiesz, że nic, co Ci się przytrafiło, nie jest Twoją winą, a podjęcie walki o odzyskanie siebie jest niezwykle trudne, acz nie niemożliwe.
Rany zadane fizycznie goją się dość szybko. Te, które pojawiają się w sercu, są bardzo głębokie i proces zabliźniania będzie długi i bolesny. Nawet teraz, gdy czuję się już lepiej, przychodzą momenty zwątpienia, smutku i tęsknoty.
Jak to możliwe, że tęskni się za katem? Wydawać by się mogło, że to nierealne. Nic bardziej mylnego. Psychopata tak sprawnie kieruje naszym umysłem, że nawet po długiej przerwie nie jesteśmy w stanie o nim na dobre zapomnieć i wracamy czasem wspomnieniami do przyjemnych chwil. Chwil, które szczęśliwe były tylko pozornie. Bo uśmiech na wspólnych zdjęciach, radość z otrzymywanych SMS-ów, wycieczki we dwoje, luksusowe wakacje czy weekendowe wyjazdy były wyłącznie kłamstwami i wynikiem stosowanych technik manipulacji i sukcesywnego uzależniania od siebie, które ten człowiek opanował do perfekcji.
Jestem dzisiaj już na tyle silna, że byłam w stanie podzielić się swoimi przeżyciami. Najpierw z autorem powieści, którą trzymasz w ręku, a następnie za jego pośrednictwem z Tobą. Opowiedziałam o potężnym bólu, cierpieniu, upokorzeniu i samotności. Ale także o ogromnej sile i wsparciu, jakie otrzymałam od przyjaciół i bliskich, jak również od obcych mi osób, które stanęły na mojej drodze w odpowiednim czasie.
Jest taka cierpienia granica,
za którą się uśmiech pogodny zaczyna…
Czesław Miłosz, Walc
Ja tę granicę omal przekroczyłam.
Przestałam istnieć jako kobieta
i niewiele brakowało, abym przestała istnieć jako człowiek…
Julia
Pochylamy się nad pobladłym, zakrwawionym ciałem.
Drżę. Z trudem łapię oddech. Nie potrafię dokładnie określić, co czuję. Skrajne emocje przenikają się, tworzą kalejdoskop, który, ledwie tknięty, prezentuje całkiem inny obraz. Strach miesza się z ulgą, a satysfakcja… ze stratą.
Nie! Bzdura! – karcę się w duchu za ten przeskok myśli. Impuls każący mi twierdzić, że go nadal kocham. Ta myśl jest fałszywa, odklejona całkiem od rzeczywistości. Wracająca do naszych początków, o których nigdy nie zdołam zapomnieć. Miłość i nienawiść. Kolejne sprzeczności. Dwa wszechpotężne bieguny. Tak samo odległe, co bliskie.
Dyszę, słaniam się, kręci mi się w głowie. Patrzę prosto w jego niebieskie źrenice. Głęboko, jakbym chciała mu je wypalić spojrzeniem. I zrobiłabym to. Z przyjemnością, na sam koniec mojego koszmaru, gdybym tylko posiadała taką nadprzyrodzoną właściwość. Nie posiadam, trudno. Siła mej pogardy musi mi teraz wystarczyć.
Coraz mocniej wieje. Grzmi. Czarne niebo jaśnieje od serii błyskawic.
– Chodźmy! – szepczę, rozglądając się na wszystkie strony.
– Dobrze… – potakuje moja przyjaciółka. Uśmiecha się współczująco, jest opanowana, by ni stąd, ni zowąd, jakby nagle coś w niej przeskoczyło, popaść w nadludzką histerię.
– Paula, dosyć! – próbuję ją uspokoić, ale ona, zamiast słuchać, zaczyna go kopać. W żebra, uda, kolana i stopy. Potem go opluwa. Z potężną wściekłością, o jaką przenigdy tej dziewczyny nie podejrzewałam. Jak głęboko to wszystko w nas siedzi?
Chwytam ją za rękę, przyciągam ku sobie. Przytulam. Czekam, aż ochłonie. Trzęsie się. Zanosi się płaczem. Pocieszam ją, że od teraz wszystko już będzie w porządku. Chociaż tego nie wiem. Chociaż sama potrzebuję wsparcia.
Odwracamy się. Idziemy powoli ku światłu.
Dopiero dziś, z oddalenia, mogę dokładnie ocenić, w którym momencie moje życie zaczęło się walić. To było dwadzieścia lat temu, gdy mój mąż odważył się podnieść na mnie rękę. Po raz pierwszy. I po raz ostatni, w tamtej chwili bowiem podjęłam kategoryczną decyzję. Natychmiast. Bez mrugnięcia okiem. Szybkie cięcie.
Otarłam krew spływającą z obolałej wargi. Popatrzyłam na niego z dumą, z uśmiechem, z wyższością. Ubrałam się. Spakowałam w ciągu niespełna kwadransa. Po jego upływie byłam już kimś innym. Coś bezpowrotnie przeskoczyło mi w głowie. Krótki impuls, instynkt. Obronna zapadka, której nie mogłam, a raczej nie zamierzałam już cofać. Nie miałam najmniejszych wątpliwości. Nawet cienia. Odeszłam.
Nasz syn skończył dwanaście miesięcy. Zabrałam Marcela ze sobą. Na zawsze. Postanowiłam, że wychowam go sama. Dotrzymałam słowa. Ale wtedy… Cóż, wtedy byłam silna. Bardzo młoda. Czułam się kobietą. Mogłam zmieniać świat i decydować o wszystkim.
Zbliżała się moja czterdziestka. Tak bardzo na nią czekałam. Byłam szczęśliwa, podekscytowana, gdyż przysięgłam sobie, że to będzie moja osobista, niepowtarzalna cezura. Moja mistyczna granica. Most łączący przeszłość z nadchodzącym jutrem. Marzyłam o dniu, w którym po wyczerpujących latach samotnego wychowywania Marcela nadejdzie czas dla mnie. Obiecałam sobie, że nadrobię wszystkie zaległości, że zajmę się sobą. Byłam w kwiecie wieku, miałam wciąż przed sobą piękne, długie, intensywne życie. Pragnęłam się cieszyć nie tylko samodzielnością mojego dużego i zaradnego mężczyzny, ale również tym, czym ta samodzielność będzie dla mnie samej.
Nie, oczywiście, że nie. Byłabym nieszczera, twierdząc, że dotychczas nie czułam się wolna, niezależna, że żałowałam swojego dawnego wyboru. Przeciwnie. Nie wyobrażałam sobie przeżyć w inny sposób żadnego dnia spędzonego tylko z synem. Najkrótszej z sekund, z których zbudowana była dotąd rzeczywistość matki. Ani jednej nie oddałabym za żadne skarby. Nawet najtrudniejszej. Każda bowiem była tylko moja. Prawdziwa i trwała. Pełna najgłębszych emocji. Idealna. Taka, jakiej kiedyś zapragnęłam dla mojego dziecka. Nikt poza nim nigdy się nie liczył. On był dla mnie celem, największą nadzieją, wsparciem, dumą, satysfakcją, wiarą. Potężną miłością, dla której istnienia warto było poświęcić te mniejsze, słabsze, nieistotne. Niemające takiego znaczenia, jak ta, która dzień po dniu niosła mnie na skrzydłach ku dorosłości Marcela.
To, co zbudowałam przez te wszystkie lata… Myślę, że właśnie to pozwoliło mi przetrwać. Przeżyć piekło, którego rozmiary do tej pory potrafią mnie jeszcze zaskoczyć. Piekło, którego mordercza pożoga w mojej duszy nigdy nie wygaśnie. Będzie się w niej żarzyć. Już do końca, do mojej śmierci. Niestety. Jestem tego pewna. Tego ognia nie da się ugasić, a z przybywających z dnia na dzień jakże bolesnych popiołów nie jestem już w stanie się podnieść. Nie ja. Nie w tym życiu. Choćbym nawet była mitycznym Feniksem.
Spalił mnie. Zniszczył mnie jako kobietę. I o mały włos zniszczył jako człowieka. Nie… Wcale nie mówię o ogniu, ale o kimś, kto go we mnie w tamtym dniu rozpalił. W dniu moich czterdziestych urodzin.
A zapowiadało się pięknie…
Śniłam o nim co noc, chociaż jeszcze nie widziałam jego twarzy. Nie czułam zapachu, nie znałam faktury skóry. Ale śniłam. A kiedy się rano budziłam, byłam przerażona. Sobą i tym, co się dzieje. Nie sądziłam bowiem, że można pożądać męskiej obecności do takiego stopnia, że odczuwa się fizyczny ból. Wstając z łóżka, płakałam. Dotykałam się w miejscach, które w nocy były tylko jego, zaspakajałam pragnienia, a potem na powrót płakałam. Dygotałam. Z zimna i ze strachu, że on nigdy nie będzie prawdziwy. Bałam się wieczorem zamykać powieki, wiedząc, że gdy je rano otworzę, przeżyję kolejne rozczarowanie. Męczyłam się okropnie ze świadomością, iż to, co znajduje się blisko, gdzieś zaledwie obok, jednocześnie jest niesamowicie odległe. To tak jak z pomysłem, który od dawna krąży tuż nad głową, a kiedy już mamy go złapać, wymyka się nagle i rozmywa jak poranna mgła.
Tak też było w noc, gdy z jednego z najpiękniejszych snów wyrwała mnie seria krótkich, charakterystycznych dźwięków. Byłam zawiedziona. Nie w takim momencie! – pomyślałam, zapalając nocną lampkę i biorąc do ręki telefon. Aśka, moja przyjaciółka z liceum. Ostatnimi czasy chodziła niczym nakręcona. Tryskała energią i dobrym nastrojem, gdyż po kilkunastu latach pracy w korporacji zdecydowała się wreszcie z niej odejść i zacząć realizować swoje największe marzenie – otworzyć prywatne przedszkole.
„Poprowadzisz nam księgowość?” – Odczytawszy wiadomość z komunikatora, uśmiechnęłam się, usiadłam na łóżku i oparłam plecy o miękki zagłówek. „Mamy to! Przekonałam je. Niedługo będziemy zaczynać”. – Na ekranie pojawiały się kolejne zapisane chmurki. Nie musiałam pytać o szczegóły. Miałam pewność, co się wydarzyło. Aśka wreszcie przekonała swoje trzy znajome, aby razem z nią poprowadziły ten biznes. Dziewczyny się wahały. Miały własne zobowiązania, bały się ot tak, z dnia na dzień, pod czyjąś namową zmieniać swoje zawodowe życie. Ale wiedziałam, że moja przyjaciółka ma dar przekonywania. Tak silny, że ja sama obiecałam jej jako księgowa, pomimo nadmiaru i przybywających mi ciągle obowiązków służbowych, zaopiekować się finansami jej firmy.
„Super! Gratulacje, kochane!” – odpisałam i nie czekając na respons, uzupełniłam odpowiedź: – „No jasne, że tak! Poprowadzę. Z wielką przyjemnością”.
Była zachwycona. Od razu do mnie zadzwoniła. Chciała na gorąco wyrazić swą wdzięczność i przeprosić za tak późną porę. Tłumaczyła, że ze szczęścia i z nadmiaru wrażeń nie spojrzała nawet na zegarek.
Gadałyśmy potem jeszcze długo i głównie to ja przeciągałam naszą pogawędkę. Potrzebne mi były entuzjazm Joanny i bijące od niej energia i radość. Nie chciałam tej nocy ponownie zasypiać tylko po to, aby po raz drugi zbudzić się z dojmującym uczuciem zawodu. I przykrą konkluzją, że na jawie nie ma przy mnie tego, z którym spotykam się wyłącznie w snach.
Asia zapytała mnie jeszcze, czy mogłabym rozeznać się w możliwościach pozyskania funduszy unijnych bądź też innej formy rządowego wsparcia, jakie by mogły wraz z dziewczynami uzyskać na etapie uruchamiania przedszkola. Odrzekłam, że nie jestem aktualnie w tych sprawach ekspertką i nie wiem, czy moja pomoc okazałaby się dla niej wystarczająca.
– Jak to nie? Jesteś najlepsza! Kto, jeśli nie ty? – Usłyszałam melodyjną, pełną zaaferowania reakcję. Joanna przekonywała mnie, że nikt poza mną nie zajmie się tym tematem lepiej. – Przecież my nie mamy nikogo innego. I nie chcemy mieć. Bez ciebie z niczym nie ruszymy. Potrzebujemy tej kasy. Proszę, zgódź się, proszę…
No i się zgodziłam. Dałam słowo, że zasięgnę w tej kwestii języka, rozpytam koleżanek w pracy, poszperam w najnowszych przepisach, przeszukam internet i że mam nadzieję wrócić niebawem do niej z konkretami.
Była wniebowzięta. Chciała natychmiast przyjeżdżać z szampanem, aby uczcić sukces oraz pocieszyć mnie, bo napomknęłam jej o swoich zmartwieniach i o tym, że czuję się bardzo samotna. Przełożyłyśmy to. Zaprosiłam ją na urodziny. Powiedziałam, że to będzie świetna okazja do świętowania sukcesu.
– Również twojego, kochana – zapewniła mnie przyjaciółka. – Zobaczysz, że w końcu go spotkasz. Nie ma innej opcji. Czuję to w kościach i już widzę, jak na białym koniu podjeżdża pod twoje okienko – żartowała, ale kryła się w jej tonie niebywała pewność.
Wtedy myślałam, że tę pewność wyczuwam tylko ja, że dorabiam sobie do jej słów jakąś nieprawdopodobną moc sprawczą. Tak bardzo pragnęłam w nie wierzyć. I wierzyłam ślepo, uczepiając się zapewnień Aśki jak tonący brzytwy. Ale wówczas nie wiedziałam jeszcze, że Joanna niemal kropka w kropkę przewidziała mą najbliższą przyszłość. Za kilka tygodni moje życie zaczęło się zmieniać. Diametralnie, ale czy na dobre? Na początku byłam tego pewna.
Bardzo chciałam pomóc czwórce zwariowanych, pełnych zapału i entuzjazmu kobiet w realizacji ich wspólnego przedsięwzięcia. Ten projekt miał siłę, coś, co ciągnęło mnie w jego kierunku. Zawsze chciałam być nauczycielką, kocham dzieci.
Ano właśnie, dziecko… było jeszcze jednym z moich celów po odchowaniu Marcela. Pragnęłam zostać po raz drugi matką. Za rok, może dwa, kiedy dobrze poznam kandydata na idealnego ojca. Łudziłam się, że po pierwszym razie, wpadce z moim mężem, będę już wiedziała, na co mam zwracać uwagę przy wyborze partnera, czego się wystrzegać, w którym momencie być czujną. Miałam doświadczenie, byłam dojrzała i mądra. Pozostawało mi jedynie czekać na najlepszy czas. No i oczywiście na niego. Faceta, który za nic w świecie nie chciał wyskoczyć z mych snów. Dla mnie były one przecież bardzo bliskie. Od realizmu oddzielał je krok, cienka, coraz szybciej rozmywająca się linia. Tak wątła, że czasem odnosiłam wrażenie, jakby ów facet chodził po moim mieszkaniu, brał prysznic, smażył jajecznicę, nucił coś pod nosem, uśmiechał się do mnie, szepcząc cichutko „dzień dobry”.
Wstałam z łóżka i zrobiłam sobie dużą, mocną kawę. Uruchomiłam komputer i natchniona zapałem Joanny z miejsca przystąpiłam do realizacji obietnicy, jaką jej złożyłam. Wiedziałam, czego i gdzie szukać. Tematy związane z pozyskiwaniem funduszy unijnych nie były mi obce, gdyż kilka lat wcześniej realizowałam duży projekt dla jednej z firm będącej moim klientem. Potrzebowałam jednak odświeżyć swoją wiedzę w tym zakresie, zorientować się, jakie programy dotacyjne realizowane są w Polsce, a także przyjrzeć, jak obecnie wygląda tryb pisania i składania podań. Z tego, co pamiętałam, były one bardzo rozbudowane i nawet najmniejszy błąd mógł spowodować ich odrzucenie już na etapie selekcji. Zdając sobie sprawę, że dziewczyny powierzyły mi niezwykle ważną dla nich sprawę, której powodzenie decydowało o ich być albo nie być w realizacji marzeń, postanowiłam dołożyć wszelkich starań, aby ich nie zawieść i by przygotowany przeze mnie wniosek spełniał wszystkie wymogi.
* * *
Po tygodniu byłam prawie ze wszystkim gotowa. Kiedy zobaczyły nie tylko mój wniosek, ale i cały biznesplan, będący nieodzownym i podstawowym załącznikiem dokumentacji aplikacyjnej, opadły im szczęki. To dokładne słowa Aśki, która po zespołowym zapoznaniu się z przesłanymi jej materiałami, a przede wszystkim z kwotą, o jaką przyszłe przedszkolanki mogły się ubiegać, po raz kolejny zadzwoniła do mnie w środku nocy z podziękowaniami oraz informacją, że właśnie zamawia taksówkę i jedzie do mnie z zaległym i aktualnym szampanem. Nie żartowała. Tym razem, nie zważając na moje protesty, zastukała do mych drzwi po niespełna godzinie.
– Jesteś totalnie walnięta! – zareagowałam ze śmiechem, gdy ją zobaczyłam.
Ledwie przekroczyła próg, a korki z obu zielonych butelek strzeliły jeden po drugim. Upiłyśmy się wtedy w mojej małej, klaustrofobicznej kuchence. I nagadałyśmy za wszystkie czasy.
Joasia wznosiła bez przerwy toasty w intencji pomyślności sporządzonego przeze mnie wniosku. Ilekroć jednak ośmielała się opić z góry sukces, który jej zdaniem miałyśmy już przecież w kieszeni, studziłam nieco jej zapędy. Tłumaczyłam, że samo przygotowanie oraz wysłanie papierów nie gwarantuje przyznania dotacji. Podkreśliłam, że procedura jest nie dość, że czasochłonna i skomplikowana, to na domiar złego bardzo restrykcyjna. I że muszę jeszcze sama zbadać pewien frapujący mnie szczegół dotyczący opcji posiadania prawa własności do lokalu przeznaczonego na przedmiotową działalność.
– Oj tam, oj tam! – weszła mi w słowo przyjaciółka. – Na pewno wszystko jest w porządku, a ty jak zwykle przesadzasz – czkała.
Naprawdę czułam presję ogromnej nadziei, jaką pokładała we mnie odważna ekipa Joanny. Zaufały mi i liczyły wyłącznie na mnie. I właśnie dlatego poprosiłam, aby jeszcze kilka dni wstrzymały się z wszczęciem całego procesu, dopóki nie sprawdzę na internetowym forum, czy poprawnie zinterpretowałam wszystkie regulaminowe zapisy aplikowania o środki. Wolałam mieć absolutną pewność. Taka natura księgowej.
Dokumentacja okazała się w jak najlepszym porządku. Odetchnęłam z ulgą, kiedy po ponad miesiącu trzy świeżo upieczone przedsiębiorczynie cieszyły się niemałą gotówką na start ich przedszkola. A ja? Ja się cieszyłam z tej sytuacji podwójnie. Na forum, z którego usług skorzystałam, poznałam bowiem wymarzonego mężczyznę. Tego z moich snów. Byłam pewna, że to właśnie on. Nie mogłam uwierzyć w niespotykany splot okoliczności. Tak samo jak dziś nie mogę uwierzyć, że okazałam się taka naiwna i głupia.
Zanim zadałam pytanie na forum, przestudiowałam wszystkie poruszane tam dotychczas wątki. Niestety w żadnym z nich nie znalazłam tego, czego szukałam. A gdy zdecydowałam się wysłać opis nurtującego mnie zagadnienia, dosłownie po kilku minutach otrzymałam odpowiedź. Zaparło mi dech w piersiach. Świat przed oczami dziwnie zawirował. Zaczęłam natychmiast dygotać, poczułam na skórze mrowienie. Nie miałam pojęcia, dlaczego zareagowałam w ten sposób. Nie umiałam tego racjonalnie wyjaśnić, ale na podstawie pierwszej myśli, która w tamtej chwili zakołatała mi w głowie, odniosłam graniczące z pewnością wrażenie, że osoba znajdująca się po drugiej stronie zmieni moje życie.
Podziękowałam grzecznie za odpowiedź. Okazało się, że wysłał ją jeden z ekspertów z firmy konsultingowej doradzającej swoim klientom między innymi w zakresie pozyskiwania funduszy unijnych na start oraz rozwój biznesu. Zadałam kolejne pytanie, starając się uzyskać więcej interesujących mnie szczegółów. Reakcje Oskar_Ek_78 były natychmiastowe, jednak w dalszym ciągu nie rozwiązywały mojego problemu. „Przeskoczmy na mail, będzie prościej” – zaproponował na koniec, podając odpowiednie dane kontaktowe.
Skopiowałam adres. Serce biło mi jak oszalałe. Znów nie potrafiłam powściągnąć piętrzących się we mnie emocji. Wysłałam wiadomość. Odpisał natychmiast. Rozwiał moje wątpliwości w sprawie wniosku, który sporządzałam. Ale nasza konwersacja nie zakończyła się na tym. Stała się początkiem bliższej znajomości.
Już następnego dnia z elektronicznej skrzynki pocztowej „przeskoczyliśmy” na WhatsApp. Potem na telefon. A po trzech tygodniach Oskar Ekiert przybył do Bydgoszczy. Do mnie! Z odległego Krakowa.
Gdy go ujrzałam na żywo, nogi się pode mną ugięły. Przepadłam. Oszalałam. Zakochałam się w ciągu kilkunastu sekund. Z oczu popłynęły mi łzy. Nie mogłam ich opanować. Słyszałam kiedyś, że dzieje się tak, kiedy spotykają się pokrewne dusze. Takie, które przez wieki szukały siebie nawzajem. Uchwyciłam się tej teorii. Doszłam do wniosku, iż tak właśnie wydarzyło się ze mną i z Oskarem. Rozpatrywałam to w kategorii cudu, świętości, magii. Byłam przeświadczona, że dotychczas nikomu na świecie nie przytrafiło się nic tak mistycznego i wyjątkowego.
Prezentował się obłędnie. Nie mogłam oderwać od niego wzroku. Karciłam się w duchu, że musiałam wyglądać i zachowywać się jak jakaś idiotka, napalona nastolatka, która pierwszy raz w życiu poszła na randkę z facetem. I pewnie tak wyglądałam, nie wiem. W każdym razie tak się właśnie czułam. Co chwila powtarzałam sobie: „Odezwij się wreszcie i przestań się na niego tak gapić!”. Ale nie przynosiło to skutku, a ja cholernie się bałam, co on sobie pomyśli i jakie wnioski wyciągnie po pierwszych minutach spotkania. Byłam przekonana, że poczuje się osaczony, napadnięty, przyparty do muru i zakończy naszą kolację w przedbiegach. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Przeciwnie. Pozwalał mi się sobą oczarować. Zachwycać, podziwiać, a nawet – niby mimochodem – musnąć swoją dłoń albo przedramię. Był nieziemsko przystojny. Wysoki, szczupły, lecz z wyraźnie zarysowanymi mięśniami, które przy każdym ruchu napinały się pod przylegającą do ciała śnieżnobiałą, bawełnianą koszulą. Jego śniada cera mocno z nią kontrastowała, a kruczoczarne włosy, poprzetykane gdzieniegdzie cienkimi srebrnymi pasmami, dodawały jego południowej urodzie klasy i wyrazistości. I te jego oczy. Tak głęboko i skrajnie niebieskie, że od pierwszych spojrzeń zapragnęłam się w nich utopić. Zanurzyć się cała w ich toni i pozostać na wieki pod lazurową powierzchnią.
Usłyszałam od Oskara mnóstwo komplementów, morze słów, z których połowy pewnie nie pamiętam. Byłam oszołomiona. Straciłam poczucie czasu i przestrzeni. Wpadłam w jakąś niewidzialną pętlę, która tak dokładnie otuliła wtedy moją szyję, że momentami nie byłam w stanie wydobyć z siebie najcichszego głosu, sklecić sensownego zdania. Dlatego wolałam słuchać. Jaka jestem śliczna, ponadprzeciętna, kobieca, seksowna, jak piękne mam imię, jak się cudowanie uśmiecham, jak słodkie robią mi się przy okazji dołeczki w policzkach. Że mam dźwięczny głos, doskonałe usta, lśniące włosy i że pachnę wiosną. Chłonęłam to wszystko jak gąbka, która przez kilkanaście lat leżała wyschnięta na słońcu. Nasiąkałam darowaną mi nagle wilgocią, najpierw pomału, a potem bardzo szybko i zachłannie. Patrzyłam na niego i rozkwitałam, marząc o tym, żeby go przytulić, rozebrać, zacząć pieścić każdy centymetr jego niezwykle męskiego, emanującego seksem i pewnością siebie ciała. Oddałam mu się bez reszty. Moje serce było w jego rękach. A dusza… Gdybym tylko wiedziała, że tak bezmyślnie i łatwo zaprzedaję ją… diabłu. Demonowi w grubej, ludzkiej skórze. Moja przyszłość potoczyłaby się zgoła inaczej. Żyłabym. Nie byłabym wrakiem człowieka, cieniem Julii Litwin.
Wieczór dobiegał końca, a ja, poruszając nieznacznie ustami, modliłam się coraz żarliwiej, żeby Oskar zaproponował ciąg dalszy. Nie radziłam sobie z pożądaniem. Nie radziłam sobie ze sobą. Będąc niebywale podekscytowaną, łapałam się na tym, że się sama siebie w pewnym stopniu boję. Szokowała mnie bowiem świadomość, że w mym ciele zamieszkała zupełnie mi obca osoba. Lecz tylko z początku mnie to przerażało. Bardzo szybko polubiłam nową, śmiałą i gotową na wszystko intruzkę. Dziękowałam Bogu, że mnie opętała i tak sprawnie zastąpiła skromną, cichą, zakompleksioną dziewczynę, która od lat nastoletnich bez przerwy słyszała, że jest nie dość dobra. Za gruba, za brzydka, zbyt nieśmiała, cicha, wycofana. I że jeśli czegoś ze sobą nie zrobi, marnie skończy. Będzie nieszczęśliwa. Zdziwaczeje. Stanie się zawistna, kostyczna i wredna. I że żaden dobrze wykształcony i sytuowany facet nawet nie spojrzy na kogoś takiego jak ona. Tamtego wieczoru miałam ochotę wyjąć z torebki komórkę, zrobić sobie zdjęcie z Oskarem i wysłać je z ironicznymi pozdrowieniami do mojej „kochanej” mamusi. Ciekawe, jak by zareagowała. Szczerze? Już nie obchodziła mnie ona ani nie liczył się nikt inny na świecie. Szkoda mi było każdej upływającej sekundy w towarzystwie mojego uśmiechniętego, elokwentnego, pełnego taktu, dobrych manier i poczucia humoru mężczyzny. I nie straciłam żadnej. Przeciwnie. Zyskałam kilka długich i upojnych godzin.
– A może miałbyś ochotę na kawę? – palnęłam jak jakaś kretynka, kiedy około północy opuszczaliśmy restaurację. Nie dość przecież, że podczas deseru wypiliśmy po dwie małe czarne, to proponowanie kawy o tej godzinie było totalną porażką. – To znaczy… może… ja chciałam… – Głos po raz kolejny uwiązł mi w gardle.
– Kawę? O tej porze? – Zdawał się czytać w moich myślach. Zapytał niby na poważnie, robiąc przy tym pełną konsternacji minę, by następnie roześmiać się serdecznie i odsłonić swoje równiusieńkie, białe, lśniące w księżycowym blasku zęby. – A co powiesz na coś mocniejszego? – Puścił do mnie oczko, a ja poczułam, jak zalewa mnie fala podniecenia. Zadrżałam. Udałam czym prędzej, że zmarzłam.
– Do czego pan zmierza? – zażartowałam, ciesząc się, że po raz kolejny nie palnęłam czegoś bez sensu. Wlepiłam w Oskara pełen przychylności wzrok.
Zanim się odezwał, zdjął płaszcz. Intensywnie chabrowy, podkreślający jego przepiękne, emanujące pasją i emocjami źrenice. Gdy okrył nim moje ramiona, odebrałam… coś bardzo dziwnego. Ciężar. Ale nie fizyczny. Nie gramaturę pachnącej cytrusami i cedrem tkaniny, a jakąś wielką, niewytłumaczalną wagę rozgrywających się zdarzeń. Z tyłu swojej głowy, w krótkim, ulotnym rozbłysku zobaczyłam siebie. Nagą, zapłakaną, stojącą przed taflą brudnej, popękanej szyby. Chciałam się odwrócić, ale nie byłam w stanie nawet skręcić szyją.
– Coś nie tak? – zapytał, a ja otrząsnęłam się szybko z nanosekundowej wizji.
– Nie… – powiedziałam cicho. – To znaczy… w porządku – dodałam, wracając do wyśmienitego nastroju. Uśmiechnęłam się szeroko. Ani trochę nie przejęłam się wytworem swojej wyobraźni. Zinterpretowałam go jako jedno z nieprzyjemnych wspomnień. Przykrość, która już dawno jest za mną i którą za sprawą Oskara właśnie pożegnałam. Dzisiaj wiem, że niestety to wcale nie było wspomnienie, ale… przepowiednia. Starsza wersja Julii usiłowała mnie przestrzec. Lecz jak miałam to wtedy rozpoznać?
– To co? – ponowił swoją propozycję. – Winko czy prosecco? – Po raz wtóry mrugnął do mnie okiem w hardy, niedwuznaczny sposób. Zanim zdążyłam coś odrzec, objął mnie ramieniem. Przycisnął mocno do siebie. Ruszyliśmy objęci w stronę samochodu.
– Może… jedźmy do mnie – zaproponowałam. – Nie mam co prawda prosecco, ale dobre winko powinno się znaleźć. – Z lubością przypatrywałam się jego szlachetnemu profilowi. Prowadził z opanowaniem, lekkością i gracją. Oddychał spokojnie, sycąc powietrze swoim fenomenem, wdziękiem, całym sobą.
Imponował mi. Pod każdym względem. Dostrzegałam w nim boskość, istną doskonałość i po raz kolejny kpiłam w myślach ze słów mojej matki: „Ideałów nie ma, moja droga. A już na pewno nie w twoim zasięgu. Zejdź na ziemię! Poćwicz trochę, schudnij, zmień fryzurę, zrób coś ze swoim wyglądem. Zacznij mierzyć siły na zamiary, zamiast śnić o księciu. Ułóż sobie życie z kimś z twojego świata. Nie trać więcej czasu, samej ciężko żyć…”. Otóż są, mamusiu – skwitowałam bezgłośnie, podziwiając siedzącego obok przystojniaka.
– A wannę z jacuzzi masz? – Przyszpilił mnie szelmowskim wzrokiem. Biło od niego gorąco, skrzył się kolorowymi iskrami, jego skóra lśniła, a wydatne wargi, które chuligańsko i zadziornie przygryzł, falowały niczym żar pustyni.
Byłam gotowa rzucić się na niego. Tu i teraz. Ale na to nie pozwoliła mi dawna, wciąż walcząca o swoje, pełna kompleksów dziewczyna, która obawiała się w życiu ryzyka, pójścia na całość, ustawienia swych pragnień na szczycie, zagrania po prostu va banque. Zastygłam, rejestrując, jak kipiąca w moich żyłach krew przepływa z zawrotną prędkością, powoduje szum i pulsowanie w skroniach.
– Nie mam – odrzekłam, upominając się w myślach za poważny, żałosny wręcz ton. – Ale… – próbowałam to natychmiast skorygować, jednak nie zdążyłam.
– Ale ja mam. W hotelu – stwierdził ze śmiałością. Wprawnie zmienił bieg, dodał nieco gazu. Położył swoją dłoń na mojej. Była przyjemnie rozgrzana. Całą jej powierzchnią absorbowałam wszystko, czego do tej pory niezmiernie łaknęłam. Ładowałam akumulatory. – Spokojnie… – Moje podniecenie odebrał jako stres, napięcie, podenerwowanie. – Wszystko będzie dobrze. Możesz mi zaufać – szepnął. – Musnął palcami moje udo, wodził nimi przez chwilę we wszystkich kierunkach, a potem chciał wsunąć je głębiej. Zerknął na mnie. Miał poważną minę. Wyczytałam z niej jakąś odmianę męskiej dominacji, nieuznawania sprzeciwu.
Poddałam się temu bez reszty. Moja wyobraźnia zaczęła totalnie wariować. Pragnęłam już wysiąść z tego samochodu. Znaleźć się w hotelu. Podporządkować się woli Oskara. Pochwyciłam szybko jego rękę. Był przekonany, że każę mu ją cofnąć, zdjąć z mojego ciała. Mylił się. Zrobiłam odwrotnie. Do tej pory nie umiem zrozumieć, co we mnie tej nocy wstąpiło. Zmieniłam się diametralnie, w jakże krótkim czasie. Ale byłam wdzięczna. Innej mnie. Nowej, śmiałej Julce, która nareszcie wiedziała, na czym jej zależy. Która nie bała się życia.
Zmrużyłam powieki. Zrobiłam mu miejsce. Pozwoliłam działać. Przyciskał mnie mocno palcami. Unosił je, opuszczał, oscylował nimi. Coraz prędzej, energiczniej. Pazernie. Byłam u progu eksplozji. Odchyliłam głowę, oparłam ją o miękki zagłówek fotela. Uśmiechnęłam się. Skupiłam wyłącznie na sobie.
– Szybciej! – westchnęłam i pierwszy raz od niepamiętnych czasów zaufałam jakiemuś mężczyźnie. Nie, nie jakiemuś… Mojemu. Zaufałam mojemu mężczyźnie.
– Cieszę się, że odebrałaś. – Jego głos wdziera się we mnie niczym powietrze do rozhermetyzowanego naczynia. – A więc jednak tęsknisz. Wiedziałem. Nie ma możliwości, by było inaczej. Przecież ja…
– Zamknij się, skurwielu! – wrzeszczę wniebogłosy. Zaczynam się trząść. Przymykam powieki. Opadam bezwiednie na łóżko. Duszę się. Nie mogę złapać tchu. Mam atak paniki. Nie wiem, czy sobie poradzę. Podkulam nogi. Obejmuję je ramionami, z całej siły przyciskam ku sobie. Oblewa mnie pot.
– Halo, jesteś tam? – Słyszę jego słowa jak przez wielką gumową membranę. Docierają w spowolnionym tempie. Bełkot. Bełkot własnych myśli.
– Gdzie… on… jest? – stękam, z trudem łykając tlen. Jest mi na przemian gorąco i zimno. Świat przed oczami się kręci. Mięknie, zmienia się w lepką, ciągnącą się beżową papkę.
– Ale o kogo ci chodzi? – kpi. Chwilę wcześniej wysłał mi nową wiadomość z kolejnym zdjęciem Marcela. Skrępowanego. Brudnego. Z zasłoniętymi ustami. Siedzącego na krześle z nożem przytkniętym do szyi. Zwabił go, oszukał. Napadł. Wywiózł, nie wiadomo dokąd.
Milknę. Nie umiem wydobyć z siebie nawet najcichszego pisku. Serce mi łomocze. Tak mocno, tak nierównomiernie i prędko, jak jeszcze nigdy dotychczas. Nawet wtedy… kiedy zrobił to po raz pierwszy. Teraz też to zrobi. Kiedy uświadamiam sobie, że ten psychopata jest do tego zdolny, wstępuje we mnie niedająca się opisać agresja. Zew. Instynkt matki, silniejszy niż jakiekolwiek znane mi uczucie.
– Halo, jesteś tam? – Dobrze wie, że się nie rozłączyłam. Że przyciskam z całej siły komórkę do ucha. Nasłuchując. Czekając jak zawsze do końca, czy coś jeszcze powie.
– Wypuść go! – chrypię. – Czego chcesz? Między nami wszystko już skończone.
– Czyżby? – śmieje się szyderczo. – Jesteś tego pewna?
Ja jestem. Ale on nie. Od wczoraj po raz kolejny żyję w paranoi. Odkąd mi wysłał wiadomość. List. Znalazłam go w skrzynce. Z tym, czego nagle zaczął ode mnie chcieć. Przeczuwałam, że nie przejdzie nad rozstrzygnięciami naszych spraw, ot tak, do porządku dziennego. I że nie chodzi o honor. Ten człowiek go nie ma. Pisząc list, myślał o czymś więcej. O odwecie. O postawieniu na swoim, przypieczętowaniu tego, co ze mną wyprawiał przez ostatnie lata. I oczywiście o forsie. Nie podaruje złotówki, nikomu, chociaż sam nie zarobił uczciwie złamanego gorsza. Nawet żebrakowi wyjąłby z kapelusza ostatnią monetę.
Nie wiem, co mam robić. Na pewno nie zgłoszę sprawy na policję. To oznaczałoby koniec. Śmierć mojego syna. Wygrałby, podczas gdy ja poniosłabym klęskę. Znacznie dotkliwszą niż zrujnowanie mi życia. Właśnie… zrujnowanie. Jeszcze wczoraj miałam w sobie pewność, że bardziej się chyba już nie da. Lecz gdy uwięził Marcela, zorientowałam się, w jak wielkim tkwiłam do tej pory błędzie. Nienawidzę go! Rozszarpię tego potwora na strzępy.
Jeszcze tego nie wie… W mojej głowie urodził się plan. Rozpłatam mu serce, skruszę czaszkę młotkiem, założę pętlę na szyję, a potem zadzierzgnę ją siłą mojej złości. Nie, nie żartuję. Postanowiłam go zabić. Sama jednak nie dam sobie rady. Paula… Tylko ona może mi pomóc zrealizować mój zamysł. Niech się dziewczyna wykaże. I niech udowodni, że po tym wszystkim, co się wydarzyło, jest po mojej stronie.
– No dobrze, masz rację – blefuję. – Jestem ci to winna.
Uspokajam się. Zaczyna do mnie docierać, że dzięki swojemu fortelowi wydobędę się z klinczu. Nie mam innego wyboru. Nie pozwolę już dłużej trzymać mnie w szachu. Morderstwo. To jedyna droga. Jego życie za życie Marcela. Reszta się nie liczy. Nie boję się kary. Większa od tej, którą od dawna odbywam, przecież nie istnieje.
– Grzeczna dziewczynka – odpowiada z wyższością. – A teraz posłuchaj. Posłuchaj, co dokładnie zrobisz.
Udaję, że się buntuję. Chcę być wiarygodna, więc nie zmieniam błyskawicznie frontu. Co rusz mu przerywam. Płaczę, wrzeszczę, że nie może mi tego w dalszym ciągu robić. Że nie zdążę, to niewykonalne, że potrzebuję nieco więcej czasu. W rzeczywistości niczego już nie potrzebuję. Chcę tylko uwolnić moje dziecko z brudnych łapsk Ekierta. Wcześniej jednak stanąć z nim oko w oko. Zmierzyć się. Stoczyć ostateczną rozgrywkę.
W wyobraźni widzę, jak ściskam za sobą nóż. Tak desperacko i silnie, że moje kłykcie bieleją, rezonują w nerwach. Oblewa mnie fala gorąca. Jestem skoncentrowana. Podchodzę do niego. Blisko, na odległość kroku. Patrzę prosto w jego piękną twarz, która już nie robi na mnie żadnego wrażenia, a kiedy on otwiera usta, żeby mnie po raz kolejny znieważyć, wbijam mu ostrze prosto w serce. Kręcę żwawo zakrwawioną stalą, rozdzieram ranę do takich rozmiarów, by nie miał już szans się ocalić. To i tak niewiele. Burgundowa wyrwa, jaka powstaje w umięśnionym torsie, nie może się równać z dziurą w mojej duszy.
Zabić to za mało – stwierdzam. Ale nic ponadto nie da się z nim zrobić.
Goście zaczynali się schodzić. Stałam w progu, witałam się z każdym z osobna. Przyjmowałam życzenia, odbierałam prezenty i kwiaty. Dziękowałam i przekazywałam je Oskarowi. Oddawałam mu wszystko, co cenne. Nie tylko w dniu moich czterdziestych urodzin, ale w całym życiu, które dla mnie zaczęło się wreszcie na nowo.
Stał tuż obok mnie. Wzbudzał ogromną sensację. Obserwowałam ukradkiem reakcje przyjaciółek, rodziny, serdecznych znajomych. Oczy wszystkich, zamiast na mnie, były zwrócone na niego. W pierwszej chwili brali go za właściciela zajazdu bądź kogoś z obsługi, kto pomaga mi wprowadzać przybyłych na salę. W każdym razie nie kojarzono go ze mną. Z szarą myszką, która nawet w dniu swojego święta nie potrafiła olśnić i zaskoczyć bliskich niczym szałowym, wyszukanym, ekstrawaganckim.
Wyglądał olśniewająco, jeśli można tak powiedzieć o przedstawicielu płci brzydkiej. Miał na sobie błękitny sportowy garnitur, który musiał kosztować fortunę. Ubranie leżało na nim jak ulał. Mógłby być modelem. Swoim wizerunkiem reklamować stroje najekskluzywniejszych odzieżowych marek. Nie było wśród gości osoby, która nie zatrzymałaby na nim zdradzającego zaintrygowanie oraz fascynację wzroku. I nie tylko kobiety były pod jego wrażeniem. Obserwowałam też mężczyzn. To niebywałe, że i oni przyglądali się mojemu Oskarowi z podziwem, zazdrością, nawet z pożądaniem.
Skradł mi całe show. Ja jak zwykle grałam drugie skrzypce. Ale tym razem mi to nie przeszkadzało. Przeciwnie, byłam dumna, że jest przy mnie ktoś taki jak on. Z nieskrywaną rozkoszą spijałam zaskoczenie z twarzy mojej matki. Ona chyba była najbardziej zdumiona. Raz po raz kręciła głową z niedowierzaniem, coś komentowała pod nosem i szturchała ojca. Nie miała dobrego humoru. A czy to nie ona powinna być uradowana najbardziej? Czyż nie powinna się cieszyć moją dobrą passą? Gratulować córce powodzenia? Niestety, dopiero po latach dowiedziałam się od niej, jakie wówczas odniosła wrażenie. Wyjawiła mi, że od samego początku czuła złą energię bijącą od tego człowieka.
Na imprezie było trzydzieści pięć osób. Wszyscy, oprócz moich „entuzjastycznych” rodziców, bawili się przednio. Wraz z upływem czasu atmosfera stawała się coraz luźniejsza, zrobiło się naprawdę wesoło. Oskar skradł serca wszystkich uczestniczących w przyjęciu. Sypał dowcipami jak z rękawa, czarował, inicjował taneczne zabawy, był tak zwaną duszą towarzystwa. Do pewnego momentu…
– Skąd się znacie? Gdzieś ty go znalazła? – Bez przerwy musiałam odpowiadać na podobne pytania. Rosło moje poczucie wartości. Rozpierały mnie satysfakcja i zachwyt. A za każdym razem, gdy uzmysławiałam sobie, że to dopiero początek naszej wielkiej wspaniałej miłości, ogarniała mnie błogość. Byłam pełna pozytywnych myśli.
Kiedy Oskar szalał na parkiecie, dosiadłam się do stolika, przy którym imprezowały Aśka i jej koleżanki – wspólniczki w nowym, zaczynającym już powoli działać biznesie. Ich partnerzy rozpierzchli się gdzieś, miałyśmy więc moment dla siebie. Zapytałam dziewczyn, jak się bawią oraz czy być może czegoś im brakuje.
– Dobra, przestań smęcić! – walnęła z grubej rury Joanna. – Gadaj lepiej, czy ten twój Alvaro jest tak samo zajebisty w łóżku, co zajebisty z wyglądu. – Plątał jej się język. – Ja nie mogę, Julka! Ale ciacho! Zazdroszczę ci, bo ten mój niemota… – Machnęła z rezygnacją w stronę stojącego przy barze Rafała, swojego męża.
– No, no, opowiadaj. Pochwal się, jak to jest właściwie z takim przystojniakiem – podjęła Agnieszka, którą zdążyłam dużo wcześniej poznać za pośrednictwem Joasi.
– Oj, przestańcie… – Zawstydziłam się. Nie dlatego, że dziewczyny wzięły mnie w krzyżowy ogień pytań, ale na samo wspomnienie mojej pierwszej randki z Oskarem. Choć minęły ponad trzy tygodnie od upojnej nocy spędzonej we dwoje, nadal z detalami pamiętałam wszystko, co się wtedy działo. Przede wszystkim ze mną. Tak potężnych, odrywających od rzeczywistości przeżyć się nie spodziewałam. Przewidywałam, rzecz jasna, że po bardzo długim okresie, w którym nie byłam sam na sam z mężczyzną, mogę się spodziewać prawdziwego trzęsienia ziemi. Jednak to, czego było mi dane doświadczyć, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Nie sądziłam, że tak silne i ekstatyczne doznania są w ogóle możliwe.
* * *
Wysiedliśmy z auta. Śpieszyliśmy się. Nie… to ja się śpieszyłam. Byłam w totalnym amoku i wydawało mi się, że on także szczerze mnie pożąda i że zachowuje się dokładnie tak samo jak ja. A jak było? Po tym, co przeżyłam, pozostaje mi zachować wiarę, że – przynajmniej na początku naszej znajomości – on również znajdował się w stanie niesamowitych, związanych z fascynacją i pragnieniem bliskości emocji.
Zanim weszliśmy do hotelu, zatrzymał się. Stanął naprzeciwko mnie. Przybliżył się i wtulił we mnie namiętnie. Końcówką języka zwilżył mi kark. Przygryzł delikatnie skórę. Gdyby tego nie zrobił, byłabym pewna, że znowu znajduję się we śnie, że ta scena to wyłącznie wytwór mojej wyobraźni.
– Cieszę się, że jesteś – szepnął, a ja zapragnęłam odwdzięczyć się pocałunkiem, zaserwować jedną z setek pieszczot, na które pomysły, jak stroboskopowe światło, jeden za drugim rozbłyskały w mojej świadomości. Zostawiłam je jednak na potem.
– Ja też – westchnęłam i popatrzyłam mu oczy. Ciągle pamiętam ten błękit. Niezwykłą jaskrawość, ostrość, nasycenie. Tęczówki Ekierta hipnotyzowały. Uwodziły i uzależniały. Im dłużej się w nie patrzyło, tym bardziej nie można było przestać się oddawać ich narkotycznemu wpływowi. I on o tym doskonale wiedział. Wykorzystywał to z premedytacją.
– No chodź. Chodź już! – Musnął wargami moje usta. Nie zdążyłam ich schwycić. Nim doszłam do wniosku, że powinnam to natychmiast zrobić, złapał mnie za rękę i powiódł subtelnie w stronę oszklonego wejścia.
Minęliśmy recepcję. Nie czekaliśmy na windę. Pobiegliśmy schodami na piętro. Drzwi apartamentu zamknęły się za nami z trzaskiem. Przekręcił klucz w zamku. Stanął za moimi plecami. Zrzucił ze mnie płaszcz. Położył dłonie na moich powiekach. Znów obsypał mnie pocałunkami. I słowami, jakich nigdy dotąd jeszcze nie słyszałam. Zachwycającymi, pełnymi tkliwości i ciepła, wprowadzającymi w błogostan, jakiego nie doświadczyłam nawet w najgorętszym z moich erotycznych snów. Popychał mnie lekko przed siebie. Poczułam na sobie jego rozbudzoną męskość.
– Nie patrz – powtarzał, prowadząc mnie do sypialni. – Jeszcze nie – dodał, kiedy się zatrzymaliśmy. – Nie odwracaj się, proszę. Obiecujesz?
– Dobrze – zapewniłam, chociaż bałam się, że nie będę w stanie dotrzymać danego mu słowa. Byłam tak monstrualnie głodna jego widoku, tak błyskawicznie przywykłam do jego zapachu, że gdy się ode mnie odsunął, dostałam szału.
Usłyszałam za plecami szelest. Poszczególne części jego garderoby lądowały na miękkim dywanie. Ogarnął mnie stres. Przerażenie. Pierwszy raz, odkąd go spotkałam. Do tej pory tkwiłam w ogromnym emocjonalnym odurzeniu, jakby znieczuleniu, które dodawało skrzydeł, wiodło odważnie przed siebie, coraz bliżej i bliżej Oskara. A teraz zamarłam. Serce waliło mi młotem. Miałam wrażenie, że za chwilę wyskoczy mi z piersi. Zginę. Nie doczekam tego, czego tak strasznie łaknęłam. Miałam w głowie galopadę myśli. Każda z nich krzyczała, że jestem okropna. Gruba, brzydka, stara, beznadziejna. Że nie zasługuję na nic. Nawet na to, by choć się przyglądać tak przystojnemu, inteligentnemu i wartościowemu mężczyźnie. Powinnam się cieszyć, że mogę przebywać z nim w jednym pomieszczeniu, że oddycham tym samym powietrzem, że mnie dotknął, sprawił mi wielką przyjemność podczas mijającego z zawrotną prędkością wieczoru. Moje kompleksy wróciły, zaczęły ponownie mną rządzić. Zrobiłam się mała, nic niewarta, słaba. Lecz skłamałabym, iż miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Zniknąć, znaleźć się z powrotem w mojej bezpiecznej samotni. Nie, absolutnie. Tak z pewnością nie było.
Zacisnęłam do bólu powieki. Chciałam okiełznać sunące pod nimi obrazy. Pokonać dręczące obawy. Zapragnęłam stać się natychmiast kimś innym. Zmysłową i piękną kobietą. Wyjątkową, pewną siebie, ceniącą swoje walory, odważną i przebojową. Dumną. Taką, jaką nigdy się przecież nie czułam, gdyż nikt do tej pory o to po prostu nie zadbał. Nikt mi nie pomógł stanąć do walki z mymi słabościami.
– Teraz – rzekł entuzjastycznie. – Możesz się odwrócić.
Zaczerpnęłam tchu. Zadarłam podbródek. Poprosiłam zamieszkałą w moim ciele nową Julię, żeby po raz wtóry przejęła nade mną kontrolę. Żeby się w niczym nie ograniczała i przekroczyła bariery, które do tej pory tłumiły mój oddech, zawężały przestrzeń, czyniąc ze mnie bezwolnego ptaka. W ciasnej klatce, która nie chroniła, do której wdzierały się wszystkie demony, którą sama sobie zbudowałam z własnych słabości i obaw. Tamtej nocy chciałam się uwolnić. Pofrunąć wysoko i korzystać z tego, czym niespodziewanie zaczął częstować mnie los. Podziałało, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jakże się zdziwiłam, kiedy moje usta mimowolnie ułożyły się do promiennego uśmiechu. Zarejestrowałam w sobie przypływ dobrej energii, wypełniającej mnie doszczętnie. Otworzyłam oczy. Odwróciłam się.
Milion razy mogłabym uruchamiać wyobraźnię, podziwiać piękne, wyrzeźbione męskie ciała na najlepszych zdjęciach, dziełach sztuki, w internecie czy ostatnio w moich powtarzających się wizjach. Ale fotografie, najwierniejsze kadry i ujęcia wykonane za pomocą najdoskonalszej kamery, uchwycone nawet przez najwyśmienitszego artystę na świecie, nie łączą obrazu z odbieraną w czasie rzeczywistym aurą. Z całokształtem bodźców, jakie swą potęgą pobudzają wszystkie nasze zmysły, komasują setki eterycznych wrażeń w jedno spektakularne zjawisko.
– Teraz twoja kolej – zachęcił. Wskazał na mnie ręką.
Wyprostował się, prezentując siebie w pełnej krasie. Powiedzieć, że wyglądał świetnie, genialnie, wprost rewelacyjnie, to nic nie powiedzieć. W moich oczach on nie był człowiekiem. Był mitycznym bogiem, który… – szkoda, że dowiedziałam się o tym zbyt późno – potrzebował do życia ofiary.
Zbliżył się. Zaczął mnie rozbierać. Wtulać się, sunąć dłońmi po moim ciele. Poddałam się całkiem jego zaangażowaniu, nie martwiąc się wcale, co będzie, kiedy zobaczy mnie nagą. Empatią i taktem pomagał mi wyzbyć się wstydu. Wyręczał mnie z myślenia o braku komfortu, o jakiejkolwiek z ludzkich niezręczności. Zaopiekował się mną. Obdarzył mnie swoją opieką i delikatnością. Zadbał o to, bym czuła się dobrze.
Chwycił mnie za rękę. Przysunął leciutko ku sobie. Patrząc na mnie czule, cofał się wraz ze mną w stronę dużego, małżeńskiego łoża. Dopiero wówczas zaczęłam rozglądać się po pomieszczeniu. Było przestronne, urządzone w industrialnym stylu. Zostało przez Oskara, a być może obsługę hotelu, udekorowane płatkami purpurowych róż. Było ich mnóstwo, rozsypano je wszędzie, a najwięcej, rzecz jasna, na lśniącej jedwabnej pościeli. Gdzieniegdzie paliły się świece.
– I jak? Podoba ci się? – Nie wiem dokładnie, o co właściwie mnie spytał. Ja w każdym razie, potakując niewyraźnie głową, miałam na uwadze tylko jego doskonałość. Kładąc się na łóżku, zapragnęłam jak najprędzej poczuć go fizycznie. Na sobie, każdym milimetrem mojej wytęsknionej skóry. A najbardziej w sobie, w każdym centymetrze jego dorodności.