Retorsja - Tomasz Brewczyński - ebook + książka

Retorsja ebook

Brewczyński Tomasz

4,0

Opis

Nadchodzi apogeum furii!

Jan Poniatowski i Anna Sass dokonują makabrycznego odkrycia. W jednym z pilskich mieszkań znajdują zwłoki młodego, znanego im osobiście mężczyzny. Wszystkie ślady wskazują na samobójstwo, które potwierdza policja. Do Poniatowskiego zgłasza się jednak osoba, która podaje w wątpliwość wynik pobieżnego śledztwa i prosi go o pomoc w dotarciu do prawdy. Czy Jan da się wciągnąć w ryzykowną grę? Czy dobrze przeczuwa, że to początek długiej, śmiercionośnej serii?

„Tomasz Brewczyński serwuje czytelnikom mocny, bezkompromisowy kryminał, łącząc go umiejętnie z wątkami obyczajowymi. Świeży głos w literaturze gatunkowej” – Marta Matyszczak

„Kolejne mocne uderzenie literackie wprost z kryminalnej Piły! Brewczyński ponownie nie daje odpocząć czytelnikom. Mocno, psychologicznie i interesująco! Kryminalna Piła to nie tylko festiwal literacki. Dzięki Retorsji to także literacka przygoda pomiędzy intrygą i psychologicznym zaplątaniem. Polecam!” – Leszek Koźmiński

Retorsja to po Implikacji kolejna część kryminalnych przygód pilskiego bankowca.

Tomasz Brewczyński – rodowity mieszkaniec Piły, ekonomista. W wolnych chwilach czyta, spędza czas z rodziną, a na Facebooku prowadzi swoją stronę autorską. Kocha wymyślać, tworzyć i kształtować inną rzeczywistość. Wierzy w sny, przeznaczenie oraz wyznaje zasadę, że nic nie dzieje się bez przyczyny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 394

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tobie, wierzę, że szczęście

Pamiętaj, że wszystko, co uczynisz w życiu, zostawi jakiś ślad. Dlatego miej świadomość tego, co robisz.

Paulo Coelho,

Prolog

Piła, 15 czerwca 2019 roku, świt

Kiedy znajdą ciało, będzie już za późno. Właściwie to już jest za późno. Początek końca właśnie nadszedł. Ziemskie troski zaczynają znikać, a kapiąca krew odlicza sekundy do śmierci. Gęste, lepkie krople rozbryzgują się na białej posadzce. Słyszę, jak dźwięczą miarowo. Ich subtelny stukot przybliża mnie do spełnienia.

Teraz niech martwią się inni. Ci, którzy umieranie mają dopiero przed sobą. Nadchodzi bowiem ich kolej. Przekonają się o tym już wkrótce. Dni, tygodnie, miesiące. A może najbliższe godziny? Przecież czas to pojęcie względne, szczególnie w obliczu zła, które zaczyna przybierać na sile. To ono włożyło mi do ręki nóż. Wystarczyły cztery szybkie cięcia, aby wywołać czerwoną powódź. Nikt jej nie zdoła zatrzymać.

Mrużę oczy i uśmiecham się błogo. Już się nie obawiam. To było łatwiejsze, niż mi się zdawało. Ten moment… Niesłusznie przekładany na potem. Każdy dzień zwłoki napawał mnie zbędnym, nieuzasadnionym strachem. On już nie istnieje, ale ja wciąż jestem. Czuję się wybornie. Oby tak było do końca.

Rozdział 1

Piła, 16 stycznia 2004 roku, wieczór Dziewczyna i chłopak

Nienawidziły, gdy piła. Już po pierwszych łykach alkoholu stawała się agresywna i głośna. Krzyczała. Bez przerwy krzyczała. Miała pretensje o wszystko. Choćby o to, że chwilami przestawały się do niej odzywać. A one milczały, bo się po prostu jej bały. Pojedyncze słowa, które przez przypadek wyskakiwały im z ust, były dla niej pretekstem do ciosów. Biła je. Coraz częściej i coraz dotkliwiej. Na oślep, z wściekłością, z dzikim wrzaskiem, bez opamiętania. Zupełnie jakby były treningowymi kukłami. Miękkimi, skórzanymi słupami bez duszy, wypchanymi słomą, z wrogimi twarzami upodobniającymi je do ludzkich. Ale one kukłami na pewno nie były. Były prawdziwe i żywe. Trzymały się mocno za ręce i drżały. Zaciskały do bólu powieki i modliły się w myślach, by kolejny cios nigdy nie nastąpił. Albo żeby ktoś wreszcie zdołał ją powstrzymać. Tylko kto? Sąsiedzi, policja, nauczyciel, bóg?

Nie kochała ich. Nienawidziła wszystkiego, co było z nimi związane. Rozwścieczało ją patrzenie na to, jak jedzą, odrabiają lekcje, śmieją się, biegają, tulą się wzajemnie, oddychają, mówią. A one widziały to w jej spojrzeniach. Obserwowały w gestach, które wyrażały więcej niż okrutne słowa nieustannie przez nią powtarzane. Wśród tych słów najbardziej wwiercały im się w pamięć bełkotliwe groźby dotyczące tego, że najważniejsza osoba w ich życiu kiedyś je odda lub sprzeda.

Czuły się zdradzone i oszukane. Przez życie, które wcześniej zabrało im ojca, i przez wódkę, która teraz zmieniła ich matkę w wyzutą z miłości, bezwzględną i zimną kobietę. Dlatego – kiedy nie musiały – nie zwracały się już do niej „mamo”. W jej obecności całkiem zamykały się w sobie. Podczas awantur przestawały mówić ze strachu, a każdego ranka, kiedy kobieta trzeźwiała, milczały ze złości na to, jaką krzywdę wyrządzała im oraz sobie. Zresztą ich zachowanie było jej wówczas na rękę. Miała spokój. Nie musiała zadawać sobie trudu, aby im tłumaczyć, jak bardzo wczoraj nie chciała ich skrzywdzić, jak nie była sobą, gdy brała do ręki poskręcany przewód od żelazka, że to wina stresu oraz że to się już więcej nie powtórzy. Musiała przecież mieć świadomość, że dzieci dawno przestały jej wierzyć, zatem dała sobie spokój z formułowaniem głupich tłumaczeń. Postąpiła słusznie, bo one już nie dawały się na nie nabierać. Po dziesiątkach niespełnionych obietnic poprawy doskonale wiedziały, że ich matka kłamie. A „to” powtarzało się teraz codziennie i za każdym razem przynosiło im nowe, rozleglejsze siniaki i zadrapania. Zabraniała im je pokazywać. Komukolwiek. Uczyły się kłamać, choć ich smutne spojrzenia błagały o pomoc. Dlaczego nikt się nie domyślił, że coś jest nie tak? Dlaczego nikt nie chciał patrzeć im prosto w oczy, w których malował się strach przed wykrzyczeniem światu najokrutniejszej prawdy? Nie, same nikomu o tym nie powiedzą. Matka, lęk i wstyd stały na straży drzwi do ich wyzwolenia.

Wczoraj dwunastolatka po raz pierwszy stanęła w obronie młodszego o rok brata. Uderzyła matkę pustą butelką po wódce i pierwszy raz w życiu poczuła, jak przez jej ciało przechodzi seria intensywnych dreszczy. Nie tych, które znała, generowanych przez strach. Przeciwnie. Aktualne dreszcze były wywołane przez nowe emocje. Wolę walki i determinację, które nakazały jej stawić opór swojej dręczycielce. W tym momencie mocno zapragnęła uderzyć tę jędzę ponownie. A potem znowu, jeszcze raz, do samego końca. Tyle że mocniej i celniej. Najlepiej w sam czubek głowy, tak jak w filmach, które w tajemnicy oglądała z bratem.

Kiedy zaskoczona kobieta przestała zaciskać dłoń na szyi bezbronnego, opadającego z sił syna, odwróciła się, stęknęła zajadle i popatrzyła furiackim wzrokiem na stojącą za jej plecami córkę. Przerażona dziewczyna znieruchomiała. Bała się, a mimo to uśmiechała się lekko. Choć wiedziała, że za chwilę spotka ją sroga kara, wcale nie próbowała uciekać. Zresztą czy miałaby dokąd? Małe zaniedbane mieszkanie na poddaszu w starej kamienicy było zamykane na klucz, a chaotyczne bieganie w poszukiwaniu jakiegokolwiek schronienia jeszcze silniej rozjuszyłoby zdeterminowaną matkę. Pomysł, a wraz z nim nadzieja, które w tamtej chwili zawładnęły umysłem dwunastolatki, oszołomił ją do tego stopnia, że przestała myśleć o zagrożeniu, w jakim się znalazła. W wyobraźni zobaczyła przyszłość, która bardzo się jej podobała. Uśmiechnęła się jeszcze wyraźniej, bo właśnie zdała sobie sprawę, jak niewiele musiałby zrobić, aby dogonić tę przyszłość. Szczęście skrzywdzonych dzieci było przecież blisko, tuż obok, na wyciągnięcie ręki.

I wtedy podjęła decyzję. Pierwszą dorosłą w niedorosłym życiu. Taką, która pociągnie za sobą nieodwracalne konsekwencje. W ciągu kilku sekund nakreśliła plan, którym – jeśli tylko dzisiaj uda im się przeżyć – jutro oczaruje kwilącego na podłodze brata. Tak. Nikt się nie dowie, a one w końcu odzyskają spokój.

Piła, 15 czerwca 2019 roku, ranek Michał Konieczko

Podniósł spuchnięte powieki i od razu tego pożałował. Oślepiło go światło. Ostre promienie porannego słońca dosięgały go przez otwarte okno i na wylot przewiercały mu oczy. Dopadł go ból głowy. Tak mocny, jakby ktoś ściskał mu czaszkę żeliwną obręczą. Z minuty na minutę czuł się coraz gorzej. Przesunął się na podłodze i z trudem obrócił się na bok. Miał mdłości. Odbiło mu się na wpół przetrawioną wódką i zbyt tłustą pizzą, którą właśnie zwrócił. Nawet nie próbował powstrzymywać torsji. Nie miał siły pobiec do łazienki, tym bardziej że świat mocno wirował mu w głowie. Pizza… To pierwsza rzecz, o której sobie przypomniał. Jedli ją pod koniec imprezy. I chyba to on ją zamówił. Tak… Proponował przecież seks nastolatce, która przywiozła jedzenie. A potem? Impreza nabierała tempa. Morze procentów w plastikowych kubkach, jeden haust za drugim, bez opamiętania. Stracił panowanie nad sobą i przekroczył linię, za którą nie był już w stanie kontrolować swojego postępowania. Prochy, seks, alkohol – wszystko w zabójczej ilości, ale w najlepszym możliwym zestawie. Tylko kto za to wszystko zapłacił? Tej informacji Michał nie zdołał zatrzymać w pamięci.

Kiedyś trzeba to jeszcze powtórzyć – podsumował wspomnienia i uśmiechnął się lekko. Usiadł i rozejrzał się po pomieszczeniu. Takiego bałaganu nie widział już dawno. Nie, nigdy takiego nie widział.

– Kurwa mać – syknął i zmrużył piekące powieki.

Oparł się plecami o ścianę. Ból głowy i mdłości nie ustępowały, ale pocieszał się w myślach, że z każdą upływającą godziną będzie coraz lepiej. Kac zawsze odpuszcza, i ta świadomość dodała mu teraz nadziei. Minie kilka godzin i stan po przepiciu przejdzie do historii. Byle do wieczora. Położy się spać w swoim łóżku. Zaśnie, odpocznie i znów będzie sobą. Dlatego musi się zbierać. Jak najszybciej stąd wyjść, zamówić taksówkę i jechać prosto do siebie.

Wstał, podtrzymując się ściany. Była brudna i pomazana, jakby jakieś dziecko porysowało ją kredką.

– Ja pierdolę, co to? – zaklął, a potem znów go olśniło. – Ta dziwka – wybełkotał z trudem. – Miała ubranie z metalowymi ćwiekami i tańczyła, dotykając ściany. O, tak… – Wspomniał, jak rzuciła czymś w jego kierunku, a on wykorzystał chwilę. Podniósł się z kanapy. Chwiejnym krokiem podszedł do rozebranej dziewczyny, żeby jej oddać koronkowe majtki. Szeptał jej świństwa do ucha. Zapragnął, żeby po występie ponętna blondynka była do dyspozycji jego, Kajetana i innych uczestników zabawy. Tancerka puściła mu oczko, rozciągnęła usta w szerokim uśmiechu i spojrzała wymownie w stronę ochroniarza, który stał w przedpokoju i przez cały czas czuwał nad jej bezpieczeństwem. Dryblas popatrzył gniewnie na zataczającego się imprezowicza, który ordynarnie gwizdał i coraz śmielej wymachiwał nad sobą czerwonymi stringami. Mężczyzna skinął głową na znak zgody, po czym wyszedł z mieszkania na klatkę schodową.

– Czekam na dole – rzucił, zanim zamknął za sobą drzwi.

Pierwszy miał być Michał. Chyba któryś z kumpli próbował się wepchnąć przed niego, ale Konieczko nie dał za wygraną. W końcu to on załatwił tę dodatkową rozrywkę, więc to właśnie jemu należała się palma erotycznego pierwszeństwa. Poszedł z prostytutką do ciasnej łazienki. Kazała mu z góry zapłacić. Wyjął z portfela mały plik banknotów, a potem opadł bezwładnie na wannę. Chwycił dziewczynę za sterczące piersi, zamknął oczy i po chwili poczuł, jak oblewa go fala rozkoszy. Tak długotrwała i mocna, że ciągle ją pamiętał. W przeciwieństwie do tego, co się z nim działo po tym wszystkim. I jak to się stało, że spał na podłodze w zdemolowanym salonie żeniącego się wkrótce kolegi.

Podtrzymując się ściany, stawiał niepewne kroki na mocno zanieczyszczonym parkiecie, omijając przy tym przeszkody w postaci stłuczonych butelek, pogniecionych puszek po piwie, niedopałków, rozsypanych chipsów, a także własnych wymiocin. Szczęście w nieszczęściu, miał na nogach buty. Przesuwał się z wolna, by wyjść z mieszkania, które wyglądało, jakby przetoczył się przez nie huragan. Ciekawe, gdzie Kajtek. Przeszedł go dreszcz niepokoju, kiedy wreszcie dotarł do drzwi. Były niedomknięte. Nie ma go? Krótki impuls gdzieś w zmulonym alkoholem mózgu kazał mu mieć wątpliwości, czy z kolegą na pewno jest wszystko w porządku. Obrócił się jeszcze za siebie, jakby chciał go znaleźć w nieuporządkowanej przestrzeni. Może śpi w łazience? – pomyślał, ale nie był w stanie teraz tego sprawdzić. W dalszym ciągu miał zawroty głowy i znów poczuł mdłości. Złapał za klamkę, ratując się przed upadkiem. Był gotów do wyjścia. Do Andrzejewskiego zadzwoni wieczorem. Nie zostawi kolegi w potrzebie i pomoże mu pozbyć się tego bałaganu. Ciekawe, czy zdążą, zanim wróci Julia.

Piła, 15 czerwca 2019 roku, przedpołudnie Jan Poniatowski, Anna Sass

– Przestań zachrzaniać jak psychopata! Trzęsiesz nami tak, że mi rozpieprzysz fryzurę! – Anna Sass popatrzyła w lusterko i czym prędzej zapięła pas bezpieczeństwa. Nie dlatego, że bała się szybkiej jazdy autem. Sama zazwyczaj przekraczała dozwoloną prędkość, zwłaszcza rano, gdy się śpieszyła do pracy. Ilekroć jednak stawała się pasażerką jaskrawożółtej hondy Jana Poniatowskiego, zabezpieczała się z praktycznego punktu widzenia. Nie chciała po prostu wypadać z fotela na każdym ostrzejszym zakręcie, który Jan pokonywał, wciskając gaz do oporu. – Przypominam ci, że jestem na kacu i istnieje szansa, że ci zaraz przyozdobię furę – dodała, kiedy tylko samochód wyjechał na prostą. – I jeszcze jedno. Chciałabym doczekać w zdrowiu do popołudnia. Koleżanka mojej koleżanki dała mi cynk, że są mega promocje w galerii.

– A czy istniał dzień, w którym nie było w twoich ulubionych sklepach jakiejkolwiek obniżki, okazji albo wyprzedaży? – Poniatowski zahamował tuż przed skrzyżowaniem. W ostatnim momencie, jak zawsze. Kanarkowy pojazd zatrzymał się w odległości kilku centymetrów od przejścia dla pieszych. – Kurwa mać! – zaklął zniecierpliwiony mężczyzna. – Wciskają te przyciski na złość, jakby wiedzieli, że to właśnie ja siedzę za kółkiem i że bardzo się śpieszę. – Spojrzał z dezaprobatą na grupkę ludzi przecinających jezdnię. Odetchnął głęboko i odwrócił się w stronę przyjaciółki, którą poznał kilka lat temu przy okazji głośnej w mieście sprawy uprowadzeń i morderstw. Ta smutna historia bezpośrednio dotyczyła Jana, a także jego przyjaciół z czasów nastoletnich. Anna Sass, nazywana przez wszystkich Sasanką, całkiem przypadkowo została wciągnięta do jego prywatnego śledztwa, które również dzięki niezwykle przebojowej i optymistycznej kelnerce udało mu się rozwiązać. Ich współdziałanie pozwoliło ocalić od śmierci między innymi żonę i syna Jana Poniatowskiego.

– Nie istniał – odparowała dziewczyna. – A jeżeli nawet, to ja osobiście o takim dniu nie słyszałam. Wiesz przecież, że w sprawach wszelkich promocji jestem, jak nikt, na bieżąco – podkreśliła z dumą. – A właśnie! – Zaklaskała w dłonie. Wyjęła z torebki telefon, odblokowała ekran i czym prędzej uruchomiła internet. – Muszę sprawdzić, gdzie mają teraz najlepsze okazje. Słyszałam od jednej znajomej, że w Mohito, jeszcze tylko dzisiaj, wiklinowe torby plażowe mają taniej nawet o dwadzieścia procent, a w Esotiq zaczęli już przeceniać stroje kąpielowe z najnowszej kolekcji. – Dziewczyna się rozkręcała, co było dla niej typowe i naturalne. Poniatowski zdążył się już przyzwyczaić, że Sasanka musi się od czasu do czasu porządnie wygadać, bo w przeciwnym razie mogłaby umrzeć od nadmiaru myśli. Znał ją dostatecznie dobrze, aby wiedzieć, że gdy miała wiele spraw na głowie albo gdy była podekscytowana, mówiła więcej i szybciej. – À propos kostiumów! – zawołała. – Jeden z nich chętnie bym przygarnęła już teraz. Masz tu gorąco jak w saunie! Tyle razy ci już powtarzałam: kup sobie nowy samochód, a tego gruchota zepchnij do rowu pod Piłą albo utop w rzece. Można w nim ducha wyzionąć. Za tydzień zaczyna się lato! Czas na wielkie, sezonowe zmiany. – Odwróciła się w stronę kolegi, który z piskiem opon ruszył na zielonym świetle. Z żalem odłożyła komórkę. Zacisnęła dłoń na uchwycie zamontowanym w drzwiach samochodu i napięła mięśnie, przygotowując się do dalszej jazdy. – Od dziewiętnastu lat mamy dwudziesty pierwszy wiek – kontynuowała. – No i sam powiedz! Kto w dzisiejszych czasach ma samochód bez klimatyzacji? Bo tego, jaką siarę robisz sobie na mieście tą jaskrawą, żółtą jak cytryna hondą, nie będę ci znów uświadamiać. Jesteś bossem w europejskim banku? Masz dobre zarobki? Więc chyba stać cię na odrobinę luksusu. A życie jest krótkie. Zbyt krótkie, żeby oszczędzać na podstawowych zdobyczach cywilizacyjnych i wynalazkach, które powinny ułatwiać nam życie. I wiesz co? Ja ci dobrze radzę, Janek! Likwiduj lokaty i jedź z gotówką prosto do dealera! Albo nie, lepiej nie jedź. Idź! I nam wstydu oszczędź!

– Najpierw to ja muszę jechać do Andrzejewskiego. – Poniatowskiemu udało się wykorzystać moment, w którym przyjaciółka zamilkła. – Jeśli do godziny dwunastej – spojrzał na zegarek – Natasza nie będzie miała na biurku ostatecznej listy gości i gotówki potrzebnej do sfinansowania przyszłotygodniowej imprezy, huczne weselisko szlag jasny trafi.

– Jaki szlag, Janek? – zareagowała żywo Sasanka. – Wypluj od razu te słowa! To wesele po prostu musi się odbyć. Nie ma innej opcji, rozumiesz? Przecież ja już mam kupioną sukienkę i…

– I wygląda na to, że będziesz musiała ją zwrócić. – Jan nie pozwolił jej skończyć. – Bo ja to przyjęcie widzę w czarnych barwach. Kajetan się nie odzywa. Nie odbiera telefonów i nie odpisuje na wiadomości, a przecież w ubiegłym tygodniu umówił się ostatecznie z Nataszą, że dziś o dziesiątej przyjedzie do Wspaniałych Ślubów, wpłaci kasę i dopełni resztę formalności związanych z organizacją wesela – dodał Poniatowski, uśmiechając się lekko, mimo słów, które wypowiedział. Zawsze bowiem poprawiał mu się nastrój, ilekroć myślał o żonie i o prowadzonej przez nią z pełnym powodzeniem firmie, zajmującej się organizacją imprez okolicznościowych. Wciąż czuł satysfakcję, że to właśnie on namówił Nataszę do pracy na własny rachunek. Jego duma rosła z każdym kolejnym rokiem, w którym to Wspaniałe Śluby rozwijały się, zyskiwały w mieście coraz większe wpływy, rozszerzały zakres działalności, stając się jedyną firmą w regionie, która kompleksowo i sprawnie obsługiwała coraz pokaźniejszą liczbę klientów. Od dłuższego czasu Natasza współpracowała z restauracją Świteź, w której Anna Sass była kiedyś tylko kelnerką. Kiedy szef Sasanki okazał się seryjnym mordercą, dziewczyna postanowiła odejść z pracy i zapomnieć o przykrych doświadczeniach. Zatrzymał ją właściciel Świtezi, który zaproponował jej wakat, jaki był do wzięcia po aresztowaniu psychopatycznego zabójcy. Od tej pory Anka oprócz kelnerowania pełniła zaszczytną funkcję menadżerki sali, co pozwoliło jeszcze bardziej zacieśnić współpracę między firmą pani Poniatowskiej a najlepszą restauracją w mieście. – Zresztą. – Jan ocknął się z chwilowych przemyśleń. – Do ludzi solidnych to ani Kajetan, ani jego przyszła szanowna małżonka jakoś specjalnie nie należą. Od początku były z nimi problemy. O wszystko trzeba było ich prosić, i szczerze podziwiam Nataszę za cierpliwość do samego końca.

– Pojebało cię, Janek, do reszty? – Anka niemal się nie udławiła. Nie z powodu nadmiernej prędkości, lecz z wrażenia, które zrobiły na niej usłyszane przed chwilą słowa kolegi. – Jak to, zwrócić? Jak w ogóle możesz mówić o tym z takim stoickim spokojem? Przecież to była przeceniona szmatka, za którą i tak zapłaciłam krocie. Powinieneś już wiedzieć, że towar z obniżoną ceną… – Sass puściła na chwilę drzwi samochodu i zrobiła w powietrzu cudzysłów palcami – nigdy nie podlega zwrotowi. Siedem stów wyrzuciłabym w błoto – zauważyła kwaśno. – A Kajtek? – prychnęła. – Przecież on miał wieczór kawalerski. Na sto procent jeszcze śpi i tyle.

– No, a Węgorzewska?

– Julia? – spytała dziewczyna, a potem zamilkła na moment. Wróciła myślami do czasów i okoliczności, w jakich poznała swoją koleżankę. Nie dowierzała, że od tej pory minęły już ponad trzy lata. Anka pomagała wówczas Janowi w poszukiwaniu jego serdecznych przyjaciół, którzy zostali uprowadzeni przez dwóch nieobliczalnych przestępców. Pewnego dnia Julia, młoda recepcjonistka pierwszej w Pile kliniki medycyny estetycznej Cinderella Clinic, prawie wpadła pod koła mknącej również dzisiaj ulicami miasta z niedozwoloną prędkością kanarkowej hondy Poniatowskiego. Nazajutrz Węgorzewska również została porwana, lecz dzięki wrodzonemu sprytowi, wielkiej przebiegłości i szczęściu, które nigdy jej nie opuszczało, szybko uwolniła się z rąk psychopatycznych morderców. W Cinderelli Julia poznała Kajetana Andrzejewskiego, informatyka, który za tydzień miał zostać jej mężem.

– A znasz inną Węgorzewską? – zapytał bankowiec, obserwując dziwnie milczącą Sasankę.

– Oczywiście, że znam. – Dziewczyna otrząsnęła się z zamyślenia i z wyższością zadarła podbródek. – Alę Węgorzewską znam, diwę operową taką. Kiedyś była w Pile przejazdem i wyobraź sobie, Janek, jakie jaja. Zaczynam ja sobie popołudniową zmianę, wychodzę na salę i…

– Anka, proszę, nie teraz. Znam tę historię na pamięć.

– Dobra, spoko. I tak zawsze opowiadam ją w nieco inny sposób, aby cię nudzić. – Sass rozciągnęła usta w szczerym uśmiechu.

– A możesz teraz, w podstawowej wersji, opowiedzieć mi o tej mniej popularnej Węgorzewskiej? Nie o słynnej diwie, tylko o pielęgniarce z Piły?

– Dla ciebie wszystko, kolego, bo musisz wiedzieć, że ona, to znaczy Julia, dała sobie wczoraj ostro w palnik. – To mówiąc, Sasanka popukała się krawędzią dłoni w lekko naprężoną szyję. – Wychodziłam od niej około północy, a ona już była zalana w trupa! Normalnie dętka, mówię ci! Alkohol tam płynął strumieniami, a impreza dopiero się rozkręcała. Ja nie mogłam zostać do końca, bo dzisiaj musiałam być na ósmą w pracy. I szczęście, że musiałam, bo powiem ci szczerze, że wolę nawet nie myśleć, jak bym dziś wyglądała, gdybym balowała u Julii do białego rana. Pewnie w tej chwili również przypominałabym zwłoki… – Anka się wzdrygnęła. – A i tak nie najlepiej się czuję. Przesadziłam troszeczkę z drinkami – westchnęła ciężko i przymknęła powieki. – Nie te lata, kochany, niestety. A do tego ty zachrzaniasz dzisiaj tym swoim kanarkiem jak wariat.

– Zachrzaniam, bo czasu nie mam – odparował Jan. – Jestem totalnie wkurzony. A to wszystko przez Andrzejewskiego. Nie sądziłem, że taki z niego nieodpowiedzialny dupek – skwitował. – Ale już ja go postawię do pionu. Na dobre zapomni o wczorajszej kawalerskiej orgii i od razu wyskoczy z gotówki. Ale najpierw muszę cię zawieźć do kwiaciarni.

– Wrzuć na luz z kwiaciarnią! – Sass machnęła ręką. – Nic się nie stanie, jak będę tam po południu. Tylko nic nie mów Nataszy. – Przyłożyła palec do ust. – Wcześniej chcę zobaczyć, jak stawiasz Andrzejewskiego do pionu – parsknęła. – Już to widzę, jak wytrząsasz z niego weselną gotówkę. I jak go wsadzasz do hondy i obwozisz po pilskich wertepach. Zajebisty efekt wytrząsania! – chichotała.

– Daj spokój – skrzywił się Poniatowski. – Mnie akurat wcale to nie bawi. Smacznie sobie spałem, kiedy Natasza zadzwoniła z biura, prosząc, żebym czym prędzej do tego gnojka pojechał. No i jeszcze przy okazji po ciebie, do Świtezi – westchnął z udawaną ansą. – Bo żeś wczoraj tak zabalowała, że boisz się wsiadać za kółko.

– Nie boję się, tylko jestem odpowiedzialną, nowoczesną kobietą – zripostowała dziewczyna. – Piłaś, nie jedź! Mówi ci to coś? Zasada stara jak świat, której ja się trzymam.

– Jasne – prychnął cicho Jan. – Teraz to ty się lepiej trzymaj poręczy! – zawołał z uśmiechem i zwiększył obroty silnika. – Ostry zakręt, a potem próg zwalniający!

* * *

Użyję liny. Nie chcę ryzykować, że mi się nie uda. Wybiorę metodę, w której nadchodzącej śmierci nie da się powstrzymać. Moja decyzja stanie się nieodwołalna. Nie zostawi mi szans na odwrót. Z wytrzymałym sznurem, z kilkukrotnym węzłem wrzynającym się w naprężoną szyję i z ciężarem ciała nisko zawieszonym nad ziemią nie wygra nawet strach przed tym, że spanikuję po przewróceniu krzesełka.

Zastanawiam się, jak to jest umrzeć w ten sposób. Człowiek skręca kark, łyka własny język, a może po prostu się dusi? Jak się wtedy czuje, co ma przed oczami, jakie myśli krążą mu w głowie? Czy chce się wycofać, czy być może utwierdza się w przekonaniu, że wybrał jedyną, najwłaściwszą drogę? No więc jak? Jak to, kurwa, jest? To pytanie nie daje mi spokoju. Ciągle do mnie wraca. Zatruwa mi umysł, choć staram się je wyprzeć. Po prostu nie mogę się wyzbyć jego wpływu na moją psychikę. A im bardziej obawiam się dnia, w którym to nastąpi, tym mocniej pragnę, aby śmierć przyszła jak najszybciej.

Śmierć… Dziś już wiem na pewno, że śmierć nie jest tylko popularnym słowem, oklepaną nazwą, terminem medycznym, określeniem końca, ponurym symbolem. Śmierć jest czymś więcej, a właściwie kimś więcej. Tak… Śmierć to osoba. Ktoś bardzo potężny, mieszkający w człowieku od pierwszego dnia życia. Nie… Chyba nie w głowie, ciężko to jednoznacznie określić. Raczej w głębi serca, głęboko pod skórą, w całym ciele, w ludzkiej duszy i podświadomości, nad którymi w pełni przejmuje kontrolę. Uaktywnia się w najmniej spodziewanej chwili, do której wciąż potem szepce do ucha, co zrobić, aby ją uszczęśliwić.

Ja jej słucham, bo śmierć ma przeogromną siłę. O, właśnie… Ta siła. Siła śmierci jest niesamowita. Nie ma sobie równych, jest potężna i nikt nie jest w stanie z nią wygrać. Wypełnia mnie wielką energią i pcha mnie w jednym kierunku, metr po metrze, coraz szybciej i coraz bardziej zdecydowanie. Zniewoliła mnie całkiem, okręciła sobie wokół palca, nie zostawiła wyboru, lecz – co najdziwniejsze – czuję się z nią dobrze. Ma narkotyczne działanie, oszałamia, wprowadza w stan transu i bezgranicznej euforii. Ciągle chcę zwiększać jej dawkę, by następnie czuć jej cudowne działanie. Uzależniam się i choć dobrze wiem, do czego może doprowadzić nałóg, nie umiem i nie chcę z niego wychodzić. Nie teraz, nie w takim momencie.

Tak, kupię linę, a potem znowu posłucham cichych szeptów rozhulanej śmierci. Zrobię to i poczekam na dalsze wskazówki. Jak to jest? Jak to, kurwa, jest?

Piła, 15 czerwca 2019 roku, przedpołudnie Kalina Maliszewska, Borys Maliszewski

– Borys, rusz się! Co tak stoisz? Odbierz to wreszcie ode mnie! Ręce mi zaraz odpadną – lamentowała Kalina Maliszewska. Stała zdyszana pośrodku zaplecza, trzymajac w dłoniach skrzynię pełną doniczek z kwiatami. Od kwadransa uwijała się jak w ukropie, chciała jak najszybciej ustawić przed sklepem najdorodniejsze sadzonki. Po pochmurnym i deszczowym ranku zrobiła się piękna pogoda, toteż właścicielka kwiaciarni Anturium uznała, że żywa, wielobarwna i przyciągająca wzrok ekspozycja zewnętrzna będzie miała wpływ na dzisiejszy utarg. A że kilka minut temu do sklepu przyszedł jej syn, czym prędzej postanowiła wprowadzić w życie swoją sprzedażową ideę. – Borys, halo! Słyszysz, co do ciebie mówię? Borys!

– A, tak… – bąknął pod nosem mężczyzna. – Co? – zapytał.

– No, jak to co? Weź tę skrzynkę, ustaw ją na placyku przed wejściem i wróć po następną. – Zziajana matka pokręciła głową z dezaprobatą. – Co się z tobą, do cholery, dzieje? Zakochałeś się? Znów jakaś flądra zawróciła ci w głowie? – sarknęła, a zaraz potem dodała: – Za szybko się angażujesz w te swoje romanse. Źle skończysz, mówię ci.

– Daj mi spokój z tymi osądami. – Maliszewski zrobił kwaśną minę i przewrócił wymownie oczami. – Jeśli chcesz wiedzieć, wcale nie chodzi o nową dziewczynę. Po prostu się zamyśliłem, to wszystko. – Odebrał od matki rośliny. Unikając jej wzroku, odwrócił się szybko i wyszedł z ciasnego zaplecza.

Co ją to wszystko obchodzi? – pomyślał, kładąc skrzynkę na popękanym betonie. Gówno wie i gówno rozumie.

Nie, zupełnie nie miał dziś chęci na towarzystwo marudzącej matki. Jej gderliwość i wścibstwo od pewnego czasu stawały się nie do zniesienia. Kobieta nigdy nie była zbyt miła, lecz ostatnio stała się zrzędliwa do granic swych możliwości. Nic jej nie cieszyło, poddawała wszystko i wszystkich niesprawiedliwej ocenie, wpadała w gniew bez powodu, a każda próba przeprowadzenia z nią jakiejkolwiek spokojnej rozmowy kończyła się katastrofą. Dlatego Borys coraz rzadziej przyjeżdżał do firmy. A robił to tylko dlatego, że Kalina bez przerwy suszyła mu głowę, żeby wyręczał ją w coraz bardziej błahych obowiązkach. Swoje natarczywe prośby uzasadniała tym, że się postarzała, że podupadła na zdrowiu, że już nie ma takiej krzepy jak kiedyś, że ciągle ją boli kręgosłup i że zamówienia, których w Anturium i tak miała już jak na lekarstwo, nie mogą leżeć odłogiem. Ostatni argument był akurat prawdą. Florystka powoli traciła dobrze prosperujący interes. Przestała sobie z nim radzić i bez przerwy potrzebowała pomocy, na której niesienie, głównie przez zmiany w zachowaniu matki, Maliszewski nie miał już ochoty. Ponadto nudziła go praca w kwiaciarni. Od zawsze uważał, że to zajęcie wyłącznie dla kobiet, i coraz częściej rozmyślał, jak definitywnie skończyć z przychodzeniem tutaj. Tym bardziej że miał nową pracę. Tylko jak to oznajmić tej zrzędzie?

– Skaranie boskie z tym chłopem – fuknęła pod nosem zdegustowana matka. – Nie dość, że się miga od uczciwej pracy, a własny dom zaczął traktować jak hotel, to jeszcze pozwala sobie na takie głupie odzywki – biadoliła. – Już ja mu dam święty spokój! – Schyliła się naraz po następną skrzynkę. – Ależ oczywiście, dam mu święty spokój, nie ma problemu. Będzie miał taką swobodę, że zapomni kompletnie o wszystkim, nawet o tym, co to znaczy dostawać co miesiąc wypłatę. Za dobrze miał ze mną, za…

– Mówiłaś coś, mamo? – huknął Borys, stając w drzwiach zaplecza.

– Co? – Maliszewska podskoczyła zlękniona. – A… Tak, mówiłam! A żebyś wiedział, leniu, że mówiłam! Bo już nie mam nawet komu się pożalić, że jest mi ciężko i źle. Nie daję już rady z tym wszystkim. – Zakreśliła wzrokiem pętlę wokół sporego nieuporządkowanego magazynku. Bez przerwy cię nie ma, a wiesz doskonale, że ja, prócz twojego silnego ramienia, nie mam naprawdę nikogo, kto mógłby mnie tutaj odciążyć. A jeszcze te Wspaniałe Śluby. Gdybym wiedziała, że matkę na starość olejesz, tobym w życiu nie rozpoczęła współpracy z panią Poniatowską. A teraz co? Nie mam już odwrotu. Muszę sumiennie realizować zawartą umowę, dzień po dniu, bukiet po bukiecie, aż kiedyś padnę, za przeproszeniem, na pysk – kontynuowała ze swadą. – Jak ja sobie z tym wszystkim poradzę, no jak?

– Nijak – wtrącił cicho Borys. W jego głosie dało się wyczuć szyderstwo. – Musisz tu kogoś zatrudnić, nie ma wyjścia.

– Słucham? – Z wrażenia niemal upuściła skrzynkę. Syn pomógł jej ją złapać w ostatnim momencie. – O masz! – stęknęła niezadowolona Kalina. – Mało brakowało, a tuzin dorodnych begonii szlag by jasny trafił. Pech mnie nie opuszcza. Ech… – Odetchnęła, kiedy Borys przejął od niej wypełniony kwiatami kontener. – Zatrudnić? Niby kogo, jak? Dobre sobie – prychnęła. – Wiesz przecież, że już nieraz próbowałam znaleźć odpowiednią dziewczynę. Miłą, grzeczną i odpowiedzialną. I co? Jak to się zawsze kończyło?

– Nijak – powtórzył prześmiewczo mężczyzna.

– Ano właśnie. Te pazerne siksy zostawiały po sobie wyłącznie problemy, które musiałam sama później rozwiązywać. Setki skarg i oszukanych klientów, a o manku w kasie wolę już nie wspominać. W tym biznesie, niestety, mogę liczyć już tylko na siebie. – Obrzuciła syna wymownym spojrzeniem, a po chwili dodała: – Bo nawet ty całkiem się na mnie wypiąłeś.

– Nie przesadzasz, mamo? Przecież ci pomagam. A teraz? Co według ciebie robię?

– No… niby tak – przytaknęła niechętnie Kalina. – Lecz co ja się muszę naprosić, to moje. Kiedyś tak nie było. Nie musiałam nawet nic mówić, a mogłam liczyć na twoje wsparcie. W dzień i w nocy, bez względu na wszystko.

– I ciągle możesz, mamusiu. – Maliszewski zmusił się do uśmiechu. – Tyle tylko, że ja mam nową… – Urwał w pół zdania, w ostatnim momencie. Spuścił wzrok i czym prędzej się odwrócił, bo zdał sobie sprawę, że o mały włos chlapnąłby coś, z czego musiałby się gęsto tłumaczyć. Matka uwielbiała drążyć. – Wszystko się ułoży, zobaczysz – zmienił temat i ze skrzynką w dłoniach ruszył ku wyjściu z kwiaciarni. – Kto jak kto, ale ty sobie świetnie ze wszystkim poradzisz, jak zawsze – zawołał, nie oglądając się za siebie. – Nie prowadzisz firmy od wczoraj, a w twojej branży nie masz sobie równych. Każdy to wie, Poniatowska również.

– Borys, czekaj! Zacząłeś o czymś mówić, więc dokończ! – Kwiaciarka pobiegła za synem. Dogoniła go dopiero na zewnątrz. Stanęła tuż przy nim, wzięła się pod boki i wlepiła w niego swój wyczekujący wzrok. – Gadaj no, byle szybko! Co się dzieje?

– Co mam dokończyć? – Mężczyzna udał głupiego. – Że jesteś najlepsza w tym mieście?

– Dobra, dobra. – Kobieta zadarła podbródek. – Już ty starej matki pod włos nie bierz – warknęła.

– Nawet mi to do głowy nie przyszło. Naprawdę, nic się nie dzieje. Po prostu…

– No… co po prostu? – Chciała jak najszybciej dowiedzieć się Maliszewska.

– Ja… – Szukał w głowie kłamstwa, ale żadne nie przychodziło mu na myśl. Oblał się intensywnym rumieńcem. Z rozdrażnienia nachalnością matki oraz ze złości na siebie. Skarcił się w duchu za to, że bezmyślnie zaczął mówić o czymś, o czym nikt, a szczególnie ona, nie może się nigdy dowiedzieć.

– Gadaj, bo się zdenerwuję! – Florystka stanęła jeszcze bliżej syna. Poczuła na twarzy jego ciepły, przyśpieszony oddech. – Przecież widzę, że coś jest na rzeczy. To coś poważnego, wiem to, nie zaprzeczaj! Coś, co nie tylko odciąga cię od kwiaciarni, ale przede wszystkim niszczy relacje między nami.

– No… To znaczy… – wyjąkał zapędzony w kozi róg mężczyzna. Zupełnie nie wiedział, w jaki sposób mógłby zareagować, aby się obronić i uśpić chorobliwą ciekawość zdenerwowanej kobiety. Był za to bardziej niż pewien, że jakakolwiek byłaby jego odpowiedź, pogorszy swoją i tak beznadziejną sytuację. Postanowił zatem zmienić front, z obrony przejść do ataku i przedstawić matce swoją decyzję o definitywnym odejściu z Anturium. Teraz albo nigdy, pomyślał i odstawił, a raczej upuścił na ziemię skrzynię z begoniami. Głośny trzask drewna uderzającego o beton odbił się echem od gmachu kwiaciarni, ale matka, ku zdziwieniu Borysa, nawet nie drgnęła. Skrzyżowała tylko ręce na piersi, przymrużyła oczy i czekała na ruch przeciwnika. Nie jest dobrze, zauważył w duchu Maliszewski. W normalnych warunkach kobieta zrugałaby go od razu za takie zachowanie. Dostrzegła przecież, że kilka doniczek przewróciło się w skrzynce, powodując liczne uszkodzenia młodych delikatnych roślin. – Odchodzę! – zaryzykował. – Od dziś nie pracuję w Anturium – dodał, odsuwając się od matki na bezpieczną odległość.

Ściągnął z dłoni żółte rękawiczki i plasnął nimi z impetem o parapet okna wystawowego. Przez cały czas obserwował kobietę. Bał się wybuchu jej niekontrolowanej złości, głośnych krzyków, płaczu, gróźb, rękoczynów i lamentowania, ale nic takiego nie nastąpiło. Kwiaciarka nie odezwała się słowem. Zacisnęła tylko trzęsące się usta i obrzuciła syna spojrzeniem, którego on jeszcze nigdy u niej nie widział. W szeroko otwartych oczach Kaliny malowały się złe emocje, których z zaskoczenia nie była w stanie wyartykułować. Ta cicha reakcja była Borysowi na rękę. Nie potrzebował dziś awanturniczych scen, które niekiedy rozgrywały się na oczach zaciekawionych przechodniów oraz wystraszonych klientów Anturium. Wyminął stojącą nieruchomo matkę i pośpiesznym krokiem pomaszerował przed siebie.

– Jakoś to przeżyje – szepnął, gdy z oddali dobiegł go dźwięk zatrzaśniętych drzwi od kwiaciarni.

Piła, 15 czerwca 2019 roku, przedpołudnie Jan Poniatowski, Anna Sass

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Prolog
Rozdział 1
Karta redakcyjna

Copyright © Oficynka & Tomasz Brewczyński, Gdańsk 2021

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2021

Redakcja: Marta Stochmiałek

Korekta: zespół

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Zdjęcia na okładce: © Oleh Phoenix/shutterstock.com

© Eky Studio/shutterstock.com

© enfantnocta/Pexels

ISBN 978-83-66899-85-8

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek