Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czterej podopieczni poradni zdrowia psychicznego w zimowy wieczór wracają z zawodów pływackich. Z nieznanych przyczyn zmieniają trasę i jadą w przeciwnym kierunku. Porzucają samochód w lesie, a sami przepadają bez śladu. Ciała dwojga z nich zostają znalezione po kilku tygodniach poszukiwań. Według biegłych śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych. Pozostali uczestnicy wyprawy dosłownie rozpływają się w powietrzu. Dziesięć lat później Jaśmina i Wojtek przemierzają kamperem Puszczę Piską. Niespodziewanie znikają, a policja znajduje ich porzucone auto kilkanaście kilometrów od miejsca, w którym dekadę wcześniej odnaleziono samochód należący do czwórki zaginionych mężczyzn. Dla Karoliny, która nie traci nadziei na odnalezienie brata, dramatyczna historia młodego małżeństwa stanowi punkt wyjścia do tego, by walczyć o wznowienie śledztwa. Czy te dwie tragedie mają ze sobą coś wspólnego? Mazurski las stał się niemym świadkiem makabrycznych wydarzeń, a może w puszczy doszło do nieszczęśliwego wypadku?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 261
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG
Głuchy odgłos odbijał się od ścian. Po nim nastała cisza. Powoli opuścił wzrok. Wirujący obraz zastygł nagle w bezruchu. Podobnie jak drobne ciało, które przyjęło nienaturalnie wygiętą pozę. Jasne kosmyki mieniły się czerwono od krwi, która obficie ściekała na podłogę. Wiedział, co to oznacza. Paraliżujący strach szybko wyparła wściekłość. Nie miał wyboru. Zbyt wiele razy się powstrzymywał. Wziął głęboki oddech i zaczął przeraźliwie głośno krzyczeć.
ROZDZIAŁ 1
Teraz
Wiązka światła przebiła się przez blade palce. Kobieta przymknęła obsypane piegami powieki, próbując wyobrazić sobie jakąś alternatywną czasoprzestrzeń. Drzwi gabinetu w końcu się otworzyły.
– Pani Karolina Andrychowska. Zapraszam. – Znajomy głos wypełnił korytarz.
Cienkie włosy opadły na ramiona, kiedy blondynka nerwowo wstała i pośpiesznie weszła do biura, gdzie przy za małym biurku siedziała kobieta z wyraźną nadwagą. W pomieszczeniu panował zaduch pogłębiający wrażenie ciasnoty.
– Dzień dobry. – Karolina wykrzywiła usta w wymuszonym uśmiechu. Spojrzała na swoją rozmówczynię wyczekująco, sądząc, że ta odpowie jej tym samym, lecz twarz szatynki nawet nie drgnęła.
– Witam – odpowiedziała oficjalnym tonem dyrektorka, przerzucając teatralnie kartki na biurku. – Więc aplikuje pani na stanowisko asystenta rodziny, tak?
Karolina kiwnęła głową, siadając ostrożnie na krawędzi krzesła.
– Taki przeskok z dziennikarstwa na pracę – powiedzmy – społeczną może być trudny. – Kobieta wydęła usta w grymasie, co uwydatniło głębokie zmarszczki mimiczne. Za jej plecami na czarnej komodzie stał niewielki telewizor z płaskim ekranem, na którym przewijały się obrazy. Kadry znad Pisy, ujęcia z Leśniczówki Pranie, fragmenty weekendowego koncertu w domu kultury. Głos spikerki czytającej lokalne wiadomości wybrzmiewał pomiędzy wymienianymi przez kobiety zdaniami.
– Zajmowałam się, a właściwie nadal zajmuję sprzedażą reklam. – Karolina się zawahała. – Zresztą miałyśmy okazję współpracować, pewnie więc doskonale pani wie, na czym polega moja aktualna praca.
– Podczas naszych okazjonalnych kontaktów nie miałam czasu analizować zakresu pani obowiązków. Na moim stanowisku liczy się każda minuta, muszę dobrze gospodarować czasem, żeby nie tracić na głupoty cennych chwil, które mogę spożytkować w bardziej efektywny sposób.
Karolina przełknęła ślinę. Miała nadzieję, że ich wcześniejsza znajomość pomoże jej zdobyć tę posadę. Chyba na zbyt wiele liczyła. Ich wspólne sprawy ograniczały się zwykle do dwóch, maksymalnie czterech modułów rezerwowanych na publikację kondolencji, kiedy umierał członek rodziny Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. Raz udało jej się namówić dyrektorkę na wydrukowanie życzeń bożonarodzeniowych w okazyjnej cenie na okładce. Dwa razy musiała wysyłać jej wezwanie do zapłaty.
– Za to teraz chciałabym skupić się na pani kompetencjach, bo w tej sprawie się tu spotkałyśmy. – Dyrektorka ostentacyjnie podniosła zmiętą koszulkę, w którą wciśnięte było CV.
– Taka zmiana stanowiska w pewnym wieku może być dość trudna.
– Poradzę sobie. Wszystko jest kwestią organizacji i samozaparcia – wyrecytowała przez zaciśnięte zęby przeczytany gdzieś frazes.
– Chęci to jedno, możliwości drugie – westchnęła kobieta. – A kiedy właściwie definitywnie zamykacie tę gazetę? – Pytanie zabrzmiało lekceważąco.
Karolina próbowała nie okazywać emocji, chociaż czuła, jak ze złości zaczynają piec ją policzki. Potrzebowała tej pracy. Tej lub innej, jakiejkolwiek innej, ale na razie znalazła jedynie ofertę z MOPS-u. Skupiła uwagę na przewijających się za plecami dyrektorki obrazach. Na ekranie zieleniła się Puszcza Piska, kontrastując z czerwonym paskiem, na którym czarne litery układały się w zdanie: ZAGINIENI W PUSZCZY. POLICJA APELUJE O POMOC.
Karolina poczuła, jak coś ciężkiego osuwa się jej na piersi.
– Mogła by pani pogłośnić? – zwróciła się do niej, nie patrząc w jej stronę. Cały czas wpatrywała się w niewielki ekran.
– Żarty sobie pani stroi? – W głosie kobiety zabrzmiało oburzenie, ale z ciekawością odwróciła głowę w stronę telewizora. – Ach, tak – mruknęła, sięgając pulchną dłonią po pilota.
Piskliwy głos spikerki poniósł się po pomieszczeniu. Karolinie bezwiednie napięły się mięśnie, o których istnieniu zdążyła już zapomnieć.
– Znaleziony w lesie kamper bez żadnych wątpliwości należał do zaginionych. W środku policja natrafiła na rozkładające się zwłoki kilkuletniego psa rasy pinczer. – Kobiecy głos pozbawiony był wyrazu, a sposób akcentowania przypominał raczej prezentację prognozy pogody niż przekazywanie informacji o ludzkiej tragedii. – Po małżeństwie nie ma jednak śladu. W części mieszkalnej samochodu pozostały ich osobiste rzeczy, takie jak dokumenty tożsamości i przybory higieniczne, ale nie odnaleziono telefonów komórkowych, które mogli mieć przy sobie w chwili zaginięcia. Co stało się z małżeństwem? Jeśli ktoś z państwa ma jakiekolwiek informacje na temat zaginionych, proszony jest o kontakt z piską policją. Niepokój mieszkańców miasta budzi fakt, że kamper został znaleziony osiem kilometrów od miejscowości Wiartel. Dziesięć lat temu w tej samej okolicy doszło do równie tajemniczego zniknięcia. Czterech młodych mężczyzn 12 grudnia 2013 roku podróżowało czerwonym nissanem almerą przez mazurski las. Już nigdy nie wrócili do domów. – Kolejne zdania wypowiadane bez emocji powoli docierały do Karoliny. – Ciała dwóch z nich udało się odnaleźć dziesięć kilometrów od samochodu, ale śledczy wciąż nie ustalili, w jaki sposób doszło do śmierci. Pozostali przepadli bez śladu. Wszyscy czterej byli podopiecznymi zakładu dla nerwowo i psychicznie chorych…
Słowa sączące się z głośników telewizora zlały się w jeden dźwięk. Karolina poczuła, jak po plecach spływa jej strużka potu. Wstała i bez słowa wyszła z gabinetu, ignorując pełne dezaprobaty westchnienie dyrektorki.
Uderzenie dusznego lipcowego powietrza, które natychmiast przylgnęło do skóry, nie przyniosło ulgi. Wszystkie myśli, zepchnięte przez Karolinę na krańce świadomości, nagle eksplodowały, powodując bolesne pulsowanie czoła.
Trzydzieści dni do zaginięcia
– Czy to nie jest niesamowite? – zapytała z figlarnym uśmiechem, wyjmując nogę spod białej pościeli.
– Seks ze mną? – zaśmiał się leżący obok brunet z gęstym zarostem.
– Chciałbyś. Miałam na myśli to, że możemy się tarzać po łóżku nago przy otwartych drzwiach.
– Zalety vanlife’u. A ty chciałaś spędzić naszą odroczoną podróż poślubną na jakichś oklepanych Wyspach Zielonego Przylądka w hotelu z opcją all inclusive.
Wstał i sięgnął do niewielkiej lodówki wciśniętej pomiędzy szafkę a kuchenkę mikrofalową. Wyjął oszronioną butelkę piwa. Promienie zachodzącego słońca ześlizgnęły się po nagich umięśnionych pośladkach. Upał łagodziły delikatne podmuchy wiatru sączące się do środka przez otwarte na oścież drzwi.
– Prawdziwy vanlife to się zacznie, jak ruszymy do Hiszpanii. Bo ruszymy, prawda?
– Na razie temperatury mamy iście andaluzyjskie, mimo że to dopiero początek maja. Ale ruszymy. Przecież rozmawialiśmy o tym tysiąc razy. – Syknięcie spod kapsla. – Miesiąc na Mazurach, miesiąc w Hiszpanii.
– A kolejne dwanaście na bezrobociu – zaśmiała się, odpalając papierosa.
Mężczyzna obrzucił ją wnikliwym spojrzeniem.
– Mówiłaś, że szefowa zgodziła się na dwa miesiące urlopu.
– No tak, z bólem, ale się zgodziła. Tyle że w czerwcu muszę wziąć bezpłatny.
– Czyli będziesz moją utrzymanką. Wspaniale, będę mógł mieć wymagania – zamruczał, przysuwając twarz do jej brzucha.
– Chyba ci się coś miesza od tego upału albo piwa. – Odsunęła się od niego ze śmiechem. – To, czy w ogóle wytrzymam z tobą tyle czasu, stoi pod znakiem zapytania.
– Pierwszy miesiąc pod jednym dachem i od razu grozisz mi rozwodem?
– Tak poważnie to mam już dosyć tego korespondencyjnego małżeństwa. Po powrocie z Hiszpanii przeprowadzisz się w końcu do mnie.
Westchnął i upił łyk piwa.
– Na to liczę. Ale prawda jest taka, że wszystko zależy od tego, jak Krzysiek poradzi sobie z kantorem. Czy w ogóle jest w stanie sam to ciągnąć. Te nasze kamperowe wakacje będą dla nas wszystkich dobrym sprawdzianem.
Przez uchylone okno wdarło się szczekanie psa.
– Co jest? – Kobieta instynktownie zasłoniła piersi kołdrą.
– Pewnie Fiwi zobaczyła jakiegoś zwierzaka i szaleje.
Pies ujadał coraz głośniej.
– Wojtek, sprawdź to, proszę. Będę się bała zasnąć.
Przewrócił oczami.
– Wiedziałem, że wyprawa z tobą na łono natury to będzie wyzwanie – mruknął, wciągając białe bokserki, które kontrastowały z opalonymi udami.
– Nie narzekaj, po prostu sprawdź to i wracaj do łóżka.
– Dobra. Ale jak nie wrócę i tam zginę, to uciekaj. Nie oglądaj się za siebie, tylko biegnij – powiedział teatralnym szeptem.
– Tyle razy ci mówiłam, że z niektórych rzeczy się nie żartuje.
– Ależ ja nie żartuję, jestem śmiertelnie poważny. A tfu, jak mogłem powiedzieć „śmiertelnie”. – Udał, że spluwa, po czym upił solidny łyk piwa z butelki.
Ujadanie psa przeszło w skowyt. Kobieta gwałtownie usiadła na łóżku.
– Kurwa, co tam się dzieje? – Wyjrzała z niepokojem przez szparę w oknie.
– Już, już sprawdzam. Jaśka, uspokój się – mruknął Wojtek, wychodząc z kampera w samych bokserkach.
Wycie psa niosło się coraz głośniej.
Teraz
Nie pamiętała, jak dojechała do komendy. Szybko zmieniła szpilki na wyciągnięte zza siedzenia trampki, trzasnęła mocno drzwiami i pobiegła w stronę pomalowanego na biało budynku z czerwonym dachem. Kompulsywnie naciskała dzwonek przy kracie, jakby jej nieustępliwość miała przyśpieszyć pojawienie się dyżurnego.
– Co to, pali się? – Po kilku minutach, które wydawały się godzinami, zza drzwi wyturlał się gruby policjant z siwym wąsem.
– Muszę rozmawiać z komisarzem Mioduszewskim. Jak najszybciej – powiedziała, chwytając za kratę.
– Droga pani, to nie piekarnia – odpowiedział, znikając za ścianą.
Kiedy krata zabrzęczała i zamek puścił, z ulgą podeszła do okienka.
– Bardzo pana proszę, to ważne.
Mężczyzna opadł na zmechacone krzesło obrotowe.
– Z nieważnymi sprawami raczej nie przychodzi się do komendy – westchnął. – Zaraz sprawdzę, czy jest wolny. Proszę poczekać. – Wskazał podbródkiem krzesło stojące pod ścianą błyszczącą od farby olejnej.
Po chwili, zza metalowych drzwi, wyszedł wysoki policjant w okularach.
– Pani Andrychowska. – Zmrużył oczy. – Coś się stało? – Złapał się za krótko przystrzyżoną brodę.
– To pan powinien mi powiedzieć, co się, do cholery, stało. – Jej chropowaty głos poniósł się po korytarzu.
Mioduszewski omiótł spojrzeniem kolegę siedzącego za pomazaną szybą z pleksi.
– Może przejdziemy do mojego gabinetu i na spokojnie porozmawiamy? – Wyciągnął rękę w zapraszającym geście.
Bez słowa podążyła za nim.
W niewielkim biurze panował bałagan. Na biurku stały trzy nieumyte kubki po kawie, a na podłodze walały się kartony po pizzy i papierki z czerwonym napisem „kebab”.
– Proszę siadać – oznajmił, przesuwając kubki na skraj biurka. – Więc w czym mogę pani pomóc? – Zmarszczył czoło. Mimo że mógł mieć nie więcej niż czterdzieści parę lat, na jego skórze już dostrzec można było głębokie bruzdy.
– Proszę ze mną nie pogrywać w kurtuazyjne gadki. On wrócił – powiedziała, wpatrując się wyczekująco w policjanta.
– On?
– Ten, który skrzywdził Pawła i resztę chłopców.
Celowo nie użyła słowa „zabił”. Jakaś niewielka część jej świadomości wciąż wierzyła, że Paweł żyje.
– Pani Karolino – komisarz przymknął na chwilę oczy, jakby się zastanawiał, co jej powiedzieć – nie ma żadnej pewności, że w zaginięciu chłopaków brały udział osoby trzecie. Rozmawialiśmy już o tym wielokrotnie.
– A ja wielokrotnie próbowałam uzmysłowić panu, że ludzie nie rozpływają się w powietrzu. Ani nie umierają z głodu, mając zapas jedzenia. To irracjonalne.
– Sama dobrze pani wie, że oni nie myśleli do końca tak, jak… – zawahał się – jak zdrowi ludzie.
– Tak, wiem. Najłatwiej zasłonić się ich chorobą. Nienormalnych się nie szuka, prawda?
Policjant poruszył się niespokojnie. Karolina mówiła dalej.
– Tak jest wygodnie. Więc jak pan wytłumaczy zaginięcie tego małżeństwa? W tej samej okolicy?
– Ach, tak – mruknął. – Media uwielbiają podsycać niepokoje. Mówiąc o tej samej okolicy, mamy na myśli promień przynajmniej kilku kilometrów. I przedział dziesięciu lat – dodał cicho.
– To nie może być przypadek. Policjant chyba najlepiej rozumie, że w takich sprawach nie ma przypadków.
– Powtarzam, nie znaleźliśmy żadnych dowodów na to, że ktoś skrzywdził pani brata i jego kolegów.
– A to, że zmienili trasę? Wracali z zawodów pływackich w Augustowie. To inny kierunek. Z zupełnie nieznanych powodów ich auto zostało znalezione po drugiej strony puszczy. To była zima. Czego mogli szukać wieczorem w środku lasu przy kilkustopniowym mrozie?
– Tego nie wiem, ale przypominam, że mamy zeznania pracownicy stacji paliw w Kolnie. Czwórka mężczyzn jadąca czerwonym nissanem almerą zatrzymała się tam w dniu zaginięcia około dwudziestej, by kupić przekąski. Wyglądali na zrelaksowanych i rozbawionych – zacytował z pamięci.
– Tłumaczyłam już, że to niemożliwe. Mój brat nigdy nie wysiadłby z auta na stacji paliw. Odkąd trzy lata przed zaginięciem usłyszał w telewizji o pożarze na stacji benzynowej w Gdańsku, obsesyjnie bał się takich miejsc. Nawet kiedy przejeżdżaliśmy obok, zakrywał twarz dłońmi. Musiałam za każdym razem wybierać okrężną drogę, by nie podsycać jego lęku.
Mioduszewski poprawił okulary.
– Ta kobieta nie miała powodu, by kłamać – zapewnił spokojnie. – Zresztą, w samochodzie znaleźliśmy opakowania po przekąskach.
– Nie ma żadnej pewności, że zostały kupione na tamtej stacji, zwłaszcza że dziwnym zbiegiem okoliczności monitoring tamtego wieczoru nie działał.
Policjant głośno wypuścił powietrze z płuc.
– Ma pani swoją teorię, do której za wszelką cenę chce znaleźć potwierdzenie. Tak się nie szuka prawdy.
– Nie mam żadnej teorii! Po prostu chcę poznać odpowiedź na pytanie, kto skrzywdził mojego brata.
Aż podskoczyła, gdy gwałtownie położył dłonie na blacie biurka.
– Już pani mówiłem, nie ma żadnych dowodów na udział osób trzecich w tej sprawie. Żadnych – zaakcentował ostatnie słowo.
– Jakim więc cudem jeden z chłopaków umarł z głodu w domku letniskowym pełnym zapasów jedzenia? A drugi zamarzł pięćset metrów dalej, mimo że na miejscu był piecyk gazowy z pełną butlą? Jak to jest, do cholery, możliwe?! – W głosie kobiety zawibrowała wściekłość.
– Tego akurat nie wiemy – odpowiedział zrezygnowanym tonem. – Nie udało się ustalić wszystkich szczegółów. Przecież zna pani akta sprawy lepiej niż ja. Proszę nie upatrywać w zaginięciu tego małżeństwa szansy na odnalezienie brata. Po takim czasie to wręcz niemożliwe. Nie chciałbym, żeby przechodziła pani wszystko od początku.
Karolina zacisnęła zęby, policzyła w duchu do dziesięciu i mimo to wybuchła.
– Od kiedy jest pan zasranym psychoterapeutą?!
– Nie jestem i nawet nie próbuję nim być. Ze swojej strony mogę obiecać jedno: jeśli pojawią się jakiekolwiek poszlaki wskazujące na to, że zaginięcie pary z kampera ma coś wspólnego z wydarzeniami tamtej grudniowej nocy, będę się z panią kontaktował. – Wstał, dając jej do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca.
Niechętnie wyszła z gabinetu, czując dojmującą pustkę pod żebrami. Przez chwilę miała nadzieję, że coś drgnie w śledztwie, że znów pojawiła się szansa, ale tylko przez chwilę. Jeszcze w ciasnym przedsionku, kiedy tylko usłyszała szczęknięcie kraty, odpaliła papierosa.
– Oj, tu się nie pali. – W drzwiach minął ją rudowłosy policjant, posyłając jej zaczepny uśmiech. Nie widziała go tu nigdy wcześniej.
– Teoretycznie tropi się tu przestępców, a to gówno prawda. Wszystko działa na opak, więc można palić do utraty tchu – mruknęła, ostentacyjnie wypuszczając dym z ust.
Kiedy dotarła do domu i opadła ciężko na zarwaną miejscami kanapę, miała wrażenie, że czas stał się wężem połykającym własny ogon. Funkcjonowała tak, jakby ostatnich dziesięciu lat w ogóle nie było, a Paweł wyjechał na zawody pływackie kilka godzin temu. Mózg próbował ją oszukać, mamił, że zaraz usłyszy w przedpokoju głos brata opowiadającego o Augustowie. Kiedy się czymś emocjonował, zaczynał się jąkać. Cierpliwie słuchała jego opowieści, mimo zapętlających się sylab. Dla Pawła nawet wyjście do sklepu było wielkim wydarzeniem przywodzącym na myśl międzykontynentalne podróże. Można powiedzieć, że jego dwudziestoośmioletnie ciało więziło kilkuletniego chłopca. Uwielbiała tę jego wybiórczą fascynację światem. Odkąd ich rodzice zginęli w wypadku samochodowym pod Toruniem, stała się dla niego jedyną opoką. Poczuciem bezpieczeństwa. Zatraciła się w tej myśli, dostosowała swoje życie do tego, by się nim opiekować. Dwa lata przed zaginięciem zaczął pracować w pizzerii na zmywaku na jedną dwunastą etatu. To był krok do usamodzielnienia się. Z trudem, ale jednak kilka razy zgodziła się, by poszedł z kolegami z ogniska terapeutycznego na kawę. Pozwalała mu też samemu chodzić na zajęcia na basenie. Nigdy nie nauczył się pływać, mimo to uparcie próbował. Kochał wodę, a oglądanie zawodów pływackich w telewizji było jego wielką pasją. Wyjazd do Augustowa miał być spełnieniem marzenia. Oprócz Pawła pojechał też Szymon – od dzieciństwa walczący z nerwicą, Sylwek – chorujący na schizofrenię i Adam, który zmagał się z zaburzeniami lękowymi. Spośród tej czwórki najmniej samodzielny był jej brat cierpiący na niepełnosprawność umysłową. Według lekarzy jego zachowanie i sposób postrzegania świata były na poziomie jedenastolatka w normie intelektualnej. To za mało, by zachować niezależność, ale wystarczająco dużo, by poznawać świat. Karolina chciała mu ten świat pokazać, a jednocześnie zyskać trochę przestrzeni dla siebie. W porozumieniu z jego lekarzem uznali, że nie ma przeciwwskazań, by razem z pozostałymi chłopcami wyruszył w pierwszą samodzielną podróż. Sylwek i Adam, którzy dzięki lekom nie przejawiali żadnych symptomów zaburzeń, mieli sprawować nad nim opiekę. Dopiero podczas śledztwa okazało się, że obaj od kilku tygodni nie przyjmowali tabletek. Chowali je w poszewki od poduszek, jakby się umówili. Czy to, że prowadzący auto Adam z nieznanych przyczyn zmienił trasę drogi powrotnej, było efektem odstawienia farmaceutyków? Czy przez zaburzającą prawidłowy odbiór rzeczywistości fobię chłopak stracił orientację w ciemnym lesie i zgubił drogę? Nie znała odpowiedzi na te pytania, jednego była jednak pewna. Niepotrzebnie zgodziła się, by jej mały braciszek wybrał się sam w tak daleką trasę. Powinna była jechać z nimi. Gdyby nie to, że chciała ukraść kilka godzin dla siebie i Roberta, być może Paweł dzisiaj tłukłby się za ścianą, porządkując książki. Codziennie po obiedzie zdejmował je z regału i układał alfabetycznie. Zawsze w ten sam sposób. Odsunęła od siebie tę myśl.
Dźwięk telefonu poniósł się po ciemnym mieszkaniu. Przez zaciągnięte rolety do środka przeciskały się jedynie smugi lipcowego słońca.
– Cześć, Karola. Słuchaj, masz może chwilę?
– Jasne szefie. Co tam? – odpowiedziała z wysiłkiem. Myślami była zupełnie gdzie indziej.
– Aferka jest z tą parką, co zaginęła. – Przerwał na chwilę, głośno mlaszcząc do słuchawki. – Sorki, ale dopiero obiad wsuwam. Nie będę ci głowy za długo suszył. W każdym razie mamy gorący temat, więc pogadałem z głównym bossem, żeby jeszcze w tym miesiącu pociągnąć redakcję. Znaczy tygodnika już nie będzie jako takiego, ale zostawimy jednego dziennikarza i handlowca do reklamy, bo chcemy zrobić kilka stron w wydaniu wojewódzkim. Coś w stylu wkładki piskiej. Wiesz, temat poczytny, to i dobra sprzedaż, na pewno znajdą się chętni, żeby się pokazać na dedykowanych stronach. Cena za lokalną reklamę, a zasięg wojewódzki. Deal życia. Więc jeśli chciałabyś jeszcze z miesiąc popracować, to… – Głośno przełknął.
– Jasne. Chętnie popracuję – odpowiedziała, nie czekając na ciąg dalszy zdania.
To był dodatkowy miesiąc na rozglądanie się za nową pracą, ale przede wszystkim doskonały powód, by być blisko śledztwa.
– No dobra, nie ma co gadać po próżnicy. Warunki te same, dostaniesz zlecenie, bo wypowiedzenie już klepnięte w kadrach. Ale wiesz, jak się okaże, że temat będzie bardziej medialny, a reklamodawcy sypną groszem, to może pociągniemy tę wkładkę też w kolejnych miesiącach. Wszystko zależy od tego, jak się spiszecie. Cha, cha, spiszecie, pasuje jak ulał. Ma się jednak gadane – zaśmiał się, jakby powiedział coś zabawnego.
– Muszę kończyć – mruknęła i pośpiesznie się rozłączyła.
Wcześniej
– Co jej jest? – Jaśmina ukucnęła obok nienaturalnie uniesionej łapy Fiwi.
– Pewnie źle skoczyła i coś sobie naciągnęła, jak się tak wściekała – mruknął Wojtek, opadając ciężko na łóżko.
– Co tam było? Dlaczego tak ujadała?
– Nie wiem, nic nie zauważyłem. Obstawiam jakiegoś zwierzaka. Może lis albo coś większego, ryś powiedzmy. Instynkt łowny jej się włączył.
– A może ktoś tam był?
Wojtek przewrócił oczami.
– Jasne. Pewnie grasuje tu jakiś mazurski Kuba Rozpruwacz, który czyha na naszą ciepłą krew. – Wyszczerzył zęby i kłapnął szczęką.
– To nie jest śmieszne.
– Trochę jest. Weź sobie piwko, to wyluzujesz odrobinę.
– Fiwi tak się nie zachowuje bez powodu.
– Do tej pory mieszkała ze mną na czwartym piętrze, bez balkonu, a teraz biega po lesie, wychodzi, kiedy chce, i robi, co chce. To może być powód. Staje się terytorialna.
Dziewczyna pogłaskała psiaka.
– Gdyby coś nam się stało, nawet nie miałby nam kto pomóc. Lepiej byłoby wybrać zwykły kemping, zamiast spać na dziko.
Wojtek sięgnął po paczkę marlboro leżącą na niewielkim stoliku obok łóżka.
– I co, w Hiszpanii też chcesz się obijać o tych wszystkich ludzi? Miał być totalny reset, a nie turystyka w stylu pasażerów Ryanaira.
– Oj dobra, dobra, już przestań. Po prostu przeraziło mnie, że jesteśmy zupełnie sami w tej głuszy. Otwórz mi lepiej wino. – Wyciągnęła mu odpalonego papierosa z ręki i zaciągnęła się dymem.
– Pierwsze rozsądne zdanie, które usłyszałem z twoich ust od dobrych dziesięciu minut – odparł, sięgając do lodówki butelkę cavy.
– A gdybyś teraz miał umrzeć, jaka byłaby twoja ostatnia myśl? – zapytała cicho.
– Cholera, nie zdążyłem nalać jej tego pieprzonego wina.
Korek głośno strzelił.
– Błazen. Pytałam poważnie.
– Jaśka, jesteśmy na wakacjach. Przyjechaliśmy tu pić, pieprzyć się i cieszyć nicnierobieniem, a ty zadajesz mi jakieś egzystencjalne pytania. Co z tobą?
– Nic, po prostu…
– Na pewno bym niczego nie żałował – wszedł jej w słowo. – Bo każda z chwil z przeszłości zaprowadziła mnie do tego momentu. Do ciebie. A to chyba najważniejsze, żeby żyć tak, żeby na końcu nie żałować. – Roześmiał się. – Dobry ze mnie Paulo Coelho?
Przygryzła spierzchnięte wargi. Wino cicho syczało w kieliszku. Chciałaby móc przyznać mu rację. Powiedzieć, że ona też niczego w życiu nie żałuje. Ale to nie byłaby prawda.
– Halo, Ziemia do Jaśminy. – Machnął jej przed nosem ręką.
– Co na kolację? – zmieniła temat, siląc się na beztroski ton.
– Kolacja, kolacja – mruknął. – Kto by się zajmował kolacją, skoro każda nasza chwila może być tą ostatnią. Może na wszelki wypadek lepiej zająć się czymś znacznie przyjemniejszym…
Zaczął całować ją łapczywie po szyi.
Teraz
W niewielkim pomieszczeniu, w którym formalnie wciąż mieściła się redakcja „Głosu Pisza”, panował chaos. Stare gazety walały się po podłodze pomiędzy fakturami a pustymi paczkami po papierosach.
– Ktoś nas napadł? – zapytała Karolina, próbując przecisnąć się do swojego biurka.
– Nope. To tylko Marcel się wyprowadzał. – Smukła dziewczyna z krótkimi rudymi lokami, opadającymi na czoło, obróciła się na krześle.
– Musiał przy tym zrobić konkretną demolkę? – Karolina podłączyła laptopa do zasilacza.
– Wściekł się, że na dodatkowy miesiąc stary zostawił mnie, a nie jego – zachichotała. W jej wargach błysnął srebrny kolczyk.
– Ach, urażona męska ambicja. Ależ go musiało zaboleć.
– No przecież, wielki pan redaktor wyrzucony na zbity pysk, a nieopierzona Ada dalej będzie dłubać swoje naiwne tekściki. Niby tylko miesiąc, ale zawsze dłużej niż on.
Ekran laptopa rozbłysnął niebieskim światłem.
– Jak to wspaniale mieć laptopa, który nie działa bez podłączenia do ładowarki. Naprawdę narzędzia pracy w tej firmie budują jej niezachwianą pozycję na rynku medialnym – mruknęła Karolina, wyciągając kanapki z torebki. – To co, bierzemy się do sprzątania?
– Sorry, ale ja odpadam. Przynajmniej przez najbliższe dwie godziny. Zaraz mam spotkanie z matką tej zaginionej.
– Matką? W Piszu? Przecież to byli turyści z Warszawy.
– I tak, i nie. Facet tu mieszkał i pracował, a dziewczyna pochodziła… właściwie pochodzi z Karwicy. Kurwa, muszę uważać, żeby przy jej matce nie mówić o niej w czasie przeszłym, bo zrobi się niezręcznie.
– Jak udało ci się ją namówić na spotkanie?
– Wcale nie musiałam namawiać, od razu się zgodziła. Liczy na to, że ktoś widział jej córkę i rozpozna ją na zdjęciu w tekście. Z tego, co wiem, nie utrzymywała z nią kontaktów od lat, więc pewnie zżerają ją wyrzuty sumienia. Może jeszcze zapalimy, zanim pojadę, co? – rzuciła Ada. – Umówiła się w jakiejś zapomnianej kawiarni dla lamusów.
– Mogę jechać z tobą? – zapytała nagle Karolina.
– Dla mnie spoko, ale co jej powiem? Że kim jesteś?
– Drugą dziennikarką, koleżanką z redakcji, stażystką albo twoją asystentką od notowania. Bez znaczenia.
– Nie obraź się, ale biorąc pod uwagę, że jesteś starsza ode mnie o jakieś dziesięć lat, trudno cię wziąć za asystentkę albo stażystkę.
– Nie mędrkuj, tylko się zbierajmy.
– A co z tą fajką?
– Zapalimy na dole.
Karolina czuła, jak serce zaczyna gwałtowniej pompować krew. Rozmowa z matką zaginionej dziewczyny mogłaby pomóc rozwikłać zagadkę zaginięcia Pawła. Ta myśl wypierała z jej płuc powietrze i powodowała szum w uszach.
Chuda kobieta z niedbale spiętymi włosami siedziała przy stole i nerwowo stukała paznokciami w blat.
– Pani Anna Karbowska? – Ada, nie czekając na odpowiedź, odsunęła obite zielonym welurem krzesło.
– Tak, to ja – odpowiedziała kobieta, wyciągając do niej rękę.
– Miło mi. Adrianna Zdunek. To ze mną rozmawiała pani przez telefon, a to moja koleżanka z gazety, która pomoże redagować artykuł. – Wskazała podbródkiem na Karolinę.
Karbowska posłała jej nieufne spojrzenie.
– Myślałam, że tę knajpę dawno już zamknęli – mruknęła Ada, rozglądając się po staromodnym wnętrzu. – Ale pewnie jakoś się utrzymują dzięki stypom – dodała, po czym chrząknęła nerwowo, jakby zdała sobie sprawę, że powiedziała coś niestosownego. – Przejdźmy może do sedna. Chociaż chwilę, pójdę zamówić nam kawę.
Kiedy ruszyła w stronę baru, przy stoliku zapadła krępująca cisza.
– Policja ma już jakieś hipotezy? – zagadnęła nieśmiało Karolina.
– Podobno nad czymś pracują, ale o niczym nam nie mówią.
– Trzeba być dobrej myśli. – Głos załamał jej się na ostatnim słowie. Nie wierzyła w to ani trochę.
– Nie przyszłam tu szukać pocieszenia – odparła twardo Karbowska. – Przyszłam po to, żeby zwiększyć szanse na odnalezienie mojej córki całej i zdrowej.
Nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. Z opresji wyciągnęła ją Ada, która z uśmiechem wróciła do stolika.
– Zaraz przyniosą kawusie – rzuciła beztrosko. – No więc zacznijmy od początku. Niech pani opowie nam coś o córce. Oczywiście nie wszystkie informacje wykorzystam w tekście, ale dobrze by było, żebym wiedziała o niej jak najwięcej, bo artykuł musi być emocjonalny. Dzięki temu bardziej angażuje czytelników, a o to nam przecież chodzi, prawda? – Założyła ręce na głowę. W czerwonym T-shircie, kontrastującym z rudymi włosami, wyglądała jak nastolatka.
– Będzie autoryzacja? – spytała Karbowska.
– Oczywiście. No, pod warunkiem, że nie będzie pani chciała pisać mojego tekstu od początku. – Dziennikarka wyjęła ze skórzanej torebki, zdobionej ćwiekami, zeszyt z motywem myszki Minnie.
– Będę nagrywać, dobrze? – Karolina ostrożnie położyła telefon na zielonym, miejscami podartym obrusie.
– Co chcecie wiedzieć? Co może pomóc?
– Właściwie wszystko może się przydać, więc niech pani po prostu opowie o córce, jej zainteresowaniach, sposobach spędzania wolnego czasu. My wybierzemy z tego to, co najistotniejsze – odpowiedziała szybko Karolina, ignorując pełne wyrzutu spojrzenie Ady.
Karbowska wzięła głęboki wdech.
– Urodziła się jako wcześniak – zaczęła. – Dwa miesiące spędziła w inkubatorze. To były takie czasy, że mogłam ją odwiedzić tylko dwa razy w ciągu tych całych ośmiu tygodni.
– Może przejdźmy do bardziej… – Ada zawiesiła głos – aktualnych informacji. Takie będą bardziej przydatne.
Kobieta mówiła dalej, jakby w ogóle nie usłyszała tej uwagi.
– Kiedy nareszcie mogłam zabrać ją do domu, byłam przeszczęśliwa. Ciągle spała albo po prostu leżała i wpatrywała się w sufit, jakby przez ten inkubator przyzwyczaiła się do samotności. Martwiłam się, że może ma autyzm albo coś jeszcze gorszego, ale lekarze kazali się cieszyć, że mam takie grzeczne dziecko.
Ada przewróciła oczami.
– Jak trochę podrosła, nadal była wycofana. W przedszkolu pierwsze cztery miesiące dzień w dzień płakała, a ja razem z nią. Miałyśmy tylko siebie i było w tej naszej więzi coś niesamowitego.
– Wspominała pani przez telefon, że w ostatnich latach nie utrzymywałyście kontaktów.
– Byłyśmy nierozłączne, ale gdy Jaśmina poszła do gastronomika, wszystko się zmieniło. Marzyła o ogólniaku, tyle że zabrakło jej czterech punktów na egzaminie wstępnym. Jej przyjaciółki dostały się do wymarzonej szkoły średniej, a ona nie. Bardzo to przeżyła. Zbuntowała się przeciwko światu. I przeciwko mnie. – Ostatnie zdanie wypowiedziała szeptem. – A później, po tym wszystkim, to już w ogóle chciała się ode mnie odciąć. Obwiniała mnie.
W oku Ady pojawił się błysk.
– Po tym wszystkim, czyli po czym? – spytała szybko.
– Nieważne. To nie ma żadnego związku z zaginięciem.
– Im więcej nam pani powie, tym większa szansa, że dotrzemy do kogoś, kto wie, co stało się z pani córką. – Karolina włączyła się do rozmowy.
Karbowska spojrzała na nią ostro.
– Proszę nie igrać z moimi uczuciami. Powiedziałam, że tamta sprawa nie ma związku z zaginięciem, i koniec.
Przy stoliku pojawiła się kelnerka z wylewającym się spod zapaski brzuchem. Postawiła na stoliku trzy kawy, cukiernicę i dzbanek z mlekiem. Jej obgryzione do krwi paznokcie odbierały apetyt.
– Od kiedy więc nie utrzymywałyście kontaktu? – zapytała z naciskiem Ada, kiedy pucołowata dziewczyna zniknęła za barem.
– Zaraz po maturze wyprowadziła się do ojca, chociaż nigdy się nią nie interesował. Ograniczał się wyłącznie do płacenia alimentów – odparła Karbowska z goryczą.
– Wie pani, kiedy ostatni raz przed zaginięciem kontaktowała się z ojcem?
– Zbyszek nie żyje od ośmiu lat. Zmarł na zawał krótko po tym, jak Jaśmina z nim zamieszkała.
– Ach tak… – W głosie Ady zabrzmiał zawód.
– Po jego pogrzebie widziałyśmy się kilka razy. Ostatni raz rok temu. Jaśmina goniła za marzeniami, opowiadała mi, że planuje otworzyć własny sklep w Warszawie. Pracowała tymczasowo u kogoś, żeby odłożyć na rozkręcenie biznesu. Wyglądała na szczęśliwą. Coś się musiało stać. Nie przepadłaby tak bez wieści.
– A jej mąż? – Karolina upiła łyk kawy. Była zdecydowania za gorąca.
– Nigdy go nie widziałam. Wiem, że poznali się tutaj chyba podczas ubiegłorocznych wakacji, gdy przyjechała na urlop. Pochodził stąd, z naszych okolic. Prowadził kantor w Piszu. Nie wiem nawet, kiedy wzięli ślub.
– Mógł jej coś zrobić? – zapytała Ada, przerzucając kartki w zeszycie.
– Jaśmina była mądrą dziewczyną, nie związałaby się z kimś, kto mógłby ją skrzywdzić – powiedziała kobieta bez przekonania, oplatając dłońmi filiżankę. Zawahała się. – Chociaż… już raz to zrobiła.
– Możesz podać mi worek? – Karolina wyciągnęła spod komody kilka zmiętych papierków. – Serio, wolał upychać śmieci pod szafką niż podejść do kosza? Przecież to jednakowa droga.
– Może same się tam sturlały. Magia – zaśmiała się Ada, wymiatając kurz spod grzejnika. – Nie sądzisz, że to dziwne?
– To, że odwalamy sprzątanie za Marcela, zamiast go tu ściągnąć i zmusić do wyniesienia śmieci po sobie? Tak, uważam, że to sprzeczne z logiką.
– Ona mówiła o nich w czasie przeszłym. Przecież to jej matka. Tak szybko pogodziła się ze śmiercią córki?
Karolina wyprostowała się gwałtownie. Sięgnęła po paczkę marlboro, po czym usiadła na podłodze z odpalonym papierosem.
– Przerwa? – westchnęła Ada, z ulgą opadając obok niej.
– To nic nie znaczy. Ona jest w szoku, a jej mózg produkuje obecnie tysiące różnych scenariuszy. W ciągu godziny wierzy w co najmniej kilkanaście z nich, po czym stwierdza, że każdy jest bez sensu. – Karolina utkwiła wzrok w ścianie, jakby powiedzenie tego dużo ją kosztowało.
– Jest w niej coś dziwnego – nie dawała za wygraną Ada. – Może nie mogła przeboleć, że córka wybrała ojca i odcięła się od niej, więc coś jej zrobiła. Mało to psychopatów chodzi po tym świecie. Albo poszło o jej męża. Przelała na niego całą złość na ojca dziewczyny, ubzdurała sobie, że zabrał jej córkę, i chciała go ukarać.
– Ta kobieta przeżywa właśnie największą tragedię w swoim życiu. Szukanie na siłę sensacji z matką w roli głównej to niezbyt ludzki odruch.
– Ale dziennikarski owszem – zaśmiała się Ada. – Wiesz, jak by to się czytało? Zamiast na miesiąc miałybyśmy robotę na rok.
– Lepiej pomyśl poważnie, jak ugryziesz ten temat, bo już jej obiecałaś, że tekst się ukaże.
– A skąd wezmę materiały na pozostałe strony? – westchnęła. – To jest dopiero wyzwanie. Potrzebuję łącznie przynajmniej dwadzieścia tysięcy znaków.
– To co, oddajesz tę posadę walkowerem Marcelowi?
– Prędzej opublikuję tam rymowanki albo horoskop, niż dam mu tę satysfakcję.
Karolina zachichotała.
– To może rymowany horoskop? Będzie coś innowacyjnego.
Drewniane drzwi prowadzące do redakcji zaskrzypiały i do pomieszczenia z impetem wszedł łysiejący mężczyzna, opierając się o metalową laskę. Trzy górne guziki żółtej koszuli miał rozpięte, spod materiału wystawały siwe włosy, a między nimi błyszczał złoty łańcuszek.
– Pan z ogłoszeniem? To zapraszamy jutro, bo dzisiaj mamy dzień porządkowy – oznajmiła Karolina, wskazując podbródkiem na piętrzące się pod oknem worki ze śmieciami.
– Nie, droga pani, ja nie z ogłoszeniem – odpowiedział twardo głosem, który w ogóle nie pasował do jego starczego ciała. – Ja w sprawie zaginięcia tych z kampera.
Kobiety wymieniły zaskoczone spojrzenia.
– Wie pan coś na temat ich zniknięcia? – Ada gwałtownie się poderwała, nie wypuszczając szufelki z rąk.
– Wiem. Wiem, kto ich zabił.
Dwadzieścia siedem dni do zaginięcia
Słońce coraz śmielej przeciskało się przez korony drzew.
– Ale dzisiaj będzie upał. Dopiero po ósmej, a już żar leje się z nieba – mruknęła Jaśmina, wychodząc z kampera z talerzem pełnym kanapek. Postawiła go stoliku turystycznym, tuż koło telefonu.
– I to lubię. Temperatury iście wakacyjne, a po puszczy nie szwendają się jeszcze turyści. Niech maj trwa wiecznie – odpowiedział Wojtek, przymykając powieki. Jego muskularna klatka piersiowa prężyła się nad umięśnionym brzuchem. Z atletyczną sylwetką kontrastowały spodenki w palmowe liście. Kiedy zawibrował telefon, nerwowo spojrzał na wyświetlacz, a potem odebrał połączenie i szybko odszedł kilka kroków w bok.
– Nie pierdol. Robimy, jak ustaliliśmy, i nie obchodzą mnie twoje spóźnione rozkminy.
Jaśmina zastygła w bezruchu, nasłuchując. Wojtek próbował mówić szeptem, mimo to w leśnej ciszy dało się usłyszeć każde słowo.
– Serio, trzymaj się planu, a wszystko pójdzie gładko. Muszę kończyć, cześć – rzucił, po czym wynurzył się zza kampera wyraźnie zdenerwowany.
– Coś nie tak? – zapytała.
– To co zawsze, jakieś tam gówniane problemy. Nic poważnego. – Jakby na dowód tego sięgnął po kanapkę z pomidorem.
– To dobrze, bo nie chciałabym, żebyś przez nasze kamperowanie miał kłopoty w kantorze. I żeby coś się zmieniło w kwestii planów przeprowadzki.
– Nie twoja w tym głowa, kotek. Serio, wszystko jest okej. Dzisiaj jemy na sucho?
– A, zapomniałam. Już przynoszę.
Po chwili wróciła z dzbankiem, w którym kołysała się spieniona herbata.
– Tak sobie pomyślałem… – Wojtek spojrzał na nią. – Może zamiast tłuc się po puszczy bez celu, moglibyśmy ruszyć szlakiem zagubionych wiosek.
– Jakich znowu zagubionych wiosek? – zapytała, przełykając kęs tostu z masłem i pomidorem.
– Takich, które istnieją już tylko z nazwy. Zostały po nich porośnięte krzakami fundamenty, czasami cmentarze. Puste miejsca, wymarłe. Jakby puszcza odebrała sobie zagarnięte kiedyś jej ziemie. Całe miejscowości po wojnie po prostu przestały istnieć. Ludzie uciekli w obawie przed Armią Czerwoną, a opuszczone domy rozszabrowała ludność napływowa albo rozebrano je na polecenie władzy. Po latach jedynym dowodem na istnienie tych wsi są cmentarze i drzewa owocowe rosnące w środku puszczy. Wioski widma. Pełno ich w tej okolicy, a ja przez całe życie nie widziałem nawet jednej.
– Hmm, coś mi się chyba obiło o uszy. Ale jakoś się nie zagłębiałam – mruknęła, trochę zawstydzona swoim brakiem wiedzy historycznej.
– To niezbyt popularny szlak. Czasami w porze letniej ktoś sobie o nim przypomni, ale teraz – poza sezonem – na bank będziemy mieli zapewnioną pełną prywatność. O opustoszałych wsiach w Bieszczadach wie każdy, o tych w Puszczy Piskiej prawie nikt. Ale to dobrze, przynajmniej nie będziemy się użerać z turystami, a przy okazji zobaczymy kawał historii… – Zawahał się. – No i będziemy blisko… gdyby w kantorze były jakieś problemy.
Spojrzała na niego uważnie. W oczach Wojtka błysnęło coś, czego do tej pory nie dostrzegała. Po raz pierwszy miała wrażenie, że widzi w nich strach.
Teraz
– Proszę, niech pan siada. – Ada przesunęła butem worki ze śmieciami, torując mężczyźnie przejście. Wskazała na staromodny fotel w kwiaty ustawiony w głębi pomieszczenia.
– Nie będę się rozsiadywał. Powiem, co wiem, i już mnie nie ma – oznajmił, opierając się o kant biurka.
– Proszę w takim razie mówić – mruknęła niecierpliwie i otworzyła laptopa.
Karolina nawet nie drgnęła. Zastygła pochylona nad szufelką.
– Zbyszek od Marcinkowskich był nad ranem na grzybach, wtedy, kiedy oni zaginęli. Widziałem, jak po ósmej wracał z lasu z pustym wiadrem. Jedną kanię miał ledwo.
– To, że ktoś chodzi na grzyby, nie czyni go chyba jeszcze podejrzanym – mruknęła Ada, wpatrując się w niego wyczekująco.
– Może i nie czyni, ale buty miał krwią ubrudzone. Adidasy białe, od razu było widać. A trzy dni wcześniej się odgrażał, że ma dosyć tych, co do puszczy wchodzą i niszczą jej dobrodziejstwa. Wie pani, turyści to nie patrzą, chodzą, depczą grzybnie, wyrywają sadzonki, płoszą zwierzęta, a Zbychu ze strzelbą po lesie polatać lubi. I na starość mu się we łbie pokręciło. Nerwowy się zrobił, do kieliszka zajrzeć lubi. Nawet z koła łowieckiego go chcieli wyrzucić, bo na polowania pijany chodził. Pewnie ich zastrzelił.
Ada uniosła brwi.
– To są poważne oskarżenia. Ma pan jakieś dowody? – Poprawiła nerwowo rudą grzywkę.
Facet spojrzał na nią, mrużąc oczy.
– To nie napisze pani o tym? – zapytał rozdrażniony.
– Ani mi się śni pisać o pana przypuszczeniach bez dowodów. Chyba że pan jakieś ma.
– A to moje słowo to nie dowód?
– Co pan właściwie widział? Brudne buty? I niby od razu od krwi? Panie drogi, w pana wieku nietrudno coś pomylić.
Mężczyzna z całej siły stuknął laską w podłogę.
– I to ma być gazeta?! – wycedził. – Zasrane pismaki, piszecie tylko o tych, co wam kasą sypną. – Skrzywił się, pokazując nierówne pożółkłe zęby. – Sprzedawczyki! Niech was piekło pochłonie. – Splunął na podłogę i podreptał w stronę drzwi.
Ada trzasnęła ze złością klapą komputera.
– Wariat jakiś – prychnęła. – Karola, co ci jest? Znasz go?
Karolina drgnęła i powoli się podniosła. Wyglądała, jakby z twarzy odpłynęła jej cała krew.
– To stary Żmijewski – odparła. – Kiedyś był prezesem spółdzielni mleczarskiej, zanim upadła. Cholera, przez chwilę pomyślałam, że on naprawdę może coś wiedzieć…
– Daj spokój, przecież to jakiś furiat.
– A potem powiedział, że chodzi o Zbyszka od Marcinkowskich – westchnęła Karolina. – Przecież on z nim toczy wojnę od lat. Zaczęło się od sąsiedzkiej sprzeczki o to, że Marcinkowski niby mu krowę traktorem przejechał, a później już się sądzili o każdą głupotę. Teraz z tej strony próbuje mu dopiec. Szkoda, że kosztem ludzkiej tragedii.
Ada wzruszyła ramionami.
– Pewnie policja go zbyła, to do nas przylazł.
Karolina bez słowa wróciła do wymiatania kurzu spod komody. Próbowała uciszyć natrętne myśli, ale od tego tylko rozbolała ją głowa.
Kiedy wróciła do ciemnego mieszkania, ból rozlał się już po całym ciele. Na zewnątrz panował lipcowy upał, który na szczęście nie zdołał się przecisnąć przez szczelnie zasłonięte żaluzje. Rzuciła zakupy na kuchenny stół i padła w ubraniu na łóżko. Szybko zasnęła płytkim snem. Obrazy przesuwały się pod jej powiekami i choć po obudzeniu nie pamiętała żadnego z nich, zostało w niej towarzyszące im uczucie niepokoju. Przeturlała się do błyszczącej meblościanki, z której matka co sobota dokładnie ścierała kurz, otworzyła dolną szafkę i wyjęła pudełko po butach pełne rodzinnych zdjęć. Przyjrzała się pierwszej z brzegu fotografii. Z tyłu widniała starannie napisana data: 7 czerwca 2007. Ona, Paweł, tata i mama, ubrani w kolorowe deszczaki, szli drogą prowadzącą do Morskiego Oka. Strasznie wtedy lało, a jednak byli roześmiani od ucha do ucha. Najszczęśliwszy był Paweł. Uwielbiał podróżować. Przed wyjazdem zawsze zaczynał pakować się już tydzień wcześniej. Mama przynosiła mu z piwnicy jego ukochaną granatową walizkę, a on codziennie wieczorem wkładał do niej wszystkie rzeczy, które chciał zabrać. Następnego ranka wyjmował je i starannie układał w szafkach i szufladach tylko po to, by po kolacji spakować się jeszcze raz. Powtarzał ten rytuał do samego wyjazdu – to był jego sposób na to, by cieszyć się czekającą ich podróżą. Po tamtej wyprawie w strugach deszczu zjedli w schronisku nad Morskim Okiem naleśniki z serem. Do pokoju wynajmowanego w Kościelisku wracali już w promieniach słońca.
Nagły przypływ tęsknoty niemal odebrał jej oddech. Tęskniła za ich obecnością, śmiechem, wspólnie jedzonymi posiłkami. Za bigosem taty gotowanym co roku na Boże Narodzenie. Od czternastu lat nie tknęła bigosu. Poczuła, że musi natychmiast wyjść. Znaleźć się z dala od głuchego odgłosu kroków i ciszy, która przelewała się w uszach, powodując ból każdego milimetra ciała.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Paulina Cedlerska, 2023
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Karolina Macios
Korekta: Adam Kieryluk, Marta Akuszewska
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-444-8
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.