Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Mimo palącego bólu w rękach Josie nie przerywa reanimacji aż do przyjazdu karetki. Gdy sanitariusze odciągają ją od zimnego, wątłego ciała, Noah łamiącym się głosem podaje czas zgonu ukochanej matki.
Josie Quinn i jej partner Noah jadą na wieś, by zjeść obiad w jego rodzinnym domu. Na miejscu z przerażeniem odkrywają, że matka mężczyzny,
Colette, leży w ogrodzie z ustami pełnymi ziemi i nie daje znaków życia. Ekipa Josie przeszukuje dom i okolicę. Dlaczego w pobliżu ciała zakopano paciorki różańca i co oznacza ukryta teczka, oznaczona nazwiskiem
Drew Pratta – najsłynniejszego zaginionego w historii miasteczka Denton? W dodatku wpis w pamiętniku prowadzonym przez Colette sugeruje powiązania między nią a Drew i jego zmarłym bratem.
Czy Josie uwierzy w to, co nie do pomyślenia – że ta uczynna starsza kobieta odpowiada za śmierć obu mężczyzn? I czy świeży związek z Noahem przetrzyma takie oskarżenie?
Jak głęboko trzeba będzie kopać, by odnaleźć prawdę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Monice Ebbenga i Bonicie Klatt.
Mówienie własnym głosem ma wielką moc.
PROLOG
Krzyki ją ścigały, otaczały ją ze wszystkich stron, gdy biegła po krawędzi, by w końcu zniknąć w mroku. Czuła pod stopami kłębowisko roślin i kamienie. Po jej prawej stronie otwierała się przepaść głęboka na setki stóp. A w każdym razie na tyle wysoka, że upadek skończyłby się śmiercią. Po lewej wyrastała ściana gęstego lasu.
Kiedy rozbrzmiał pierwszy strzał, uskoczyła w lewo, żeby się schronić między drzewami.
Gałęzie uderzały ją w ręce i twarz, wycinając w jasnej skórze cienkie krwawe linie. Nagle zahaczyła palcami u nóg o korzeń i straciła równowagę. Upadając, widziała zbliżające się liście i kamienie, uderzyła łokciem o wielki głaz i jej ramię przeszył przeraźliwy ból, który dotarł aż do głowy. Nadal słyszała dobiegające z oddali krzyki. Łapiąc powietrze urywanymi haustami, zerwała się na nogi. Trzymała łokcie blisko ciała. Z oczu płynęły jej łzy, lecz panika i chęć przetrwania wiodły ją głębiej w las.
Nagły wystrzał przeszył noc.
Musiała uciec jak najdalej od obozowiska, ale gęstniejące wiosenne listowie zasłaniało światło księżyca, pogrążając las w kompletnej ciemności. Z której strony przybiegła?
Kolejny strzał był jak trzaśnięcie bicza, ale kiedy wokół niej rozniosło się echo, nie potrafiła rozpoznać kierunku, z którego padł. Ruszyła przed siebie, próbując zdrową ręką utorować sobie drogę i mając nadzieję, że oddala się od strzałów. Pod palcami czuła korę i gałęzie drzew, pod stopami trzaskały patyki i pędy. Złapał ją skurcz mięśni łydek. Jak długo biegła? Miała wrażenie, że całe godziny, ale to nie mogła być prawda.
Odgłos łamanej w pobliżu gałęzi uruchomił w jej głowie przepełniony paniką krzyk. Obróciła się, ale widziała tylko czerń. Potem rozległ się głos – zimny i spokojny, przecinający ją na wskroś niczym ostrze noża, paraliżujący.
– Naprawdę myślałaś, że uda ci się uciec?
– Proszę – jęknęła. – Proszę, nie.
U podstawy czaszki poczuła twardy wylot lufy.
– Już nigdy mnie nie zostawisz.
ROZDZIAŁ 1
Wokół drzwiczek piekarnika wydobywał się gęsty, czarny dym. Kaszląc, Josie nacisnęła wyłącznik i zaczęła wymachiwać ścierką. Po drugiej stronie pomieszczenia rozległ się jęk alarmu przeciwpożarowego.
– Cholera – zaklęła.
Zostawiła piekarnik i zaczęła biegać od okna do okna, otwierając je i próbując wypuścić dym na zewnątrz. Pośród sygnału alarmowego usłyszała głos Noaha:
– Josie? Nic ci nie jest? Co się, do diabła, dzieje?
Przesunęła jedno z kuchennych krzeseł, weszła na nie i zerwała puszkę alarmową ze ściany. Zaczęła uderzać nią o stół, aż wypadły baterie i zapadła cisza. Odrzuciła urządzenie od siebie i posłała Noahowi zawstydzony uśmiech.
– Co ty wyprawiasz? – zapytał, wachlując się ręką, żeby odgonić trochę dymu od oczu.
– Wszystko w porządku – wymamrotała. – Nic się nie pali.
– Wygląda, jakby coś się jednak paliło.
Josie podeszła z powrotem do piekarnika, włożyła rękawice kuchenne i sięgnęła w czerń, szukając krawędzi formy do ciasta. Na widok tego, co wyciągnęła, oboje się skrzywili.
– Co... to było? – spytał Noah.
Wrzuciła wszystko do zlewu, mówiąc:
– To miało być ciasto z malinami. Twoja mama lubi maliny, prawda?
Twarz mężczyzny wykrzywiła się w grymasie, w którym było widać po trosze współczucie, a po trosze sceptycyzm, ze szczyptą prób zachowania powagi.
– No tak, ale jeśli chciałaś przygotować coś na deser, brownie by wystarczyło. Albo babka.
Josie wskazała blat w kuchni, gdzie piętrzyły się trzy pozostałe formy do pieczenia – również spalone na węgiel.
– Tutaj jest brownie, tu była babka, a tam jest diabelskie ciasto czekoladowe z torebki, od Betty Croker. Nawet je udało mi się przypalić.
Noah oparł się o framugę drzwi kuchni i zakrył usta dłonią. Josie wycelowała w niego rękawicę.
– Ani mi się waż śmiać.
Spomiędzy palców zapytał:
– Może by tak przygotować coś na zimno? Galaretkę? Coś prostego.
– Oszalałeś? Nie przyjdę do twojej mamy na obiad z galaretką.
– No to może kupimy? – podsunął. – Coś nieskomplikowanego.
Nie było najmniejszych szans, by Josie przyszła do domu Colette Fraley z czymś nieskomplikowanym. Matka Noaha słynęła jako doskonała gospodyni. Wszystko, co przygotowywała, wyglądało przepysznie, a smakowało jeszcze lepiej. Przy domu miała bujny, kolorowy, idealnie wypielęgnowany ogród, a do tego wszystkiego znajdowała czas na szycie pięknych kołder, które przekazywała dzieciom z domów dziecka. To z pewnością z myślą o niej wymyślono Pinterest. Ludzie tacy jak Josie nie mogli się równać z różnymi paniami Fraley tego świata.
Colette już i tak ledwo ją tolerowała, ale po raz pierwszy wyznaczyła jej zadanie – przyniesienie deseru na ich comiesięczny wspólny obiad. Josie potraktowała tę prośbę zgodnie z intencją – jako wyzwanie – i poprzysięgła sobie, że zasłuży na cholerny medal. Chyba. Jeśli uda jej się upozorować coś kupionego w sklepie na własne dzieło.
Oparła się biodrem o blat.
– Ona mnie nigdy nie polubi, prawda? Nawet gdybym z zamkniętymi oczami przygotowała suflet czekoladowy, niczego by to nie zmieniło.
Noah zbliżył się do niej dwoma swobodnymi krokami i chwycił ją za ramiona.
– Za dużo myślisz. Po prostu bądź sobą. Przekona się do ciebie.
„Nieprawda”, pomyślała Josie, ale nie chciała znów się o to kłócić. Spotykali się od roku i przez ten czas zrozumiała, że najważniejszą osobą w życiu Noaha jest matka. Był najmłodszym z trojga rodzeństwa, ale jego brat mieszkał w Arizonie – na drugim końcu kraju – a siostra z mężem w odległości dwóch godzin jazdy. Rodzice Noaha się rozwiedli, kiedy był nastolatkiem, i o ile Josie się orientowała, żadne z dzieci nie utrzymywało kontaktów z ojcem.
Spojrzała na zegar na mikrofalówce.
– No to chyba trzeba coś kupić. Musimy być na miejscu za pół godziny.
– Powiemy jej, że byłaś zajęta pracą – zaproponował. – I nie miałaś czasu nic upiec.
Parsknęła na to śmiechem.
– Jakoś mi się nie wydaje, by to pomogło. – Myśl o rozmowie z Colette na temat pracy przypomniała jej, że kilka lat wcześniej postrzeliła jej syna podczas wyjątkowo stresującej i złożonej sprawy zaginionych dziewcząt. Josie i Noah byli wysokimi rangą funkcjonariuszami policji w Denton i w ciągu ostatnich kilku lat pracowali nad sprawami na tyle ważnymi i bulwersującymi, by trafić do ogólnokrajowych mediów.
Noah zaczął zamykać okna.
– Po prostu idź się przebrać – poradził. – Będzie dobrze.
Dwadzieścia minut później Josie siedziała w samochodzie Noaha, trzymając na kolanach pudełko z kupionym w sklepie brownie. Jechali uliczkami Denton, a jej samopoczucie nie poprawiło się ani trochę. Miasto miało około dwudziestu pięciu mil kwadratowych powierzchni, a znaczną część tego obszaru stanowiły dziewicze górzyste tereny środkowej Pensylwanii. Były tam kręte jednopasmówki, gęste lasy i rozległe wiejskie osiedla. Liczba mieszkańców wynosiła ponad trzydzieści tysięcy, a w czasie roku akademickiego rosła. Konfliktów i przestępstw wystarczyło, by oboje mieli co robić. Kiedy skręcili na podjazd przed domem Colette, Josie poczuła lekki skurcz żołądka. Obiecała sobie, że następnym razem zrobi to cholerne ciasto z malinami, choćby miała przy tym spalić cały dom.
– Dziwne – mruknął Noah, kiedy zaparkował samochód.
Podążyła za jego spojrzeniem do drzwi domu Colette. Szeroko otwartych. Były to zwykłe grube drewniane drzwi, pomalowane na radosny błękit i udekorowane własnoręcznie wykonanym wiosennym wiankiem z łodygami żółtych sztucznych kwiatów.
Zostawiła brownie na siedzeniu i ruszyła za Noahem. Razem pokonali trzy stopnie do betonowego podwyższenia, na którym stały otaczające drzwi doniczki z kwiatami.
Josie położyła mu dłoń na ramieniu.
– Zaczekaj – powiedziała i sięgnęła do kabury na ramieniu. Nie znalazła jej jednak, bo nie byli w pracy. – Powinniśmy to zgłosić? – zapytała.
Posłał jej niepewny uśmiech.
– Co zgłosić?
Josie ruszyła w stronę otwartych drzwi.
– Coś tu nie gra – szepnęła.
Noah wybuchnął śmiechem.
– Dlaczego tak myślisz? Mama zostawiła otwarte drzwi. Ostatnio zdarza jej się zapominać, pamiętasz?
Pamiętała. Noah i jego siostra odbyli ostatnio kilka dyskretnych rozmów o tym, że należałoby ją przebadać pod kątem Alzheimera lub demencji, choć dopiero stuknęła jej sześćdziesiątka. Mimo to, wchodząc za Noahem do salonu Colette, również utrzymanego w odcieniach błękitu, Josie nie potrafiła zwalczyć strachu, który zagnieździł się w jej żołądku. Słabnące światło późnopopołudniowego słońca przeszywało pokój, sprawiając, że parkiet lśnił. Mała szuflada niskiego stolika była otwarta, a jej zawartość rozsypana na podłodze. Leżały tam okulary Colette do czytania, paczka chusteczek, długopis i notatnik. Josie zrobiła krok w tamtą stronę. W szufladzie nadal pozostało kilka przedmiotów. Czyżby Colette czegoś szukała?
– Mamo? – zawołał znów Noah, przesuwając się w głąb domu.
W jadalni panował półmrok i wszystko wyglądało zwyczajnie. Josie zaczęła się zastanawiać, czy Colette zapomniała o ich planowanej wizycie. Zawsze po przyjeździe zastawali nakryty stół. W zasadzie niezależnie od okazji w całym domu unosił się zapach wspaniałych potraw gospodyni.
– Noah – odezwała się Josie. – Naprawdę myślę...
On jednak był już w kuchni i znów nawoływał matkę. Josie szybko się pojawiła za jego plecami. Górne światło padało na wysprzątane, czyste pomieszczenie. Wszystko wyglądało, jakby było na swoim miejscu, jeśli nie liczyć kolejnych dwóch otwartych szuflad. Ich zawartość – ścierki do naczyń, korkociąg, menu restauracji na wynos, latarka, kilka świec i zapalniczka – została rozrzucona po blacie.
Josie zacisnęła dłoń na ramieniu Noaha i odwróciła go do tylnych drzwi, które również stały otworem. Wyczuła, że jego ruchy stają się bardziej energiczne. Kiedy wychodzili tylnymi drzwiami, krzyknął jeszcze raz:
– Mamo?
Ich buty zatopiły się w gęstej trawie, gdy ruszyli, żeby zbadać ogromny ogród. Jego teren wyznaczało wysokie białe ogrodzenie otoczone rabatami pełnymi kwitnących kwiatów, a w rogu stała niewielka drewniana szopa. Josie zrobiła krok w stronę patio pośrodku ogrodu, zastawionego ciężkimi metalowymi meblami, i badała wzrokiem każdy cal powierzchni. Nagle gwałtownie wciągnęła powietrze i wskazała coś wystającego z rabaty na odległym krańcu.
– O mój Boże, Noah, czy to jest...
Słowa zamarły jej w gardle i ruszyła biegiem przez ogród, a Noah podążył za nią.
Colette leżała na brzuchu. Górna część tułowia spoczywała w kwietniku, a z daleka było widać tylko jej wystające stopy. Z bliska Josie natychmiast zobaczyła rękawice ogrodowe na dłoniach i małą łopatkę wetkniętą w ziemię kilka cali dalej.
– Mamo! – wykrzyknął Noah, a w jego głosie pobrzmiewała panika. Opadł na kolana, za nim uklękła Josie. Wspólnie przekręcili Colette na plecy. Miała zamknięte oczy, a policzki i ubranie umazane ziemią. Szukając tętna na jej szyi, Josie poczuła pod palcami chłód. Nie wyczuła natomiast pulsu.
Noah już nachylał się nad klatką piersiową matki. Położył jedną dłoń na drugiej, splótł palce i zaczął uciskać. Kiedy liczył do trzydziestu, Josie odchyliła brodę Colette, żeby usta były otwarte i zacisnęła palce na jej nosie.
– Teraz! – zawołał, kiedy skończył uciskać.
Josie zbliżyła usta do ust Colette i wdmuchała powietrze do środka. Do jej ust przyczepiło się coś cuchnącego i ziarnistego. Powietrze nie docierało do klatki piersiowej Colette tak, jak powinno. Quinn zaniosła się kaszlem, usiadła i wytarła usta.
– Co ty wyprawiasz? Jezu! Nie przestawaj. Musimy ją uratować! – zawołał Noah.
Odepchnął Josie i zacisnął wargi na ustach Colette, ale po jednym oddechu również się odsunął, zaczął kaszleć i pluć.
– To ziemia. Noah, to jest ziemia.
Odepchnęła go łokciem, wcisnęła palec do ust Colette i wygarnęła z nich małą bryłkę mokrej, brązowej ziemi. Powtórzyła czynność trzy lub cztery razy, ale drogi oddechowe wciąż nie były oczyszczone. Poczuła, że serce zamiera jej ze strachu. Obok niej Noah całkowicie znieruchomiał z ustami otwartymi w grymasie przerażenia.
– Pomóż mi! – krzyknęła. – Pomóż mi ją przewrócić na bok!
Jakby w zwolnionym tempie Noah wyciągnął rękę przed siebie, złapał matkę za ramię i popchnął, a Josie przekręciła ją na bok, wciąż próbując palcami oczyścić drogi oddechowe z mocno ubitej ziemi. Kiedy uznała, że udało jej się wydobyć już prawie wszystko, przewróciła Colette z powrotem na plecy i próbowała wdmuchać powietrze do jej płuc. Przepływ był całkowicie zablokowany.
Gdzieś z tyłu głowy Josie pojawiła się myśl, że Colette odeszła, ale nie mogła znieść wyrazu absolutnego przerażenia na twarzy Noaha, więc kontynuowała reanimację.
– Zadzwoń pod dziewięćset jedenaście – warknęła do niego i zaraz wróciła do uciskania klatki piersiowej Colette. Noah, wciąż wpatrzony w twarz matki, ani drgnął.
Kiedy Josie zawzięcie reanimowała, pot ściekał jej z czoła na koniuszek nosa, a stamtąd skapywał na nieruchome ciało Colette.
– Teraz, Noah. Już! Dzwoń pod dziewięćset jedenaście!
Nie przestawała, choć bolały ją barki i ramiona, twarz miała umazaną resztkami ziemi wciąż wciśniętej do ust Colette i była spocona od stóp do głów. W końcu zjawili się sanitariusze i delikatnie ją odsunęli. Jakby z oddali docierało do niej, że przekazują sobie informacje, zastępują ją przy reanimacji, a po kilku minutach jeden z nich podaje czas zgonu.
Potem usłyszała wycie – niskie, gardłowe i rozdzierające. To wył Noah.