Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
WYCOFAJ SIĘ, PÓKI MASZ CZAS. ZOSTAŃ, A WCHŁONIE CIĘ LAS.
Mieszkańcami wsi Runowo położonej w sąsiedztwie Puszczy Gorzowskiej wstrząsa zaginięcie Artura Krynickiego.
Mężczyzna wyszedł pewnego wieczoru z domu i już nie wrócił. Jednym z głównych podejrzanych staje się lokalny biznesmen, u którego Krynicki miał niespłacony dług. Ten jednak nie przyznaje się do winy.
Miesiąc później z pobliskiej rzeki zostają wyłowione zwłoki kobiety. Śledczy przypuszczają, że należą do skonfliktowanej z mieszkańcami wsi Lilii Malczewskiej. Uznawana
za nawiedzoną kobieta od dawna żyje na uboczu i nie utrzymuje z nikim kontaktu.
Wkrótce do Runowa przybywa Sambor Malczewski – brat bliźniak Lilii, który od blisko trzydziestu lat nie miał z nią kontaktu. Były policjant niechętnie podejmuje się rozwiązania zagadki śmierci siostry. Im bardziej zagłębia się w jej przeszłość, tym więcej szokujących faktów odkrywa.
Czego nie mówią Malczewskiemu mieszkańcy Runowa?
Jaki związek ze śmiercią Lilii ma rodzinna tragedia sprzed lat? I jakie tajemnice skrywa pewna polana w mrocznym lesie,
do którego ludzie tak bardzo boją się wchodzić?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 374
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG
ROK 1997
– Nareszcie – powiedziała Lilia Malczewska do siebie, patrząc na wdzierający się do jej pokoju przez uchylone drzwi dym. Za kilka minut dom stanie w płomieniach, w których zginie ta przeklęta rodzina. Dziewczyna nie zamierzała podzielić losu rodziców i brata, więc zeskoczyła w pośpiechu z łóżka i wybiegła na korytarz. Zakasłała, gdy uderzyła w nią chmura gęstego ciemnego dymu. Wiedziała, że ma niewiele czasu.
Zanim zbiegła na dół, upewniła się, że drzwi do sypialni jej rodziców są zamknięte na klucz. Liczyła, że nawet jeśli się obudzą i wyważą drzwi, ogień do tego czasu zdąży wedrzeć się na piętro i zablokować im drogę ucieczki. Zresztą nawet gdyby jakimś cudem się przez niego przedarli, miała plan B.
– Żegnajcie – wyszeptała, przykładając dłoń do kieszeni spodni, w której znajdowały się dwa klucze. Zamierzała wrzucić je do pobliskiego jeziora lub rzeki. Nikt nigdy ich nie odnajdzie i nie dowie się, co zrobiła.
Chwilę później zatrzymała się przy drzwiach do pokoju swojego brata Sambora. Od najmłodszych lat wpajano jej, że bliźnięta łączy szczególna więź i gdy jedno z rodzeństwa cierpi, drugie podświadomie wie, że coś jest nie tak. Tymczasem Lilia nie czuła niczego takiego. Nienawidziła Sambora równie mocno jak rodziców, a przebywając z nim, zawsze czuła przejmujące zimno. Gdyby miała wymienić wszystkie powody, dla których pragnęła ich śmierci, nie starczyłoby jej dnia. A jednak coś nakazywało jej wejść do pokoju brata i go obudzić. Cichy głos z tyłu głowy powtarzał jej, że jeśli go tu zostawi, popełni ogromny błąd.
– Noż kurwa! – zasyczała, po czym wyjęła z kieszeni klucz i włożyła go w zamek. A potem otworzyła drzwi, wpuszczając do pokoju kłęby dymu. – Wstawaj.
Zaspany Sambor otworzył powoli oczy, ale już po chwili poderwał się z łóżka.
– Czego chcesz? – Dopiero po tym pytaniu zauważył wdzierający się do środka dym.
– Musimy uciekać. Pali się – powiedziała spokojnym tonem Lilia.
– C-co?
– Nie pytaj. – Chwyciła go za rękę i wyciągnęła z łóżka. – Idziemy.
– Mama! – jęknął po wyjściu na korytarz chłopak.
– Są już na zewnątrz – okłamała go, ciągnąc ku schodom.
– A-ale…
– Nie martw się. Czekają na nas przed domem.
Po zejściu na dół ich oczom ukazał się trawiący salon i korytarz ogień. Lilia zrozumiała, że zbyt długo zwlekała z ucieczką. Na szczęście tylne drzwi nie były jeszcze zajęte przez płomienie.
– Tędy! – krzyknęła do brata, który zasłaniał drugą ręką twarz, głośno kaszląc.
Chwilę później oboje klęczeli na mokrej ziemi i patrzyli na rozprzestrzeniający się po domu ogień.
– Mama! – powtórzył Sambor.
– Są po drugiej stronie. Zaraz do nas przyjdą.
– Chodźmy do nich! – upierał się chłopak.
– Nie! – Lilia przytrzymywała go. Jej brat był jednak silniejszy i w końcu jej się wyrwał. A potem okrążył dom i usłyszał przeraźliwy krzyk wyglądającej przez okno w sypialni na górze matki:
– O Boże! O Boże!
Zanim zdążył ją zawołać, Zyta Malczewska zniknęła mu z pola widzenia i dołączyła do próbującego otworzyć drzwi męża.
Tymczasem Lilia usiadła po turecku na ziemi i z satysfakcją obserwowała, jak dom, w którym spędziła siedemnaście lat życia, zamieniał się właśnie w zgliszcza. Nie wiedziała jeszcze, czy podjęła słuszną decyzję, ratując brata. Być może pewnego dnia tego pożałuje. Na razie jednak nie chciała się nad tym zastanawiać. Wolała cieszyć się upragnioną chwilą.
ROZDZIAŁ 1
DWADZIEŚCIA SIEDEM LAT PÓŹNIEJ
Pukanie w szybę srebrnego mercedesa SUV-a wybudziło Sambora Malczewskiego z głębokiego snu. Chwilę później dotarł do niego nieco przytłumiony męski głos:
– Halo! Żyjesz? Dochodzi dwunasta!
Leżący na tylnych siedzeniach Malczewski niechętnie uniósł powieki i przeszedł do pozycji siedzącej. Poczuł promieniujący od czoła ból głowy, który przypomniał mu o wybrykach zeszłej nocy.
– Ja pierdolę – syknął zirytowany. Następnie zrzucił z siebie gruby wełniany koc, opuścił szybę za pomocą pokrętła i posłał przyjacielowi surowe spojrzenie. – Serio, Gutek? Wiesz, jak długo nie mogłem zasnąć? Jacyś kretyni urządzili sobie imprezę na parkingu o trzeciej w nocy.
– Och, biedaku. Z tego, co słyszałem, to o trzeciej siedziałeś przy barze i wykłócałeś się z Kaśką o kolejnego drinka. No co? Wszystko mi powiedziała, zanim poszła do domu.
– Wierzysz mi czy jej? – Malczewski przewrócił oczami, po czym przeciągnął się i przejechał dłońmi po bursztynowych włosach. – Akurat Kaśka wrzeszczała głośniej od nich.
– Taka jej praca – odrzekł jego rozmówca.
– Wyganianie nawalonych klientów?
– Jeśli jest taka potrzeba.
Sambor zmarszczył lekko brwi.
– Powinieneś zatrudnić barmana, który będzie odwalał za nią brudną robotę. Ci faceci pod koniec byli tak narwani, że mało brakowało, bym…
– Spokojnie, wrzask Kaśki spłoszyłby nawet wygłodniałego niedźwiedzia – prychnął Gustaw Budyński. – A tak na poważnie, to trzymaj się z daleka od awantur i przepychanek. To ostatnie, czego w tej chwili potrzebujesz. No, chyba że w końcu się zdecydowałeś?
Sambor zmrużył oczy.
– Na co?
– Na posadę ochroniarza. Sam widzisz, że potrzebna mi pomoc profesjonalisty. A ty jako gliniarz – chrząknął – przepraszam, były gliniarz, chyba umiesz sobie radzić z problematycznymi ludźmi?
Malczewski spojrzał na przyjaciela z lekkim politowaniem.
– Innymi słowy: mam się trzymać z dala od agresywnych pojebów, ale jeśli w grę wchodzą pieniądze, to nie widzisz problemu, bym się z nimi napierdzielał?
– Coś w ten deseń. Grunt, żebyś robił to z jakiegoś powodu.
– A chęć zapewnienia sobie rozrywki nie jest wystarczającym powodem?
– Chyba potrzeba odreagowania frustracji – rzucił przyjaciel. – To jak?
– Sorry, ale nie. Oszczędności mam jeszcze na parę lat całkiem wygodnego życia. A gdy już mi się skończą, to pewnie dawno mnie tu nie będzie.
– Nic, tylko pozazdrościć luksusów. Po prostu idealnie się ustawiłeś – powiedział z przekąsem Budyński. – Tak idealnie, że chlejesz noc w noc i dogorywasz w aucie, bo nie jesteś nawet w stanie doczołgać się do kawalerki…
– Nie pierdol, Gutek – syknął Sambor, po czym założył skórzaną kurtkę na czarny sweter, zasunął szybę i wysiadł z pojazdu. – Masz jakiś problem? Powiedziałem ci, że mogę sobie spokojnie wynająć jakieś mieszkanie lub pokój w hotelu.
– O nie… Wolę cię mieć na oku. Zwłaszcza teraz, gdy jesteś w gorszej formie.
– W gorszej formie? Znasz mnie raptem pół roku. Skąd możesz wiedzieć, jak było ze mną przedtem?
Budyński wsunął ręce do kieszeni kurtki i rzekł:
– Wystarczy, że porównam ciebie z pierwszej wizyty w barze i z teraz. Wtedy byłeś gburowatym mięśniakiem, który omal nie pobił się z jednym z moich stałych klientów…
– A teraz?
– Nadal jesteś gburowatym mięśniakiem, tylko ciągle skacowanym i niewyspanym. Przykro się na to patrzy, chłopie.
– Chciałem powiedzieć, że nie jesteś moim ojcem, by się o mnie tak troszczyć… A potem przypomniałem sobie, że sukinsyn bardziej niż o mnie troszczył się o dziki, które kręciły się po podwórku i srały, gdzie popadnie.
– To zupełnie tak jak ty w zeszłym tygodniu po chlaniu z Irkiem Kurzępą. – Gustaw uśmiechnął się wymownie.
– Bardzo zabawne – burknął poirytowany Malczewski. Nie lubił zaczynać dnia od wysłuchiwania mądrości i docinek starszego o szesnaście lat znajomego. Niestety ostatnimi czasy przydarzało mu się to coraz częściej.
Budyński pokręcił z rezygnacją głową, po czym odrzekł:
– Słuchaj, jeśli nie chcesz pracować dla mnie, to zatrudnij się gdzieś indziej. Wolnego czasu masz aż nadto.
– Powtórzę po raz tysięczny: mam pieniądze.
– I co z tego? Słuchaj, nie wiem, co zaszło w twoim życiu, bo trudno cokolwiek z ciebie wyciągnąć, ale domyślam się, że ostatnie miesiące, a może i lata nie były dla ciebie kolorowe. Inaczej nie sprzedawałbyś całego majątku i nie wyjeżdżał na drugi koniec kraju…
Sambor spojrzał podejrzliwie na przyjaciela.
– Zaraz… Skąd wiesz o majątku? Nie przypominam sobie, bym komukolwiek o tym mówił.
– Jakiś czas temu wygadałeś się po pijaku.
– Pierdolisz. Pewnie wynająłeś kogoś, by mnie sprawdził.
Gustaw przewrócił oczami.
– Oczywiście. Jakbym nie miał na co wydawać pieniędzy. Nie martw się, nic więcej nie powiedziałeś. Nawet po zero siódemce i dwóch łiskaczach umiałeś się ugryźć w język.
Sambor przez kilka sekund piorunował rozmówcę wzrokiem.
– Dlaczego mi to właściwie mówisz?
– Dlatego, że może i jesteś przy kasie, ale jak nie przesiadujesz bez celu w barze, to spacerujesz po parkingu. Długo chcesz tak wegetować? Z doświadczenia wiem, że w życiu trzeba mieć zajęcie. Bezczynność zabija.
– Skoro do tej pory szlag mnie nie trafił, to raczej nic mi nie będzie – prychnął Sambor, na co jego rozmówca rozłożył bezradnie ręce.
– Co ja z tobą pocznę, biedaku?
– Gutek, daruj sobie. Niedługo przecież i tak mnie tu nie będzie. – Malczewski przeniósł wzrok na stojący pięćdziesiąt metrów dalej piętrowy, podłużny budynek, w którym mieścił się prowadzony przez Gustawa bar i obiadownia o nazwie „Aldona”. Lokal przez blisko dwadzieścia lat istnienia przysporzył sobie wielu stałych bywalców, jednak główną klientelę stanowili rzeszowscy kibice wracający z pobliskiego Stadionu Miejskiego.
– Powtarzasz to już szósty miesiąc, a mimo to nadal tu jesteś. I żeby było jasne: nikt cię nie wygania. Wręcz przeciwnie: naprawdę wolałbym mieć na ciebie oko. Zresztą nie tylko ja. Wszyscy tu się z tobą zżyliśmy. I to mimo iż robiłeś wszystko, żeby nas do siebie zrazić.
– Powinienem teraz zapłakać i rzucić ci się w objęcia?
– Nie ironizuj.
Były policjant czuł coraz większe znużenie niewygodną dla niego rozmową.
– Gutek, porządny z ciebie gość, ale odpuść, serio… – Poklepał przyjaciela po ramieniu. – Skup się na tym, co wychodzi ci najlepiej, czyli robieniu biznesu.
– Doprawdy? Wspominałem ci przecież, że przychody maleją z miesiąca na miesiąc.
– Odkujesz się. W końcu prowadzisz Aldonę od lat.
Budyński wydał z siebie zduszone prychnięcie.
– Wiem, do czego zmierzasz. Odpowiedź brzmi: nie.
– Gutek, nie mogę przecież mieszkać u ciebie za darmo. Nie wspomnę już o zajmowaniu miejsca na parkingu.
– Czy kiedykolwiek widziałeś, by był zapełniony choć w jednej piątej? – Gdy Sambor wzruszył ramionami, Gustaw dodał: – Właśnie. Zapomnij. Nie wezmę od ciebie ani grosza.
– Chłopie, co miesiąc przepada ci niezła kasa… Spokojnie mógłbyś to wynająć.
– Myślisz, że nie próbowałem? Rekordzista wytrzymał miesiąc całonocnych krzyków pijanych klientów. Wbrew pozorom niełatwo znaleźć tak idealnego lokatora jak ty.
– Czyli jednak pochwalasz mój styl życia? – spytał podchwytliwie Sambor, co Gustaw skwitował litościwym spojrzeniem.
– Próbujesz mi wcisnąć te pieniądze, bo zależy ci na moim dobru, czy zwyczajnie nie chcesz mieć u innych długu wdzięczności?
– Tłumacz to sobie, jak chcesz – rzucił były glina, po czym ruszył powoli w stronę budynku.
– W takim razie przestań być taki uparty i przyjmij moją propozycję – mówił podążający za nim Budyński. – Potrącę ci należne od wynagrodzenia. Koniec końców i tak obaj skorzystamy na takim układzie.
Malczewski przystanął i głośno westchnął.
– Wystarczy, stary. Możemy przełożyć tę rozmowę na później? – zaproponował.
– Długo tak jeszcze będziesz unikał ważnych tematów? – odpowiedział tamten pytaniem na pytanie. – Sambor, naprawdę nie widzisz, że to, co robisz, nie ma żadnego sensu?
– To moja sprawa. Idę pod prysznic. Łeb tak mnie swędzi, że zaraz oszaleję.
– Idź, idź, a ja w tym czasie poproszę Renatę, by przyrządziła dla ciebie śniadanie. A właściwie obiad. – Spojrzał wymownie na zawieszony na lewym nadgarstku zegarek.
*
– I jak omlet?
Przeżuwający ostatni kęs Sambor zlustrował Renatę, pracownicę dziennej zmiany, która stała nad nim z niepewną miną.
– Ujdzie.
– Z twoich ust to jak największy komplement – stwierdziła.
Malczewski przełknął jedzenie i odrzekł:
– Jest zajebisty. Zadowolona?
Kelnerka wymownie się uśmiechnęła.
– A dziękuję. Może jeszcze? – spytała zachęcona jego komplementem.
– Nie trzeba, dzięki.
– Na pewno? Mogę dorobić, nie ma problemu. O tej porze zwykle i tak nie ma ruchu, więc jestem cała twoja. – Renata uniosła delikatnie kąciki ust.
Sambor znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie odpuści.
– Możesz mi zrobić kawę.
Na twarzy kobiety pojawił się szeroki uśmiech.
– Zaraz wracam.
Po posiłku najedzony Sambor oparł się na krześle i pogrążył w lekturze „Przeglądu Sportowego”. Przerwał, gdy w radiu wybrzmiała piosenka Sanah. Zaczął dyskretnie tupać nogą do refrenu. Dawniej irytowały go kawałki z list przebojów, których bez przerwy słuchała jego córka. Zdarzyło się nawet, że podczas jazdy samochodem nakrzyczał na Milenę za to, że bez pytania zmieniła Antyradio na Eskę. Dziś dałby wiele, by móc cofnąć czas i pozwolić jej słuchać tego, na co miała ochotę. Zresztą nie tylko to by zmienił… W ciągu ostatnich czterech lat znalazł tysiące dowodów na to, że nie był dobrym ojcem. I dobijała go świadomość tego, że nie będzie mu dane naprawić swoich błędów.
Z zamyślenia wyrwała go Renata, która dosiadła się do niego bez pytania, stawiając na stole dwa kubki kawy.
– Dla ciebie z mlekiem orzechowym, tak jak lubisz.
Malczewski zerknął na dobiegającą czterdziestki kościstą brunetkę z bursztynowymi oczami i sięgającymi połowy pleców włosami spiętymi w kucyk. Tego dnia miała na sobie obcisłe granatowe dżinsy i wsuniętą w nie czarną koszulkę polo z rozpiętymi trzema guzikami. Choć uważał ją za bardzo atrakcyjną, to odkąd się poznali, ani razu nie skomplementował jej wyglądu. Renata zaś otwarcie z nim flirtowała, nierzadko proponując wspólny wieczór w znajdującym się kilka ulic dalej mieszkaniu, które odziedziczyła po rodzicach. Wprawdzie każdy komentarz zręcznie obracała w żart, ale Sambor czuł, że tylko czekała na jakiś sygnał z jego strony. Nie zamierzał jednak dawać jej złudnych nadziei, dlatego konsekwentnie trzymał ją na dystans.
– Tego mi było trzeba. Dzięki – powiedział po wzięciu pierwszego łyka kawy.
– My pleasure – odpowiedziała łamaną angielszczyzną Renata.
– No, no… Widzę, że korepetycje na coś się przydają.
– Jakie znowu korepetycje? Zainstalowałam tylko na smartfonie aplikację do zapamiętywania słów i przydatnych zwrotów.
– Od czegoś trzeba zacząć – skomentował Sambor, po czym spytał: – Coś jest? Znam tę minę…
– Problem mam.
Malczewski odłożył gazetę i posłał znajomej pytające spojrzenie.
– Jakiś natrętny klient?
– Na szczęście nie. Zatkał mi się wczoraj zlew w łazience i nawet kret nie pomaga. A jakby tego było mało, zerwałam zawias w drzwiczkach od szafki w przedpokoju.
– Nie ma problemu, zajmę się tym.
Renata przysunęła się nieco i kokieteryjnie chwyciła rozmówcę za prawy nadgarstek.
– Naprawdę mógłbyś? Może wpadniesz koło siódmej? Odwdzięczyłabym się pyszną kolacją…
Malczewski powoli zabrał rękę.
– Pojadę od razu – zaskoczył ją swoją propozycją. – Daj mi klucz, a w godzinę wszystko naprawię.
Rozmowę przerwał im Budyński.
– Renata, pójdziesz na salę i obsłużysz klienta? To ten tirowiec, który zawsze zamawia podwójnego schabowego.
Pracownica niechętnie odeszła od stołu.
– Miałam nadzieję, że w tym tygodniu już nie przyjedzie. Za każdym razem narzeka na jedzenie i próbuje się wymigać od płacenia. Dlaczego szef nie zakazał mu jeszcze wstępu?
Budyński rozłożył ręce.
– Klient nasz pan. Oczywiście dopóki płaci.
Obruszona Renata wyprostowała się i oparła ręce na biodrach.
– Aha, czyli mam dalej wysłuchiwać tych kłamstw? Przecież szef wie, że nie podałabym nikomu surowego schaba ani tym bardziej zepsutej mizerii. Oboje zresztą próbowaliśmy jej po jego skardze i zgodziliśmy się, że smakuje normalnie.
Budyński zbliżył się do kelnerki i położył jej dłoń na ramieniu.
– Nie przejmuj się tym durniem, Renata. Najważniejsze, że i ja, i Sambor wiemy, jaka z ciebie dobra kucharka. – Obejrzał się przez ramię i dodał ściszonym głosem: – Tak między nami, to dużo lepsza od mojej Halinki. Nie mam serca jej powiedzieć, że wychodzą mi już bokiem jej niedoprawione pulpety, a serwuje je w każdą sobotę.
– Te z indyka? Mnie tam smakowały – rzucił Sambor.
Tymczasem uspokojona komplementami szefa Renata skierowała się ku wyjściu. Zanim zniknęła za drzwiami, odwróciła się jeszcze do towarzyszy i powiedziała:
– Trzymajcie kciuki, bym na niego nie nawrzeszczała. Ostatnio niewiele brakowało…
Chwilę później Budyński usiadł na jej miejscu i położył wyprostowane ręce na stole.
– Niechcący podsłuchałem waszą rozmowę. Słuchaj, Sambor, pójdziesz dziś do Renaty, naprawisz jej, co trzeba, a potem zjesz z nią kolację w miłej atmosferze.
Malczewski zmarszczył czoło.
– Zabrzmiało jak rozkaz.
– I dobrze – odrzekł Budyński, a następnie oparł się na łokciach i pochylił odrobinę do przodu. – Co ci szkodzi się zabawić z Renatą? Oboje jesteście wolni, atrakcyjni i młodzi. Tylko nie mów, że nie jest w twoim typie, bo nie uwierzę. Widzę, jak się ślinisz na jej widok.
Sambor spojrzał ze zdziwieniem na przyjaciela, który za dwa tygodnie miał świętować sześćdziesiąte urodziny. Choć dzieliło ich szesnaście lat, wiele osób dawało Budyńskiemu znacznie mniej. Mężczyzna nie tylko mógł się pochwalić pokaźną muskulaturą, podobnie zresztą jak Sambor, ale wyróżniał się także promienną, pozbawioną zmarszczek cerą i brakiem cieni pod oczami. Twierdził, że kluczem do młodości są regularny trening, poczucie zawodowego spełnienia i spokojna atmosfera w domu. Ponadto nie przejawiał oznak łysienia i miał znacznie mniej siwych włosów niż Sambor. Odmładzał się też luźnymi dresowymi spodniami i wygodnymi T-shirtami. Malczewski żartował, że jak tak dalej pójdzie, ludzie zaczną go brać za starszego brata Gutka. Zwłaszcza że pilnujący diety, regularnie biegający i ćwiczący na urządzonej w garażu siłowni przyjaciel powoli przebijał go pod względem wydolności. Sambor wiedział, że musi się czym prędzej wziąć za siebie, jeśli chce odzyskać formę, nad którą pieczołowicie pracował piętnaście lat, gdy był jeszcze zatrudniony w zgorzeleckiej policji. To cud, że jakoś się trzymał po ostatnich ciężkich czterech latach.
– To wszystko wróci. Najważniejsze, byś odzyskał motywację i na nowo wypracował w sobie dyscyplinę – zapewniał go jakiś czas wcześniej Gustaw na siłowni.
– Motywacja… A co to takiego? – ironizował siedzący na ławce Malczewski, którego spocona po treningu twarz przybrała buraczany kolor.
Budyński zajął miejsce obok niego i odrzekł:
– Pewnie zabrzmię banalnie, ale dopóki wierzysz, że możesz, to naprawdę jesteś w stanie dokonać wszystkiego.
– Rzeczywiście banał – mruknął Malczewski.
– Będzie dobrze. Popracuję nad tobą i sprowadzę na właściwe tory. Grunt, że mamy niezły punkt wyjściowy. – Gustaw przeniósł wzrok na ukryty pod termiczną bluzą brzuch przyjaciela. – Zazdroszczę ci tej przemiany materii. Sam muszę zapierdzielać jak chomik w kołowrotku, by nie skończyć jak moi roztyci koledzy.
Słuchając swojego rozmówcy, Sambor powrócił wspomnieniami do czasów, gdy na teście sprawnościowym osiągał najlepsze wyniki ze wszystkich pracowników komendy. Ćwiczył wtedy pięć razy w tygodniu, a w wolnych chwilach podróżował po Polsce i uczestniczył w zawodach biegowych. Jego umięśnione ciało było niemal pozbawione tkanki tłuszczowej, wzbudzając zazdrość innych funkcjonariuszy. Niektórzy sugerowali, że powinien porzucić pracę w policji i skupić się na kulturystyce. Sambor jednak ani myślał faszerować się sterydami i suplementami przyspieszającymi wzrost tkanki mięśniowej. Używki nie wchodziły w grę. Nigdy nie zapalił papierosa i do czterdziestki unikał jak ognia alkoholu. Wszystko zmieniło się w ostatnich latach. Na szczęście w chwili największej zapaści Sambor mógł liczyć na pomocną dłoń Gustawa. Ostatnio coraz częściej zastanawiał się, co by się z nim stało, gdyby pół roku temu nie postanowił wstąpić do Aldony…
– Idę. Trzeba naprawić Renacie zlew. – Sambor wstał z krzesła i zerknął ku drzwiom.
– Uparty jesteś jak osioł – burknął Budyński. – Siadaj.
– Odpuść, Gutek. Nie zeswatasz nas.
– Już nawet nie o to chodzi.
Malczewski zatopił w rozmówcy ciekawskie spojrzenie.
– Zatem o co?
– O to, że nie masz klucza do mieszkania Renaty, a nie chcę, byś jej teraz przeszkadzał. Niech w spokoju obsłuży tego faceta. Widzisz, nie mówiłem jej tego, ale idiota narobił ostatnio fermentu na paru internetowych forach i zniechęcił do nas sporo osób.
Sambor uniósł wysoko brwi.
– Koleś wyrzyguje się w sieci na twoją knajpę, a ty nadal pozwalasz mu tu przychodzić? Teraz rozumiem, skąd taka reakcja Renaty…
– Gram bezpiecznie. Ostatnie pół roku nie było dla nas łatwe. Obrót spada, a zła prasa nie pomaga. Zakazując facetowi wstępu, tylko go rozwścieczę – argumentował Budyński.
– Tchórz – mruknął spoglądający na niego z góry Malczewski.
– Tak o mnie myślisz? Ciekawe, jak ty byś postąpił na moim miejscu…
– Jak należy.
Budyński prychnął.
– Ehe, łatwo powiedzieć, a trudniej zrobić. Dobrze znam takich jak on. Z nimi trzeba się obchodzić jak z jajkiem. Inaczej rozleją się i narobią smrodu.
– Smród to ty już dzięki niemu masz od dawna – stwierdził Sambor, po czym ruszył w kierunku drzwi.
– A ty dokąd?
– Idę do Renaty. Trzeba tu trochę przewietrzyć.
– Zwariowałeś?!
Malczewski posłał przyjacielowi stanowcze spojrzenie.
– Zaufaj mi, Gutek. Robię to, co należy.
Budyński rozłożył ręce i pokręcił z rezygnacją głową.
– Zawsze tak mówisz, a potem zostawiasz burdel, który muszę po tobie sprzątać.
W tej samej chwili na zaplecze weszła Renata. Jej nietęga mina mówiła wszystko.
– Co jest? – spytał Malczewski.
– Najpierw zjechał od góry do dołu nasze żarcie, a potem nazwał mnie dziwką.
– Że co?! – Sambor impulsywnie zacisnął pięść, a zaskoczony Budyński poderwał się z miejsca.
– No, może nie użył tego słowa, ale zwrócił mi uwagę na odpięte guziki. Stwierdził, że nie przyjechał tu, by podziwiać mój dekolt, tylko by nawpierdzielać się przed podróżą.
– A zamówił coś chociaż? – dopytywał szef.
– Taa. To co zawsze.
– Niczego mu nie wydawaj – rzucił Sambor, a następnie otworzył drzwi i wyszedł na salę, zanim Budyński zdołał go powstrzymać. – Ej, ty! – zawołał siedzącego na środku sali i wpatrzonego w smartfon otyłego brodacza z czerwoną czapką z daszkiem.
– Eee… O co chodzi?
– O gówno. – Malczewski okrążył stół, zaszedł nieznajomego od tyłu i szarpnął go za rękę z taką siłą, że ten spadł z krzesła i wylądował z jękiem na podłodze. – A teraz wstawaj i wywalaj stąd.
– Pojebało cię, człowieku?! – spytał podniesionym głosem tirowiec. – Dzwonię po policję.
– To dzwoń. Chętnie im powiem, że od miesięcy molestujesz pracownicę.
Mężczyzna w czapce z trudem podniósł się z podłogi i spiorunował wzrokiem wyższego od niego o głowę Malczewskiego.
– Co, kurwa? Nikogo nie molestowałem.
– A jak to udowodnisz? – spytał Sambor, a następnie rozejrzał się po wnętrzu. – Nie widzę tu kamer.
Tirowiec przez kilka sekund zagryzał z wściekłością dolną wargę.
– Ja tego tak nie zostawię. Załatwię tę budę – wycedził, nie odrywając wzroku od Malczewskiego. Wreszcie odwrócił się do niego plecami i odmaszerował w kierunku wyjścia. – Załatwię was!
– Za groźbę możesz pójść siedzieć nawet na dwa lata. Chcesz tego? – spytał z satysfakcją w głosie były policjant.
– Spierdalaj – rzucił tirowiec, zanim trzasnął drzwiami.
Przez następne minuty Sambor wysłuchiwał z uśmiechem krzyków Gustawa.
– Co cię tak cieszy? Przez ciebie już nikt tu nie przyjdzie!
– Przynajmniej Renata nie będzie musiała znosić zaczepek tego pajaca. – Malczewski przeniósł wzrok na wpatrzoną w niego z podziwem znajomą.
– Jakież to wspaniałomyślne – prychnął Budyński. – Ochroniłeś koleżankę przed zapuszczonym incelem. Szkoda, że przy okazji naraziłeś ją na utratę pracy.
– Na pewno nie będzie tak źle, szefie. Jakoś sobie poradzimy.
Naładowany negatywnymi emocjami Budyński przegonił Renatę do kuchni.
– A ty zejdź mi z oczu przynajmniej na resztę dnia – rzucił do Malczewskiego. – No już, idź sobie!
Będąc jedną nogą na zewnątrz, Sambor zwrócił się do przyjaciela:
– „Dopóki wierzysz, że możesz, to naprawdę jesteś w stanie dokonać wszystkiego”. To twoje słowa.
Budyński zaśmiał się nerwowo.
– Banał jakich wiele.
ROZDZIAŁ 2
Wieczorem Sambor zakradł się po cichu do kuchni i oparty plecami o ścianę przez dłuższą chwilę obserwował stojącą przy blacie Renatę, która kroiła właśnie pomidora.
– Gotowe – powiedział do znajomej, która wzdrygnęła się i wydała z siebie cichy jęk.
– No wiesz?! Omal nie ucięłam sobie palca!
– Sorry, nie mogłem się powstrzymać – odrzekł z rozbawieniem. – Drzwiczki chodzą idealnie. Przy okazji odpowietrzyłem ci grzejnik w salonie i naoliwiłem drzwi do sypialni.
– Po prostu ideał…
– Jutro przyjdę i naprawię karnisz. Drążek ledwo się na nim trzyma.
– Tak? Nawet nie zwróciłam na to uwagi… – Renata wrzuciła kawałki pomidora do szklanej miski z sałatką i dodała: – Zaniesiesz do salonu? Karkówka zaraz będzie gotowa.
– Już? Myślałem, że zdążę się uwinąć ze zlewem. Zostawiłem go sobie na koniec.
– Naprawisz go po kolacji – odpowiedziała kobieta i wręczyła mu miskę.
Kwadrans później gospodyni w zniecierpliwieniu oczekiwała na werdykt przeżuwającego kęs karkówki Malczewskiego.
– Trochę przesolona, ale poza tym może być.
Renata uniosła jednocześnie oba kąciki ust.
– Dzięki. Starałam się.
Po paru minutach rozmowy na nieistotne tematy kobieta opowiedziała towarzyszowi o swojej niedawnej rozmowie z szefem. Wyjawiła, że Budyńskiemu bardzo zależy na tym, by Sambor osiadł w Rzeszowie i spróbował ułożyć sobie tu życie.
– Nie wiem, przed czym tak uciekasz, ale uwierz mi, że warto gdzieś przynależeć.
– Kolejna, której włączyło się moralizatorstwo… A było tak miło – rzucił z irytacją Sambor, zatapiając wzrok w idealnie upieczonej karkówce.
– No co? Martwimy się o ciebie z szefem.
– Nie jestem dzieckiem.
– Sambor…
Mężczyzna w odpowiedzi posłał znajomej surowe spojrzenie.
– Wiem, co robię. Serio, poradzę sobie.
Renata momentalnie utraciła apetyt. Mimo to zmusiła się do przełknięcia kawałka mięsa.
– Fascynujesz mnie, wiesz? – odezwała się po chwili. – Nie spotkałam jeszcze faceta, który byłby tak zaradny i niezaradny jednocześnie.
Malczewski zmrużył oczy.
– Hę?
– Wierz mi, niewielu mężczyzn umiałoby w pół godziny ponaprawiać tyle rzeczy.
– Odpowietrzenie grzejnika czy naoliwienie drzwi nie wymagają szczególnych zdolności.
Renata zachichotała.
– Może i nie, ale mój niedoszły mężulek nie umiał zrobić nawet tego. Kiedyś zadzwonił po kumpla, by wymienił nam żarówkę w sypialni.
– Bez przesady…
– Mówię prawdę – odrzekła z rozbawieniem Renata. – Ponoć ojciec nastraszył go w dzieciństwie, że wkręcanie żarówki grozi porażeniem prądem.
– Hm… Dobrze, że go pogoniłaś – podsumował Sambor.
– W zasadzie zrobiłam to z innego powodu.
– Hm?
Usta Renaty ułożyły się w cienką linię. Kobieta odczekała pięć sekund i wyjaśniła:
– Gnojek bzyknął koleżankę z pracy. Poza tym regularnie wciągał kreskę. Twierdził, że u niego w robocie wszyscy to robią. Powiedziałam mu, że w takim razie powinien się spiknąć z jakąś ćpunką z pracy.
– Good girl – rzekł Malczewski i ukroił sobie duży kawałek karkówki. – Okej, to teraz wyjaśnij, dlaczego uważasz mnie za niezaradnego.
– A jak sądzisz?
Sambor odłożył widelec i skrzyżował ręce na piersiach.
– Tak ciężko zrozumieć, że nie lubię się nad sobą użalać?
Renata oparła się na krześle i wyjaśniła:
– Nie, ale widzę, że niepotrzebnie dusisz w sobie mnóstwo emocji. A to w pewnym sensie jest oznaka niezaradności. Wprawdzie emocjonalnej, ale wciąż niezaradności.
– Pieprzenie – rzucił mężczyzna w odpowiedzi.
– Skoro tak uważasz… Po prostu wiedz, że gdybyś tylko chciał, mógłbyś spokojnie porozmawiać o wszystkim ze mną czy Gustawem. Po co utrudniać sobie życie?
– Okej, zapamiętam. A ty zapamiętaj, że niczego sobie nie utrudniam. Robię to, co uważam za słuszne.
Zapadła kilkusekundowa cisza, którą przerwała Renata:
– Wybacz. Mówię to wszystko z troski. Chyba wiesz…
Malczewski nadział na widelec ostatni kawałek karkówki.
– Wiem, ale jeśli chcesz mnie wspierać, to szanuj moje wybory – oznajmił bez zająknięcia. – Jeśli uznam, że mój czas tutaj dobiegł końca, wyjadę.
– Szef twierdzi, że zabierasz się stąd już od dłuższego czasu i jakoś ci nie wychodzi.
– To dlatego, że nie mogłem się zdecydować, gdzie zamieszkać.
– Masz na myśli: dokąd uciec, by po raz kolejny zacząć wszystko od nowa? – Renata natychmiast pożałowała tych słów. – Przepraszam. Czasem chlapnę coś bez zastanowienia.
Sambor poczuł nagły ucisk w brzuchu.
– Nie mówiłem wam tego, ale miałem kilka rozmów o pracę. Dostałem nawet trzy oferty, w tym jedną z Warszawy.
– A niby kiedy jeździłeś na te rozmowy? Jestem w robocie prawie codziennie i nie przypominam sobie, byś gdziekolwiek wyjeżdżał.
Malczewski przewrócił oczami i odparł:
– To były rozmowy przez telefon.
Renata przyglądała się litościwie znajomemu.
– Wiesz, że zawsze, gdy kłamiesz, drga ci lewa powieka?
Malczewski czuł, że wyczerpał już limit kłamstw.
– Jeszcze trochę, a uwierzę, że to nie ty rzuciłaś narzeczonego – powiedział kąśliwie, a następnie wstał od stołu z ponurą miną. – Naprawię zlew.
*
– Jak ci idzie? – spytała dziesięć minut później Renata.
– Już kończę – odrzekł klęczący na podłodze i zakręcający rurę Sambor.
– Słuchaj, może chciałbyś się napić czerwonego wina? Otworzyłam właśnie butelkę…
– Gutek by się wkurzył, że proponujesz mi alkohol.
Renata puknęła się trzy razy w czoło.
– Racja. Ech, popełniam dziś gafę za gafą.
– Nie tylko dziś – docisnął ją Malczewski.
– Teraz będziesz mi wypominał troskę o ciebie? – dopytywała z wyrzutem kobieta.
Tymczasem Sambor zamknął szafkę i wstał z podłogi.
– Gotowe – powiedział po odkręceniu wody w zlewie.
Renata zrobiła dwa kroki do przodu i przez chwilę przyglądała się swobodnie spływającej wodzie.
– Taki facet to skarb! To co, może chociaż mi potowarzyszysz?
– Sam nie wiem…
– Nie daj się prosić.
Malczewski jeszcze przez minutę udawał niezdecydowanego.
– Dobra, tylko się nie upij. Raz musiałem słuchać twojego bełkotu, i wystarczy.
– Powiedział ten, który pierdzieli co noc trzy po trzy. Bogu dzięki, że pracuję na dzienną zmianę…
*
– Długo jeszcze będziesz mnie tym torturować? – spytał jakiś czas później Sambor, który z niedowierzaniem słuchał puszczanych przez Renatę latynoskich szlagierów. – Podejrzewałbym cię o wiele rzeczy, ale na pewno nie o to, że jesteś fanką Julio Iglesiasa.
– A co? Pewnie myślałeś, że wzdycham do Zenka Martyniuka? Szczerze mówiąc, wolę Marcina Millera. Faceci z brzuszkami są tacy… – zamruczała, po czym zatopiła wzrok w ciasnym T-shircie opinającym umięśniony tors Sambora. – Sportowcy też są niczego sobie.
Malczewski pomasował się dłońmi po skroniach.
– A mogłem wyjść, kiedy jeszcze miałem szansę – powiedział pod nosem.
– Hm?
– Nieważne. Możesz to wyłączyć?
Wstawiona Renata niechętnie spełniła jego prośbę, a następnie zaproponowała skręta.
– Mam trochę trawki. Od razu poprawi ci się humor.
– Nie, dzięki. – Mężczyzna sugestywnie spojrzał na wiszący nad drzwiami zegar. – Muszę już iść. Robi się późno.
– Zostań jeszcze trochę. Rzadko mam tak miłe towarzystwo.
– Renata, ja… – urwał, gdy kobieta przysunęła się do niego i delikatnie pomasowała mu udo.
– A może jednak? Nikt cię nie nauczył, że damom się nie odmawia?
– A widzisz tu jakąś damę?
Renata zdusiła śmiech i przygryzła zmysłowo dolną wargę.
– Grabisz sobie, Sambor, oj, grabisz – wyszeptała mu w twarz, przesuwając dłoń coraz wyżej uda, aż dotarła do krocza. – Jedno słowo, a przestanę.
Malczewski czuł, że powinien był natychmiast ukrócić zaloty Renaty, ale przegapił moment, kiedy jeszcze był w stanie się jej oprzeć. Nagle po całym ciele przeszły go dreszcze podniecenia, a serce zaczęło mu bić przyspieszonym rytmem. Od czterech lat nie spał z żadną kobietą i powoli zapominał już, jakie to było przyjemne.
– Nie mogę – mruknął niepewnie, nie odpychając jednak od siebie Renaty, która chwilę wcześniej usiadła mu na udach i przygryzła delikatnie lewe ucho.
– Odpręż się. Wszyscy zasługujemy na trochę przyjemności.
Kobieta przesunęła językiem po jego szorstkim policzku. Malczewski zamknął oczy, gdy czubki ich nosów się zetknęły. A potem przyłożył dłonie do bioder Renaty i namiętnie ją pocałował.
*
– Milczysz – odezwała się wtulona w kochanka Renata.
– Bo myślę.
– O czym? – spytała szeptem. – Niech zgadnę: wyrzucasz sobie, że mnie bzyknąłeś, bo nie jesteś gotowy na poważną relację, a obawiasz się, że w ten sposób zrobiłeś mi złudne nadzieje na to, że możemy być razem.
– Mówisz jak moja babcia, która wierzyła, że jeśli ląduje się z kimś w łóżku, to w dalszej kolejności trzeba się z tą osobą hajtnąć. Podobno zaciągnęła dziadka przed ołtarz parę miesięcy po tym, jak po raz pierwszy ją zaliczył.
– To i tak nieźle. Moja babcia w ogóle nie akceptowała seksu przed ślubem.
– Dramat – skomentował Malczewski.
– Żebyś wiedział – prychnęła Renata.
Po dłuższej chwili ciszy mężczyzna przemówił:
– Ale wiesz, że nie będziemy razem?
Renata przeszła gwałtownie do pozycji siedzącej i żartobliwie szturchnęła towarzysza.
– Znasz mnie już parę miesięcy. Nie zauważyłeś, że lubię życie singielki?
– W sumie rzadko mówisz o facetach, a o randkach to już w ogóle nie wspominasz… Aczkolwiek pamiętam, jak w Sylwestra zamknęłaś się w męskim kiblu z jednym klientem.
Renata spojrzała ze zdumieniem na Malczewskiego.
– Ale… Widziałeś to?
– Ja widzę wszystko – odrzekł z satysfakcją Sambor.
– Cholera. Byłam pewna, że nikt nas nie obserwuje. Kiedy zamierzałeś mi to powiedzieć?
– Szczerze? Nie zamierzałem. To nie moja sprawa, z kim sypiasz.
Ku zaskoczeniu mężczyzny na twarzy Renaty pojawił się grymas rozczarowania.
– Nie byłeś nawet trochę zazdrosny?
Malczewski przyciągnął Renatę do siebie i pocałował ją w głowę.
– Przyjaciele? – spytał z uniesionymi lekko kącikami ust.
Renata westchnęła głośno, a następnie odrzekła:
– Przyjaciele.
*
Trzy kwadranse później Sambor przekroczył próg baru i ruszył w kierunku siedzących przy złączonych stołach i przekrzykujących się klientów. Z kilkoma z nich jakiś czas temu przeszedł na „ty”.
– Co słychać? – przywitał się z pijącymi piwo mężczyznami. Wtedy jeden z nich, Marek, wstał i wyciągnął ku niemu dłoń.
– Cześć, brutalu. Gustaw cię szukał.
Malczewski odruchowo poprawił skórzaną kurtkę, która wciąż pachniała perfumami Renaty.
– Tak? A o co chodzi?
– Nie wiem, ale mówił, że to coś ważnego. Wydawał się zdenerwowany – wyjawił szczupły brunet z niedbale przystrzyżoną brodą.
– Gdzie teraz jest?
– Na zapleczu – odezwał się siedzący po drugiej stronie stołu pięćdziesięcioparolatek w grubym swetrze. Malczewski widywał go często w Aldonie, ale nie zamienił z nim dotychczas słowa.
– Dzięki.
Po przejściu na zaplecze Sambor ujrzał stojącego przy oknie i rozmawiającego przez telefon Budyńskiego. W pewnym momencie znajomy zwrócił się przodem do niego i gestem dłoni poprosił go, by usiadł przy stole.
– Dzwonił właściciel masarni, u której się zaopatrujemy. Od przyszłego miesiąca podnosi ceny. Próbowałem go przekonać, że ze względu na długą współpracę… ale gdzie tam. – Po tych słowach dosiadł się do Malczewskiego i dodał: – Dzwoniłem, ale miałeś wyłączony telefon. Domyśliłem się, że nawet go ze sobą nie wziąłeś.
Sambor wzruszył ramionami.
– A niby po co? Teraz już nawet z telemarketerami nie można normalnie porozmawiać, bo zastępują ich boty. Co jest, Gutek?
– Ty mi powiedz. Jakąś godzinę temu odebrałem telefon od niejakiego Alberta Czerskiego. Twierdził, że jest twoim starym znajomym i pod koniec zeszłego roku dałeś mu na wszelki wypadek mój numer.
– Albert do ciebie dzwonił? – spytał ze zdziwieniem Malczewski. – Powiedział po co?
– Nie, ale pewnie się dowiesz, gdy wreszcie włączysz telefon. Co to za facet?
Sambor nie odpowiedział od razu. Przez kilka sekund siedział w bezruchu, zatapiając wzrok w jednym punkcie na ścianie i wspominając ostatnie spotkanie z Albertem. Było to tak dawno temu, że nie był pewny, czy rozpoznałby go teraz na ulicy. Dzwonili jednak do siebie regularnie, zwykle dwa lub trzy razy w roku, i relacjonowali sobie najważniejsze wydarzenia ze swojego życia. Przy czym przez ostatnie cztery lata ich rozmowy sprowadzały się do motywacyjnych monologów Alberta.
– To mój kumpel z dawnych czasów, gdy jeszcze mieszkałem w… – urwał.
– Runowie – dopowiedział za niego Budyński. – Dobrze pamiętam?
Malczewski momentalnie posmutniał.
– Ehe.
– Od dawna mnie zastanawia, dlaczego nie jesteś nawet w stanie wypowiedzieć na głos nazwy tej mieściny.
– To nie mieścina, a wiocha z pięcioma ulicami na krzyż i otaczającym ją lasem.
– Brzmi intrygująco, choć trochę upiornie. W każdym razie ten twój kumpel prosił, byś czym prędzej się z nim skontaktował.
– Dobra, zaraz do niego zadzwonię.
– Sambor – odezwał się Budyński, zanim jego znajomy opuścił zaplecze. – Wiesz, że możesz na mnie liczyć w każdej sprawie?
Malczewski zmrużył oczy.
– Ty coś wiesz, prawda?
– Tylko daję ci znać, że masz przyjaciół, którzy zawsze ci pomogą. A teraz idź po ten telefon.
*
– Nareszcie, Samek – powiedział do słuchawki Albert Czerski. – Dzwoniłem chyba ze sto razy.
– Sorry, nie miałem przy sobie telefonu – odrzekł pozbawionym entuzjazmu głosem Malczewski. – Co się stało?
– To nie jest rozmowa na telefon. Przyjedziesz do Runowa?
Na wspomnienie rodzinnej miejscowości Samborowi zrobiło się zimno. Odczekał więc parę sekund i zabrał głos, gdy udało mu się nieco rozluźnić:
– To jakiś żart? Wspominałem ci przecież w grudniu, że przeniosłem się do Rzeszowa.
– Nadal tam siedzisz? – spytał zaskoczony Czerski. – Myślałem, że to chwilowe.
– Bo chwilowe. Wkrótce się stąd wynoszę.
– Świetnie. W takim razie zrób to już teraz i przyjeżdżaj.
– Bert, nie mogę tak z dnia na dzień… Powiedz, co się dzieje. Jagódka ma nawrót?
– Nic z tych rzeczy. Dwa tygodnie temu robiliśmy badania i ma świetne wyniki.
– To dobrze – powiedział z ulgą Malczewski. Tymczasem po drugiej stronie zapadła niepokojąca cisza. – Dobra, do rzeczy…
Czerski wypuścił powietrze ustami i powiedział:
– Słuchaj, rozumiem, że nie chcesz tu przyjeżdżać, dlatego przyjadę do ciebie. Podaj mi tylko dokładny adres, a będę jutro rano.
– Zwariowałeś? Masz żonę i trójkę małych dzieci. Nie będziesz się tułał nocą po Polsce. Zabraniam ci.
– Samek, do cholery… Naprawdę wolałbym być przy tobie w chwili, gdy się o tym dowiesz.
Malczewski powoli tracił cierpliwość.
– Mów wreszcie.
Czerski głośno chrząknął do telefonu.
– Chodzi o twoją siostrę, Lilię. Powinieneś coś…
– Stop – wszedł mu w słowo Sambor. – Znasz zasady. Nie rozmawiamy o niej.
– Wiem, ale tym razem musimy – nalegał przyjaciel. – Samek, coś się stało. Nie znam szczegółów, bo każdy przedstawia inną wersję wydarzeń. W każdym razie cała wieś o tym mówi.
– Co znowu odwaliła Lilia? – spytał poirytowany Malczewski.
Czerski wziął głęboki wdech, a potem powiedział najspokojniej, jak potrafił:
– Ludzie mówią, że nie żyje. Podobno rano odnaleziono jej ciało na dnie rzeki, mniej więcej pół kilometra od waszego domu. Miała na sobie plecak obciążony kamieniami. Samek, jesteś tam? Samek… Samek, do cholery, odezwij się!
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Marcel Moss, 2024
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: Michał Grosicki
Redakcja: Hanna Trubicka
Korekta: Joanna Pawłowska, Olga Smolec-Kmoch
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-459-2
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.