Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
33 osoby interesują się tą książką
Detektywi Igi Sznyder i Sandra Milton na tropie tajemniczych zaginięć.
Łódź, rok 2017. 20-letnia Michalina Antkowiak wychodzi z domu na spotkanie z przyjaciółką. Nie dociera jednak na umówione miejsce i przestaje dawać znaki życia. Zmartwieni rodzice oskarżają o porwanie córki jej chłopaka, Doriana Misztryna. Syn kontrowersyjnego biznesmena ma jednak solidne alibi. W efekcie śledztwo utyka w martwym punkcie.
Kilka lat później Michalina zjawia się u progu domu w tych samych ubraniach, które miała na sobie tamtego wieczora. Wypytywana przez wstrząśniętych rodziców o powody zniknięcia, nie potrafi wydusić z siebie ani słowa.
Tego samego dnia do domu wraca 26-letni mieszkaniec Zgierza. Policji szybko udaje się ustalić, że zaginął w tym samym czasie co Michalina. Chłopak zachowuje się jednak tak, jakby nie było go raptem kilka godzin. Na dodatek ucieka przez okno w pokoju, zanim śledczym udaje się go przesłuchać. Rozpoczyna się pościg.
Rozwiązania zagadki podejmują się Ignacy „Igi” Sznyder i Sandra Milton z Agencji Poszukiwań Osób Zaginionych „ECHO”. Detektywi cofają się do przeszłości i ustalają, że prawdę mogą znać uczestnicy weekendowego wyjazdu w Karkonosze. Wyjazdu, który na zawsze odmienił życie grupy przyjaciół.
„Wielu porwanych prędzej czy później wraca do domu, ale tylko fizycznie. Mentalnie już zawsze będą tkwili w ciemnej, ciasnej klatce.”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 367
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG
GRUDZIEŃ, ROK 2016
Kochała kino, zwłaszcza horrory i filmy sensacyjne. Wielokrotnie oglądała sceny, w których bohaterowie byli napadani przez nieznanych sprawców na podziemnych parkingach czy w mrocznych uliczkach. Zwykle budzili się później w jakiejś zatęchłej piwnicy z potwornym bólem głowy i przez kolejne minuty starali się przypomnieć sobie, co właściwie się stało. Być może dlatego, gdy podczas wieczornego spaceru parkiem spostrzegła kątem oka biegnącą ku niej postać w kapturze, natychmiast pomyślała: „Muszę wszystko pamiętać”. W przeciągu sekundy, może dwóch, odtworzyła w głowie ostatnie godziny i zakodowała je sobie głęboko w podświadomości.
Zaczęła od wspomnienia porannej kłótni z chłopakiem, z którym rozmawiała tego dnia po raz pierwszy od tygodnia. Nigdy wcześniej nie mieli takiej przerwy w kontaktach, a byli w związku już prawie pięć lat. Do tej pory spędzali ze sobą każdą wolną chwilę i nieustannie rozmawiali na Messengerze. Coraz częściej zastanawiali się nad zamieszkaniem razem. Obiecali sobie, że gdy wreszcie każde z nich obroni magisterium na tych cholernie trudnych studiach prawniczych, znajdą dobrze płatne prace w korporacjach. Zdawali sobie sprawę, że żadne z nich nie będzie mogło pozwolić sobie na to, by konkurować o miejsce na jakiejś aplikacji. Oboje mieli trudną sytuację rodzinną, więc jedynym rozwiązaniem było pójście do pracy jeszcze w trakcie studiów. To właśnie dzięki temu, że pracowali i studiowali jednocześnie, po dwóch latach harówki udało im się zgromadzić na tyle dużo oszczędności, że wreszcie mogli poszukać dwupokojowego mieszkania w centrum Warszawy. I wtedy w ich idealny związek wkradły się problemy.
To właśnie tydzień temu odbyła się ich pierwsza wielka kłótnia.
– Naprawdę muszę ci po raz setny powtarzać, że nie zostawię mamy samej? Niby kto się nią zaopiekuje? – pytała swojego chłopaka, który poprzedniego dnia podesłał jej ciekawą jego zdaniem ofertę wynajmu sporego mieszkania na Powiślu. Irytowało ją, że ignorował fakt, iż jej matka wciąż nie wróciła do pełnej sprawności po przebytym pół roku wcześniej udarze.
– Wynajmiemy dla niej opiekunkę. Zarobimy na nią. Poza tym będziesz ją odwiedzać.
– Tak to sobie obmyśliłeś? A może wprowadź się do nas?
– Do tej ciasnej klitki? Niby jak się tam pomieścimy?
– Jeśli chcesz ze mną mieszkać, nie widzę innego wyjścia niż to, że wprowadzisz się do mnie i mamy na Powiśle – powtórzyła propozycję, ignorując jego pytania.
– Nie tak to sobie wyobrażałem. To miał być początek czegoś pięknego…
– Mówisz tak, jakby ostatnie lata takie nie były – przerwała mu z nutą żalu w głosie.
– Wiesz przecież, o co mi chodzi. Współczuję twojej mamie, ale nie pisałem się na bycie jej opiekunem.
– Nikt cię o to nie prosi – rzuciła mocno już poirytowana.
– Oho, słyszę, że uruchomił ci się wkurw. Sorry, ale postaw się na moim miejscu…
– Już to zrobiłam i wiem, że pomagałabym ci z całych sił. Właśnie na tym polega związek. Na wspieraniu się nawzajem.
– Teraz będziesz mi wmawiała, że nie traktuję cię poważnie – usłyszała po drugiej stronie.
– Bo nie traktujesz. I wiesz co? Może to dobrze, że zdałam sobie z tego sprawę, zanim podjęliśmy jakieś istotne decyzje. Później trudno byłoby z siebie strzepać to gówno…
– Czy ty właśnie porównałaś mnie do…
– Na razie. – Rozłączyła się.
A potem milczała przez tydzień, ignorując jego telefony i wiadomości. Odebrała dopiero dziś rano. I szybko tego pożałowała, bo ta rozmowa niczym się nie różniła od tej sprzed siedmiu dni.
Następnie przypomniała sobie śniadanie z mamą i radość ich obu po tym, jak starsza kobieta samodzielnie usmażyła omlety. Kolejnymi wydarzeniami były wizyta u znajomej fryzjerki, która żaliła się na niewiernego męża, i badanie mammograficzne matki, które ta wykonała w nadziei, że cysta w jej lewej piersi nie powiększyła się od ostatniego razu. Później były szybkie zakupy w supermarkecie, obiad i wizyta rehabilitanta mamy. Dopiero koło czwartej znalazła czas na sporządzenie kilku umów, o które prosił ją szef. Na szczęście facet znał jej sytuację i dlatego zwykle zlecał zadania z kilkudniowym wyprzedzeniem, by mogła sobie wszystko dokładnie zaplanować.
Wieczorem, gdy wreszcie miała czas dla siebie, wybrała się na godzinny spacer do parku Szymańskiego na Woli. Zamierzała odpocząć po intensywnym dniu i spokojnie zastanowić się nad związkiem. Choć kochała swojego chłopaka, to czuła, że ich relacja nie ma przyszłości. Nie mogła dłużej inwestować uczuć w kogoś, kto traktował jej schorowaną matkę jak piąte koło u wozu.
– Na dobre i na złe. Dobre żarty – rzuciła pod nosem, mijając porośnięty gęsto świerkami fragment parku. Często za dnia wchodziła między drzewa, by popatrzeć na biegające po trawie wiewiórki. Znała to miejsce jak własną kieszeń. Nic nie zapowiadało tego, że chwilę później podzieli los wielu bohaterów obejrzanych przez siebie filmów. W ferworze zajęć zapomniała zabrać ze sobą gaz pieprzowy, z którym zwykle nie rozstawała się nawet za dnia. Nie doładowała też telefonu, który przestał działać w połowie drogi do parku. Popełniła wszystkie błędy, które tak chętnie wypominała fikcyjnym bohaterom oglądanym na ekranie. Różnica między nią a nimi polegała na tym, że prawdziwe życie nie było filmem. Codziennie czytała w internecie o najróżniejszych dramatach, ale nie brała pod uwagę tego, że coś złego mogłoby się przytrafić właśnie jej. Aż nagle runęła na wilgotną ziemię pod wpływem silnego uderzenia w głowę. „Pamiętaj, pamiętaj, pamiętaj” – powtarzała w myślach, zanim ciemność przed jej oczami przemieniła się w próżnię.
Powoli rozsunęła powieki i poczekała, aż jej oczy przyzwyczają się do silnego światła emitowanego przez przymocowaną do sufitu lampę. A potem uniosła lekko głowę i zorientowała się, że leży przykuta za nadgarstki i kostki do czegoś, co wyglądało jak stół operacyjny. „Nie panikuj. Za wszelką cenę zachowaj spokój” – mówiła do siebie w myślach, rozglądając się po jasnym, pozbawionym okien pomieszczeniu przypominającym salę zabiegową. Wszystko było w nim białe, łącznie z drzwiami. I ta przerażająca cisza… Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje, ale wiedziała, że trafiła tu za sprawą człowieka, który napadł ją w parku. Pamiętała każdy szczegół dnia aż do momentu ataku. Przez kolejne minuty debatowała wewnętrznie nad tym, czy mogła temu zapobiec. W końcu doszła do wniosku, że nawet gdyby wzięła ze sobą gaz pieprzowy, nie zdążyłaby go wyjąć z torebki na czas. Napastnik zaatakował zbyt szybko. Tylko czego od niej chciał?
„Nie panikuj, nie panikuj” – szeptała do siebie, leżąc z zamkniętymi oczami i starając się zapanować nad drżeniem ciała i świądem twarzy. Nie wzywała pomocy ani nie próbowała się wyswobodzić, bo każdy gwałtowny ruch sprawiał jej ból. Dlaczego porywacz tak długo nie przychodził? A jeśli pozostawił ją tu, by umarła z głodu i odwodnienia? Im dłużej leżała, tym mroczniejsze myśli przychodziły jej do głowy. Doszło nawet do tego, że zaczęła podejrzewać o porwanie swojego chłopaka, choć przecież wiedziała, że nie posunąłby się do czegoś takiego. Może zachowywał się egoistycznie i bywał impulsywny, ale żeby napadać na nią w parku…?
Nagle usłyszała odgłos przekręcanego w zamku klucza. Szybko uniosła głowę i spostrzegła wchodzącego do pomieszczenia mężczyznę, ubranego w szary wojskowy kombinezon ochronny i maskę gazową, która skutecznie ukrywała jego twarz. Nieznajomy zbliżył się do niej i przez dłuższą chwilę uważnie przyglądał jej się z góry.
– Czego chcesz?! – warknęła, zaciskając zęby i szarpiąc się z łańcuchami. – Pokaż twarz, tchórzu! Pokaż, kurwa!
Nieznajomy w odpowiedzi odwrócił się do niej plecami i podszedł do stojącej przy ścianie komody. Następnie otworzył górną szufladę, wyjął z niej białego pilota i dotknął palcem jednego z przycisków. Sekundę później rozległo się głośne syczenie, a z zamontowanych w suficie krat zaczął się sączyć gęsty dym. Wtedy po raz pierwszy poczuła panikę.
– Co ty robisz? Przestań! – nakazała mężczyźnie w kombinezonie, ale ten nie reagował.
Tymczasem pomieszczenie coraz bardziej przesiąkało gęstym dymem.
– Pomocy! – krzyknęła, wierzgając nogami. – Pomocy! Kurwa, ratunku!
Choć wiedziała, że nie zdoła się uwolnić, pragnienie przeżycia nakazywało jej walczyć. Zadawała więc sobie ból, ocierając nadgarstkami i kostkami o ciasne kajdany, podczas gdy nieznajomy stał przy komodzie i w ciszy ją obserwował.
– Duszę się! – zajęczała w pewnym momencie, gdy dymu było już tak dużo, że niemal przysłaniał jej oprawcę.
Cokolwiek ten psychopata zamierzał zrobić, nie podda się bez walki i nie opuści mamy, która potrzebowała jej teraz bardziej niż kiedykolwiek. Szarpała się więc ze wszystkich sił i wydawała z siebie rozpaczliwe jęki. W pewnym momencie poczuła, że zaczyna słabnąć. Powieki mimowolnie jej opadały i miała coraz większe trudności z poruszaniem kończynami. „Gaz usypiający” – pomyślała, pamiętając podobną scenę z jednego z kryminałów. To dlatego nieznajomy uzbroił się w maskę.
– Pomocy… Pomocy – stękała z coraz mniejszą energią. Wiedziała, że było źle.
Zanim zamknęła oczy, dostrzegła kroczącego ku niej mężczyznę. W dłoni trzymał strzykawkę wypełnioną jakimś przeźroczystym płynem. Nie chciała już z nim walczyć. Nie zamierzała też błagać go, by ją uwolnił. Pragnęła jedynie głośno się zaśmiać. Cała ta sytuacja wydała jej się bowiem kompletnie absurdalna. Przecież takie filmowe sceny nie miały prawa się urzeczywistnić. A jednak…
– Grzeczna dziewczynka. Bardzo grzeczna – powiedział oprawca niskim, lekko zachrypniętym głosem. A potem wbił jej igłę w szyję i patrzył, jak jej ciało z każdą sekundą coraz bardziej się rozluźnia.
*
Gdy ponownie otworzyła oczy, znów spostrzegła lampę i kraty na suficie. A zatem to nie był zły sen. Jakiś wariat naprawdę ją porwał, a potem uśpił. Gdy spróbowała unieść głowę, przeszył ją tak silny ból, że aż wydała z siebie cichy jęk. Zacisnęła jednak zęby i podjęła kolejną próbę.
– Aaa, kurwa! – zajęczała i zanim powróciła do pozycji leżącej, objęła wzrokiem swoje skute kończyny i nagie ciało. Krew była wszędzie: na jej udach, kroczu i brzuchu. Spanikowana zaczęła wierzgać nogami i wzywać pomoc. Po chwili dotarł do niej odgłos otwieranych drzwi.
– Wszystko dobrze, dziewczynko? – Od razu rozpoznała ten głos. To był ten sam człowiek, który napuścił dymu do pomieszczenia, a potem wstrzyknął jej jakąś substancję. Napięła więc wszystkie mięśnie w ciele, a następnie uniosła głowę i ramiona.
– Kim ty… jesteś? – spytała, patrząc w oczy dwudziestokilkuletniemu, krótko ostrzyżonemu i gładko ogolonemu brunetowi o piwnych oczach, który miał lekko odstające uszy. Tym razem ubrany był w czarną bluzę z kapturem, luźne dresowe spodnie i brązowe sneakersy. Była pewna, że nigdy wcześniej go nie widziała. Zresztą nawet gdyby minęła go kiedyś na ulicy, nie przeszłoby jej przez myśl, że ten człowiek byłby zdolny do takich potworności. – Dlaczego mi to robisz?!
Nieznajomy uniósł powoli kąciki ust, nie odrywając od niej wzroku. A potem podszedł do kobiety i przyłożył jej do policzka zimną, szorstką dłoń.
– Nie zadawaj pytań, tylko ciesz się chwilą. Zostałaś wybrana.
– Jak wybrana? Co ty pierdolisz?!
Chłopak następnie przeniósł dłoń na jej lewą pierś i delikatnie ją ścisnął.
– Spotkał cię największy zaszczyt. Powinnaś być za to wdzięczna.
– Proszę, nie krzywdź mnie! – krzyknęła ze łzami w oczach i dodała: – Moja mama jest ciężko chora i nie poradzi sobie beze mnie. Ja… muszę do niej wracać. Błagam, pozwól mi wrócić do mamy.
Nieznajomy ignorował jej prośby, przejeżdżając dłonią wzdłuż jej zakrwawionego tułowia.
– Jesteś taka piękna…
– Nie… Boże, ratunku!
Nagle zatrzymał się tuż poniżej jej pępka.
– Najpiękniejsza…
Serce waliło jej jak dzwon, a całym ciałem wstrząsały silne drgawki.
– Nie… Nie… Błagam – jęczała, zaciskając powieki i wyginając tułów do boku, byle tylko oddalić się od tego psychopaty. Wtedy on chwycił ją dłońmi za biodra i przywrócił do poprzedniej pozycji.
– Nie walcz. Odpuść i ciesz się chwilą.
Myślała o mamie, która na pewno wezwała już policję. Dawniej uważała ją za najbardziej przewrażliwioną osobę na świecie. Gdy kobieta była jeszcze zdrowa, potrafiła dzwonić do niej kilka razy dziennie i o wszystko wypytywać. Chciała wiedzieć, z kim jej córka szła w weekend na imprezę albo jaką trasę zamierzała przebiec wieczorem. Wiedziała, do jakich potworności są zdolni ludzie, i wolała dmuchać na zimne. Choroba pozbawiła ją czujności. Tego wieczora nie spytała. Pozwoliła córce wyjść bez telefonu. Teraz pewnie to sobie wyrzucała.
– Chcę do domu – jęknęła, gdy nieznajomy pomasował ją między nogami dwoma palcami. – Nie… Błagam, nie…
– Spokojnie, nic ci nie zrobię – odpowiedział szeptem, po czym ruszył w kierunku komody. Następnie przykucnął i wyjął z dolnej szuflady długą, szeroką tubę. – Ale on już tak.
Krew uderzyła jej do głowy, a obraz przed oczami uległ gwałtownemu zamgleniu, gdy uświadomiła sobie, co ten szaleniec chciał jej zrobić.
– Aaa! Ratunku! – zawyła, gdy nieznajomy uruchomił wałek, który zaczął się coraz szybciej obracać wokół własnej osi.
Mężczyzna wcisnął w nią kręcącą się z ogromną prędkością tubę. Poczuła tak silny ból, że zawyła jak zarzynane zwierzę. Minęły trzy minuty, zanim straciła przytomność. Trzy najdłuższe minuty jej życia. Gdy wreszcie zobaczyła przed oczami ciemność, odetchnęła z ulgą. Mogła umierać. Wszystko, byle tylko nie musiała dłużej tego znosić.
*
Podobało jej się w próżni. Nie czuła bólu, żalu ani tęsknoty za mamą. Było jej obojętne, co się z nią stanie. Wściekła się, gdy z nicości wyłonił się głos, który powiadomił ją, że za moment się wybudzi. Błagała go, by nie przywracał jej do rzeczywistości. Nie po tym, co zrobił z nią ten zwyrodnialec. Decyzja została jednak podjęta. Musiała wrócić.
Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, gdy po otwarciu oczu spostrzegła wiszące nad sobą lustro, w którym odbijała się jej pokiereszowana, ubrudzona zaschniętą krwią sylwetka. O dziwo, nie była już przykuta do stołu. Zdesperowana, by się ratować, napięła mięśnie i spróbowała wstać. Ku swojemu zaskoczeniu nie mogła poruszyć kończynami. Usta również jej się nie otwierały. Wtedy dotarło do niej, że ten psychol musiał jej podać jakąś substancję paraliżującą. Z jednej strony była w pełni świadoma, ale poza oczami nie panowała wcale nad swoim ciałem. Przez kolejne minuty przerażona wrzeszczała w myślach. Świat jednak słyszał tylko jej nierówny oddech. Wreszcie wycieńczona wewnętrzną walką poddała się i zamknęła oczy. Nie była w stanie patrzeć na swoje lustrzane odbicie ani na ogromną ranę między nogami. Nawet jeśli uda jej się przeżyć, pewnie już nigdy nie będzie mogła mieć dzieci. Tak bardzo o nich marzyła… Uwielbiała przekomarzać się z chłopakiem na temat tego, jak duża będzie ich rodzina. Ona chciała minimum piątkę rozbrykanych maluchów. Deklarowała nawet, że będzie je rodziła rok po roku. On zaś pragnął wygody i świętego spokoju.
– W porządku, możemy mieć jedno. Godzę się tylko ze względu na ciebie.
W momencie z powodu jakiegoś sadysty jej marzenie prysło niczym bańka mydlana. Tylko po co w ogóle o tym myślała, skoro nie miała pewności, czy dożyje następnej godziny?
Potwór zjawił się niecałą godzinę później, wybudzając ją z płytkiego snu.
– Widzisz? Gdy się postarasz, to potrafisz być grzeczna – stwierdził, stojąc nad nią ze skalpelem w dłoni. Na jego widok zapadła jej się klatka piersiowa, jakby ktoś przejechał po niej walcem, i poczuła nieprzyjemne ciepło rozchodzące się po całym ciele. – Jesteś taka piękna… A możesz być dziełem sztuki. Czy chcesz, bym cię nim uczynił?
Rozhisteryzowana wkładała całą energię w to, by wykrzyczeć do porywacza choć kilka słów. Tymczasem on krążył wokół niej, gwiżdżąc pod nosem i nie słysząc jej myśli.
– Zrobię z ciebie ideał. Prawdziwy ideał – powiedział po dłuższej chwili, a następnie stanął po jej prawej stronie i nachylił się nad brzuchem.
„Kurwaaa! Nieee! Aaa!” – wrzeszczała w myślach, gdy szaleniec wbijał w nią skalpel, a potem powoli rozcinał jej nim skórę, naczynia krwionośne i warstwę tłuszczu w żółtawym kolorze. Czuła wszystko i jedyne, co mogła zrobić, by choć trochę oszczędzić sobie gehenny, to zamknąć oczy i nie patrzeć na to, co wyprawiał z nią ten sadysta. Każde kolejne cięcie przyprawiało ją jednak o ból, który odbierał jej cząstkę człowieczeństwa. W pewnym momencie jej podświadomość nie miała już nawet siły krzyczeć. Była straszliwie poraniona, pozbawiona godności, zniszczona.
– Kochanie, śpisz? – wyszeptał jakiś czas później. – Obudź się…
Bała się otworzyć oczy. Nie była gotowa na to, co zobaczy w lustrze. Wtedy on położył jej dłoń na klatce piersiowej i pochylił się tuż nad jej twarzą.
– Wiem, że mnie słyszysz. Serce wali ci jak oszalałe i nierówno oddychasz. Spójrz na mnie. Nie bój się.
Myślała o swoim chłopaku. Wyrzucała sobie, że jednego dnia nazwała go najgorszym mężczyzną na świecie. Tymczasem on nigdy nie podniósłby na nią ręki. Brzydził się przemocy, czemu wielokrotnie dawał wyraz. Oddałaby wszystko, by cofnąć czas i móc odwołać te słowa…
*
Od dłuższego czasu była świadoma, ale strach, którego nigdy wcześniej nie zaznała, powstrzymywał ją przed otwarciem oczu. Błądziła więc w mroku, nasłuchując czyichś kroków oraz sporadycznych cichych jęków. W całym tym horrorze najgorsze było to, że odzyskała czucie. Bolał ją każdy milimetr ciała. Nie chciała nawet sobie wyobrażać, co ten psychol z nią wyczyniał, gdy spała. I dlaczego po wszystkim podwiesił ją za ręce do sufitu na takiej wysokości, że musiała stać na czubkach palców. Nie zadawała już sobie pytania: „dlaczego?”. Nie czuła też nienawiści do człowieka, który tak ją sponiewierał. Bała się. Nie śmierci, ale tego, że zostawi mamę samą na tym okrutnym świecie. Nie zdążyły się nawet pożegnać. Miała jej jeszcze tyle do powiedzenia.
Nagle po jej lewej stronie rozległ się głośny kobiecy jęk, po którym ktoś zwymiotował na podłogę. Dłużej nie mogła uciekać od prawdy. Musiała zobaczyć, z czym ma do czynienia. Strach jednak do tego stopnia ją paraliżował, że umysł nie współpracował z ciałem. Dopiero za piątym razem udało jej się rozchylić powieki. Bardzo szybko tego pożałowała.
Znajdowała się w przyciemnionym pomieszczeniu bez okien, na środku którego stał jedynie długi metalowy stół. Gdy spojrzała w lewo, ujrzała trzy rzędy podwieszonych za ręce nagich kobiet. To samo zobaczyła po prawej stronie. Łącznie otaczało ją ponad dwadzieścia niewinnych, oszpeconych ofiar. Niektóre miały widoczne na brzuchach i udach głębokie rany. Inne psychol pozbawił piersi, a jeszcze inne ogolił na łyso. To nie miało sensu. Dlaczego…?
Czuła, jak w gardle rośnie jej gula, a po policzkach natychmiast spłynęły jej łzy. Większość z tych dziewczyn była młodsza od niej, a chudziutka blondynka, która znajdowała się najbliżej, musiała mieć nie więcej niż szesnaście lat. Biedaczka miała spuszczoną głowę, a z jej ust wyciekała gęsta czerwona ciecz. Chciała ją obudzić i coś do niej powiedzieć, ale zamiast słów wydawała z siebie jedynie ciche, niezrozumiałe dźwięki. Coś było nie tak. Nie rozumiała, co się z nią działo. I wtedy usłyszała podobny dźwięk po swojej prawej stronie. Brunetka w zbliżonym do niej wieku spojrzała jej w oczy, a następnie otworzyła szeroko zakrwawione usta. Wtedy zrozumiała.
Bydlak wyciął im wszystkim języki.
Kolejne minuty upłynęły jej na desperackim szarpaniu się ze sznurem. Nie myślała o nasilającym się bólu stóp i nadgarstków. Liczył się dla niej tylko powrót do domu. Dziwiło ją, że żadna z ofiar nie podejmowała walki. Część przyglądała jej się z rezygnacją, a inne nawet nie podnosiły głowy. Przecież musiało istnieć jakieś wyjście z tej fatalnej sytuacji. A co, jeśli nie istniało i ona jako jedyna jeszcze tego nie zrozumiała?
Wkrótce opadła z sił i zemdlała na pół godziny. Obudził ją zbiorowy jęk towarzyszek, które zlękły się na widok stojącego w drzwiach mężczyzny w czarnym garniturze i białej koszuli założonej pod marynarką. Zdziwiła się, gdyż nie był to ten sam człowiek, który ją torturował. Ten był dużo starszy, musiał być już po pięćdziesiątce. Był też znacznie wyższy i szczuplejszy. Nawet kilkudniowy zarost nie był w stanie zakryć jego zapadniętych policzków. Nieznajomy zrobił kilka kroków, po czym zwrócił się przodem do drzwi. Wtedy próg przekroczył brunet, który pozbawił ją człowieczeństwa. Na widok gęby tego psychopaty omal nie zwymiotowała. Gdyby tylko udało jej się uwolnić z więzów, rzuciłaby się na niego w ułamku sekundy i wydłubała mu oczy.
– Czy mi się zdaje, czy ich ubyło w porównaniu z zeszłym tygodniem? – spytał swojego młodszego towarzysza mężczyzna, który wszedł pierwszy.
– Sześć zdechło, w tym dwie przedwczoraj. Nie dało się ich uratować.
– Dlaczego więc jeszcze nie zastąpiłeś ich nowymi?
– Pracuję nad tym, panie prezesie. Tę przywiozłem wczoraj – odrzekł brunet, wskazując ją ręką. Wtedy prezes podszedł do niej i zatrzymał się w odległości około półtora metra. To wystarczyło, by poczuła bijący od niego smród papierosów.
– Widzę, Kacie. – Patrzył jej w oczy z miną niewyrażającą emocji. Następnie przeniósł wzrok na jej zakrwawione, posiniaczone piersi i poharatany brzuch. – Coś łagodnie się z nią obszedłeś…
Stojący przy drzwiach Kat przełknął ślinę i otarł o spodnie spocone dłonie.
– Łagodnie? – spytał lekko drżącym głosem. – Wydrążyłem w niej tunel szerokości kanału La Manche. Bałem się, że przesadziłem. Naprawdę nie wiem, jakim cudem ona jeszcze się trzyma.
– Najwyraźniej La Manche to dla niej za mało – stwierdził prezes. – Zdecydowanie za mało.
– Ale…
– Zabierz ją stąd i przygotuj na ucztę. Nie jest jeszcze wystarczająco soczysta.
Kat zmarszczył czoło, jakby nie dowierzał w to, co mówił jego towarzysz.
– Przepraszam pana. Byłem przekonany, że się panu spodoba.
– Podoba mi się, ale widzę, że się mnie nie boi. – Po tych słowach prezes zbliżył się do niej na tyle blisko, że gdyby chciała, mogłaby rzucić się na niego i odgryźć mu nos. Wiedziała jednak, że poniosłaby za to jeszcze surowszą karę. Niewykluczone, że ostateczną. – Masz piękne oczy. Widzę w nich dużo odwagi i determinacji. Większość suk na twoim miejscu już dawno kwiczy z rozpaczy. Ty jednak wciąż walczysz, choć na pewno w głębi duszy zdajesz sobie sprawę z tego, że nie wrócisz już do domu. – Gdy to powiedział, zagryzła dolną wargę i obrzuciła go nienawistnym spojrzeniem. – Tak jest… Pokaż mi całą swoją złość. Wyrzuć to z siebie – prowokował ją.
– Pójdę przygotować salę tortur – powiedział Kat, po czym opuścił pomieszczenie.
Tymczasem prezes w akompaniamencie jęków swoich ofiar kontynuował pastwienie się nad najnowszą zdobyczą:
– Wiesz, dlaczego one wszystkie są lepsze od ciebie? Powiem ci. Otóż wyjątkowo mnie pociąga strach w oczach moich suk. Ale nie chodzi o zwykły strach. Mam tu na myśli niemożliwy do wyrażenia lęk o własne życie – mówił, nie okazując przy tym żadnych emocji. I to właśnie najbardziej ją przerażało. – Nic nie smakuje lepiej niż doprowadzone do ostateczności suki, które sparaliżowane wizją nieuchronnie zbliżającej się śmierci robią wszystko, co tylko im każę. Dla dodatkowej godziny czy dnia godzą się na największe upokorzenia. – Przysunął się do niej i polizał ją po szyi. Wzdrygnęła się, czując na sobie jego ciepły język. – Ty nie jesteś jeszcze smaczna, ale wkrótce będziesz. W twoich oczach zobaczę poczucie totalnej klęski. Powieszę cię wtedy za nogi, a potem wyleję się na ciebie. Następnie zostawię cię na parę godzin i pozwolę nasiąknąć moimi szczynami. – Splunął na nią, po czym dodał: – Właśnie tym dla mnie jesteś. Gąbką chłonącą moje szczyny. Rzeczą, której istnienie zależy wyłącznie ode mnie. Oddychasz tylko dlatego, że ci na to pozwalam, ty brudna, zawszona suko. Myślisz, że jesteś silna, ale nie wiesz, do czego jestem zdolny, by zjeść smaczny posiłek. Ale już wkrótce. Już wkrótce…
Nagle rozległo się pukanie do drzwi.
– Wejść.
– Panie prezesie, dzwoni Skorpion. Mówi, że to pilne – powiedział ubrany w szarą marynarkę i czarne spodnie łysawy brodacz z małymi okrągłymi okularami i pomarszczonym czołem. W dłoni trzymał smartfon.
Prezes wyciągnął ku mężczyźnie rękę i zaczekał, aż ten podejdzie do niego i przekaże mu urządzenie. Następnie położył je na metalowym stole i włączył tryb głośnomówiący.
– Skorpion.
– Prezesie – odezwał się głos po drugiej stronie. – Zrobione. Wiktor Milton nie żyje. Poszło łatwiej, niż myślałem.
– Bardzo dobrze. A co z jego młodszą córką, o której rozmawialiśmy?
– Lena. Przewieźliśmy ją do kryjówki, tak jak ustaliliśmy.
– Doskonale, Skorpion – powiedział ze spokojem prezes, krocząc powoli wzdłuż rzędu podwieszonych za ręce do sufitu i jęczących cicho ze strachu i wycieńczenia kobiet. – Tak się składa, że w ostatnich dniach ubyło mi kilka suk. Córka Miltona zrekompensuje te braki z nawiązką. Kiedy mi ją dostarczysz?
– Właśnie o tym chciałem porozmawiać… – zaczął nieśmiało Skorpion. – Pamięta prezes naszą rozmowę sprzed kilku tygodni, tuż po zakończonym zadaniu w Rzeszowie?
– Pamiętam. Swoją drogą, skoro już rozmawiamy, to wyjawię ci, że dorwaliśmy trzech współpracowników Konrada. Jeden z nich podzielił już los swojego szefa. Dwaj, którzy byli najbliżej niego, za karę jeszcze sobie trochę pożyją. – Po tych słowach kąciki jego ust po raz pierwszy delikatnie się uniosły. – Naprawdę świetnie się spisałeś.
– Dziękuję panu. Chciałem nawiązać do obietnicy, którą złożył mi prezes na koniec rozmowy. Powiedział pan, że przewiduje premię za wykonanie tak trudnego zadania. – Zapanowała kilkusekundowa cisza, po której Skorpion dodał: – Czy moglibyśmy powrócić do tego tematu?
Prezes podrapał się po brodzie i odrzekł:
– Tego akurat sobie nie przypominam, ale masz rację, zasługujesz na wyróżnienie. Jeszcze dziś skontaktuję się ze skarbnikiem. – Mówiąc to, stał naprzeciwko niej. Przez cały czas patrzyła mu w oczy, posyłając nienawistne spojrzenie. Bała się tak bardzo, że chwilami brakowało jej tchu, ale czuła, że za wszelką cenę nie może okazać słabości. On tylko na to czekał.
– Eee… Rzecz w tym, że mam pewien pomysł, jak mógłby pan dotrzymać danego słowa i przy okazji nie wydać ani grosza – wyjawił Skorpion.
Zaciekawiony prezes pomaszerował ku stołowi, na którym leżał smartfon.
– Mów.
– Jak pan wie, z rodziną Miltonów łączy mnie długa historia. I nie mówię tu tylko o współpracy z Wiktorem…
Mówiąc o Miltonach, Skorpion nawiązywał do starszej córki Wiktora, dziennikarki programu Demaskacja – Sandry Milton. Przeprowadziła ona śledztwo, które zwieńczyła reportażem uderzającym nie tylko w Skorpiona, ale także w jego brata, ministra sprawiedliwości Waldemara Nickiego. Milton ujawniła powiązania ministra z handlarzami narkotyków i kibolami jednego z klubów piłkarskich. Z kolei Skorpion został oskarżony o zarządzanie grupą przestępczą specjalizującą się w przemycie narkotyków, rozbojach, szantażach, porwaniach, a nawet morderstwach. Dziennikarka nie miała prawa wiedzieć, że bracia byli zaledwie trybikami w wielkiej przestępczej machinie zrzeszającej najpotężniejszych ludzi w kraju. Tylko nieliczni znali jej całkowity rozmiar. Niccy do nich nie należeli. Ostatecznie bracia, dzięki wstawiennictwu prezesa, uniknęli więzienia. Waldemar Nicki musiał się jednak pożegnać ze stołkiem.
– Wiem, że nienawidzisz Miltonów. I właśnie dlatego oddelegowałem cię do tego zadania – wyznał prezes.
– Sęk w tym, że dla mnie zadanie nie dobiegło końca. Czuję, że nie postawiłem jeszcze kropki nad i.
– Rozumiem, że pragniesz krwi starszej córki Miltona. Przypominam ci jednak, że Rada ma wobec niej inne plany.
– Nie chcę zabijać Sandry – wyjawił Skorpion. – Zależy mi tylko na tym, by spędziła resztę życia w wyżerającej ją od środka niepewności o los siostry. Zadowolę się tym, że do końca swoich dni będzie widziała moją uśmiechniętą twarz tuż po przebudzeniu i przed snem. Koszmar, który jej zgotowałem, będzie trwał aż do jej śmierci.
– Myślę, że po dzisiejszym wieczorze możesz być tego pewny. Przed Sandrą Milton wiele lat smutnej wegetacji – stwierdził prezes.
– Tak, ale mimo to chciałbym ten jeden raz wyręczyć Kata i przygotować Lenę na ucztę. W ten sposób zwieńczę dzieło.
Prezes spojrzał z zamyśleniem na swoje ofiary. Chwilę później zwrócił się do Skorpiona:
– Ciekawie to sobie obmyśliłeś. Ile czasu potrzebujesz, by ją odpowiednio nasączyć?
– Proszę o kilka dni. Trzy, góra cztery. Powiem moim chłopakom, by zgotowali jej takie piekło, że będzie ich błagała o śmierć. A potem wkroczę do akcji i uświadomię jej, że to, co wydawało się ostatecznością, było zaledwie wstępem do całkowitej zagłady.
– Brzmi kusząco – odrzekł prezes, zastanawiając się jeszcze przez dłuższą chwilę nad propozycją podwładnego. – Niech będzie. Obiecałem ci premię, a wiesz, że dotrzymuję słowa.
– Dziękuję, prezesie. Bardzo dziękuję – wybrzmiał podekscytowany głos po drugiej stronie.
– Obiecaj mi tylko, że nie stracisz kontroli i dostarczysz mi ją żywą. W takich chwilach niedoświadczeni kaci potrafią przesadzić z przyprawami i zrujnować posiłek. A wiesz przecież, jak bardzo na nią czekam. Obserwuję ją, odkąd była dzieckiem. Już wtedy wiedziałem, że wyrośnie na mój ideał…
– Oczywiście, prezesie. Dostarczę panu najsmaczniejsze danie, jakie kiedykolwiek pan jadł. Ma pan moje słowo – zadeklarował Skorpion.
– Liczę na ciebie. Tylko nie każ mi zbyt długo czekać – przestrzegł go prezes, po czym spojrzał na swoje ofiary. – Robię się głodny, a w spiżarni mam niepokojąco mało smakołyków…
Po zakończonej rozmowie prezes podszedł do niej i ponownie polizał ją po szyi, tym razem z drugiej strony.
– Masz ogromny potencjał, wiesz? Kat będzie cię musiał jedynie trochę doprawić. Kto wie, może ty też zostaniesz moją ulubienicą? Na szczęście mam wiecznie niezaspokojony głód, tak więc nie musisz się czuć zazdrosna o koleżankę. Wiesz, jesteś nawet trochę podobna do Leny – stwierdził, przyglądając jej się z podziwem. – Myślę, że się polubicie.
Pół minuty później do pomieszczenia wszedł Kat.
– Wszystko gotowe, panie prezesie.
– Doskonale. – W głosie prezesa po raz pierwszy dało się usłyszeć ekscytację. – Do zobaczenia wkrótce. Liczę, że nie będziesz już na mnie wtedy patrzeć z taką wrogością – prychnął lekceważąco, po czym ruszył w kierunku wyjścia.
Tymczasem Kat stanął przed nią i zbadał ją wzrokiem od stóp do głów.
– Nie dość, że piękna, to jeszcze taka silna…
A potem wyciągnął z kieszeni bluzy strzykawkę i przekręcił ją igłą do góry. Na ten widok przeszły ją ciarki. Zdesperowana w walce o życie zgięła nogi w kolanach i nie zważając na ból rąk, próbowała się rozbujać na sznurze i kopnąć Kata z wystarczającą siłą, by powalić go na podłogę. Gdyby udało jej się go zamroczyć, miałaby dosłownie sekundy na wyswobodzenie się. Tylko jak miała to zrobić, skoro do tej pory się nie udało? Czuła, że to plan skazany na porażkę, ale żadne inne rozwiązanie nie przychodziło jej do głowy. Musiała spróbować. Bezczynność nie wchodziła w grę.
Kat zareagował jednak błyskawicznie i wbił jej igłę w brzuch.
Zanim zasnęła, zdążyła jeszcze wymienić spojrzenia z dziewczyną wiszącą po jej lewej stronie. Uniesione kąciki ust towarzyszki dodały jej otuchy. Przynajmniej nie umrze w samotności.
A potem wszystko pogrążyło się w ciemności.
ROZDZIAŁ 1
Jeszcze kilka lat temu Ignacemu Sznyderowi nie przeszłoby nawet przez myśl, że pewnego dnia zostanie prywatnym detektywem. Spełniał się jako zawodnik federacji Mighty Fight League, zdobywając medal mistrzostw Polski w submission fightingu i przygotowując się ambitnie do wkroczenia na światowe ringi. Wierzył, że stać go na równą walkę z najlepszymi, a w dalszej perspektywie – na zdobycie tytułu mistrza świata. Do pewnego momentu wydawało się, że wszystko zmierza ku dobremu. Forma Igiego z roku na rok rosła, a wraz z nią rosły jego zarobki. Coraz częściej pojedynkował się za granicą, zdobywając cenne doświadczenie i nowych sponsorów. W kwietniu dwa tysiące siedemnastego roku wyjechał do Berlina, by zmierzyć się z utytułowanym niemieckim zawodnikiem. Traktował to jako okazję do pokazania się szerszej publiczności i zainteresowania sobą tamtejszych federacji. I wtedy spadł na niego nokautujący cios. Bynajmniej nie ze strony rywala. W środku nocy, na niecałą dobę przed walką, zadzwoniła do niego zmartwiona matka. Okazało się, że jego młodszy brat, Tymon, wyszedł z domu o wpół do ósmej pod pretekstem spotkania na piwo z kolegami i od wielu godzin nie wracał. Niepokoiło ją zwłaszcza to, iż nie zabrał ze sobą telefonu, a jego znajomi twierdzili, że ostatni raz kontaktował się z nimi dzień wcześniej. Igi bez zastanowienia odwołał walkę, wrócił do Polski i zaczął aktywnie uczestniczyć w poszukiwaniach brata. Wtedy jeszcze wierzył, że z pomocą policji uda mu się szybko i bezpiecznie sprowadzić Tymona do domu. Jego zdaniem brat musiał być gdzieś blisko. Kamery monitoringu miejskiego uchwyciły go przecież idącego koło ósmej przez centrum miasta. Igi nie miał pojęcia, że to dopiero początek jego koszmaru.
Mijały kolejne tygodnie, a śledztwo nie posuwało się do przodu. Wyczerpany emocjonalnie Igi z trudem godził życie prywatne z zawodowym, starając się jednocześnie wspierać zdruzgotanych rodziców i wywiązywać ze zobowiązań zawodowych. Gdy po dwóch boleśnie przegranych walkach wreszcie udało mu się pokonać silnego przeciwnika, Igi zaczął wracać do formy. Niestety wkrótce los znów boleśnie go doświadczył. Podczas rutynowego badania w jego krwi wykryto śladowe ilości metadonu – opioidowego leku przeciwbólowego, który figurował na liście substancji niedozwolonych. Choć wyniki badań drugiej próbki okazały się dla Igiego pomyślne, nie wrócił już do profesjonalnego sportu. Skonfliktowany z ówczesnym trenerem i sfrustrowany z powodu opieszałego śledztwa w sprawie Tymona, stracił wiarę w ludzi i energię do pogoni za marzeniami.
Niecały rok po zaginięciu brata Igi przeznaczył wszystkie swoje oszczędności na uruchomienie Agencji Poszukiwań Osób Zaginionych „ECHO”. Nie widział innego wyjścia z trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł, niż pomaganie ludziom, którzy mierzyli się z podobnymi dramatami. Liczył, że dzięki ciężkiej pracy uda mu się sprowadzić do domu jak najwięcej zaginionych osób i zakończyć koszmar ich najbliższych, a przy okazji zdobyć umiejętności, które pewnego dnia pomogą mu odnaleźć Tymona. Wkrótce nawiązał współpracę z cenioną niegdyś dziennikarką śledczą Sandrą Milton, która z czasem stała się jego wspólniczką. Nie przypuszczał, że ta chłodna, zdystansowana i niepokorna trzydziestoparolatka okaże się jego bratnią duszą. Po trzech latach znajomości bezgranicznie ufał Sandrze i wiedział, że zawsze może na nią liczyć. Nic zatem dziwnego, że to właśnie do niej zadzwonił jako pierwszej, gdy pewnego dnia stanął twarzą w twarz z ukochanym bratem, który po ponad czterech latach niespodziewanie wrócił do domu…
– Cześć, Igi – powiedział siedzący na kanapie szczupły mężczyzna z gęstą jasną brodą, dużymi niebieskimi oczami, szerokim uśmiechem i śladem po usuniętej w dzieciństwie zajęczej wardze. Ubrany był w cienką kurtkę, pod którą nosił czerwony T-shirt z logo federacji Mighty Fight League, czarne dżinsy i białe wytarte trampki. Obok niego siedziała Irena Sznyder. Miała napuchniętą od łez twarz i mocno ściskała jego dłoń.
– Podejdź, Igusiu, i przywitaj się – powiedziała, uśmiechając się szeroko do syna.
– Nie… nie… Mam przewidzenia… – Igi impulsywnie odwrócił się i wybiegł do ogrodu. A potem roztrzęsiony wyjął z kieszeni dresowych spodni telefon i zadzwonił do Sandry.
– Co jest, Igi? Siedzę na spotkaniu z prawnikami i ratuję ci dupę. Obiecałeś, że załatwisz tę sprawę…
– Rzuć wszystko i przyjedź do Zgierza – odrzekł zdenerwowany.
– Co? Najpierw nie odbierasz moich telefonów, a teraz każesz mi zawalać obowiązki?
– Błagam, Sandra! – krzyknął, po czym wybuchnął płaczem. – On tu jest…
– Igi, co się dzieje? Kto jest?
– On wrócił, Sandra… Tymon, mój brat… Siedzi w salonie z mamą…
– Igi, co ty mówisz?
– Tymon wrócił… I nawet ma na sobie te same ubrania, w których wyszedł wtedy z domu… Przyjedź, Sandra… To się dzieje naprawdę.
– Dobra, biegnę do samochodu.
Igi rozłączył się i otarł dłonią zwilżone oczy. A potem nabrał powietrza w płuca i pomaszerował w kierunku drzwi, gotowy na spotkanie z bratem, o którego powrót modlił się przez ostatnie cztery lata.
Po przekroczeniu progu salonu poczuł nieprzyjemny zapach, jakby w pomieszczeniu od paru dni leżało martwe zwierzę. Wcześniej nie zarejestrował go z powodu szoku. Zatopił wzrok w uśmiechniętym bracie, zadziwiająco spokojnym. „On naprawdę wrócił. Tymon wrócił” – słyszał Igi w głowie. Mało tego, Tymon zachowywał się tak, jakby nie było go w domu co najwyżej parę godzin: siedział swobodnie na kanapie i rozmawiał z zapłakaną matką o mało istotnych rzeczach. Spytał ją na przykład o to, czy ojciec naprawił już przeciekającą spłuczkę. Może gdyby nie broda oraz sięgające niemal karku tłuste i poczochrane włosy, Igi uwierzyłby, że ostatnie cztery lata były tylko koszmarnym snem, który nie miał nic wspólnego z rzeczywistością. Znał jednak prawdę i czuł, że coś było nie tak. Nie można pewnego dnia rozpłynąć się w powietrzu, a ponad cztery lata później wrócić do domu jakby nigdy nic. Ignacy miał ochotę chwycić Tymona za ramiona, potrząsnąć nim mocno, a potem zasypać go milionem pytań i nie puścić, dopóki nie uzyska na nie odpowiedzi. Nie potrafił jednak się odezwać. Przejęty podpierał w milczeniu ścianę, nie spuszczając wzroku z brata. W pewnym momencie pociągnął nosem i spuścił głowę, by chłopak nie widział malującego się na jego twarzy wzruszenia. Wtedy odnaleziony brat niespodziewanie podniósł się z kanapy.
– Dokąd idziesz, synku? – zapytała wciąż drżąca z emocji Irena Sznyder.
– Do pokoju po telefon. Zadzwonię do ojca i spytam go, kiedy wróci – wyjawił Tymon. – Trzeba w końcu załatać dziurę w ogrodzeniu. Inaczej Klarowski znowu nas oskarży o kradzież psa.
– Mówiłam ci przecież, że tata wyjechał na kilka dni i jest tak zajęty, że nawet na SMS-y odpisuje po kilku godzinach. – Irena ponownie chwyciła syna za dłoń. – Usiądź i opowiedz mi wreszcie, co się stało.
– Ale ogrodzenie…
– Usiądź, synku. No siadaj, musimy porozmawiać… – Kobieta coraz mocniej przyciągała Tymona do siebie, a Igi ruszył w ich stronę, by poprosić matkę o rozmowę w cztery oczy. Z każdym kolejnym krokiem smród potu pomieszanego z odchodami nasilał się, aż w pewnym momencie stał się nie do wytrzymania. Ignacy zatrzymał się i wyciągnął rękę ku Irenie Sznyder.
– Pozwolisz? – zapytał, walcząc z nagłym przypływem mdłości.
– Nie mogę zostawić Tymonka…
– Idziemy na korytarz – odparł stanowczo Igi, czekając, aż kobieta do niego dołączy. Po opuszczeniu salonu spiorunował ją wzrokiem i spytał szeptem, jak udało jej się wytrzymać tyle czasu w takim smrodzie. – Przecież on cuchnie gorzej niż te bezdomne pijaczki, które okupują ostatnie rzędy w autobusie.
– Nie zwracałam na to uwagi. Skupiałam się na tym, że wrócił. – Oczy błyszczały jej z podekscytowania.
Tymczasem Ignacy położył dłonie na karku i przeniósł wzrok na sufit.
– To jakiś obłęd. Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę… Dlaczego w ogóle okłamałaś go w sprawie ojca?
– A co, miałam mu na dzień dobry powiedzieć, że Tadek nie żyje? – Irena przetarła wierzchnią stroną dłoni mokre oczy, po czym dodała: – Ignasiu, on wrócił. Jest tutaj z nami. Boże, to naprawdę on… – Przyłożyła obie dłonie do głowy. – Chyba to do mnie jeszcze nie dociera. Powiedz, synku, czy to się dzieje naprawdę, czy zaczynam tracić zmysły?
– Jeśli to drugie, to ja też oszalałem – odpowiedział równie mocno przejęty Igi. – Skup się teraz i odpowiadaj na moje pytania, dobrze?
– Tak, tak. Pytaj.
– Kiedy dokładnie Tymon wrócił do domu?
– Jakieś pół godziny przed tym, zanim do ciebie zadzwoniłam. Nie chciałam ci mówić przez telefon, żeby cię dodatkowo nie denerwować przed podróżą.
– Widziałaś, by ktoś go podwiózł pod dom? Jak tu właściwie dotarł?
– Nie mam pojęcia. Czyściłam lodówkę, gdy usłyszałam czyjeś kroki w przedpokoju. Odwróciłam się i zobaczyłam Tymonka. Uśmiechnął się do mnie i powiedział cicho: „Cześć, mamo”. A ja osunęłam się na podłogę i wybuchnęłam płaczem. Nie rzuciłam mu się w objęcia ani nie odezwałam się do niego. Po prostu siedziałam oparta o lodówkę i płakałam. – Po tych słowach Irena załkała i wtuliła się w Igiego.
– Wiem, że to trudne, mamo. Dla mnie też, ale musimy być teraz silniejsi niż kiedykolwiek. Rozumiesz?
– Masz rację, Ignasiu. Nie możemy okazywać przy Tymonku słabości…
– Chwilę wcześniej powiedziałaś do niego, że musicie wreszcie porozmawiać o tym, co się stało – kontynuował Igi. – Czy to znaczy, że przez cały ten czas, jak byliście razem, nie wspomniał ani słowem o ostatnich czterech latach?
– Nie. Próbowałam go o to wypytać, ale od razu zmieniał temat. Martwię się o niego, Ignasiu. Dziwnie się zachowuje… – Nagle na jej twarzy pojawiło się zawahanie. – A jeśli to nie jest nasz Tymonek?
– Mamo, co ty wygadujesz? Przecież to on!
– Niby tak, ale gdy patrzę mu w oczy, widzę kogoś innego, jakby obcego. Odnoszę wrażenie, że myślami jest zupełnie gdzie indziej. Jakby zatrzymał się dla niego czas… Wyobraź sobie, że po przejściu do salonu spytał mnie, w jaki sposób zdołałam tak szybko przemalować ściany z białego na kremowy i dlaczego go nie uprzedziłam, bo wróciłby wcześniej do domu.
– Rozumiem, że nie wyjawił, dokąd poszedł w dniu zaginięcia? – spytał Igi, a pani Sznyder w odpowiedzi wydała z siebie bezradne westchnięcie. – Dzwoniłaś po policję?
– Nie. Wolałam zaczekać na ciebie. Poza tym nie chciałam go stresować. Siedzi od ponad dwóch godzin w tej kurtce, jakby wpadł tylko na chwilę i miał się wkrótce zbierać. Zrób coś, synku. Powinnam się cieszyć, że Tymonek wrócił, ale podskórnie czuję, że dzieje się coś bardzo złego…
– Spokojnie. – Ignacy przyłożył matce dłoń do policzka. – Zajmę się tym. Porozmawiam z nim, a ty w tym czasie zadzwoń po policję i wyjaśnij im sytuację. Aha, jeszcze jedno: Sandra jest już w drodze.
– To dobrze. Przyda nam się teraz jej wsparcie – odpowiedziała Irena Sznyder.
Igi zaprowadził matkę do jej pokoju i zamknął za nią drzwi. Następnie wrócił do cuchnącego salonu, licząc, że uda mu się jakoś przetrwać w straszliwym smrodzie na tyle długo, by wyciągnąć z Tymona jak najwięcej informacji. Gdy usiadł niepewnie obok wpatrzonego w niego brata, ten zdjął mu z głowy czarną czapkę z daszkiem, na której widniała flaga Polski. Podarował ją mu tuż przed mistrzostwami Europy. Po jego zniknięciu Igi praktycznie się z nią nie rozstawał. Chciał ją mieć na sobie, gdy pewnego dnia Tymon stanie przed nim i przeprosi za to, że zniknął bez uprzedzenia.
– Widzę, że mój prezent ci się spodobał – powiedział z satysfakcją, po czym założył sobie czapkę na głowę. Tymczasem Igi przyglądał się jego zapadniętym policzkom, cieniom pod oczami i kilku nowym zmarszczkom na czole i w okolicach nosa. Zwrócił też uwagę na kilka zadrapań na twarzy i przy lewym uchu.
– Ano, wygodna jest – odrzekł zdawkowo Igi, a po dłuższej chwili milczenia dodał: – Co się stało, Tymon? Powiesz mi?
– W sensie? U mnie wszystko okej… W ogóle to dlaczego tak szybko wróciłeś z Berlina?
Pytanie Tymona sprawiło, że Igiego przeszyły nieprzyjemne dreszcze.
– Żartujesz sobie teraz czy mówisz poważnie?
– Eee… O co ci chodzi?
Teraz Igi poczuł nagłe uderzenie gorąca. Wzburzony poderwał się z miejsca i podszedł do okna. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w zielony ogród i powtarzał sobie w myślach, że wszystko będzie dobrze. „Tymon wrócił, to najważniejsze. Gada głupoty, bo jest w szoku, ale wkrótce się uspokoi i wyjaśni mi, dlaczego przez ostatnie lata nie dawał znaku życia”.
– Jestem głodny. Zjadłbym pizzę, najlepiej tę od Pedroso na grubym cieście. Co ty na to? – rzucił w pewnym momencie Tymon.
– Pedroso zamknęli dwa lata temu – wyjawił Igi, a słysząc to, jego brat uniósł wysoko brwi.
– Jak to? Przecież dopiero co od nich zamawiałem…
Ignacy poczuł, że dłużej nie da rady hamować złości.
– Kurwa, chłopie, nie było cię ponad cztery lata. Cztery pierdolone lata! – warknął, krocząc w stronę brata. – Rozpłynąłeś się w powietrzu, nie dając nam nawet szansy na pożegnanie. Wiesz, jak nam było ciężko?! – Głos coraz bardziej mu drżał. Tymczasem Tymon nie okazywał żadnych oznak zdenerwowania, co jeszcze bardziej rozjuszało Igiego. – Przez długi czas wszystko kręciło się wokół odnalezienia cię. Poruszyłem niebo i ziemię, by cię namierzyć, ale na darmo. Chwilami czułem, że jestem zdany tylko na siebie. Ci idioci z policji popełnili masę błędów. – Zrobił krótką pauzę, gdy poczuł, że z emocji traci oddech. – Gdzie byłeś, chłopie? Dlaczego nas zostawiłeś?
– Brat, o czym ty mówisz? – spytał Tymon.
Igi chwycił go za ramię i mocno nim potrząsnął.
– O tym, kurwa, że umierałem ze strachu o ciebie! Każdego dnia wyrzucałem sobie, że nie było mnie wtedy na miejscu. Wmawiałem sobie, że może gdybym nie wyjechał do tego pieprzonego Berlina… Powinienem był cię chronić. Jestem przecież twoim starszym bratem!
– To boli – jęknął cicho chłopak.
Igi puścił go i cofnął się o trzy kroki.
– Czułem się tak winny, że przeszedłem szkolenie detektywistyczne, by pomagać ludziom w podobnej sytuacji – kontynuował wzburzony. – Miałem nadzieję, że nabędę umiejętności, które pomogą mi cię odnaleźć. Robiłem wszystko z myślą o tobie. Dlatego powiedz mi, do cholery, dlaczego tak długo milczałeś?
– Chłopcy, dość! – Do salonu weszła Irena. – Ignasiu, to nie jest odpowiedni moment na tego typu rozmowę. Wszyscy jesteśmy rozemocjonowani i musimy ochłonąć. Tymonku, może jednak coś zjesz? Na pewno nie jesteś głodny?
– Nie, mamo – skłamał.
– W takim razie naleję ci gorącej wody do wanny. Weźmiesz kąpiel, zrelaksujesz się, a ja w tym czasie pościelę ci łóżko i przygotuję piżamkę. Powinieneś się zdrzemnąć, bo wyglądasz na bardzo zmęczonego.
– Nic mi nie jest, serio – przekonywał Tymon.
– Dobrze, dobrze. Mimo to drzemka jeszcze nikomu nie zaszkodziła. – Matka ścisnęła mu dłoń. – No chodź, kochanie. Wszystko jest już dobrze. Zaopiekuję się tobą i już nigdy nie pozwolę, by choćby włos spadł ci z głowy.
*
Pięć minut później rozemocjonowany Igi zadzwonił do Sandry.
– Gdzie jesteś?
– W drodze. Dzwoniłam do ciebie i pisałam.
– Sorry, ale nie sprawdzałem telefonu. Tyle się działo… – westchnął głośno. – Przyjedź, Sandra.
– Niedługo będę. Spróbuj się uspokoić. Słyszę, jaki jesteś zdenerwowany.
– A jak mam nie być, skoro się czuję, jakbym zobaczył ducha?! Z tym że to nie jest duch… To naprawdę Tymon. Przez ostatnie cztery lata budziłem się z myślą, że być może już nigdy go nie zobaczę, a teraz mój brat bierze sobie kąpiel i zachowuje się tak, jakby od naszego ostatniego spotkania minęło raptem parę godzin.
– Że co? Może jest w szoku? Albo ma zaniki pamięci?
– Tak to sobie tłumaczę, ale to przecież brzmi absurdalnie. Czuję się jak bohater tego serialu na Netflixie, w którym pasażerowie samolotu po wylądowaniu dowiadują się, że ich lot zamiast kilku godzin trwał kilka lat.
– Zejdź na ziemię, Igi, i czym prędzej zadzwoń po policję – poradziła mu Sandra.
– Mama już dzwoniła. Powinni tu zaraz być.
– To dobrze. Tylko może porozmawiaj z nimi przed domem, by nie spłoszyć Tymona. Kto wie, czy nie ma czegoś na sumieniu…
– No wiesz?! Przecież to mój brat!
– Twój brat, który wciąż myśli, że jest kwiecień dwa tysiące osiemnastego roku. To mi wystarczy, bym mu nie ufała. – Umilkła na chwilę, po czym dodała: – Rany, Igi, co za historia… A miałam nadzieję, że po całym tym zamieszaniu wokół poszukiwań córki Rajchelów uda nam się choć na chwilę odetchnąć. Jakby tego było mało, Kinga źle znosi chemioterapię. Myślałam nawet, czy do niej nie pojechać na parę dni. – Sandra nawiązała do choroby nadkomisarz Kingi Kołodziej z komendy w Zielonej Górze, która pomogła im w śledztwie dotyczącym zaginionej Emilki.
– Muszę kończyć. Gliny właśnie przyjechały.
– W porządku.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Marcel Moss, 2023
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: © Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © Anna Mutwil/Arcangel
Redakcja: Hanna Trubicka
Korekta: Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-001-3
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.