Wszyscy muszą zginąć - Marcel Moss - ebook + książka
BESTSELLER

Wszyscy muszą zginąć ebook

Marcel Moss

4,1

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Kolejny szokujący thriller bestsellerowego pisarza. Za najpotworniejszymi zbrodniami stoi wielka rozpacz.

W prestiżowym warszawskim liceum dochodzi do krwawego ataku terrorystycznego. Zamaskowani sprawcy detonują ładunki wybuchowe i strzelają na oślep do przerażonych uczniów i pracowników. Jednym z zamachowców jest Błażej Dragiel, który popełnia samobójstwo na oczach swojej najlepszej przyjaciółki, Kai Almond.

Nikt nie rozumie, dlaczego syn znanego biznesmena i filantropa posunął się do takiego okrucieństwa. Tymczasem w mediach rozpoczyna się nagonka na Kaję. Pod adresem dziewczyny padają oskarżenia o współorganizację zamachu. Zmagająca się z olbrzymim hejtem Kaja, próbuje za wszelką cenę poznać prawdę na temat tragedii i oczyścić się z zarzutów. Wkrótce jednak odkrywa, jak mało wiedziała na temat swojego przyjaciela...

Komu tak bardzo zależy na tym, żeby pogrążyć Kaję? Jaki związek z zamachem ma nacjonalistyczna sekta, do której należy brat Błażeja? I czym jest gra Thunderworld, przez którą Błażej niemal całkowicie wyłączył się z prawdziwego życia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (1044 oceny)
475
292
182
67
28
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rudarozycka
(edytowany)

Całkiem niezła

Druga część serii, poznajemy kolejnych bohaterów Liceum Freuda, ale ta część zdecydowanie gorsza, wątków jest za dużo, zbyt naciągane. Na plus, jak to u Mossa, czyta się szybko.
40
Ola1_2

Z braku laku…

ewidentnie tytuł raczej dla młodzieży, taka ,z braku laku może być.Ciesze się,że już ją przemęczyłam
41
Wiosna333

Całkiem niezła

Czytałam z wielkim zaciekawieniem, ale........ od pewnego momentu zaczęłam zastanawiać się, czy aby autor nie za bardzo dał się ponieść fantazji. Książkę przeczytałam do końca z zainteresowaniem, ale uważam, że fabuła jest przekombinowana i za bardzo abstrakcyjna. Nie tego spodziewałam się wybierając ten rodzaj powieść.
20
Neferet94

Całkiem niezła

Momentami mnie trochę nudziła :( rozumiem zamysł niektórych opisów i po co one były, ale no jakoś nie umiałam się nimi "cieszyć". Ocena podwyższona za końcówkę! Nie spodziewałam się takiego zakończenia! 3.75/5
20
deva358

Nie polecam

Kiepska historia kiepskiego autora.
21

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wtedy Piotr zbliżył się do Niego i zapytał: „Panie, ile razy mam przebaczyć, jeśli mój brat wykroczy przeciwko mnie? Czy aż siedem razy?”. Jezus mu odrzekł: „Nie mówię ci, że aż siedem razy, lecz aż siedemdziesiąt siedem razy”.

(Mt 18, 21–22)

 

 

 

 

PROLOG

 

18 GRUDNIA 2020 ROKU

 

Za mniej więcej godzinę przyczynię się do śmierci wielu ludzi. Zginą głównie uczniowie i nauczyciele. W jednej chwili przestaną istnieć osoby mniej lub bardziej mi życzliwe, a także takie, które wcale mnie nie znają. Nikt nie wie, co ich czeka, ale to dobrze. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że śmierć sama w sobie jest doświadczeniem wygodnym i przyjemnym. Po utracie przytomności jedni dostrzegają tunel rozświetlony ciepłym jasnym światłem. Odczuwają spokój, bo wiedzą, że po drugiej stronie czeka na nich wyłącznie dobro. Inni z kolei spotykają zmarłych krewnych, którzy witają ich z otwartymi ramionami. Po upływie kilku sekund ciała umierających się wyłączają, a oni sami nie są świadomi tego, że odeszli. Nie ma już nic. Brak świadomości to brak bólu.

Śmierć nie boli. Boli jedynie długotrwałe umieranie. A na co komu świadomość umierania? Moje ofiary odejdą szybko, bezboleśnie. Nie zdążą nawet zareagować. Podaruję im wymarzoną śmierć.

Większość szkół zaczyna przerwę świąteczną dopiero w środę, dzień przed Wigilią. Uczniowie Liceum Ogólnokształcącego imienia Zygmunta Freuda będą mieli wolne już dziś. Zgodnie z planem dzień ma się rozpocząć od uroczystego apelu na sali gimnastycznej, podczas którego dyrektor odczyta z kartki mdłą przemowę i złoży wszystkim życzenia. Zgodnie z tradycją następnie zszedłby ze sceny i połamał się opłatkiem ze współpracownikami i niektórymi uczniami, ale w tym roku ten punkt programu zostanie pominięty.

Po apelu wszyscy rozejdą się do sal i usiądą przy uginających się pod ciężarem misek z sałatkami jarzynowymi i talerzy pełnych ciastek stołach. Podczas wigilii klasowych uczniowie najedzą się do syta, wymienią prezentami i oczywiście zamieszczą obszerną relację w mediach społecznościowych, zalewając Instagram dobrze przemyślanymi zdjęciami, uwieczniającymi wyćwiczone pozy i miny. Wszystko ma się odbyć tak jak zawsze. Żadnych zaskoczeń. Uczniowie oczekują, że koło południa będą już wolni, wrócą do domów i oddadzą się błogiemu nicnierobieniu.

Tylko że dziś nikt nie wróci do domu. Wszyscy muszą zginąć.

Budzę się wypoczęty. To dziwne, ale po raz pierwszy od dawna przespałem spokojnie całą noc. Nie czuję stresu, uporczywego bólu głowy ani nieustannego poczucia niepewności. Wreszcie wiem, co się wydarzy. Wypełnię swoją misję i zaprowadzę pokój na świecie. Nie zawiodę, bo zaszedłem zbyt daleko, by się teraz wycofywać. Poza tym wiem, jak wiele mam do stracenia. Przede mną ostatni akt epickiego, krwawego przedstawienia. To będzie coś niesamowitego.

Schodzę na dół i wypatruję matki. Siedzi na tarasie opatulona kocem i pali papierosa. Nic nowego. Codziennie wstaje przed wszystkimi, choć nie musi chodzić do pracy. Gdy mnie spostrzega, otwiera drzwi i zachrypniętym głosem przypomina, bym przygotował sobie śniadanie. Przecież i tak bym to zrobił. Mama od dwóch miesięcy traktuje mnie jak nieproszonego gościa. Dawniej byłem jej ukochanym synkiem i powodem do dumy. Każdego ranka mnie budziła, a czasem przynosiła nawet śniadanie do łóżka. Wrzesień wszystko zmienił. Myślałem, że pewne wydarzenia nas do siebie zbliżą. Myliłem się. Nasza rodzina już nigdy nie będzie taka jak kiedyś.

Spoglądam na zegarek. Dochodzi wpół do siódmej, a apel zaplanowano na ósmą. Muszę się pospieszyć. Zjadam dwie skromne kanapki z masłem i wędliną polaną odrobiną keczupu.

Mama wchodzi do kuchni i pyta, o której wrócę.

– Mógłbyś mnie po południu podwieźć do Arkadii. Chcę zrobić zakupy i powoli zacząć przygotowania…

– Wigilia dopiero w czwartek – zauważam. – Jeszcze zdążysz umyć okna dla Jezuska.

Mama marszczy czoło i unika mojego spojrzenia.

– To co mam robić? Po prostu siedzieć?

– Jakoś przez ostatnie cztery lata ci to nie przeszkadzało.

Na dźwięk tych słów mama na kilka sekund zastyga w bezruchu, po czym szybkim krokiem idzie do sypialni. Mam ją z głowy. Nie potrzebuję teraz żadnych rozpraszaczy.

Biorę kilkuminutowy prysznic, a potem się wycieram, niezbyt dokładnie, i suszę głowę. Wyjmuję z szafki flakonik perfum, które dostałem od matki dwa lata temu pod choinkę. Użyłem ich tylko raz, tego samego dnia, na próbę. Dziś będzie drugi. Sam nie wiem, czemu to robię. Zupełnie jakby podświadomość podpowiadała mi, że w tak istotnych chwilach człowiek powinien ładnie pachnieć.

Mama siedzi przy stole w jadalni i pyta, dlaczego nie biorę plecaka. Tłumaczę jej, że dziś nie będziemy mieli lekcji.

– Zrobiłam wczoraj sałatkę z jajkiem i ananasem. Myślałam, że zaniesiesz na wigilię klasową.

– Dzięki, ale jedzenia będzie pod dostatkiem.

Patrzę na nią po raz ostatni. Nasze spojrzenia się krzyżują. Ona o niczym nie wie. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że za kilka godzin z tych zimnych szarych oczu wyleją się strumienie łez. Dowie się, że jej syn prawdopodobnie zginął w krwawym zamachu. Nagle zacznie żałować wszystkich gorzkich słów wypowiedzianych pod moim adresem. Przed oczami przewiną jej się najpiękniejsze chwile z ostatnich lat. Znów stanę się jej ukochanym synkiem. A potem wrócę do domu z twarzą bladą od strachu. „Mamo, jestem… żyję”. Nikt nigdy się nie dowie, co zrobiłem.

Przynajmniej taką mam nadzieję.

Żałuję, że nie mogę teraz spojrzeć na Krystiana, mojego brata. Od tygodnia szlaja się gdzieś ze swoimi kumplami i nie daje znaku życia. Zawsze był problematyczny, ale ostatnio przechodzi samego siebie. Dla takich jak on nie ma już ratunku. Mama już dawno odpuściła. Szkoda, że Krystiana nie będzie na sali gimnastycznej. Mógłbym go uchronić przed całkowitą destrukcją. Mój brat umiera powoli. To takie bolesne…

Przed wyjściem włączam w smartfonie tryb prywatny i loguję się na tajną skrzynkę. Po piątej Abaddon napisał mi, że furgonetka zatrzyma się na sąsiedniej ulicy punktualnie wpół do ósmej. Mam jeszcze pół godziny. Wystarczy, bym załatwił pewną ważną sprawę.

Zabieram kluczyki do samochodu Krystiana, który stoi nieużywany w garażu. Dwadzieścia kilka minut później odstawiam go na miejsce. Mama wychodzi przed dom i pyta, gdzie byłem.

– Podskoczyłem jednak do sklepu po parę rzeczy na wigilię.

– Przecież mówiłam, że zrobiłam sałatkę. – Na jej twarzy maluje się rozczarowanie.

– No dobra. Przynieś ją – odpowiadam. – Tylko szybko, bo muszę już iść.

Stawiam owiniętą folią szklaną miskę przy koszu na śmieci. Maszeruję szybkim krokiem, odczuwając coraz większy niepokój. Dłonie strasznie mi się pocą, a serce bije nierówno. Czy to nagły przypływ adrenaliny? A może wyrzuty sumienia? Nie, to musi być to pierwsze. Nie żałuję tego, co wkrótce zrobię. Przygotowywałem się do tego już od dłuższego czasu. Nie ma mowy o odwrocie.

„Nie ma mowy o odwrocie”, powtarzam w myślach.

Na początku długiego rzędu zaparkowanych przy ulicy samochodów stoi czarna furgonetka z logo nieistniejącej firmy budowlanej. Na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżnia. O to chodzi. Gdy podchodzę bliżej, drzwi się rozsuwają.

– Wsiadaj. Szybko. Spóźniłeś się cztery minuty – pogania mnie ubrany w czarną bluzę z kapturem dwudziestokilkulatek, którego imienia nie znam. Wołają na niego Kruk. Wiem, że pełni wśród Oświeconych rolę specjalisty od brudnej roboty i wychodzi mu to znakomicie. Kilka razy ze sobą współpracowaliśmy i dobrze nam szło.

– Sorry – rzucam. – Musiałem załatwić coś ważnego.

– Co może być ważniejsze od tej misji? – Kruk kręci głową. – Nieważne, ruszajmy.

W furgonetce poza nami znajduje się jeszcze czterech Oświeconych plus kierowca. Wszyscy są ubrani tak samo.

– Przebierz się. – Ostronos wręcza mi czarną bluzę i maskę. – Szybciej! Nie mamy czasu.

W pośpiechu wkładam bluzę. W międzyczasie Kruk wyjmuje z plecaka dwa pokrowce: jeden z pistoletem, a drugi z nożem.

– Trzymaj. Przyda się na niedobitki.

Fascynują mnie pistolety. Większość ludzi uważa je za śmiercionośną broń. Dla mnie to narzędzie zwracające człowiekowi wolność.

– A granaty? – dopytuję. 
– Zajmiemy się nimi – odpowiada trzeci Oświecony, Wilk.

– A ja?

– Ty masz inne zadanie do wykonania – odzywa się Kruk. – Zlikwidujesz wszystkie kamery na korytarzach. Tylko tak, by nikt tego nie zauważył.

– To zły pomysł – protestuję. – Wiem, będę w masce, ale z tak bliska ktoś mógłby mnie poznać na nagraniu. Lepiej, by ktoś z was to zrobił.

Oświeceni spoglądają po sobie. W końcu ku mojej satysfakcji Kruk przydziela to zadanie Wilkowi. Chcę być w centrum akcji i rozdawać karty. Nie pozwolę wcisnąć sobie pobocznej roboty.

– Jeden wystarczy. – Ostronos wręcza mi granat. – Tylko ostrożnie, bo i nas wysadzisz.

– Wiem, jak go używać – mruczę. Co za kretyn!

Parkujemy nieopodal szkoły kilka minut przed ósmą. Plan jest prosty. Najpierw czekamy, aż wszyscy zbiorą się w sali gimnastycznej. Istnieje ryzyko, że drzwi na salę zablokują nam panie woźne, zainteresowane przemową Kowala. Musimy się ich jakoś pozbyć. Gdy uda nam się oczyścić teren, zajmiemy z Krukiem miejsca przy drzwiach. Ja przyczaję się przy tych bliżej kanciapy dla wuefistów, a Kruk przy wyjściu na drugim końcu sali. W międzyczasie Ostronos wejdzie bocznymi drzwiami na trybuny, a Wilk rozwali kamery. Gdy szkołę ogarnie chaos, wybiegniemy na zewnątrz i wskoczymy do odpalonej furgonetki. Odjedziemy, zanim na miejsce przybędzie policja.

W teorii wydaje się to takie proste… Niebawem się przekonamy, jak wyjdzie w praktyce.

Rozdzielamy się, by nie wzbudzać podejrzeń. Idę pierwszy i mijam dużą grupę stojących przed budynkiem uczniów. Na szczęście nie rozpoznaję wśród nich nikogo z mojej klasy. Jeszcze by mnie zatrzymali i zagadali. Na korytarzu nie widzę też Dawida Piekuty i jego bandy. Pewnie siedzą już w klasie i zapychają się paluszkami. Od pewnego czasu znowu mam kłopoty z Dawidem i wiem, że gdybym tylko pojawił się w zasięgu jego wzroku, zaraz by do mnie podszedł i zaczął wyzywać. Ten idiota nie ma pojęcia, że nic nie rani tak bardzo jak słowa.

Mam jednak nadzieję, że pojawi się na sali gimnastycznej. On też musi zginąć. Zasługuje na to.

Zaglądam do jednej z sal lekcyjnych. Kilka uczennic rozkłada na ławkach talerze. Jedna z nich sprawdza, czy na pewno wystarczy dla wszystkich. Kładę dłoń na przymocowanym do spodni pokrowcu. Mógłbym wyciągnąć pistolet i je powystrzelać, ale tego nie zrobię, bo czym byłoby kilka ofiar wobec kilkudziesięciu?

– A ty czego tu szukasz? – pyta jedna z dziewczyn. Kojarzę ją. To intrygantka, którą ratuje tylko to, że świetnie pływa i często reprezentuje szkołę w zawodach.

– Niczego – odpowiadam i się wycofuję. Niewykluczone, że to chamidło dziś przeżyje. No chyba że po ataku na uczestników apelu wrócę tu i ją też załatwię.

– Idź na miejsce – mówi Wilk, podchodząc do wiszącej pod sufitem kamerki. Rozgląda się dookoła i czeka, aż grupa uczennic zniknie za zakrętem. Wtedy wyjmuje z plecaka cienki pręt i niszczy nim urządzenie. – Ruchy, kurwa! Chcesz, żeby nas przyłapali?

Słyszę głos dyrektora Kowala. Wita się ze zgromadzonymi i dziękuje wszystkim za przybycie. Przy drzwiach stoją dwie woźne. Cholera. Spodziewałem się tego, ale miałem nadzieję, że nie napotkam żadnych przeszkód. Trudno, nie mam wyjścia. Będę musiał rozwiązać ten problem.

– A ty co tu robisz? – pyta kobieta. Na twarzy nie ma maseczki. – Nie powinieneś być na sali?

– Wolałbym postać tutaj – odpowiadam.

– Nie ma mowy – odzywa się druga. – Zmykaj na salę. Tylko wejdź od drugiej strony, żeby nie przeszkadzać dyrektorowi.

Nie mam wyjścia. Muszę to zrobić. Wyciągam z kieszeni pokrowiec, otwieram go i wysuwam ostry nóż. Kobieta nie ma szans nawet otworzyć ust. Popycham ją tak, by nie stała w drzwiach, po czym szybkim ruchem podcinam jej gardło. Potem odwracam się i to samo robię jej zastygłej w przerażeniu koleżance. Woźne padają na podłogę jak kłody, a z ich szyj tryska krew. Nie miały szans. Nie spodziewały się, że zginą z rąk zwyczajnego, nierzucającego się w oczy ucznia.

Staję w drzwiach i spoglądam na widownię. Pierwszy rząd zajmują znani mi nauczyciele, w tym matematyk Artur Zawada i wuefista Grzegorz Wrona, który cudem zachował posadę po tym, jak do uruchomionej przez jedną z nauczycielek Skrzynki Zwierzeń trafiły zażalenia pod jego adresem. Jest też moja wychowawczyni Dagmara Brudzińska, anglistka. Kobieta, która jest głucha na problemy uczniów, a gdy ktoś zwraca jej uwagę, ucisza go słynnym już powiedzeniem „szat joł małf”. Tuż za nią siedzi moja koleżanka z klasy Patrycja Miszczuk. Wiele razy próbowała się do mnie zbliżyć, ale mój cholerny introwertyzm nigdy nie pozwalał mi się przed nią otworzyć. To dobra dziewczyna i żałuję, że nie będę już miał okazji normalnie z nią porozmawiać.

Przenoszę wzrok na znajdujące się pod ścianą trybuny. Ostronos już tam jest i widzę, że przykłada dłoń do kieszeni spodni. Czeka. Mieliśmy to zrobić punktualnie kwadrans po ósmej. Zostały trzy minuty. Niby niewiele, a jednak wieczność. Jeśli ktoś teraz wyjdzie zza zakrętu i zauważy leżące na podłodze ciała, będę miał nie trzy minuty, tylko trzy sekundy na podjęcie decyzji. Albo wrzucę granat w tłum, czym zaskoczę moich towarzyszy i narażę operację na szwank, albo poczekam i zastrzelę świadków. Problem w tym, że wtedy wszyscy usłyszą huk i wpadną w panikę. Mógłbym też użyć noża, ale wtedy straciłbym kolejne cenne sekundy i zaryzykował, że za późno rzucę granat. Cholera, uspokój się, Błażej. Na razie nic się nie dzieje. Korytarz jest pusty.

Zegarek elektryczny pokazuje ósmą czternaście. Dyrektor Kowal zanudza zgromadzonych swoją przemową. Już za chwilę ich uwolnię. Jeszcze kilkadziesiąt sekund… trzydzieści… dwadzieścia… Wyjmuję granat i zaciskam go w spoconej dłoni. Zaraz go rzucę, a potem zamknę drzwi i spróbuję uciec jak najdalej.

Ostronos patrzy na mnie. Widzę też Kruka – unosi rękę na znak, że jest gotowy. Zaczynamy przedstawienie.

Mój granat przelatuje nad dyrektorem i wpada gdzieś między uczniów siedzących w pierwszych rzędach. Ostronos też już rzucił. Kruk także. Ludzie zaczynają krzyczeć. Trzaskam drzwiami, a potem biegnę w kierunku głównego korytarza. Nagle rozlega się potężny huk, a po nim kolejny i jeszcze jeden. Cały budynek się trzęsie, a z sufitu sypie się pył. Upadam na podłogę i ranię się w łokieć. Gdy się odwracam, widzę, że fala uderzeniowa dosłownie wyrwała drzwi z zawiasów i roztrzaskała je o przeciwległą ścianę. Ciała zamordowanych przeze mnie kobiet spotkał podobny los. Ze środka wydobywa się ciemny dym. Po kilku sekundach docierają do mnie nakładające się na siebie jęki. Ktoś musiał przeżyć.

Naciągam maskę na nos i przedzieram się przez kłęby dymu. Nagle słyszę strzały. Kruk i Ostronos dobijają ocalałych. Postanawiam więc rozprawić się z tymi, którzy zostali w salach lekcyjnych. Biegnę korytarzem i widzę tłoczących się przed salami uczniów. Wyciągam pistolet i strzelam na oślep. Chaos jeszcze się pogłębia. Dzieciaki piszczą i wpadają na siebie. Kilka osób wbiega do sali i zamyka drzwi. Przeładowuję magazynek, kopię w drzwi z całej siły i mierzę spluwą w kulących się przy ścianie pierwszoroczniaków.

– Proszę, nie strzelaj! – krzyczy jedna z uczennic. Jej sprzedaję kulkę jako pierwszej.

Po wyjściu z sali sprzątam jeszcze trzy dziewczyny, które biegną korytarzem, osłaniając głowy rękami. W pewnym momencie dopada mnie Ostronos. Jest cały czarny, jakby ktoś wrzucił go do basenu wypełnionego smołą.

– Uciekajmy, zanim przyjadą gliny!

– A co z resztą? – pytam. – Mamy ich oszczędzić?

– Chuj z nimi! Wystarczy. To był totalny rozpierdol.

Ostronos wbiega w chmurę dymu. Gonię go, przecierając szczypiące oczy. Nagle zderzam się z jakimś uczniem. Popycham go na ścianę i biegnę dalej. Gdy udaje mi się wydostać z dymu, widzę kilkudziesięciu uczniów próbujących wydostać się z budynku przez główne wejście. Wszyscy jęczą i rozpaczają. W takich chwilach w człowieku budzą się zwierzęce instynkty. Nikogo nie obchodzi los grupy. Najważniejsze staje się ocalenie siebie. Uczniowie szarpią się, krzyczą na siebie i próbują przedrzeć przez napierający na drzwi tłum. Ogarnęła ich kompletna panika. Wpadłem w pułapkę.

Postanawiam wyjść przez pomieszczenie dla woźnych. Wiem, że mają drugie drzwi, bo często wychodzą na papierosa. Denerwuję się, bo nigdzie nie widzę Kruka i pozostałych. Co się z nimi stało? Czy zdążyli już uciec i na mnie czekają? A może postanowili mnie poświęcić i odjechali? Czuję, że znalazłem się w potrzasku.

– To on! – słyszę znajomy głos. Oglądam się przez ramię i widzę biegnącego w moją stronę Dawida. – Łapcie go!

Do Dawida dołączają koledzy. Szybko kończę ich bohaterski zryw. Jednemu strzelam w głowę, drugiemu w brzuch, a trzeciemu w serce. Potem podchodzę do rannego Dawida. Chłopak, któremu przez tyle czasu próbowałem się przypodobać, pada przede mną na kolana i patrzy mi w oczy. Wiem, że mnie poznał. Mam ochotę zsunąć maskę z twarzy i uśmiechnąć się do niego na pożegnanie, ale przecież nie o to chodzi. Przykładam mu pistolet do głowy i skracam jego mękę. Niech spoczywa w pokoju.

Spoglądam na zegarek. Od eksplozji minęło już siedem minut. To bardzo dużo. Za dużo. Pomoc na pewno jest już w drodze. Na razie nie słyszę syren. Wciąż mam szansę uciec. Muszę się tylko stąd wydostać.

Na wszelki wypadek przeładowuję magazynek. To ostatnie naboje. Patrzę, czy nikt nie biegnie w moją stronę. Wtedy ona wyłania się z dymu i staje przede mną.

– Błażej?

Przełykam ślinę. Nic nie rozumiem…

– Kaja? Ale…

Co ona tu robi? Dlaczego przyszła? Przecież miała zostać w domu!

– Uciekaj – mówię roztrzęsiony. – Uciekaj stąd! Obiecałaś, że nie przyjdziesz!

Ona mnie jednak nie słucha. Podchodzi jeszcze bliżej i się odzywa, a jej słowa sprawiają, że do oczu napływają mi łzy.

Świat wiruje mi przed oczami. Nagle wszystko przestaje mieć sens. Słyszę jej głos i nie mam siły zrobić choćby kroku. Mówi do mnie, a ja płaczę coraz głośniej.

To nie ma sensu…

Co ja zrobiłem?

Mierzę w nią pistoletem i strzelam jej w obojczyk. Kaja głośno jęczy i upada na podłogę.

Nic nie ma sensu.

Przykładam sobie pistolet do głowy. Żegnaj świecie. Nie planowałem się z tobą rozstawać, ale nie mam wyjścia.

Biorę głęboki wdech i zamykam oczy. A potem naciskam spust.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ 1

 

 

 

 

KAJA

 

TERAZ

 

Budzę się, kiedy przeciąg zatrzaskuje drzwi. Ktoś inteligentny uznał, że otwarcie okien na oścież będzie dobrym pomysłem.

Nigdzie nie widzę mojego smartfona. Która jest godzina? Chcę wiedzieć, jak długo tu leżę. Pamiętam tylko łzy w oczach Błażeja i pistolet, który wycelował mi prosto w twarz. Gdy nacisnął spust, poczułam ból i upadłam na podłogę. Słyszałam krzyki i jęki, a potem syreny policyjne. A może to była karetka… albo wszystko naraz. Tego nie wiem, bo straciłam przytomność. Teraz leżę sama w sali szpitalnej i zastanawiam się, kiedy w końcu ktoś do mnie przyjdzie. Przeżyłam. Błażej mnie oszczędził. W ostatniej chwili skierował pistolet na moje ramię, teraz pokryte grubą warstwą bandaży. Prawie nie czuję bólu, gdy próbuję nim poruszyć. Podejrzewam, że nafaszerowali mnie proszkami. A może wciąż buzuje we mnie adrenalina?

Po chwili pielęgniarka w maseczce z trudem otwiera białe drzwi.

– Chcecie, żeby mnie przewiało? – Irytuję się, bo chcę stąd wyjść.

– Przepraszam. – Kobieta szybkim krokiem podchodzi do okna i je zamyka. – Miałam otworzyć tylko na chwilę i zupełnie o nim zapomniałam. Jak się czujesz?

– Która godzina? – pytam, a kobieta spogląda na lewy nadgarstek.

– Pięć po trzeciej. Trochę pospałaś.

– Co z rodzicami? – dopytuję. – Byli tu?

– Nic mi o tym nie wiadomo – wyjaśnia kobieta, poprawiając mi poduszkę. – Poza tym do szpitala nie można sobie ot tak wejść.

– Może pani zawołać lekarza?

Pielęgniarka kręci głową.

– Ależ ty jesteś narwana… Zaraz po niego pójdę.

Kilka minut później do sali wchodzi wychudzony mężczyzna z kruczoczarnymi włosami i poziomą zmarszczką przebiegającą przez całe czoło.

– Kaja Almond – odczytuje z kartki. – Jak się czujesz?

– Chciałabym porozmawiać z rodzicami – mówię.

– Jestem z nimi w kontakcie – zapewnia. – Nie mogli czekać tutaj, aż się obudzisz, ale przyjadą wieczorem, by cię odebrać. Nie ma sensu cię tu dłużej trzymać. Miałaś ogromne szczęście, wiesz? – Chwyta mnie lekko za rękę i ogląda opatrunek. – Kula tylko drasnęła cię w ramię. Mimo to zalecam noszenie opatrunku przynajmniej przez tydzień.

– Doktorze – odzywam się – czy mogę prosić o telefon? Chciałabym się skontaktować z przyjaciółką… Martwię się, że…

– Rozumiem… – Mężczyzna drapie się za uchem. – Pomyślałem sobie jednak, że byłoby lepiej, gdybyś najpierw porozmawiała z psychologiem.

– Nie potrzebuję psychologa – odpowiadam. – Wiem, co się stało w szkole.

– Wiedza to jedno, a jej przetrawienie to drugie – mruczy mężczyzna.

– Proszę…

Doktor wzrusza ramionami, wychodzi na korytarz i prosi pielęgniarkę, by przyniosła moje rzeczy. Tak, wiem, co się stało. Był zamach na liceum Freuda. Widziałam kłęby dymu, leżące na podłodze ciała, plamy krwi i napastników, którzy strzelali do niewinnych uczniów. Czegoś takiego nie da się zapomnieć. To cud, że żyję. Gdyby nie Błażej, być może podzieliłabym los innych. Mój przyjaciel postanowił mnie oszczędzić. A potem odebrał sobie życie.

Wczoraj Błażej długo namawiał mnie, bym nie przychodziła na wigilię swojej klasy. Nie rozumiałam, o co mu chodzi, ale przeczuwałam, że wie coś więcej. Widziałam niepokój w jego oczach, a to zawsze zwiastowało kłopoty. Czy mogłam coś zrobić? Donieść Dragielowej, że jej syn zachowuje się dziwnie? A może porozmawiać z Brudzińską, jego wychowawczynią? Nie, nie mogłam… W obu przypadkach Błażej długo by się na mnie gniewał. Wybrałam milczenie.

A teraz mam na rękach krew tych wszystkich osób. Jak wielu?

Chwilę później pielęgniarka wręcza lekarzowi tekturowe pudełko. Mężczyzna kładzie je obok mnie na łóżku.

– Jesteś dorosła i nie mogę zmusić cię do rozmowy z psychologiem. Mimo to obiecaj, że się zastanowisz.

– Już się zastanowiłam – mówię. – Dzięki za troskę.

Mężczyzna wzdycha i zostawia mnie samą. Odczekuję chwilę i otwieram pudełko. Znajduje się w nim wszystko, co miałam przy sobie dziś rano: portfel, klucze, telefon i opakowanie moich ulubionych miętowych dropsów. Odblokowuję ekran telefonu. Bateria jest naładowana w zaledwie trzynastu procentach. Powinno wystarczyć na przejrzenie najważniejszych portali i odczytanie wiadomości na Messengerze.

Nie spodziewałam się, że będzie ich aż tyle.

To dziwne… Odzywają do mnie nawet osoby, z którymi nie jestem zbyt blisko. Daleka kuzynka, która dotychczas nie kwapiła się, by składać mi życzenia urodzinowe, o których przypominał jej Facebook, pyta, czy wszystko ze mną w porządku. Siostra kolegi z obozu artystycznego składa mi wyrazy współczucia i pisze, że trzyma kciuki za mój szybki powrót do zdrowia. W gąszczu wiadomości znajduję też GIF z misiem przesyłającym całuski, który przesłała mi Kamila, koleżanka z klasy. Od tygodnia choruje na grypę. Choroba ocaliła ją przed śmiercią. Kamila pyta, jak się trzymam, a w następnej wiadomości wysyła kilkanaście płaczących emotek. Pisze z żalem o naszych zmarłych kolegach i koleżankach, a na koniec dodaje, że widziała nagranie. „To straszne. Szacunek za to, że zachowałaś zimną krew”.

Jakie nagranie?

Wpisuję w przeglądarce adres jednego z największych portali informacyjnych. Od razu widzę krzykliwe hasła na czerwonym tle. Zamach we Freudzie to temat numer jeden. „ATAK NA PRESTIŻOWE LICEUM”, „KRWAWA WIGILIA W WARSZAWSKIEJ SZKOLE”, „RZEŹ NA UCZNIACH FREUDA” – grzmią nagłówki. Media informują o osiemdziesięciu ośmiu ofiarach, choć pojawiają się głosy, że może ich być więcej. Wiadomo, że nie przeżył żaden uczestnik apelu na sali gimnastycznej. Eksplozja rozerwała niektóre ciała na strzępy, przez co służby mają problem z ich identyfikacją. Budynek liceum został zniszczony i nie wiadomo, czy uczniowie wrócą do niego po nowym roku. Spragnione sensacji tabloidy dotarły do ocalałych nastolatków i prześcigają się w dramatycznych relacjach. Nie brakuje wywiadów z roztrzęsionymi uczniami i nakręconych telefonami filmików, które licealiści publikują na swoich facebookowych profilach. Celebryci prześcigają się w kondolencjach dla rodzin ofiar, a na jednym z portali w obszernym felietonie publicysta zastanawia się, czy Polska stanie się drugą Ameryką, gdzie nikt nie może się czuć bezpiecznie. Tymczasem politycy partii opozycyjnej sugerują, że tragedii dałoby się uniknąć, gdyby rządzący nie szerzyli w społeczeństwie nienawiści i nie nastawiali ludzi przeciwko sobie.

„To się musiało w końcu wydarzyć – mówi znany polityk w nagraniu opublikowanym na Twitterze. – Dla nich liczy się tylko władza. Zrobią wszystko, by ją zachować. Dawniej śmiano się ze mnie, gdy mówiłem, że idą po trupach do celu. Nadal macie taki dobry humor?”

Wyłączam nagranie i zamykam oczy. Wspominam moje ostatnie spotkanie z Błażejem i zastanawiam się, dlaczego to wszystko zrobił. Co go skłoniło do takiego okrucieństwa? To przerażające, że ludzie, których nigdy nie podejrzewalibyśmy o złe zamiary, są zdolni do takich potworności. Jak dobrze znamy naszych bliskich, przyjaciół czy znajomych? Co tak naprawdę wiemy o ludziach, których – jak sądzimy – znamy na wylot? Błażej był moim pierwszym przyjacielem. To z nim przeżyłam swój pierwszy pocałunek. Mieliśmy wtedy po dziewięć lat i oglądaliśmy telewizję w mieszkaniu moich dziadków. Mężczyzna i kobieta na ekranie długo i namiętnie całowali się w usta. W pewnym momencie Błażej zasugerował, że powinniśmy zrobić to samo. Nie rozumiałam po co. W ogóle mnie to nie interesowało. Dopiero gdy Błażej zbliżył się do mnie i wsunął mi język w usta, zrozumiałam, że całowanie może być przyjemne. Jako nastolatka wiele razy pragnęłam namiętnie pocałować Błażeja.

Już tego nie zrobię. Mój najlepszy przyjaciel nie żyje.

Telefon za chwilę mi się rozładuje. W pośpiechu przeglądam artykuły, w których nie brakuje zdjęć Błażeja. Pierwsze doniesienia mówią o pogrążonym w depresji nastolatku, który postanowił zemścić się na szkolnych oprawcach. Bzdura, Błażej nie posunąłby się do czegoś takiego tylko dlatego, że dokuczało mu paru osiłków. Problem musiał być bardziej złożony. Z innego tekstu dowiaduję się, że Błażej nie działał sam. Policja próbuje zidentyfikować pozostałych zamachowców. Ma w tym pomóc telefon Błażeja, którym obecnie zajmują się technicy. Zatrzymano kilku uczniów Freuda, których podejrzewa się o współudział w zamachu. Nie podano ich nazwisk. Na facebookowej grupie liceum roi się od wirtualnych świeczek i zdjęć ofiar. Wśród uczniów panują chaos i dezinformacja. Niektórzy wypytują o swoich kolegów i koleżanki, do których nie mogą się dodzwonić. Inni w długich wpisach oskarżają władze szkoły o ignorowanie zagrożenia. Coś w tym jest… Nie mieliśmy nawet ochrony, choć nie sądzę, by w tym przypadku na wiele się ona zdała. Kowal zamontował jedynie kamerki, które podobno zostały zniszczone przez zamachowców. Niewyraźne nagrania z telefonów uczniów to jedyne dowody.

Ktoś publikuje na Twitterze filmik, na którym widać mnie i Błażeja. Podobno materiał dostarczył uczeń. Nagranie zostało udostępnione przez dziesiątki innych osób. Wiem, że podłapią je największe portale, to tylko kwestia czasu.

Nagle telefon zaczyna wibrować. Dzwoni moja przyjaciółka Sylwia Demczuk, która została dziś rano w domu, bo wczoraj upiła się na imprezie ze znajomymi starszej siostry. Widziałam na pasku powiadomień, że wcześniej dobijała się do mnie ze dwadzieścia razy, ale byłam zbyt pochłonięta czytaniem newsów, by od razu się z nią skontaktować. Czuję się jak osoba, która zapadła w śpiączkę i ocknęła się w nowej rzeczywistości. Po tym dniu już nic nie będzie takie jak dawniej.

Błażej wszystko zmienił.

– Boże, Kaja! – słyszę w telefonie drżący głos Sylwii. – Jak się czujesz? Próbowałam się do ciebie dodzwonić, ale nie odbierałaś. Myślałam, że… – Urywa na moment.

– Nic mi nie jest – odpowiadam. – Zostałam tylko lekko draśnięta.

– To już wiem. Dzwoniłam do twoich rodziców i wszystko mi wyjaśnili. Kiedy cię wypisują?

– Chcą zatrzymać mnie na noc, ale to bez sensu. Wolę wrócić do domu. Jestem zmęczona. Poza tym nic mi nie jest.

– Tak bardzo chciałabym cię zobaczyć…

– Nie wiem, czy będę miała siłę. Chciałabym zasnąć i już się nie obudzić.

– Nawet tak nie mów. Zdajesz sobie sprawę, że dostałaś od losu drugą szansę?

Słysząc to, chichoczę pod nosem.

– Raczej od Błażeja – mruczę.

– Co mówisz?

– Nieważne. Zobaczymy się jutro?

Sylwia wzdycha.

– Okej… Wiesz, chyba jeszcze to wszystko do mnie nie dociera. Tyle osób zginęło… Kto nas teraz będzie uczył? Czuję, że dziś w nocy nie zasnę.

– Weź tabletki nasenne i się zdrzemnij.

Rozłączam się i głośno wzdycham. Wpatruję się w sufit i jeszcze raz analizuję w myślach wydarzenia sprzed kilku godzin. Policja na pewno będzie chciała mnie przesłuchać. Czekają, aż wyjdę ze szpitala, a potem zaczną nachodzić mnie w domu. Będą chcieli wiedzieć wszystko na temat Błażeja. Jaki był, co robił w wolnych chwilach, czy miał jakichś wrogów… Wszystko, co choć w najmniejszym stopniu pomoże im zrozumieć, dlaczego osiemnastolatek z dobrego domu, który uchodził za spokojnego i dobrego ucznia, stał się mordercą.

Dobre pytanie… Dlaczego? Tego nie wiem, ale zrobię wszystko, by poznać prawdę.

 

*

 

Dawno nie widziałam mamy tak poruszonej. Nie może opanować płaczu i co chwilę mocno się we mnie wtula. Ojciec jest bardziej powściągliwy. Siedzi za kierownicą, nie spuszczając wzroku z jezdni. Czasem tylko pociąga nosem.

– Nie wierzę… Po prostu nie wierzę, że Błażej mógł to zrobić. – Mama nie spuszcza ze mnie wzroku, czekając na wyjaśnienia. – Ale ciebie nie zabił…

– Mamo… – Odwracam głowę i zamykam oczy. Chyba nie jestem jeszcze gotowa na tę rozmowę.

– No co? Ocalił cię. – Z oczu mamy wypływają strużki łez. – Przyjaźniliście się, Błażej bardzo cię lubił…

– Przestań, Dorota – upomina ją tata.

– Może i jest mordercą, ale nie zabił naszej córeczki… – Mama chowa twarz w dłoniach. – Nie zabił…

Po powrocie do domu mama odprowadza mnie do łóżka i siada przy nim, jakby ze strachu, że przestanę oddychać i tym razem los nie da mi kolejnej szansy. Tłumaczę sobie, że jest w szoku i nagle obudził się w niej instynkt macierzyński. Że też potrzeba było takiej tragedii, by mama zrozumiała, jak bardzo jestem dla niej ważna. Rodzice nigdy nie byli dla mnie łaskawi. Mama przywykła do nazywania mnie Połówką, ponieważ nigdy nie spełniałam wszystkich jej oczekiwań. Uważała mnie, i pewnie nadal uważa, za niewystarczającą, niegodną nazywania się jej córką.

Właściwie to nie jestem jej córką. Przynajmniej nie biologiczną.

Zanim rodzice zdecydowali się mnie zaadoptować, gdy miałam osiem lat, mama aż sześć razy zachodziła w ciążę. Każda skończyła się poronieniem, po którym nastawał okres długiej żałoby. Rodzice pochodzą z małej miejscowości niedaleko Lublina. Wychowali się w tradycyjnych, konserwatywnych rodzinach i uważali dziecko za człowieka od momentu poczęcia. Każda niedonoszona ciąża oznaczała dla nich śmierć upragnionego maleństwa. Na kominku w salonie do dziś stoi sześć metalowych krzyży. Czasem mama przystaje obok i zawiesza na nich wzrok. Kilka razy przeniosła go na mnie, gdy akurat siedziałam na kanapie. Widziałam w jej oczach rozczarowanie. Zrozumiała, że popełniła błąd, przygarniając mnie.

Chciała tamtych dzieci. Nie mnie.

Do czasu. Teraz zaczyna do niej docierać, że lepsza ja niż nic. Pytanie tylko, jak długo wytrzyma w swojej trosce. Daję jej co najwyżej miesiąc. Gdy sprawa przycichnie, a mama przyzwyczai się do nowej rzeczywistości, znów stanie się zimną, odpychającą suką.

Udaję, że zasnęłam, by wreszcie zostawiła mnie samą. Sięgam po leżący na ładowarce indukcyjnej smartfon i przeglądam w sieci najnowsze doniesienia. Pod nagłówkiem „OSTATNIE SEKUNDY ŻYCIA ZAMACHOWCA. O CZYM ROZMAWIAŁ PRZED ŚMIERCIĄ Z KOLEŻANKĄ?” trafiam na obszerną analizę zamachu, której autor pokusił się o dywagacje na temat tego, co można było zrobić, by uniknąć tragedii. Nagranie z mojej konfrontacji z Błażejem jest już udostępniane niemal wszędzie, a mnie nadano przydomek Cudownej Dziewczyny, która próbowała powstrzymać napastnika i omal nie zginęła. Cholerne szmatławce na mnie żerują i dotarły nawet do informacji na temat mojego stanu zdrowia. Wysoko wypozycjonowany jest też news pod tytułem Szokujące znalezisko w bagażniku zamachowca. Policja podczas przeszukiwania posesji Dragielów znalazła w aucie brata Błażeja związanego Rafała Frąckiewicza. Chłopak był podobno przerażony i wygłodzony. Znam go, odkąd trafiłam do Almondów. Tworzyliśmy we trójkę paczkę, choć zawsze mi się wydawało, że Rafał trochę od nas odstawał. Wszystko zmieniło się w liceum, gdy chłopaki wylądowały w tej samej klasie i nie spędzaliśmy już razem tyle czasu co kiedyś. Zastanawiam się, co Rafał robił w bagażniku i co powiedział policji…

 

*

 

Ze względu na opatrunek muszę spać na plecach, czego nie znoszę. Zawsze śnią mi się wtedy koszmary, po których budzę się zmęczona. Nie inaczej jest tym razem. Potrzebuję chwili, by dojść do siebie, po czym przecieram oczy i biorę do ręki leżący obok telefon. Dochodzi jedenasta. W tej samej chwili drzwi do mojego pokoju się otwierają.

– Kaja, musimy porozmawiać – mówi tata.

– O czym? – pytam zaniepokojona jego poważną miną.

– Oddaj telefon. Lepiej, żebyś tego nie czytała.

 

 

 

 

BŁAŻEJ

 

TRZYNAŚCIE MIESIĘCY PRZED TRAGEDIĄ

 

Ojciec jak zwykle zaczął dzień od kreski. Od rana jest nadpobudliwy, a jego dobry nastrój szybko przeradza się w rozdrażnienie. Krząta się po domu i zadręcza mamę pytaniami o to, który krawat powinien wybrać. Sam nie wiem, czy faktycznie interesuje go jej opinia. Wiele razy udowodnił, że nie będzie zadowolony bez względu na to, co powie mama. Mam wrażenie, że po prostu chce komuś dokuczyć. To zresztą dla niego typowe, choć pod wpływem dragów przybiera na sile. Ojciec taki już jest. Pieprzony ćpun.

Po chwili moje przypuszczenia się potwierdzają.

– Ten czy ten? – pyta mamę, która karmi piersią mojego dwuletniego brata.

– Oba są ładne. Może być ten w kropki – odpowiada mama.

– Wyglądam w nim jak idiota – stwierdza ojciec, przeglądając się w lustrze. – Właśnie na tym ci zależy? Chcesz mnie ośmieszyć przed wszystkimi?

– Tak, właśnie o to mi chodzi. – Mama kręci głową. – Bo tak bardzo leży to w moim interesie – dodaje, po czym wzrusza ramionami. – No już, spokojnie, Antosiu. Tata ma tylko gorszy dzień…

Odkąd pamiętam, ma tylko takie.

– Z przyjemnością byś mnie pogrążyła. – Ojciec nie odpuszcza. – Tylko czekasz, aż powinie mi się noga, żebyś mogła puścić mnie z torbami. Myślisz, że cię nie znam? – Rzuca jej pogardliwe spojrzenie. – Pewnie już cię swędzi w kroku i szukasz kolejnego badyla, na którym byś pojeździła w zamian za komfort.

– Nikt nie zapewni mi większego komfortu niż ty. A mimo to na myśl o twoim badylu od razu schnę – odgryza się mama. – Załóż ten w kropki. Choć raz mi zaufaj.

Ojciec jeszcze przez chwilę narzeka na mamę pod nosem, przymierzając oba krawaty. Ostatecznie idzie za jej radą. Jakoś wcale mnie to nie dziwi. Narobił rabanu, by ostatecznie i tak skapitulować. Zawsze miał nasrane w głowie, co kompletnie kłóciło się z jego wizerunkiem publicznym. Mój ojciec to człowiek o dwóch twarzach, który dla innych jest szanowanym biznesmenem i filantropem, a za zamkniętymi drzwiami przemienia się w despotycznego alkoholika i narkomana. Nikt nie wie, przez co przechodzimy, bo wszyscy korzystamy z iluzji, którą stworzył. Ponosimy cenę za życie w luksusie. Ojciec zapewnił nam ogromny dom z ogrodem, basenem i jacuzzi, kilka samochodów, coroczne rajskie wycieczki i mnóstwo innych atrakcji. Tak naprawdę nie muszę się nawet starać, by osiągnąć sukces na własną rękę. Wiem, że wiele dzieci milionerów właśnie tak robi. Pragną za wszelką cenę udowodnić sobie i światu, że ich istnienia nie definiuje majątek rodziców. Niektórym z nich udaje się zerwać z łatką uprzywilejowanego. Większość jednak korzysta ze szczęścia, które się do nich uśmiechnęło. Nie robią matury i nie idą na studia, bo po co? Wszystkie nasze działania sprowadzają się do tego, by jak najwięcej zarabiać. Ja dostałem fortunę w prezencie i mógłbym równie dobrze spocząć na laurach. Sęk w tym, że nie wiem, czy chcę.

Wstydzę się, że jestem synem Sylwestra Dragiela, choć wiem, że wielu moich rówieśników oddałoby wszystko, by znaleźć się na moim miejscu. Mój ojciec to prezes kilku spółek i inwestor giełdowy. Od wielu lat regularnie pojawia się w rankingach najlepszych przedsiębiorców i jest powszechnie szanowany. Swój sukces zawdzięcza ciężkiej pracy, talentowi do negocjacji i – czego większość nie wie – cwaniactwu. Ojciec oszukał wielu ludzi i z pewnością wręczył niezliczoną ilość łapówek. W prywatnych rozmowach zawsze powtarza, że biznes zmusza do kombinatorstwa, a koniec końców on i tak robi więcej dobrego niż złego. Gdy kilka lat temu nad jednym z jego biznesów zawisły ciemne chmury w związku z podejrzeniami o malwersacje podatkowe, ojciec szybko przekupił dziennikarzy, by złagodzili retorykę, a później założył fundację Jedna Armia, której część społeczeństwa omal nie wyniosła go na ołtarze. W ramach fundacji ojciec walczy o równe traktowanie wszystkich obywateli, zarówno pod kątem światopoglądowym, jak i gospodarczym. Wspiera organizacje LGBT i stoi w opozycji do partii rządzącej. Na każdym kroku podkreśla swoje liberalne poglądy, co na pierwszy rzut oka może się wydawać nierozważne. Kiedyś pomyślałem sobie, że gdy się zarządza tyloma biznesami, lepiej trzymać dobrze z najważniejszymi politykami w państwie. Później podsłuchałem rozmowę ojca z jednym ze współpracowników i zrozumiałem… Współczesnym światem rządzi pieniądz. Nic innego się nie liczy. Ojciec układa się z tyloma ludźmi i zasila budżet państwa o taki kapitał, że mógłby napluć premierowi na twarz, a ten by mu jeszcze podziękował.

Sylwester Dragiel zna swoją siłę, dlatego bez skrupułów realizuje misję zliberalizowania Polski. Regularnie promuje marsze kobiet, wspomaga niezależnych producentów pracujących nad dokumentami o przestępstwach seksualnych wśród księży oraz buduje w największych miastach noclegownie dla gejów i lesbijek. Ponadto dofinansowuje start-upy, walczy o sprawiedliwe płace dla szeregowych pracowników i głośno opowiada się po stronie nauczycieli, których uważa za grupę upodloną przez władzę. Fundacja szybko odegrała swoją rolę i poprawiła reputację ojca. Dzięki niej stał się kimś więcej niż tylko skupionym na powiększaniu majątku milionerem. Za każdym razem, kiedy udziela komuś pomocy, może liczyć na rozgłos medialny. Nie brakuje komentarzy sugerujących, że ktoś tak majętny mógłby do końca życia nic nie robić. „Mimo to pan Sylwester poświęca swój czas i uwagę tym, którym w życiu się nie udało”, brzmiał jeden z komentarzy, który rzucił mi się w oczy.

Znam swojego ojca już osiemnaście lat i jedno mogę o nim powiedzieć z pełnym przekonaniem: nigdy nie robi niczego bezinteresownie. Najlepiej wie to Kamil Blicki, jego były asystent, a obecnie wiceprezes fundacji. Mimo zaledwie dwudziestu siedmiu lat Blicki bardzo szybko pnie się po szczeblach kariery. Dobrze wie, jak podejść i zadowolić mojego ojca. Wszystko, co robi, ma sprawić, że zyska w jego oczach. Niejednokrotnie słyszałem rozmowy rodziców na jego temat. Ojciec zachwalał Kamila, który nie stronił od nieczystych zagrań.

– Najważniejsze, że jest skuteczny – powtarzał.

Szybko się okazało, że Kamil dobrze radzi sobie w roli pośrednika między ojcem a mediami. Doskonale zna się na PR-ze, umie więc rozmawiać z dziennikarzami i manipulować opinią publiczną. To on zasugerował ojcu, by założył fundację, a potem sam zajął w niej ważne stanowisko. Kamil mierzy jednak jeszcze wyżej i liczy, że w końcu awansuje na prezesa Jednej Armii. Takich jak on nie zadowala rola drugoplanowa. Pragną świecić najjaśniej. Jestem też przekonany, że fundacja ma być dla Blickiego jedynie pierwszym krokiem w drodze na szczyt. Możliwe, że ma aspiracje polityczne. Jakiś czas temu mama zaprosiła go na obiad. Kamil zachowawczo odpowiadał na jej pytania, jakby wstydził się przyznać do ogromnych ambicji. Mimo to w pewnym momencie rzucił, że chciałby kiedyś zostać premierem. Ojciec gruchnął śmiechem, po czym poprosił Kamila, by na razie nigdzie się nie wybierał, bo jest dla niego za cenny. Blickiemu aż zaświeciły się oczy. Nie lubię go i nie sądzę, by był życzliwy naszej rodzinie. Zawsze czuję się przy nim niekomfortowo. Mam wrażenie, że krąży wokół nas jak sęp.

– Gotowy, szefie? – Kamil wchodzi do naszego domu bez pytania i wita się z mamą skinieniem głowy. Ma na sobie elegancki garnitur, a pod pachą trzyma najnowszego macbooka.

– Już prawie. – Ojciec dopija kawę, podchodzi do lustra w przedpokoju i poprawia sobie włosy.

– Niech szef zmieni krawat – radzi mu Kamil. – Ten nie pasuje do marynarki.

Zerkam na mamę, która kręci głową, ale nic nie mówi. Ojciec zerka na nią kątem oka, po czym ostentacyjnie zdejmuje krawat i ściąga z wieszaka drugi, który tak jej się nie podobał.

– Teraz lepiej? – pyta swojego przydupasa.

– Doskonale. – Kamil szeroko się uśmiecha.

Muszę zgodzić się z mamą. Krawat w kropki prezentował się dużo lepiej. Coś mi mówi, że Kamil też to wie…

 

*

 

Po południu ojciec przysyła po nas kierowcę, który zawozi nas do centrum konferencyjnego na obrzeżach miasta. Mamy mu towarzyszyć na corocznej gali, podczas której zostaną wręczone przyznawane przez fundację nagrody Piękne Serca. Ojciec wyznał kiedyś, że plebiscyt wymyślił Kamil. Jego zdaniem była to idealna PR-owa zagrywka, a poza tym szansa na zacieśnienie więzi z ważnymi osobistościami ze świata biznesu i kultury. Blicki po raz kolejny się nie pomylił. Dziś nagrody zostaną przyznane już po raz trzeci i za każdym razem media żywo interesują się galą, głównie za sprawą goszczących na niej celebrytów, niemających nic wspólnego z filantropią. Mama wielokrotnie próbowała wytłumaczyć ojcu, że obecność podrzędnych aktorek czy influencerek zaszkodzi renomie fundacji. Kamil przekonywał jednak, że najważniejsze są zasięgi w internecie.

– Im więcej osób o nas wie i mówi, tym większe firmy będą chciały nas sponsorować.

Irytuje mnie to, że ojciec zawsze go słucha i traktuje jak wyrocznię. A może po prostu cieszy się, że spotkał na swojej drodze kogoś, kto podobnie jak on nie cofnie się przed niczym na drodze do celu? Oby tylko pewnego dnia sympatia do Kamila nie obróciła się przeciwko niemu. Wtedy wszyscy na tym stracimy.

Nie bez powodu bankiet odbywa się właśnie dzisiaj, jedenastego listopada. Mój starszy brat Krystian w zeszłym roku zaszkodził ojcu opublikowanym na Facebooku zdjęciem z Marszu Niepodległości. Pozował na nim z flagą, na której widniało hasło „ŚMIERĆ WROGOM OJCZYZNY”. Ojciec z pomocą Kamila zmusił Krystiana do opublikowania na profilu przygotowanego przez nich oświadczenia, w którym przeprosił za swoją bezmyślność i podkreślił, że szanuje wszystkich bez względu na pochodzenie, wyznanie czy poglądy polityczne. Wydawało się, że sprawa ucichnie, jednak kilka dni później jeden z tabloidów odgrzebał stare komentarze mojego brata i opublikował screeny na okładce. Krystian został oskarżony o rasizm po tym, jak zjadliwie skomentował zdjęcie dwóch muzułmanek z dziećmi, spacerujących w pobliżu Świątyni Opatrzności Bożej na Wilanowie. Mój walnięty braciszek pisał: „Wstrentne chwasty! Jusz ja bym je wyrwał a potem wżucił do rowu i zalał betonem. Pierdolone terrorystyczne guwna!”. Ojciec próbował go bronić, tłumaczył, że to fotomontaż. Szybko okazało się, że nic bardziej mylnego. Krystian zawsze był radykałem i obracał się w środowisku nacjonalistów. Rok temu kolejne oświadczenie mojego brata i pokaźny datek na fundusz walki z rasizmem wystarczyły, by zdusić temat w zarodku. Tym razem ojciec woli jednak nie ryzykować, dlatego postanowił, że gala rozdania nagród odbędzie się właśnie dzisiaj, a Krystian się na niej pojawi. Biedak nie wie jeszcze, że mojego brata nie udało się upilnować. Po południu kazał nam się jebać, po czym wybiegł z domu i od tamtej pory nie odbiera telefonu.

Do rozpoczęcia gali został kwadrans. Na nasz widok ojciec odłącza się od grupki mężczyzn w garniturach.

– Gdzie Krystek? – pyta, wpatrując się w mamę.

– Znasz swojego syna… – Mama wzrusza ramionami. Wtedy ojciec blednie i przysuwa się do niej.

– Miałaś do zrobienia tylko jedną rzecz – syczy przez zaciśnięte zęby. – Nawet to spierdoliłaś?! I co teraz? – Ojciec rozgląda się dookoła, drapiąc się po głowie. – Kurwa… Kamil!

Blicki podbiega do nas kilka sekund później.

– Tak, szefie?

– Znajdź Krystiana i sprowadź go tutaj. Natychmiast.

Mina Kamila zdradza wszystko – dobrze wie, że to niewykonalne, ale i tak nie ma wyjścia.

– Robi się.

Gala ma się rozpocząć o tej samej porze co Marsz Niepodległości. Ojcu udało się dogadać z dużym portalem informacyjnym, który ma ją transmitować na stronie głównej. Wszystko po to, by jak najbardziej odwrócić wzrok społeczeństwa od wydarzeń z centrum Warszawy i powstrzymać media przed odgrzebywaniem starych afer. Nie wiem, dlaczego tak bardzo zależy mu na nieskazitelnej opinii. W końcu ma pieniądze, które są dla niego najważniejsze. Po co więc tak bardzo stara się przypodobać jak największej liczbie osób, w tym zwykłym śmiertelnikom, którymi tak bardzo gardzi? Przecież i tak połowa społeczeństwa będzie go krytykować za liberalne poglądy. Jeszcze nigdy nikomu nie udało się zadowolić wszystkich.

– Nie ma go. – Ojciec dopada nas za kulisami pół godziny przed rozpoczęciem gali. – Kamil sprawdził jego znajomych i przeczesał aktywność w sieci. To wszystko twoja wina – mówi do mamy.

– Jest dorosły. Miałam go zamknąć w pokoju na klucz? – Mama marszczy brwi.

– Nie zaszkodziłoby. Sam powinienem był to zrobić.

– I może jeszcze przykuć kajdankami do łóżka? Opanuj się, Sylwek. Krystian to nie twój kolejny biznes. Nie uda ci się w pełni go kontrolować.

– Gówno wiesz – szepcze ojciec, po czym przenosi wzrok na mnie. – A tobie coś mówił?

Wzruszam ramionami, przez co wpada w jeszcze większą złość.

– Opanuj się i skup na gościach – radzi mu mama. – Nic już nie poradzisz.

 

*

 

Gala przebiega bez zakłóceń. Najpierw ojciec wygłasza kilkunastominutowe przemówienie, a potem na scenę wchodzą goście wręczający nagrody w różnych kategoriach. Nie dzieje się nic zaskakującego, ale widzę, że siedzący nieopodal ojciec co chwilę zerka na telefon. Na pewno przegląda profile Krystiana w nadziei, że nie opublikował na nich niczego głupiego. Na razie nie ma powodu do niepokoju. Sprawdzałem – żadnych nowych postów na Facebooku czy Twitterze. Czuję jednak, że to cisza przed burzą. Zbyt dobrze znam swojego brata, by wierzyć, że niczego nie odwali.

Miałem rację. Godzinę później, akurat w chwili, gdy ojciec ponownie przemawia na scenie, Krystian dodaje na Facebooku galerię zdjęć ze swoimi ziomkami. Na jednej z fotografii pozuje z czarną flagą, na której widnieje napisane drukowanymi białymi literami hasło: „CZYSTA KREW. CZYSTY UMYSŁ. EUROPA BĘDZIE BIAŁA ALBO BEZLUDNA”. Na innym trzyma w dłoni odpaloną czerwoną racę. Do zdjęcia dołączył opis: „Dziś idę walczyć, mamo. Walczę o Wielką Polskę Katolicką”. Nie ma szans, by jego wpis przeszedł niezauważony.

Kilka minut po zejściu ze sceny ojciec podrywa się z krzesła i biegnie za kulisy. Tam czeka już na niego Kamil. Wiedzą, że w internecie nic nie ginie i nawet jeśli uda im się w jakiś sposób usunąć wpis Krystiana, to czujni internauci na pewno zdążyli zrobić screeny. Mleko się rozlało.

Po gali ma się odbyć bankiet. Ojciec zdecydował, że na nim nie zostaniemy.

– Jedźcie już do domu i dajcie mi znać, gdy wróci Krystian.

Mój brat zjawia się w domu dopiero następnego dnia. Jest skacowany, brudny i śmierdzący. Do późnych godzin nocnych publikował na Facebooku zdjęcia z marszu, a potem z pijackiej imprezy ze swoimi kumplami. Jakby tego było mało, dziś rano prezydent Warszawy Jarosław Sójka udostępnił przesłane mu przez anonimowego świadka nagranie. Widać na nim Krystiana, który obrzuca wyzwiskami policjantów i wdaje się w bójkę ze starszym mężczyzną tylko dlatego, że zwrócił mu uwagę. Mój brat powalił go na ziemię i zaczął okładać pięściami, krzycząc: „Bóg, honor, ojczyzna!”. Rozdzieliło ich dopiero dwóch innych mężczyzn. Ktoś na Twitterze publikuje link do artykułu na prawicowym portalu. Autor nazywa Krystiana „synem skrajnie lewicowego biznesmena i filantropa czynnie wspierającego środowiska LGBT i krytykującego działania Kościoła”. Sugeruje, że mój ojciec wspiera dążenie do wyzbycia się przez Polaków tożsamości narodowej i scalenia się z „rozpustnym, bezrefleksyjnym Zachodem”. Ma też głosić „kontrowersyjne, nieprzemyślane komentarze kompromitujące Polskę na arenie międzynarodowej”. Internauci krytykują zachowanie mojego brata i domagają się poniesienia przez niego kary. Wyśmiewają też ojca.

 

Dragiel prawi swoje lewackie mądrości, a nawet jego synalek jest innego zdania.

 

– Wynajęci hejterzy – twierdzi ojciec. – Widać też, że eksponują wybrane komentarze, a te mniej dla nich korzystne usuwają.

Nic już nie rozumiem. Ojciec zachowuje się zupełnie inaczej niż wczoraj. Siedzi spokojnie przy stole i powoli popija kawę. Od dłuższego czasu nie dotyka telefonu, a po przyjściu Krystiana powiedział mu tylko, by dziś nie wychodził z domu.

– I tyle? - pyta zdziwiona mama. – Twój syn skatował niewinnego człowieka, a ty nie reagujesz?

– Po pierwsze, nie skatował, tylko trochę obił. A po drugie, moja reakcja niczego by nie zmieniła. Trzeba się skupić na wyciszeniu afery, a nie jej rozdmuchiwaniu – tłumaczy ojciec. – Ten skurwiel Sójka na pewno by się ucieszył, gdyby puściły mi nerwy. Będzie spamował tym filmikiem do usrania.

Chwilę później dzwoni do Kamila i prosi go, by znalazł jakieś haki na prezydenta Warszawy. Coraz mniej nad sobą panuję. Mam dość tego, że ojciec zawsze pobłaża mojemu bratu, który ma od niego kompletnie odmienne poglądy. Krystian zawsze był jego oczkiem w głowie i wielką nadzieją. To on miał w przyszłości stanąć na czele rodzinnego imperium. Ojciec nigdy nie stawiał na mnie. W jego oczach jestem słabym, cichym i zagubionym nastolatkiem, któremu brak charyzmy.

– Nigdy nie zawojujesz prawdziwego świata – powiedział mi w zeszłą Wigilię. – Dlatego spróbuj swoich sił chociaż w tym wirtualnym. Tam możesz być, kimkolwiek zechcesz.

Dostałem od niego w prezencie ogromny ekran do gier na konsoli. Ojciec wynajął ekipę, która wyremontowała jedno z pomieszczeń gospodarczych i urządziła tam pokój do gier. Czuję się w nim niesamowicie. Potrafię zamknąć się na kilka godzin i zapomnieć o problemach. Wiem, że dziś też tak zrobię. Mam już dość Krystiana. W niczym mi nie dorównuje. Nie ma żadnej wiedzy ani ambicji, umie tylko pakować się w kłopoty. Mimo to przez ojca zawsze będę się czuł tym gorszym bratem, choćbym nie wiem jak się starał. Nie potrafią mnie docenić, ale to ich sprawa.

Być może zdobędę uznanie w świecie wirtualnym.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Marcel Moss, 2020

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2020

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2021

 

Projekt okładki: © Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: © Five Buck Photos/Shutterstock

Redakcja: Ewelina Pawlak/Słowne Babki

Korekta: Martyna Kałan/Słowne Babki

Skład i łamanie: TYPO Marek Ugorowski

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-441-9

 

 

Wydawnictwo Filia

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe