Dziewczyny, które zaginęły - Claire Douglas - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Dziewczyny, które zaginęły ebook i audiobook

Claire Douglas

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

36 osób interesuje się tą książką

Opis

Ile mrocznych tajemnic może skrywać małe miasteczko?

BESTSELLER „SUNDAY TIMES”.

W sielankowym zakątku południowozachodniej Anglii, nie ma nic bardziej intrygującego niż przypadek Olivii Rutherford. Cztery dziewczyny jechały do domu, a po tym, jak ich samochód uległ wypadkowi, znaleziono tylko jedną z nich – Olivię.

Co się stało z dziewczynami, które zniknęły? Dziennikarka Jenna Halliday pojawia się w Wiltshire w związku ze zbliżającą się dwudziestą rocznicą tej tragedii, aby opisać sprawę. Miejscowi nie są zadowoleni z obecności tej outsiderki, zdeterminowanej, aby grzebiąc w przeszłości, dokopać się prawdy.

Wkrótce Jenna zaczyna dostawać pisemne pogróżki. Mieszkańcy miasteczka dają jej wyraźnie do zrozumienia, że nie jest tu mile widziana: musi wyjechać, zanim spotka ją coś złego… i zanim stanie się kolejną zagadką związaną z tym miejscem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 373

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 45 min

Lektor: Joanna Domańska
Oceny
4,2 (4805 ocen)
2372
1433
746
217
37
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
skyeofskynet

Nie polecam

Jezu, Jezu, to są same z dupy wynurzania bohaterki nad swym smutnym losem, przyjeżdża pracować nad sprawa ciekawego zaginięcia, ale dostajemy strony opisu o tym, jak pije wino i myli o tym, że jej były nie lubił, jak piła wino i lubiła wino, patrzę w okno, w domu miałam takie samo okno, były i ja często patrzyliśmy przez okno, lubiliśmy to okno, to było nasze okno.
223
Leszuniu

Z braku laku…

Nie wiem czy to tłumaczenie takie słabe czy sama książka. Po piątej "guli w gardle" sama miałam gulę. System pisania polegajacy na wymienianiu wszystkich szczegółów w zasięgu wzroku czesto stosowany w kryminałach i powiesciach sensacyjnych nie razi bardzo jak czta sie tekst - przy audiobuku okropnie irytujący. Lektorka mogłaby sie zdecydowac jak chce czytac imiona anglojęzyczne i uzywac jednej formy. Z braku laku...
131
Anna0329

Nie oderwiesz się od lektury

Książka wciąga od pierwszego rozdziału. Autorka ma lekkie pióro. Doceniam również lektorkę. FILIA nigdy nie zawodzi. Polecam dla amatorów kryminałów.
80
Krucha_ann

Z braku laku…

Nie dosłuchałam do końca. Słucha się ciężko, momentami książka jest po prostu nudna, może to też kwestia intonacji lektorki, przez niektóre fragmenty ciężko przebrnąć. Ciekawa tylko fragmentami. Raczej do niej nie wrócę.
82
malgodwa

Całkiem niezła

Ja oceniam tylko audiobooka pod kątem lektora i uważam, że gdyby ta lektorka nie udawała głosu męskiego to by się słuchało dużo lepiej. Ona stara się zrobić z tego czytanie z podziałem na role ale niestety role męskie czyta zawsze z taką samą manierą ( każdy facet mowi lekko zachrypniętym głosem z dziwną manierą) słuchając jednego audiobooka tak nagranego to można pomysleć, że jest ok ale po wysłuchaniu kilku audiobooków nagranych ,,na jedno kopyto'' odnosi się wrażenie, że to ciągle ta sama książka. No i szkoda bo ta lektorka się napracuje a efekt by był lepszy gdyby przeczytała normalnie bez udziwniania.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla moich Czytelników

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WYPADEK

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Listopad 1998

 

Śpiewały. Były pijane. Były radosne. To właśnie Olivia pamiętała najwyraźniej: to, jak szczęśliwe były jej przyjaciółki.

Sally siedziała z przodu, jak zwykle. Twierdziła, że na tylnym siedzeniu robi jej się niedobrze. Poza tym to miejsce wydawało się naturalnym wyborem dla najlepszej przyjaciółki Olivii. Trajkotała coś o Malu – chłopaku, który się jej podobał i który wreszcie zdecydował się zaprosić ją na randkę. Nie to, żeby Olivia była tym zaskoczona. Faceci zawsze ciągnęli do Sally, z jej wielkimi ciemnymi oczami i żywą osobowością. Wszyscy – włączając w to Wesleya, chłopaka Olivii, co nadal było drażliwym tematem, którego obie unikały, żeby chronić swoją przyjaźń.

Sally paplała piskliwym, nieco bełkotliwym, pełnym ekscytacji głosem o dniu, kiedy Mal postawił jej cydr Diamond White. Olivia źle ją słyszała na tle głośno grającego radia i deszczu, coraz gęściej i mocniej walącego w dach samochodu.

Tamzin i Katie siedziały z tyłu, z rozmazanym na twarzach tuszem do rzęs, cuchnąc mieszaniną perfum i alkoholu. Kuse brokatowe bluzeczki wychylały się spod ich cienkich kurteczek. Dziewczyny obejmowały się za szyję i zachowywały, jakby nadal bawiły się u Ritzy’ego, śpiewając Two Become One razem ze Spice Girls.

Olivia posmutniała. Obiecały, że nie będą dużo pić dzisiaj wieczorem. To Tamzin była prowodyrką. Olivia przyłapała ją przy barze, zamawiającą podwójne szoty. Tamzin co chwila odrzucała długie tlenione włosy na plecy, najwyraźniej mając nadzieję, że któryś z jej licznych adoratorów zapłaci za drinki. Miała inny typ urody niż Sally; bardziej krzykliwy, prowokujący, z barwnymi biustonoszami Wonderbra i spódniczkami, które ledwie zakrywały jej tyłek.

Wcześniej tego wieczora, gdy Olivia wyruszyła po swoje przyjaciółki, jeszcze nie padało. Zaczęło kropić dopiero dziesięć minut temu, kiedy wyszły z klubu. Teraz jednak woda lała się z nieba niemal kubłami i Olivia miała coraz większe problemy z obserwowaniem drogi przed sobą, mimo że wycieraczki pracowały na maksymalnych obrotach. Rozciągająca się przed nimi szosa była zawieszona w ciemności, niekończąca się. Olivia miała wrażenie, że podróżują w przestrzeni kosmicznej. Nawet długie światła nie dawały rady przebić się przez mgłę, która zaczęła formować się nad ziemią niczym kłęby sublimującego suchego lodu.

Ponieważ tym razem to Olivii przypadła rola kierowcy, przez cały wieczór sączyła jeden kieliszek wina. Teraz jednak czuła, jak ostre, kwaśne resztki alkoholu palą jej gardło. Jej mały peugeot 205 sunął po jezdni, walcząc z ostrymi podmuchami wiatru. Olivia zazwyczaj nie była nerwowym kierowcą, ale dostała prawo jazdy zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Poza tym dzisiejszy wieczór był inny. Nigdy nie lubiła tej drogi, nawet w najlepszą pogodę. Diabelski Korytarz prowadził przez środek lasu i wysokie buki i jodły rosnące na poboczach nadawały jej przytłaczający, ponury charakter. Nieco dalej znajdowały się słynne głazy menhiry i okalające je małe, rodzinne miasteczko Olivii – pułapka turystyczna pełna sklepów z mistycznymi przedmiotami i herbaciarni.

Deszcz walący w karoserię zagłuszał muzykę. Ciężkie krople rozpryskiwały się na asfalcie jak kule wystrzelone z nieba. Olivia zacisnęła dłonie na kierownicy tak mocno, że aż zbielały jej kłykcie. Deszcz zrobił się tak głośny, że dziewczyny nagle przestały śpiewać, a Sally podkręciła głośność w radiu.

– Przycisz to! – warknęła Olivia, a Sally spełniła jej polecenie bez narzekania. Było zbyt ciemno, żeby dostrzec jej minę, ale Olivia wiedziała, że uraziła przyjaciółkę. Poczuła ukłucie winy: nie lubiła sprawiać przykrości Sally.

– Co za noc! – wykrzyknęła Katie, nachylając się do przodu i chwytając zagłówek Olivii. – Spójrz na ten deszcz.

– Mogłabyś usiąść normalnie? – rzuciła Olivia nietypowo ostrym głosem. Katie była najstarsza, przewodziła ich grupie i nienawidziła, kiedy ktoś mówił jej, co ma robić. Olivia nie widziała jej twarzy, ale wyobraziła sobie, że Katie wywraca oczami, spoglądając na Tamzin. Tym niemniej opadła z powrotem na oparcie swojego siedzenia. Żadna z nich nie zapięła pasów.

– Mam nadzieję, że Mal odezwie się do mnie jutro – zadeklarowała Sally, próbując rozładować napięcie. Słychać jednak było, że jest trochę przygnębiona. – Powiedział, że zadzwoni i… cholera! UWAŻAJ!

Ktoś stał na środku drogi.

Wszystko zdarzyło się tak nagle: Olivia wcisnęła pedał hamulca i gwałtownie skręciła. Samochód wpadł w poślizg i obrócił się na drodze, zaczepiając oponami o pobocze, co sprawiło, że przewrócił się i zaczął dachować. Metal zgrzytnął o asfalt. Wreszcie samochód zatrzymał się gwałtownie w rowie. Olivia słyszała krzyki przyjaciółek. Poczuła potworny ból w nogach i zemdlała.

 

Kiedy odzyskała przytomność, samochód stał w rowie, z kołami z powrotem na właściwym miejscu. Pomarańczowy wyświetlacz zegarka na tablicy rozdzielczej wskazywał godzinę 01:10. Ile czasu była nieprzytomna? Wokół panowała przerażająca cisza. Żadnych, nawet najmniejszych odgłosów ze strony koleżanek. Serce Olivii zabiło gwałtownie, kiedy przypomniała sobie, co się stało. „O Boże, o Boże. Czy wszystko z nimi w porządku? Czy są ranne? Czy wjechałam w tę osobę na drodze?”

Spróbowała się poruszyć i wrzasnęła z bólu. Jedna z jej nóg utknęła pod kolumną kierownicy, która złamała się i opadła w dół, więżąc ją.

– Sally? – Spojrzała w kierunku siedzenia pasażera. Było puste. Gdzie się podziała jej przyjaciółka? Olivia spróbowała obejrzeć się za siebie. Wykręciła szyję, spodziewając się zobaczyć na tylnym siedzeniu Katie i Tamzin. Bała się, że dziewczyny nie żyją, ale ich tam po prostu nie było. Ogarnęła ją panika, kiedy zdała sobie sprawę, że jest tu całkiem sama.

Może poszły po pomoc? Ale były przecież na totalnym odludziu, a Katie miała telefon komórkowy – różową nokię, z której była szalenie dumna. Miała najlepszą pracę z nich wszystkich: była asystentką farmaceuty w aptece. Jedna z nich na pewno skorzystałaby z telefonu, żeby zadzwonić po policję lub po pogotowie. Zniknęły również ich torebki. W samochodzie nie pozostało nic, co mogłoby świadczyć o obecności trzech dziewczyn. Ale przecież nie zostawiłyby jej tak po prostu. Jedna z nich, najpewniej Sally, jej najlepsza przyjaciółka, zaczekałaby tu z nią.

Olivia zaczęła dygotać niepohamowanie, owładnięta strachem i bólem. Wspomnienie wypadku zmroziło ją do kości: postać na drodze, teraz całkiem pustej, prowadzącej w próżnię ciemności.

Kto to był?

I gdzie się podziały jej przyjaciółki?

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

DZIEŃ PIERWSZY

 

1

 

 

 

 

 

Jenna

 

 

 

Notatka głosowa: poniedziałek, 26 listopada 2018 roku.

Diabelski Korytarz to trafna nazwa dla tej długiej, prostej drogi krajowej, prowadzącej do miasta Stafferbury w hrabstwie Wiltshire. Od wielu lat pojawiają się doniesienia o dziwnych wydarzeniach na tym odcinku: niewyjaśnionych wypadkach, zgonach wyglądających na samobójstwa, zjawianiu się zakapturzonych postaci i o płaczu dziecka dochodzącym z ciemności. Żadne z tych zdarzeń nie było jednak równie tajemnicze, jak sprawa Olivii Rutherford. W tym tygodniu mija dwadzieścia lat od tego wydarzenia. Trzy młode kobiety zniknęły z rozbitego samochodu i od tamtej chwili ślad po nich zaginął…

 

Przerywam nagrywanie na telefon i rozglądam się dookoła. Rzeczywiście, droga sprawia dość upiorne wrażenie. Wygląda, jakby przeprowadzono ją prosto przez las; wszystko, co widzę po obu stronach szosy, to gęstwina wysokich drzew zimozielonych, sięgających wierzchołkami ku sinemu niebu i nabrzmiałym czarnym chmurom. Do tej pory nie dostrzegłam jeszcze żadnych zabudowań przy drodze. Mam wrażenie, że znajduję się nie w Wiltshire, lecz gdzieś w Skandynawii. Zaparkowałam samochód na poboczu jakieś dziesięć minut temu i od tego czasu minęły mnie tylko dwa pojazdy.

Dostrzegam coś kątem oka i podskakuję nerwowo. Przez okno od strony pasażera zagląda jakiś mężczyzna. Serce przyspiesza mi gwałtownie. Musiał wyjść z lasu. Wygląda na pięćdziesięciolatka, może jest nieco starszy. Ma pobrużdżoną, wyrazistą twarz, gęstą brodę, krzaczaste siwe brwi ukryte pod czapką rybaczką i przygarbione ramiona okryte długim płaszczem przeciwdeszczowym, sięgającym łydek. Trzyma na smyczy białego charta bez jednej łapy, z brązową opaską zasłaniającą lewe oko. Pies wpatruje się we mnie smętnie. Sięgam do torebki po pojemnik z gazem łzawiącym i kładę go na siedzeniu, tuż przy udzie.

Mężczyzna gestem nakazuje mi otworzyć okno. Uchylam je odrobinę i nie zdejmuję palca z przycisku. Do samochodu wpada zapach sosen i brudnych ubrań.

– W czym mogę pomóc?

– Zamierzałem spytać o to samo – odpowiada. Ma mocny akcent z regionu południowo-zachodniego. – Zepsuł się pani samochód? Nie powinna się pani tu zatrzymywać. To trochę niebezpieczne, tak sama, na tej drodze. – Brakuje mu przedniego zęba.

Nad naszymi głowami przetacza się grzmot, który pogłębia tylko mój niepokój.

– Ja… – Waham się. Może lepiej, żeby nie dowiedział się od razu, że jestem dziennikarką. – Jestem w drodze do Stafferbury.

– Zgubiła się pani?

– Nie. Zatrzymałam się, żeby… coś zrobić. – Wiem, że brzmi to bardzo ogólnikowo.

– Aha. – Mężczyzna marszczy czoło, przyglądając się podejrzliwie mojemu nowemu audi Q5, a potem z powrotem przenosi wzrok na mnie. Jego oczy są bardzo ciemne, niemal czarne. – Cóż, do Stafferbury jest stąd jakieś trzy kilometry. Na pewno pani trafi.

– Doskonale, dziękuję.

Szybko zamykam okno, żeby zapobiec kolejnym pytaniom. Trzęsącymi dłońmi przełączam skrzynię biegów na jazdę do przodu i zjeżdżam z trawiastego pobocza tak szybko, że aż buksują opony. W lusterku wstecznym widzę nieznajomego mężczyznę, stojącego nadal, z psem u nogi, wpatrującego się w mój oddalający się samochód.

 

Po przyjeździe do Stafferbury czuję się dużo pewniej. Miasto wygląda dokładnie tak, jak je sobie wyobrażałam – zupełnie jak na czarno-białych fotografiach, które przeglądałam przed odbyciem ponad trzystukilometrowej podróży z Manchesteru tutaj. Prawie się nie zmieniło od lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku, a menhiry są oczywiście dużo starsze. Od razu je dostrzegam. Znajdują się na przyległym do miasta, podmokłym polu po mojej prawej stronie, ustawione w półokręgu, jakieś pięć metrów od siebie. Są wielkie i brzydkie, jak pokrzywione zęby. Nie tworzą żadnej szczególnej formacji, w przeciwieństwie do tych ze Stonehenge. Nawet z tej odległości widzę, że pokrywa je warstwa zielonych glonów, niczym osad nazębny.

Rodzina przyodziana w jaskrawe kurtki przeciwdeszczowe, z dziećmi w zabawnych kaloszkach i z małym pieskiem, przedostaje się przez przełaz w płocie na pole i rusza w kierunku megalitów. Zastanawiam się, co powiedziałby na te okolice Finn. W głowie pojawia mi się wizerunek mojego dziesięcioletniego syna z oklapłymi włosami i czuję nagle tęsknotę tak silną, że aż bolesną. Od czasu separacji z jego tatą zdążyłam się już przyzwyczaić do bycia z daleka od Finna. Nie mam wyjścia, teraz, kiedy dzielimy się opieką, ale nienawidzę tego. Mam wrażenie, jakby brakowało mi jakiejś cząstki mnie.

Główna ulica miasta ma kształt końskiej podkowy, z pomnikiem upamiętniającym wojnę, rozdzielającym dwie drogi. Oprócz tej, którą tu przyjechałam, jest jeszcze jedna, wyjazdowa, biegnąca między dwoma średniowiecznymi z wyglądu budynkami, na rogu zaś stoi pub o złowieszczej nazwie „Kruk”. Jego szyld – ogromne czarne ptaszysko ze złowrogim spojrzeniem paciorkowatych oczu na tle szarego nieba – wywołuje u mnie dreszcze. Według nawigacji satelitarnej trasa prowadzi do różnych zaułków miasta i na tereny podmiejskie.

Na czas pobytu tutaj wynajęłam leśną chatkę, która na zdjęciach zamieszczonych w internecie wyglądała na ładną i współcześnie urządzoną. Przed udaniem się do niej chciałam zobaczyć główną ulicę Stafferbury, dlatego celowo ominęłam zjazd z Diabelskiego Korytarza i teraz muszę zawrócić. Przejeżdżam przez miasto, udekorowane odświętnie na zbliżające się Boże Narodzenie, przyglądając się małym butikom sprzedającym mistyczne ozdoby, biżuterię i kadzidełka, „Herbaciarni u Bei” znajdującej się w jednym z budynków w stylu Tudorów, kilku sklepom z kolorowymi podkoszulkami i spódnicami z frędzelkowym wykończeniem, a także gabinetowi Madame Tovey, która jakoby (według gigantycznego znaku stojącego przed drzwiami, zawierającego również wizerunek talii tarota) potrafi przewidywać przyszłość. To malownicze miasteczko, małe i urokliwe, pełne budynków w stylu Tudorów, brukowanych uliczek i światełek choinkowych zawieszonych w witrażowych oknach. Nie dziwię się, że przyciąga turystów, chociaż mam wrażenie, że jest nieco zmarniałe – jak ubogi kuzyn Avebury. Może w lecie bardziej się tu ożywia, myślę wyrozumiale. W końcu to chłodny listopadowy poniedziałek i nie ma tu zbyt dużego ruchu.

Jak na zawołanie zaczyna padać deszcz, gwałtowny, gęsty, łomocze o dach mojego samochodu. Widzę młodą parę biegnącą do pobliskiego sklepu, trzymającą się za ręce i chichoczącą. Czuję nagle ukłucie zazdrości. Gavin i ja też kiedyś tacy byliśmy. Objeżdżam pomnik poległych. Menhiry znajdują się teraz po mojej lewej stronie. Ponownie ruszam w stronę złowieszczego Diabelskiego Korytarza. Niecały kilometr za polem z megalitami widzę ubitą drogę odbijającą od szosy, prowadzącą głębiej w las. Skręcając w nią, zastanawiam się, czy wynajęty domek nie znajduje się przypadkiem w zbyt odległym miejscu. Może powinnam zarezerwować pokój w pensjonacie w centrum miasta.

Po kilkuset metrach docieram do specjalnie zaprojektowanej chatki, przypominającej te, które widuje się w Center Parcs, otoczonej bukami, jodłami i sosnami. Zwalniam, żeby lepiej się przyjrzeć nazwie na drzwiach wejściowych. „Paproć”. Ja wynajęłam „Dzwoneczek”, ale nie mam pojęcia, gdzie się znajduje. Wydaje mi się, że gdzieś w oddali widzę kolejne dwa lub trzy domki, ale przez deszcz siekący w mój samochód i ciągnącą się jak wzrokiem sięgnąć falangę drzew wszystko jest niewyraźne. W rozmowie z właścicielem, Jayem Knaptonem, usłyszałam, że kompleks nie jest jeszcze całkowicie zbudowany i w tej chwili ma może tuzin rozsianych po lesie domków. Wydawał się pod wrażeniem, kiedy powiedziałam mu, dlaczego zamierzam tu przyjechać.

Jadę dalej, koła cmokają i pluskają, tocząc się po podmokłym gruncie. Mam nadzieję, że pierwszy z domków, „Paproć”, jest zamieszkany, chociaż na pierwszy rzut oka wydawał się pusty. Nie podoba mi się myśl o przebywaniu samotnie w środku lasu. Zwalniam, zbliżając się do kolejnej chatki, i wytężam wzrok, usiłując dostrzec napis na szarych drzwiach. „Dzwoneczek”. Oddycham z ulgą i parkuję na podjeździe. Ziemię pokrywa warstwa mchów i kiedy wysiadam z samochodu, moje stopy zanurzają się w podmokłym gruncie. Co ja sobie wyobrażałam, przyjeżdżając do lasu w butach na obcasie? Dzięki Bogu w bagażniku mam kalosze. Zatrzymuję się na chwilę, spoglądając na dom i ignorując deszcz przesiąkający przez mój wełniany płaszcz i moczący mi włosy. Jestem owładnięta wspomnieniami naszych wakacji rodzinnych w Center Parcs w Boże Narodzenie. Finn był taki podekscytowany. Nazywał naszą chatkę domkiem wśród drzew. Serce mi się ściska, kiedy zdaję sobie sprawę, że być może nigdy już nie pojedziemy w trójkę na rodzinne wakacje ani nie spędzimy Gwiazdki razem. Od tej chwili Finn będzie albo ze mną, albo ze swoim tatą – a z czasem również z nową partnerką Gavina. Bo oczywiście takowa się pojawi, jeśli jeszcze jej nie ma. Z jakiego innego powodu bowiem Gavin oznajmiłby nagle, późnym wieczorem cztery miesiące temu, że potrzebuje „odpoczynku” od naszego piętnastoletniego małżeństwa? I od naszej dziewiętnastoletniej intymnej znajomości? Dlaczego nagle miałby się przeprowadzić do kawalerki w pobliżu swojego biura?

Nie takie życie sobie wyobrażałam. Nie takiej przyszłości pragnę.

Myśl o tym nadal przepełnia mnie goryczą. Jestem wściekła, że życie, które miałam i kochałam, zostało mi brutalnie odebrane; że nasza mała rodzina się rozpadła. Nie tego pragnęłam dla naszego syna. Ani dla siebie. Czasami miałabym ochotę zrobić Gavinowi poważną krzywdę, ukarać go, zabronić mu widywania naszego dziecka. Dręczy mnie to. Wiem jednak, że byłoby to niesprawiedliwe w stosunku do Finna. Zdaję sobie z tego sprawę, naprawdę. Nigdy bym mu tego nie zrobiła, ale ten gniew… Oddycham głęboko. Weź się w garść, Jenna, mówię sobie. Nie będę teraz o tym myśleć. Nie będę nurzać się w negatywnych emocjach. Jestem tutaj w sprawach zawodowych. Mam do wykonania pracę, która może zmienić moją karierę. Nie mogę pozwolić, żeby moje prywatne problemy z Gavinem wszystko zepsuły.

Odwracam się w stronę samochodu i otwieram bagażnik, żeby wyciągnąć walizkę. Waży chyba tonę i przeklinam siebie za to, że spakowałam za dużo rzeczy. Zawsze wkurzało to Gavina, który potrzebował tylko niezbędnego minimum. Ja lubię być gotowa na wszelką ewentualność i nie potrafię wyjechać nigdzie bez mojej ukochanej prostownicy do włosów. Zgodnie z instrukcjami podanymi w umowie wynajmu wyciągam klucz do drzwi z zamkniętej na szyfr cyfrowy skrytki. Korytarz w domu jest ciepły i przytulny. Stoi tam wieszak na ubrania, wyściełana ława i szafka na buty z wysuwanymi pojemnikami z plecionki. Odwieszam mokry płaszcz i przysiadam na ławie, żeby zdjąć buty.

Przestronne wnętrze jest jeszcze ładniejsze niż na zdjęciach: białe ściany, drewniane podłogi, ciepłe prawdopodobnie dzięki ogrzewaniu podłogowemu, współczesna pomarańczowa sofa w kształcie litery L, chodniki z owczej skóry, miękkie koce i poduchy. Na ścianie wisi sztuczna głowa jelenia z kolorowymi światełkami owijającymi poroże. Finnowi bardzo by się to spodobało. Główne pomieszczenie ma otwarty kominek, z koszykiem pełnym porąbanego drewna obok, a za sofą stoi mały stół jadalny. Do dużego pokoju przechodzi się przez białą kuchnię, z szafkami na wysoki połysk, której okna wychodzą na podjazd. Królują tu szare kamienne blaty kuchenne i wyspa ze stołkami barowymi na chromowanych nogach. Przyglądam się gadżetom: kosztownemu sprzętowi grającemu, którego pewnie nigdy w życiu nie zdołam uruchomić – ale gdyby był tutaj Gavin, rozpracowałby go w ciągu kilku minut – kranikowi z wrzątkiem, trochę mnie przerażającemu nowoczesnemu piekarnikowi i kuchence. Jestem przyzwyczajona do staroci. Wycofuję się z dużego pokoju i ruszam korytarzem w stronę części sypialnianej. Jest tutaj główna sypialnia z własną łazienką, a obok pokój z dwoma łóżkami. Próbuję nie myśleć o Finnie i o tym, jak bardzo cieszyłby się z pobytu w tym miejscu. Rzucam walizkę na ogromne łóżko.

Wracam do salonu i wyciągam komórkę z torebki, a potem robię zdjęcie głowie jelenia i wysyłam je do Finna. Wychodzę też na ganek i fotografuję las, wdzięczna za to, że mam ganek. W rezultacie uzyskuję klimatyczne ujęcie drzew w deszczu, który zmiękcza ich zarysy, ukryte zaś między gałęziami purpurowe lampy kierujące światło ku górze dodają obrazowi nieco koloru. Później opublikuję to na mojej stronie instagramowej; pomoże to zaostrzyć apetyty słuchaczy przygotowywanego podcastu.

Był moim pomysłem. Kilka miesięcy temu, gdy tylko informacja prasowa wylądowała na moim biurku, ogarnęła mnie prawdziwa obsesja na punkcie dowiedzenia się absolutnie wszystkiego o tej sprawie. Ku mojemu zaskoczeniu wyglądało na to, że wszyscy zapomnieli o całym zdarzeniu. Istniały tylko raporty z końca lat dziewięćdziesiątych i początków naszego wieku. Ja znałam szczegóły, ponieważ kiedy do tego doszło, miałam mniej więcej tyle lat, co przyjaciółki Olivii Rutherford. Byłyśmy nastolatkami, około dwudziestki. Wpatrując się w wygnieciony artykuł z gazety, nagle poczułam, że muszę naświetlić tę sprawę – i nie chodziło mi o jakiś pobieżny trzyakapitowy artykuł na witrynie BBC, w wydaniu przypominającym o sprawie sprzed dwudziestu lat, ale właściwe dogłębne śledztwo. Na szczęście moja redaktorka Layla z biura w Salfordzie również uznała, że byłby to świetny temat na podcast. Dlatego zostałam tu wysłana z zadaniem zgromadzenia jak największej ilości informacji i nagrania tylu wywiadów, ile się da. Po powrocie do Manchesteru Layla pomoże mi opracować na tej podstawie sześcioczęściowy reportaż. Jestem podekscytowana tym nowym wyzwaniem, bo chociaż pracuję jako reporterka od siedemnastu lat, nigdy przedtem nie stworzyłam podcastu ani nie byłam jego gospodynią.

Zamykam drzwi przed deszczem i wracam do kuchni, kładę telefon na blacie, a potem staję przy zlewie, spoglądając przez okno na las i próbując nie myśleć o tym, jak piękny i jednocześnie przygnębiający jest to widok. Dostrzegam stąd boczną ścianę sąsiedniego domku, schowanego głębiej w lesie. Widzę tylko prawy narożnik i fragment wąskiego prostokątnego okna. Pali się w nim światło i bursztynowy poblask jest uspokajający. Z ulgą przyjmuję fakt, że nie będę w tym lesie sama. Nie minęła jeszcze szesnasta.

Robię sobie herbatę, korzystając z wymyślnego kraniku z wrzątkiem. Cieszę się, że właściciel zaopatrzył chatkę w mleko, chleb, masło i torebki z herbatą. Siadam przy stole, wyciągam z torby papiery i rozkładam je przed sobą na blacie. Wydrukowałam wszystkie stare reportaże z listopada 1998 roku, kiedy zaginęły owe trzy dziewczyny, a także fotografię roztrzaskanego peugeota 205 Olivii. To cud, że ktokolwiek wyszedł żywy z tego wypadku.

Szczekanie psa wybija mnie z zamyślenia. Wstaję i podchodzę do okna. Widzę postać wychodzącą z sąsiedniego domku, z owczarkiem niemieckim na smyczy. Trudno powiedzieć, czy jego właściciel to kobieta, czy mężczyzna, ponieważ ma na sobie płaszcz z dużym kapturem nasuniętym głęboko i zawiązanym pod szyją, ale na pewno jest to wysoka osoba. Podchodzę bliżej do okna, nachylając się nad zlewem, żeby lepiej się przyjrzeć. Mój sąsiad stoi przez chwilę w deszczu, spoglądając w stronę mojego domku. Potem odwraca się w prawo i rusza ścieżką prowadzącą w głąb lasu; pies biegnie przodem, napinając smycz.

Zasuwam zasłony i wracam do pracy, ignorując cienie tańczące w rogach pomieszczenia. Nie chcę się zbytnio zastanawiać nad faktem, że jestem tutaj całkiem sama, w miejscu, w którym dzieją się najwyraźniej różne dziwne rzeczy i gdzie znikają ludzie.

 

2

 

 

 

 

 

Olivia

 

 

 

Gęsty, ciężki deszcz bębni o materiał przeciwdeszczówki Olivii, kiedy ta pochyla się, żeby podnieść kopyto kucyka. Boli ją kolano i łydka. Zawsze tak jest przy tego typu pogodzie. Olivia wie, że ciężar nogi Sabriny sprawi, że jeśli się nie pospieszy, jej własne nogi ją zawiodą. Przyświeca jej jedynie mrugająca żarówka w stajni, rzucająca tak słabe światło, że Olivia ledwie widzi, co robi. Nie to, że musi – potrafi oczyścić kopyta z zamkniętymi oczami.

Od czasu wypadku woli towarzystwo koni niż ludzi. Konie są stałe, pewne i poprawiają samopoczucie. Nie zawodzą człowieka, nie osądzają go, nie gniewają się, nie są złośliwe i nie próbują nikim manipulować. Nie odgryzają się słownie, nie zasypują okrutnymi komentarzami ani nie próbują w nic wkręcić. Z końmi wiadomo, na czym się stoi. Kiedy Olivia doszła do siebie po wypadku, otoczyła się nimi, co było dość proste, zważywszy na to, że jej matka jest właścicielką jedynej szkółki jeździeckiej w okolicy, a także stajni z boksami do wynajęcia. Od tamtej koszmarnej nocy nie prowadziła samochodu, ale nadal może jeździć konno. To jedyna rzecz, która daje jej poczucie wolności.

Nie słyszy matki przechodzącej przez podwórze, dopóki ta nie staje obok niej, marszcząc czoło. Przez ramię ma przerzucone naręcze kantarów. Olivia zerka na nią, opuszczając kopyto Sabriny.

– Wszystko w porządku, słońce? Wyglądasz na zmęczoną. Może skończ już na dzisiaj?

– Już zaraz.

– Okej, ja też za chwilę skończę i wstawię ziemniaki do pieczenia. Spotykasz się później z Wesem? – Siwiejący bob mamy tkwi jak przyklejony do jej głowy, sprawiając, że wygląda jak figurka Lego. Kropla deszczu spływa powoli po jej twarzy, zawisając na czubku nosa.

– Nie, nie dzisiaj.

– Doskonale. Możemy nadrobić zaległości w Tacy jesteśmy.

Dokładnie tego potrzebuje dzisiaj Olivia: rozsiąść się wygodnie na kanapie z ulubionym jedzeniem i ulubionym serialem. Doskonały eskapizm. Jej matka rusza w kierunku siodlarni.

Sabrina rży i parska przez szerokie chrapy, z których unosi się lekka mgiełka. Olivia wtula głowę w szyję zwierzęcia. Uwielbia zapach koni, ciepłą, wilgotną, parującą woń. Prowadzi kucyka z powrotem do stajni i zdejmuje mu kantar; szybko przeczesuje kasztanową sierść Sabriny i narzuca na jej grzbiet derkę. Zastanawia się, czy jej mama pamięta, że w środę jest rocznica.

Dwadzieścia lat. Prawie nie może w to uwierzyć. Czasami ma wrażenie, jakby wszystko stało się zaledwie wczoraj – a znów kiedy indziej wydaje jej się, że minęły już całe wieki.

Dziedziniec wygląda mrocznie i złowieszczo teraz, kiedy wszyscy poszli już do domu. Olivia powinna być do tego przyzwyczajona, ale nie jest. Nigdy nie przywyknie. Ciemności ją przerażają, taka jest prawda. Od zawsze. Może gdyby nie była taka bojaźliwa, gdyby miała więcej odwagi wtedy, w 1998 roku, gdyby powiedziała prawdę, jej przyjaciółki nadal by tutaj z nią były.

Strumień światła jej latarki pada na mokry od deszczu beton. Olivia wychodzi ze stajni.

– Dobranoc, mój skarbie – szepcze, zamykając drzwi na zasuwkę. Wiatr targa połami jej kurtki przeciwdeszczowej. Olivia odwraca się w kierunku siodlarni. Jest ciemno i cicho. Mama musiała już wrócić do domu. Dziewczyna spogląda z niepokojem na pięciobelkową bramę oddzielającą szkółkę jeździecką od terenów domu. Światła alarmowe zgasły i w oddali widać tylko jedno rozświetlone okno. Przestrzeń między stajnią i domem jest pogrążona w mroku i zdaje się bezkresna. Deszcz pada coraz gęstszy, bombarduje żeliwne zwieńczenia dachów stajni; jego krople wygrywają rytmiczną melodię. Olivia naciąga czapkę na jasną czuprynę. „Robię to każdej nocy”, przypomina sobie w duchu (chociaż najczęściej towarzyszy jej matka, która zazwyczaj na nią czeka). Dzisiejszy dzień niczym się nie różni. Nieważne, że w środę wypada rocznica, ani to, że od kilku tygodni czuje coś dziwnego, coś nienazwanego, jakby ukryty nurt przetaczał się przez miasto. Powtarza to sobie raz po raz w głowie, szybko podchodząc do bramy, mimo że lekko utyka na lewą nogę. Latarką omiata grunt przed sobą, oświetlając lejące się z nieba strugi deszczu.

Dociera do bramy i pociąga za zasuwkę, opuszczając przy tym latarkę. Brama zamyka się za nią z trzaskiem i nagle ktoś wyrasta przed Olivią: blada twarz wyzierająca z mroku. Dziewczyna, wrzeszcząc, odskakuje z przerażenia.

– Liv, to ja, ty idiotko – słyszy znajomy głos. Wesley. To tylko Wesley. Oczywiście, że to on. Trzyma w ręku dużą golfową parasolkę i przysuwa się, żeby i Olivia się pod nią znalazła.

– Jesteś przemoczona, wariatko. – Obejmuje opiekuńczym gestem jej ramiona i przyciąga ją do siebie tak mocno, że aż trudno jej oddychać. – Zapukałem, a twoja mama powiedziała, że kończysz pracę w stajni.

– Co ty tu robisz? – pyta głośno, by jego słów nie zagłuszył deszcz. – Myślałam, że dzisiaj się nie spotykamy?

Wesley prowadzi ją w stronę domu, osłaniając ją przed uderzeniami podmuchów wiatru i ulewy.

– Chciałem się z tobą zobaczyć. Czy to jakaś zbrodnia? – przekrzykuje świst wichury. – Co za cholernie obrzydliwa noc.

Olivia kiwa głową, chociaż Wesley nie może tego zobaczyć w ciemności. Opiera się o niego. Głową sięga mu zaledwie do ramienia; jego wzrost i waga sprawiają, że czuje się bezpiecznie, pomimo mocnego uścisku jego ramienia obejmującego jej talię. Nagle z przerażeniem zdaje sobie sprawę, że Wesley był przy niej przez ostatnie dwadzieścia lat. Dziwi się, że jeszcze mu się nie znudziło. Może ich związek, który nigdy nie posunął się dalej poza stadium randek – mimo że oboje dobiegają już czterdziestki – mu pasuje? Chyba tak właśnie musi być, przypuszcza Olivia. Zastanawiała się nad tym nie raz, leżąc samotnie w łóżku w sypialni domu, w którym się wychowywała. Ma wrażenie, że od czasu wypadku prowadzi statyczną egzystencję, zupełnie jakby utknęła, niezdolna do podjęcia dalszej wędrówki przez życie; do rozwoju. Nie dziwi więc fakt, że jej relacja z Wesleyem też jest w pewien sposób „zatrzymana w kadrze”. Olivia wie, że inni ludzie uważają to za dziwne – to, że nie zawarli związku małżeńskiego ani nawet nigdy ze sobą nie zamieszkali – ale ona uważa, że właśnie na takie życie zasługuje, biorąc pod uwagę, że ona jest i żyje sobie tutaj, w przeciwieństwie do jej przyjaciółek.

Nie odzywają się do siebie, dopóki nie docierają do starego domu mamy Olivii, pokrytego łatami tynku kamyczkowego w różnych niedopasowanych kolorach. Wbiegają do szklanej przybudówki, w której lekko zalatuje gumą i nieumytymi stopami. Nad ich głowami wisi naga żarówka. Wesley zamyka drzwi, odcinając ich od hałasu czynionego przez wiatr i deszcz. W uszach Olivii dźwięczy nagła cisza.

– Jak się miewa twoja noga? – pyta Wesley, składając ogromną parasolkę i stawiając ją w kącie. Olivia widzi, że materiał zsunął się z jednego z drucików.

Pociera kolano. Boli ją tak bardzo, że chce się jej płakać.

– Chyba muszę wziąć coś przeciwbólowego – odpowiada. Przysiada na drewnianej ławeczce, a Wesley pomaga jej zdjąć buty. Wprawdzie mogłaby to zrobić sama, ale wie, że on lubi czuć się przydatny. Po wypadku poruszała się na wózku przez sześć miesięcy, a Wesley okazał się jej wybawcą; zabierał ją wszędzie, popychał wózek wąskimi uliczkami Stafferbury, odpierał niechciane słowa i uwagę innych niczym żywa tarcza.

I nadal to robi.

Podnosi na nią poważne spojrzenie niebieskich oczu i wysuwa lekko brodę, zaciskając zęby. Nachyla się i ujmuje jej dłonie.

– Rozmawiałem z Ralphem – mówi posępnie. – Przyszedłem, żeby cię ostrzec.

– Ostrzec? – Olivia czuje ukłucie paniki.

– Podobno po okolicy kręci się i węszy jakaś dziennikarka. Po prostu pamiętaj, co ustaliliśmy na samym początku, dobrze? Żadnych wywiadów, powiedziałem. Dobrze? – dodaje znacznie ostrzej, kiedy Olivia nie odpowiada. Ściska jej dłonie mocniej i nagle dziewczyna czuje się niczym zwierzę schwytane w pułapkę.

Kiwa głową, przełykając mieszaninę strachu i wątpliwości.

– Dobrze.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Girls Who Disappeared

 

The Girls Who Disappeared

Copyright © Little Bear Artists Ltd., 2022

All rights reserved.

Copyright for the Polish edition © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2023

 

Projekt okładki: Lee Motley / MJ

Zdjęcie na okładce: © Stephen Mulcahey / Trevillion Images

 

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8280-987-9

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

 

mrocznastrona.pl