Od ognia piekielnego - Cedlerska Paulina - ebook + audiobook + książka

Od ognia piekielnego ebook i audiobook

Cedlerska Paulina

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zło czai się w głębi lasu…

Mirka wyjeżdża do mazurskich Trzcinic, by napisać cykl artykułów reklamowych na temat nowo otwartego ośrodka wypoczynkowego. Służbowy wyjazd jest pretekstem do ucieczki przed koszmarnym sekretem sprzed lat.

Na miejscu poznaje grupę studentów, którzy tropią tajemnicę prastarego grobowca. Nowi znajomi wciągają Mirkę w świat demonicznych legend, które mieszają się z rzeczywistością. Pewnego wieczoru wchodzą we czworo do lasu. Wraca tylko ona. Bez wspomnień.

Co stało się̨ tamtej nocy w cieniu otoczonego mroczną legendą grobowca, ukrytego w gąszczu drzew? Co jest prawdą, a co jedynie urojeniem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 308

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 44 min

Lektor: Aleksandra Zawadzka
Oceny
4,1 (224 oceny)
98
72
41
9
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weganka_i_Tajga

Dobrze spędzony czas

Wciągająca historia! Życie głównej bohaterki nie układa się on jej myśli. Zakończyła związek, karierę w Warszawie i na tarczy wróciła do domu rodzinnego. Pracuje jako dziennikarka i została wysłana w delegację. Delegacja przeradza się dość szybko w mrożący krew w żyłach wyjazd a potem w coraz bardziej wciągające śledztwo. Duchy, opętanie, seryjny morderca, przypadkowe tragedię skumulowane w jednym miejscu? A może mieszkańcy mają swoje tajemnice, które wygodnie jest ukryć za mitami? Narracja naprzemiennie przeplata współczesny czas wydarzeń z przeszłością dziennikarki. Momentami się w tym lekko gubiłam słuchając audiobooka, ale generalnie dobrze napisana książka, bez zbędnych opisów i przeciagania niepotrzebnie fabuły
20
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

książka wciąga. świetnie napisana. polecam
20
Majowadziewczynaczyta

Nie oderwiesz się od lektury

Do poznania tej książki zachęcił mnie jej opis. Miałam ogromne oczekiwania co do niej i się nie zawiodłam. Historia rozkręca się powoli, Mirka dostaje zlecenia i jedzie do mazurskich Trzcinic. To właśnie w tym miejscu toczy się akcja. Trójka studentów, których tam poznaje, intryguje ją legendą o grobowcu w lesie. Kiedy postanawiają pójść go zobaczyć okazuje się, że z lasu wraca tylko ona. Według mnie jest to genialny pomysł na świetną historię. Mirka kompletnie nic nie pamięta z tej wyprawy. Policja wszczyna śledztwo, a dziewczyna próbuje za wszelką cenę dowiedzieć się, co tam się stało. W międzyczasie dostajemy wspomnienia dziewczyny z jej "poprzedniego życia". Dzięki temu wiemy, że wiele przeżyła. Na pewno przeszłość też tłumaczy jej zachowanie w teraźniejszości. Z zapartym tchem próbujemy z główną bohaterką poznać prawdę z tej feralnej nocy a to co odkrywamy, mrozi krew w żyłach. Szczerze Wam powiem, że czegoś takiego nie można przewidzieć. Powieść "Od ognia piekielnego" zabierze Wa...
20
JoasiaJoanna

Nie polecam

Mirka,och Mirka to postać która jest tak totalnie płaska, tęsknota za rozumem
21
Siljen

Z braku laku…

Niespecjalnie wciągająca
21

Popularność




Re­dak­cjaBe­ata Goł­kow­ska
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Pau­lina Ce­dler­ska, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83292-27-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

ROZ­DZIAŁ I

Pla­ster świa­tła prze­są­czył się przez brudną szybę do nie­wiel­kiego po­miesz­cze­nia. Mirka z dzie­cięcą na­iw­no­ścią przy­mknęła oczy, łu­dząc się, że dzięki temu uda się jej unik­nąć świ­dru­ją­cego spoj­rze­nia na­czel­nego. Wy­jazd służ­bowy był w tym mo­men­cie ostat­nią rze­czą, na jaką miała ochotę. Uchy­liła po­wiekę, spo­glą­da­jąc dys­kret­nie na Tomka. Po­czer­wie­niałe po­liczki jed­no­znacz­nie wska­zy­wały na to, że on też nie zgo­dzi się na de­le­ga­cję bez walki. Krępy męż­czy­zna o si­wych wło­sach wy­rzu­cał z sie­bie słowa, które zle­wały się w je­den dźwięk, ba­zgrząc jed­no­cze­śnie po flip­char­cie. Nie mo­gła zna­leźć siły na to, by do tych pu­stych brzmień przy­pi­sać zna­cze­nie.

– Mi­ro­sławo, my­ślę, że ty świet­nie po­ra­dzisz so­bie z tym za­da­niem. – Gło­śne wy­po­wie­dze­nie jej imie­nia w peł­nej wer­sji spra­wiło, że gwał­tow­nie się po­ru­szyła.

– Sze­fie, ale ja nie je­stem jesz­cze do końca za­do­mo­wiona w re­dak­cji. Wo­la­ła­bym tro­chę po­pra­co­wać w te­re­nie... Tu na miej­scu, żeby le­piej zżyć się ze spo­łecz­no­ścią, po­znać lo­kalne pro­blemy. A to po­ważny pro­jekt, więc może To­mek... – wy­mi­gi­wała się nie­po­rad­nie.

– Mam nie­mow­laka w domu, więc od­pa­dam. Nie ma opcji na ża­den wy­jazd, żona w ży­ciu mnie nie pu­ści – rzu­cił w od­po­wie­dzi chudy blon­dyn w oku­la­rach opra­wio­nych w srebrne dru­ciki.

– Je­dzie Mirka i bez dys­ku­sji. Żad­nych li­cy­ta­cji. To­mek musi zło­żyć nowy nu­mer i zna­leźć te­mat na je­dynkę, po­trze­buję go na miej­scu. Ko­niec ze­bra­nia. – Grubą dło­nią chwy­cił z biurka za­pal­niczkę i paczkę czer­wo­nych che­ster­fiel­dów, po czym znik­nął za po­żół­kłymi drzwiami, po­ma­lo­wa­nymi nie­dbale olejną farbą.

– Świet­nie, że ktoś się tu w ogóle li­czy z moim zda­niem. – Osten­ta­cyj­nie za­częła ude­rzać pal­cami o kla­wia­turę, wpi­su­jąc w edy­to­rze tek­stów przy­pad­kowe słowa.

To­mek uda­wał, że tego nie do­sły­szał.

Za­gry­zła mocno wargi, sta­ra­jąc się sku­pić wy­łącz­nie na ryt­micz­nym stu­ka­niu w kla­wi­sze.

– Co ty tak bie­gasz jak sza­lona? Zupy ci na­la­łam. Zjedz, za­nim wy­sty­gnie. – Matka z wło­sami na­wi­nię­tymi na pa­pi­loty krzą­tała się po sa­lo­nie.

– Nie mam czasu, mu­szę szybko się spa­ko­wać i zor­ga­ni­zo­wać ja­kieś za­kupy. Rano jadę w de­le­ga­cję.

– W de­le­ga­cję? Z na­szej ga­zety? To tam się na­wet wy­jeż­dża służ­bowo? No, nie po­my­śla­ła­bym – cmok­nęła, a wą­skie usta po­ma­lo­wane nie­równo po­ma­rań­czową szminką wy­gięły się w gry­mas.

– Też się nie spo­dzie­wa­łam.

– A za­płacą ci cho­ciaż za to do­dat­kowo? Ja­kieś nad­go­dziny, dieta?

– Nie wiem – rzu­ciła, pa­ku­jąc do zme­cha­co­nej torby po­dróż­nej spray prze­ciw ko­ma­rom.

– Jak to nie wiesz? – Po­sta­wiła gwał­tow­nie ta­lerz z po­mi­do­rówką na stole. Po­ma­rań­czowe kro­ple roz­pry­snęły się wo­koło.

– Zwy­czaj­nie. Po pro­stu nie wiem.

– Tyle lat w War­sza­wie sie­dzia­łaś, ka­rierę ro­bi­łaś, a te­raz da­jesz się wy­ko­rzy­sty­wać jak na­sto­latka. – Matka ręcz­nicz­kiem pa­pie­ro­wym pró­bo­wała usu­nąć plamy ze stołu. – Jedz.

– Dzięki, ale ja­koś nie mam ape­tytu – od­po­wie­działa, wy­cią­ga­jąc z szafki stare ja­ponki pod prysz­nic.

– Czło­wiek się na­go­tuje, a ta jesz­cze wy­brzy­dza. Trzy­dzie­ści lat skoń­czy­łaś, a na­dal za­cho­wu­jesz się tak, jak­byś miała trzy­na­ście.

– Pro­sił cię ktoś, że­byś mi go­to­wała?

– Mi­zer­nie wy­glą­dasz. Ktoś musi cię tro­chę pod­tu­czyć.

– Tu­czy to się pro­siaki na rzeź.

– Znowu za­czy­nasz? Nie po to cię przy­ję­li­śmy pod swój dach po tym wszyst­kim, że­byś mi te­raz...

– Po czym wszyst­kim?

– Po tym, jak na stu­dia ło­ży­li­śmy tyle lat i lu­dziom się chwa­li­łam, że moja Mi­ru­sia taką ka­rierę robi w sto­licy. Że ślub miał być i... A tam, szkoda ję­zyka strzę­pić. Wstyd mi na­wet do ko­ścioła iść na tę mszę co za­wsze. Rano cho­dzę, bo...

– Za­mknij się – wark­nęła Mirka przez za­ci­śnięte zęby.

– Co ty do mnie po­wie­dzia­łaś? – Twarz ko­biety po­bla­dła, kon­tra­stu­jąc z brą­zo­wymi wło­sami, przez które po­ły­ski­wały siwe pa­sma.

– To, co sły­sza­łaś.

– Nie­wdzięcz­nica! Kiedy cię uro­dzi­łam, po­wta­rza­łam ojcu, że gdyby trzeba było cier­pieć te bóle po­ro­dowe co­dzien­nie, byle cię tylko mieć przy so­bie... – za­wa­hała się. – A te­raz ża­łuję, że w ogóle zde­cy­do­wa­li­śmy się na dziecko.

Mirka po­czuła uczu­cie żalu roz­le­wa­jące się pod pier­siami.

– Co tu się znowu wy­pra­wia? – Tu­balny głos ojca niósł się po kuchni. Krępy si­wo­włosy męż­czy­zna w nie­bie­skim uni­for­mie wszedł do po­miesz­cze­nia dziar­skim kro­kiem.

– Nic, tylko na­sza córka jak zwy­kle na­rzeka i kry­ty­kuje wszystko, co ro­bię. Na­wet...

– Dość! – Ude­rzył po­sza­rzałą pię­ścią w stół. Z ta­le­rza znów pry­snęła zupa. – Nie będę wy­słu­chi­wał wa­szych py­skó­wek. Je­stem zmę­czony po ca­łym dniu ha­rówki. Chcę przy­naj­mniej zjeść w spo­koju.

– Tak, tak, ko­cha­nie, już ci zupkę pod­grze­wam, bo ta cał­kiem wy­sty­gła. – Matka za­brała ta­lerz córki i w pod­sko­kach ru­szyła w stronę kuchni.

– Nie mo­że­cie od­pu­ścić? – Wy­glą­dał na zmę­czo­nego. Pro­mie­nie słońca oświe­tliły głę­bo­kie zmarszczki pod siwą grzywką.

– To nie ja.

– Z matką mamy już swoje lata. Mo­gła­byś cza­sami oka­zać sza­cu­nek i ugryźć się w ję­zyk. Szcze­gól­nie że wszystko ci po­świę­ci­li­śmy.

Po­czuła, jakby do­stała w twarz. Wie­działa, że ta myśl miała ciąg dal­szy, któ­rego oj­ciec nie wy­po­wie­dział na głos.

Otwo­rzyła skrzy­piące drzwi do naj­mniej­szego po­koju na stry­chu, nad­słu­chu­jąc szczęk­nię­cia zamka. Czuła, jakby ktoś mocno za­ci­skał sznu­rek wo­kół nie­wiel­kich piersi. Uczu­cie żalu roz­pie­rało jej płuca. Na ścia­nach wi­siały stare pla­katy z Ke­anu Re­eve­sem i To­mem Cru­ise’em, które wzma­gały po­czu­cie tę­sk­noty za bez­tro­skim, na­sto­let­nim ży­ciem. Kiedy opusz­czała ten po­kój, była prze­ko­nana, że świat leży u jej stóp i wszystko, czego tylko za­pra­gnie, sta­nie się rze­czy­wi­sto­ścią. Wy­ma­rzone stu­dia w War­sza­wie były jak prze­pustka do in­nego świata, peł­nego neo­nów, ko­lo­ro­wych drin­ków i lu­dzi zna­nych z okła­dek ga­zet. Za­śmiała się gorzko do tej my­śli. Uchy­liła okno da­chowe, a do po­miesz­cze­nia prze­są­czyło się cięż­kie czerw­cowe po­wie­trze. Ode­tchnęła głę­boko. Spoj­rzała na wy­słu­żoną torbę po­dróżną ojca, do któ­rej upchnęła ubra­nia i ko­sme­tyki. Po­ża­ło­wała, że wy­pro­wa­dza­jąc się od Marka, nie za­brała ze sobą ele­ganc­kich czer­wo­nych wa­li­zek na kół­kach, w które pa­ko­wali się na eg­zo­tyczne wa­ka­cje. Wi­dok prze­tar­tej miej­scami torby po­dróż­nej wzma­gał po­czu­cie bez­na­dziej­no­ści. Za­ci­snęła mocno po­wieki. Po­kój po­chło­nęła ko­jąca ciem­ność.

– Masz tu­taj, przyda ci się na ja­kieś za­kupy pod­czas tej de­le­ga­cji. – Oj­ciec wci­snął jej w rękę zwi­nięte w ru­lon pięć­set zło­tych.

– Tato, ale nie trzeba.

– Matce nie mów i weź, wy­płaty jesz­cze na­wet nie do­sta­łaś, bo do dzie­sią­tego jesz­cze kilka dni.

Przy­gry­zła usta. Wie­działa, że oj­ciec ma ra­cję i gdyby nie jego wspar­cie, po­je­cha­łaby ze stówą w port­felu.

– Dzięki. Od­dam, jak tylko za­ro­bię.

– Matki auto weź, za­tan­ko­wa­łem ci rano do pełna.

– Ale...

– Nie ma żad­nego ale, do tych Trzci­nic nie do­jeż­dżają żadne po­ciągi ani PKS-y. A sto­pem jeź­dzić nie bę­dziesz, bo to wstyd.

A więc o to cho­dziło – o wstyd przed ludźmi. Bez słowa wzięła od ojca klu­czyki.

– Daj tam czadu na tej de­le­ga­cji, może cię awan­sują.

Nie od­po­wie­działa, tylko uśmiech­nęła się smutno.

– Ar­nold, co wy tam tak szep­cze­cie po ką­tach? – Matka w błysz­czą­cej po­domce wyj­rzała z kuchni.

– Nic, ko­cha­nie, tylko Mirkę in­stru­uję, jak tego two­jego gru­chota od­pa­lić, bo jesz­cze utknie gdzieś po dro­dze.

– Do­bra, to ja będę le­ciała, dzięki za wszystko.

– Ka­napki tu ci zro­bi­łam, że­byś nie ja­dła tych okrop­nych bu­łek z pie­karni z toną mar­ga­ryny i naj­tań­szą szynką. – Matka wrę­czyła jej prze­zro­czy­sty wo­re­czek z ciem­nym pie­czy­wem.

– Będę za kilka dni. Pa! – Trza­snęła drzwiami, tłu­miąc w so­bie pra­gnie­nie ukry­cia się przed świa­tem w po­koju na stry­chu przez naj­bliż­sze ty­go­dnie.

Kiedy wsia­dła do auta, po­czuła bo­le­sny skurcz w dole brzu­cha. Wy­jazd do wiej­skiego ośrodka wy­po­czyn­ko­wego stał się na­gle wy­zwa­niem bu­dzą­cym w niej tremę. A jesz­cze rok temu bie­gała z kie­lisz­kiem szam­pana po­mię­dzy ce­le­bry­tami bez cie­nia za­wsty­dze­nia. Wtedy była pewną sie­bie spe­cja­listką od PR-u, która wie­rzyła, że wszyst­kie wspa­nia­ło­ści tego świata są na wy­cią­gnię­cie ręki. A za jej ple­cami za­wsze stał Ma­rek, go­towy, żeby po­dać jej rękę w ra­zie na­głej utraty rów­no­wagi. Te­raz była zu­peł­nie sama. I ta sa­mot­ność prze­ra­żała ją naj­bar­dziej. Kiedy mi­jała wy­lo­tówkę z Ostródy, z za­my­śle­nia wy­rwał ją dźwięk te­le­fonu. Zje­chała na oświe­tlone słoń­cem po­bo­cze i włą­czyła świa­tła awa­ryjne.

– Mirka? Dzień do­bry, mówi na­czelny.

– „W te­le­fo­nie ist­nieje taka funk­cja jak za­pi­sy­wa­nie nu­me­rów” – po­my­ślała z po­li­to­wa­niem.

– Je­steś już na miej­scu?

– Do­piero wy­je­cha­łam.

– Cho­lera, czy wy z tej War­szawy na­prawdę nie wie­cie, czym jest punk­tu­al­ność?

– Nie wspo­mi­nał pan, że mam tam być o okre­ślo­nej go­dzi­nie.

– Nie wspo­mi­nał, nie wspo­mi­nał. Ale rano to nie jest do cho­lery je­de­na­sta, tylko dzie­wiąta. Jest już dwa­dzie­ścia po dzie­wią­tej, a ty do­piero wy­jeż­dżasz. Do­bra, nie­istotne. Po­spiesz się, ale nie po to dzwo­nię, aby uczyć cię pod­staw tego za­wodu i kul­tury.

– Może gdy­by­ście za­pew­nili mi ja­kiś śro­dek trans­portu, wy­je­cha­ła­bym wcze­śniej. Niech się pan cie­szy, że nie jadę sto­pem, bo by­ła­bym tam około pół­nocy – od­gry­zła się.

 – Prze­cież zwró­cimy ci za pa­liwo. Ale ko­niec tych po­ga­du­szek, nie mam czasu na bez­sen­sowne dys­ku­sje. Chcę ci tylko przy­po­mnieć, że wła­ści­ciele tego ośrodka to nasi in­tratni re­kla­mo­dawcy. Mu­simy więc bar­dzo się po­sta­rać. Ten ma­te­riał po­wi­nien być ab­so­lut­nym hi­tem. Bę­dzie prze­druk we wszyst­kich dzien­ni­kach w pół­noc­nej i środ­ko­wej Pol­sce. Ro­zu­miesz, co to zna­czy? Za­sięgi, o ja­kich prze­ciętna dzien­ni­karka o two­jej po­zy­cji może je­dy­nie po­ma­rzyć.

– Yhm.

– Mo­żesz cho­ciaż uda­wać ja­ki­kol­wiek en­tu­zjazm, za­miast mi tu mru­czeć.

– Tak sze­fie, zro­bię, co w mo­jej mocy.

Słońce prze­bi­ja­jące się przez szybę grzało mocno mimo wcze­snej pory. Prze­krę­ciła korbkę, żeby uchy­lić szybę.

– Przy­po­mi­nam ci, że od tego ma­te­riału za­leży przy­szłość na­szej ga­zety i twoja – po­ło­żył ak­cent na ostat­nie słowo. – Tu­taj na­gra­dzamy za­an­ga­żo­wa­nie i ga­nimy jego brak. Ro­zu­miesz, co mam na my­śli?

Przy­tak­nęła, a na­czelny da­lej cią­gnął swój mo­no­log. Oczami wy­obraźni wi­działa, jak opluwa wąsy, wy­rzu­ca­jąc z sie­bie ko­lejne słowa. Przy­mknęła po­wieki, roz­ko­szu­jąc się let­nim słoń­cem wle­wa­ją­cym się przez po­ma­zaną przed­nią szybę. Kiedy się roz­łą­czył, ode­tchnęła z ulgą.

Je­chała po­woli, sta­ra­jąc się od­wlec mo­ment do­tar­cia na miej­sce. Wie­działa, że roz­mowa z dy­rek­to­rem ośrodka bę­dzie wy­ma­gała od niej nieco wy­siłku. A zu­peł­nie nie miała ochoty na kur­tu­azyjne uprzej­mo­ści z ja­kimś na­dę­tym biz­nes­me­nem. W uszach wciąż po­brzmie­wały groźby na­czel­nego. Skrę­ciła w wą­ską drogę zgod­nie z po­le­ce­niami GPS-u. Szu­trówka z jed­nej strony oto­czona była stro­mym zbo­czem, z dru­giej strony drogi sre­brzyło się je­zioro. W nie­wiel­kich sza­rych fa­lach od­bi­jały się po­je­dyn­cze chmury.

Ośro­dek le­żał na wzgó­rzu. Trój­kątne drew­niane domki po­wty­kane mię­dzy zie­lone zbo­cza wy­glą­dały jak wy­rwane z in­nej rze­czy­wi­sto­ści. Mi­nęła bramę z wiel­kim ko­lo­ro­wym na­pi­sem: „We­hi­kuł wy­wCZASU”, obok usta­wiono sym­bo­liczny me­ta­lowy ze­gar. Za­par­ko­wała auto obok bia­łego bu­dynku z szyl­dem: „Re­cep­cja” i wy­cie­ra­jąc spo­cone ręce w tylne kie­sze­nie je­an­sów, po­pę­dziła na spo­tka­nie z dy­rek­to­rem ośrodka. Po­miesz­cze­nie było pu­ste. Osten­ta­cyj­nie za­stu­kała ob­ca­sami, ale w za­sięgu wzroku nie było ni­kogo, kto mógłby za­re­ago­wać.

– Prze­pra­szam – krzyk­nęła w prze­strzeń – jest tu ktoś?

Od­po­wie­dział jej dźwięk otwie­ra­nych za ladą re­cep­cyjną drzwi. Sta­nął w nich wy­soki bru­net o śnia­dej ce­rze, około pięć­dzie­siątki. Biała ko­szula pod­kre­ślała jego eg­zo­tyczny typ urody, a de­li­kat­nie szare pa­sma wło­sów wy­sta­jące spo­mię­dzy czar­nej czu­pryny do­da­wały mu szla­chet­no­ści, co w wielu ko­bie­tach mo­gło wy­wo­ły­wać przy­śpie­szone bi­cie serca.

– Dzień do­bry, Mi­ro­sława Am­bro­ziak. Zajmę się wa­szym ma­te­ria­łem re­kla­mo­wym – w od­po­wie­dzi przy­stoj­niak po­dał jej rękę. Miał mięk­kie dło­nie i silny uścisk.

– Da­riusz Skwier­czyń­ski. Wła­ści­ciel tego przy­bytku, bar­dzo mi miło.

Po­czuła jego wzrok na wy­so­ko­ści bio­der i bar­dzo za­pra­gnęła skoń­czyć tę roz­mowę, za­nim się jesz­cze na do­bre za­częła.

Mo­no­log do­ty­czący uni­kal­no­ści obiektu na tle kon­ku­ren­cji zda­wał się nie mieć końca. Mirka przy­lgnęła do ta­pi­ce­ro­wa­nego mięk­kim we­lu­rem krze­sła, sta­ra­jąc się sku­pić uwagę na naj­waż­niej­szych in­for­ma­cjach, które przy­da­dzą się jej pod­czas pi­sa­nia tek­stu. Za­no­to­wała kilka ko­śla­wych zdań w czer­wo­nym no­tat­niku. Cie­płe po­wie­trze wy­peł­niało każdy cen­ty­metr cia­snego, ale ele­ganc­kiego biura.

– Sama pani ro­zu­mie, wa­ka­cje tu­taj to ma być pre­tekst do tego, by się na chwilę za­trzy­mać, wró­cić do ko­rzeni. Ten ośro­dek zbu­do­wany zo­stał na wzór obiek­tów z lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Bę­dzie sprzy­jał in­te­gra­cji, ogni­skom, roz­mo­wom w ko­lejce do prysz­ni­ców. Re­zy­gna­cja z wy­gód zna­nych z dzi­siej­szych ho­teli to jed­no­cze­śnie moż­li­wość na­wią­za­nia no­wych kon­tak­tów, zbli­że­nia się do ro­dziny, sku­pie­nia się na wła­snych po­trze­bach.

– A nie uważa pan, że lu­dzie we współ­cze­snym świe­cie szu­kają ra­czej urlopu peł­nego wy­gód i ka­drów, które do­brze wy­padną na In­sta­gra­mie?

– Więk­szość być może tak. Ale są osoby, które tę­sk­nią za mi­nio­nym cza­sem, za świa­tem zbu­do­wa­nym na po­nad­cza­so­wych war­to­ściach, pro­stych ra­do­ściach. Ci lu­dzie za sprawą wa­ka­cji w na­szym ośrodku mogą po­ka­zać dzie­ciom świat, który już prze­mi­nął. Za­brać ich w po­dróż, która zbliży ich od­mienne per­spek­tywy.

– My­śli pan, że tam­ten świat był lep­szy?

– Na pewno lu­dzie byli inni. Lepsi dla sie­bie. Ro­dziny przy po­sił­kach roz­ma­wiały, a wspólne węd­ko­wa­nie pod­czas wa­ka­cji z ro­dzi­cami było wspa­niałą roz­rywką. Dzi­siaj wśród od­pu­sto­wych stra­ga­nów i sto­isk z za­krę­co­nymi fryt­kami w po­pu­lar­nych ku­ror­tach trudno zna­leźć siel­ski cha­rak­ter i ma­gię daw­nych wa­ka­cji. U nas jest ina­czej. Je­ste­śmy ni­szą. W dom­kach nie ma ła­zie­nek, a na te­re­nie ośrodka nie bę­dzie re­stau­ra­cji czy sto­łówki. Pani tego nie pa­mięta, ale ja, jako dziecko, wy­jeż­dża­łem z ro­dzi­cami, mó­wi­li­śmy wtedy, że je­dziemy na domki. Wcze­śniej ro­biło się za­kupy, pla­no­wa­li­śmy obiady na cały ty­dzień, które póź­niej wspól­nie przy­go­to­wy­wa­li­śmy całą ro­dziną na ma­łej ga­zówce. Tata cho­dził rano na ryby, które mama sma­żyła na ko­la­cję. To była ma­gia, któ­rej nie znają moje dzieci. A dzięki temu miej­scu będą mo­gły po­znać.

Nie miał ra­cji, pa­mię­tała ta­kie wy­jazdy. Wła­ści­wie je­dy­nie skrawki, bo mu­siała być wtedy bar­dzo mała, ale uczu­cie ra­do­ści, które im to­wa­rzy­szyło, wy­raź­nie za­pi­sało się w jej wspo­mnie­niach.

– Rano można bę­dzie wy­sta­wić kanki, lo­kalni go­spo­da­rze będą do­star­czali świeże mleko od krów. Eko­lo­giczne. Nie­da­leko można ku­pić jaja od kur z wol­nego wy­biegu. Żad­nych le­ża­ków, pla­żo­wa­nie wy­łącz­nie na ko­cach czy ręcz­ni­kach. Praw­dziwy po­wrót do prze­szło­ści, bez pół­środ­ków. A te­raz za­pra­szam do domku, w któ­rym pani za­mieszka przez naj­bliż­szy ty­dzień. Nie ma jesz­cze żad­nych go­ści, poza ekipą re­mon­tową bę­dzie więc pani tu zu­peł­nie sama. Ci­sza i spo­kój. Roz­wiąże to też z pew­no­ścią pro­blem po­ran­nych ko­le­jek do ła­zienki. – Za­śmiał się sztucz­nie, a Mirka po­czuła dreszcz na ple­cach na myśl o wie­czor­nych eska­pa­dach do to­a­lety.

Szli wą­skim chod­ni­kiem po­mię­dzy dom­kami. W po­wie­trzu uno­sił się za­pach świeżo ko­szo­nej trawy, po­mie­szany ze słod­ka­wym aro­ma­tem. Wzdłuż kra­węż­ni­ków ro­sły krzewy dzi­kiej róży. W od­dali po le­wej stro­nie za pło­tem sre­brzyła się ta­fla je­ziora. Wszystko pre­zen­to­wało się dość zwy­czaj­nie, a jed­nak w tej po­wsze­dnio­ści była ja­kaś ma­giczna no­stal­gia. Czuła się tak, jakby bu­dziła się w niej tę­sk­nota za prze­szło­ścią, choć nie po­tra­fiła skon­kre­ty­zo­wać, ja­kich wy­da­rzeń czy miejsc do­ty­czyła. A jed­nak wy­raź­nie od­czu­wała ja­kiś brak.

– To pani do­mek, dzie­wią­teczka. – Głos Świer­czyń­skiego wy­rwał ją z za­my­śle­nia. – Pro­szę bar­dzo, klu­cze. Ten mały złoty jest od to­a­let i prysz­ni­ców, więk­szym do­sta­nie się pani do swo­jego apar­ta­mentu. Mam na­dzieję, że spę­dzi pani tu­taj przy­jem­nie czas, a jed­no­cze­śnie uda się stwo­rzyć pani do­bry ma­te­riał. Chcemy, żeby to było coś wię­cej niż zwy­kła re­klama. – Wci­snął jej do ręki pęk klu­czy i wi­zy­tówkę. – Tu­taj jest mój nu­mer, gdyby były ja­kieś py­ta­nia albo pro­blemy. Mi­łego dnia.

Sta­nęła przed drew­nia­nymi drzwiami po­ma­lo­wa­nymi olejną farbą.

W środku pa­no­wał lekki pół­mrok, kwie­ci­ste za­słonki w oknach sku­tecz­nie od­ci­nały do­pływ świa­tła. Ga­zówka, nie­wielki aneks, kran z kur­kami, lo­dówka Po­lar, bo­om­box. Wszystko wy­glą­dało jak wy­rwane z nieco prze­sta­rza­łego filmu. Za­pach drewna wdzie­rał się do nosa, przy­wo­dząc na myśl bo­żo­na­ro­dze­niowe drzewko. Usia­dła na nieco twar­dej ka­na­pie obi­tej ja­kąś pstro­katą tka­niną i po­my­ślała, że to mo­głyby być cał­kiem cie­kawe wa­ka­cje. Mo­głyby być, ale nie będą. Gdyby spę­dzała je z Mar­kiem, pew­nie za­chwy­ca­liby się każ­dym ele­men­tem tego po­cho­dzą­cego z prze­szło­ści kon­ceptu. Z za­my­śle­nia wy­rwał ją dźwięk te­le­fonu.

– Tu po­now­nie na­czelny. Mam na­dzieję, że je­steś już na miej­scu? – Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, kon­ty­nu­ował swoją pa­pla­ninę. – Wy­ku­pi­łem ci więk­szy pa­kiet in­ter­ne­towy na te­le­fon, bo tam chyba nie ma wi-fi, a chcę, że­byś re­gu­lar­nie za­glą­dała na służ­bową pocztę. I oczy­wi­ście pra­co­wała nad tek­stem.

– Zby­tek ła­ski – bąk­nęła, za­nim zdą­żyła ugryźć się w ję­zyk.

– Droga pani War­sza­wianko, albo chcesz pra­co­wać i prze­sta­jesz za­dzie­rać nosa, albo wra­caj i za­bie­raj swoje rze­czy z re­dak­cji. Nie będę to­le­ro­wał ta­kich prze­ko­ma­rzań, bo mam już swoje lata i ocze­kuję sza­cunku. – Ostat­nie słowo prze­li­te­ro­wał.

– Ja­sne, prze­pra­szam. In­ter­net, oczy­wi­ście, się przyda.

– Świet­nie, w ta­kim ra­zie wy­sy­łam ci na e-ma­ila brief i ju­tro cze­kam na pierw­sze no­tatki. Roz­ma­wia­łem z wy­dawcą i może po­dzie­limy ten ma­te­riał na­wet na dwa, trzy tek­sty, po­myśl więc wstęp­nie, ja­kim klu­czem mo­żemy roz­bić go na cykl. Do ju­tra. – Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, roz­łą­czył się.

Wy­szła na nie­wielki ta­ras. Słońce przy­jem­nie pie­kło w ra­miona. Przy­mknęła oczy. Ośle­pia­jące złote pro­mie­nie pod po­wie­kami i uczu­cie go­rąca przy­po­mniały jej wspólne wa­ka­cje w Hisz­pa­nii spę­dzane z Mar­kiem. Nie­mal po­czuła mu­so­wa­nie cavy na ję­zyku i smak pa­elli. De­li­katne po­ca­łunki Marka i jego duże, bez­pieczne dło­nie, a także ni­ski głos. Ten sam, który póź­niej oznaj­mił jej, że jest dla niego obcą osobą.

„Dość” – po­my­ślała, gwał­tow­nie otwie­ra­jąc oczy. „Trzeba się ro­zej­rzeć, za­nim na­czelny znów za­cznie pluć ja­dem, su­ge­ru­jąc, że je­stem bez­war­to­ścio­wym le­niem”.

Ru­szyła scho­dami z du­żych be­to­no­wych płyt w stronę po­mo­stu. Wo­kół nie było zu­peł­nie ni­kogo. Świsz­cząca wo­kół ci­sza, prze­ry­wana ła­god­nym sze­le­stem drzew, wy­da­wała się ko­jąca. Za­cu­mo­wane przy nie­wiel­kiej plaży łódki z logo ośrodka i me­ta­lowe ro­wery wodne sta­rego typu ko­ły­sały się ryt­micz­nie na nie­wiel­kich fa­lach.

– Dzień do­bry. – Mę­ski głos wy­rwał ją z za­my­śle­nia. Ni­ski star­szy męż­czy­zna z wiel­kim wor­kiem na śmierci nie­spo­dzie­wa­nie po­ja­wił się w jej polu wi­dze­nia.

– Ależ mnie pan prze­stra­szył. My­śla­łam, że ni­kogo tu nie ma.

– No, pra­wie ni­kogo. Ja je­stem i jesz­cze kilku ro­bot­ni­ków, co wy­kań­czają domki. Mnie to się pani bać nie musi. Ich po zmroku, jak się po­piją, le­piej nie spo­ty­kać na dro­dze. Bo albo to awan­tury wsz­czy­nają, albo jesz­cze co gor­szego im przyj­dzie do głowy. A pani tu pra­cuje?

– Nie... cho­ciaż wła­ści­wie to tak. Je­stem dzien­ni­karką i będę pi­sać ar­ty­kuł o ośrodku.

– O, to pani mia­stowa. Nu­dzić się tu pani bę­dzie, bo tu nic się nie dzieje.

– Chęt­nie po­de­lek­tuję się ci­szą.

– Może dla mia­sto­wych ta ci­sza to ja­kiś luk­sus. Ja tu całe ży­cie miesz­kam, to mi już bo­kami wy­cho­dzi. Ale przy­naj­mniej czło­wiek ma oka­zję do eme­ry­tury so­bie do­ro­bić, jak bu­dują ten ośro­dek. A ta­kie cie­cio­wa­nie to ża­den wy­si­łek. Cza­sem coś uprzątnę, po­ma­luję, a kil­ka­set zło­tych wpad­nie. Dla wnu­ków bę­dzie...

– Ach, więc pan jest stąd. – Nie­udol­nie sta­rała się pod­trzy­mać roz­mowę.

– No, wła­ści­wie to ze wsi, ale tu­taj mam rzut be­re­tem, z ja­kieś dwa, trzy ki­lo­me­try bę­dzie, to pra­wie pod no­sem. Ro­we­rem so­bie co rano pod­jeż­dżam.

–To może mi pan pod­po­wie, gdzie w oko­licy znajdę ja­kiś sklep?

– A, to w Trzci­ni­cach mamy. Wszystko tam pani kupi, raj­stopy, kieł­basę, cia­sto i piwko. Na­rze­kać nie można. Na kre­skę też dają, jak trzeba.

– O, to świet­nie. Będę mu­siała zro­bić so­bie ja­kieś za­pasy żyw­no­ściowe, żeby nie umrzeć z głodu przez ten ty­dzień.

– A to aż ty­dzień tu pani zo­staje?

– Na ra­zie wszystko na to wska­zuje.

Nic jej nie od­po­wie­dział, tylko wy­tarł rę­ka­wem nos, po czym so­czy­ście splu­nął.

– Dzię­kuję panu bar­dzo za wska­zówki, przejdę się i ro­zej­rzę po oko­licy. Mi­łego dnia.

– Ano, mi­łego, mi­łego – od­po­wie­dział sta­rzec, pod­no­sząc z trawy nie­do­pa­łek pa­pie­rosa i wrzu­ca­jąc go ze zło­ścią do worka.

Nie­da­leko po­mo­stu usta­wiono nie­wielki dro­go­wskaz z wy­rzeź­bio­nym w drew­nie na­pi­sem: „Źró­dełko 1 km”. Mirka uznała, że to bę­dzie opty­malny dy­stans na pierw­szy spa­cer po oko­licy. Za­mknęła więc za sobą nie­wielką me­ta­lową bramkę i po­dą­żyła ścieżką wzdłuż je­ziora. Przez więk­szość drogi mi­jała głów­nie pola i za­ro­śla. Tuż przed ce­lem po­dróży, po­środku nie­użyt­ków, rzu­ciło się jej w oczy wiel­kie, za­nie­dbane go­spo­dar­stwo. Po­roz­rzu­cane po po­dwórku ma­szyny rol­ni­cze, wa­łę­sa­jące się brudne kaczki oraz psy ucze­pione na krót­kich łań­cu­chach. To wszystko nie ro­biło do­brego wra­że­nia. Za po­nurą po­sia­dło­ścią zło­ciło się w słońcu zboże. Ze smu­kłymi, pa­ste­lo­wymi kło­sami kon­tra­sto­wał duży, wście­kle zie­lony na­miot. Z jego środka do­cho­dził gło­śny śmiech.

„Chyba ktoś się tu do­brze bawi” – po­my­ślała, in­stynk­tow­nie przy­śpie­sza­jąc kroku. Kiedy do­tarła na miej­sce, po­czuła lek­kie roz­cza­ro­wa­nie. Dumne okre­śle­nie „źró­dełko” oka­zało się du­żym wgłę­bie­niem w ziemi, ukry­tym wśród za­ro­śli, z kry­sta­licz­nie czy­stą i lo­do­watą wodą. Obok stała ta­blica in­for­ma­cyjna opi­su­jąca le­gendę o pa­rze za­ko­cha­nych, któ­rych we­dług po­dań po­łą­czyło to miej­sce. Au­tor tego gra­fo­mań­skiego beł­kotu po­szedł o krok da­lej, gło­sząc, że kto­kol­wiek na­pije się tej wody, bę­dzie miał za­pew­nione szczę­ście w mi­ło­ści aż po wsze czasy.

„Głu­poty, ale na­czelny bę­dzie za­chwy­cony” – po­my­ślała Mirka i zro­biła kilka zdjęć te­le­fo­nem.

– Żeby za­dzia­łało, trzeba skosz­to­wać wody. – Na dźwięk mę­skiego tu­bal­nego głosu pod­sko­czyła na­gle, a smart­fon upadł jej na zie­mię. Pod­nio­sła go od­ru­chowo. Za jej ple­cami stał na oko dwu­dzie­sto­letni bru­net z równo przy­strzy­żoną brodą.

– Jak będę chciała za­pew­nić so­bie je­li­tówkę, na pewno skosz­tuję – od­po­wie­działa szorstko.

– Cóż za ra­cjo­nalne po­dej­ście do te­matu, a ja my­śla­łem, że wszyst­kie ko­biety są ro­man­tycz­kami?

Za­ci­snęła mocno palce na te­le­fo­nie, jakby chciała go w ra­zie po­trzeby użyć jako broni.

– Cóż, z na­iw­no­ści wy­ra­sta się z wie­kiem – osten­ta­cyj­nie mi­nęła nie­zna­jo­mego sze­ro­kim łu­kiem, jakby chciała dać mu do zro­zu­mie­nia, by się do niej nie zbli­żał.

– Za­wsze tak roz­ma­wiasz z ludźmi?

– Tak, czyli jak?

– Jak­byś chciała na nich na­srać.

Już miała pójść da­lej, igno­ru­jąc za­czepki bez­czel­nego gów­nia­rza, jed­nak we­wnętrzny opór nie po­zwo­lił jej ugryźć się w ję­zyk.

– Słu­chaj, je­stem w pracy i nie mam ochoty na nic nie­wno­szące prze­py­chanki z ja­kimś ob­cym ko­le­siem, który za­cze­pia mnie smęt­nymi gad­kami. Więc je­śli mój brak za­in­te­re­so­wa­nia od­bie­rasz jako chęć na­sra­nia na cie­bie, to nie będę za­bu­rzać two­jej in­ter­pre­ta­cji. Przy­je­cha­łam tu pi­sać ar­ty­kuł, a nie pro­wa­dzić bez­ce­lowe po­ga­wędki, bo na­czelny ra­czej nie za­do­woli się re­la­cją z na­szego oso­bli­wego spo­tka­nia. Więc pójdę już, je­śli po­zwo­lisz.

– Pi­szesz o gro­bowcu? – jej ty­rada zda­wała się nie ro­bić na nim żad­nego wra­że­nia.

– O gro­bowcu?

– Ach, my­śla­łem, że zaj­mu­jesz się po­waż­nym dzien­ni­kar­stwem i przy­je­cha­łaś tu­taj zro­bić fajne śledz­two. Bo to te­mat złoto, dziwne, że nikt po niego jesz­cze nie się­gnął. Ale naj­wy­raź­niej je­steś pod­rzędną re­dak­to­rzyną, która pi­sze o źró­dełku mi­ło­ści, więc sorry – po­wie­dział ze śmie­chem, a grzywka uro­czo opa­dła mu na czoło. Z tyl­nej kie­szeni le­wi­sów wy­cią­gnął pa­pie­rosa.

– Wy­obraź so­bie, że pi­szę po­ważny tekst o spo­rej in­we­sty­cji. Ale gro­bo­wiec też brzmi do­brze. Nie warto się za­my­kać. Chęt­nie po­słu­cham. – Wy­raź­nie zła­go­dziła ton swo­jej od­po­wie­dzi.

– A my­śla­łem, że się śpie­szysz.

– To tylko do­wód na to, że my­śle­nie nie wy­cho­dzi ci naj­le­piej.

– Je­steś tak wredna, że aż mi się to po­doba.

– Na­prawdę nie­wiele mnie ob­cho­dzi, co ci się po­doba, a co nie. Za to gro­bo­wiec...

– Mo­żesz jesz­cze raz tak uro­czo wy­dąć usta? Roz­czu­la­jąco wy­glą­dasz, kiedy się zło­ścisz.

– Wi­dzę, że jed­nak tracę czas. Cześć. – Gwał­tow­nie ru­szyła w prze­ciw­nym kie­runku.

– Do­bra, za­cze­kaj... – Po­biegł za nią. – Źle za­czę­li­śmy. Po pierw­sze, je­stem Kuba. – Wło­żył do ust pa­pie­rosa i wy­cią­gnął do niej dłoń.

– Mirka – od­po­wie­działa po chwili za­wa­ha­nia, od­wza­jem­nia­jąc uścisk dłoni.

– Świet­nie, to już prze­staję gów­nia­rzyć i za­czy­nam za­cho­wy­wać się tak, że­byś nie mu­siała mną gar­dzić.

– Od razu brzmi le­piej.

– Li­czy­łem na de­kla­ra­cję, że ty prze­sta­niesz być wredna.

– Na to aku­rat mu­sisz so­bie za­słu­żyć.

– Będę się sta­rał. Spa­cer na do­bry nowy po­czą­tek zna­jo­mo­ści?

– Nie mam zbyt wiele czasu. Je­stem w pracy. Ale... może po pro­stu od­pro­wa­dzisz mnie do ośrodka.

– Spoko, w pa­kie­cie z opo­wie­ścią o gro­bowcu. Stoi?

– Brzmi do­brze.

Nie miała ochoty na spa­cer z tym bez­czel­nym gów­nia­rzem, ale od­nio­sła nie­od­parte wra­że­nie, że ta­jem­ni­czy gro­bo­wiec to ele­ment, który może wpro­wa­dzić do jej tek­stu ele­ment za­sko­cze­nia. Je­dyny.

Szli po­ro­śniętą gę­sto krza­kami ścieżką, wi­jącą się wzdłuż je­ziora, pa­pla­jąc o bła­host­kach, dzięki któ­rym uda­wało się pod­trzy­mać roz­mowę.

– O, a tam jest na­sza re­zy­den­cja. – Wska­zał pod­bród­kiem na po­ły­sku­jący w słońcu na­miot.

– Nie było lep­szego miej­sca do ko­czo­wa­nia niż szczere pole?

– Wła­ści­ciele po­zwo­lili nam bi­wa­ko­wać za sym­bo­liczną stówkę. Na do­da­tek mo­żemy ko­rzy­stać z wody w go­spo­dar­stwie, więc mamy luk­susy.

– To pole na­leży do wła­ści­cieli tego go­spo­dar­stwa na wzgó­rzu?

– Do­kład­nie, do star­szej babki i jej córki. W su­mie są tro­chę dziwne, ale nie ro­bią pro­ble­mów, i to się li­czy.

– Okej, wiem już wszystko na te­mat two­jego miej­sca za­kwa­te­ro­wa­nia. Ale co, do li­cha, z tym gro­bow­cem?

– No wła­śnie w tej spra­wie tak bar­dzo się po­świę­camy, sy­pia­jąc w środku szcze­rego pola, jak to zgrab­nie okre­śli­łaś.

– Przy­je­cha­li­ście go obej­rzeć? Zba­dać?

– Dru­gie okre­śle­nie zde­cy­do­wa­nie bar­dziej pa­suje. Bo wi­dzisz, ten gro­bo­wiec to nie tylko mo­giła ca­łej ro­dziny tu­tej­szego wła­ści­ciela ma­jątku ziem­skiego. Ale przy­czyna wielu nie­szczęść.

Ro­ze­śmiała się gło­śno, za­nim zdą­żyła się po­wstrzy­mać.

– Za­brzmiało bar­dzo pa­te­tycz­nie – od­po­wie­działa na jego kar­cące spoj­rze­nie, szcze­rząc przy tym zęby.

Do­tarli do bramki ośrodka w naj­bar­dziej in­te­re­su­ją­cym mo­men­cie roz­mowy.

– Usią­dziemy na po­mo­ście? – Kuba, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, wszedł pew­nym kro­kiem na chwiejną, drew­nianą kon­struk­cję. Przy­tak­nęła. Ta opcja wy­da­wała się Mirce znacz­nie bar­dziej kom­for­towa niż za­pra­sza­nie no­wego zna­jo­mego do domku.  

– Więc co to za nie­szczę­ścia?

Mętne fale de­li­kat­nie roz­bi­jały się o drew­niane belki. Słońce co­raz moc­niej pie­kło w ra­miona. W tych oko­licz­no­ściach przy­rody roz­mowa o ja­kimś prze­klę­tym gro­bowcu wy­da­wała się abs­trak­cyjna. Jed­nak dzien­ni­kar­ska cie­ka­wość spra­wiała, że za wszelką cenę chciała po­znać tę opo­wieść.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki