Ostatnie wyznanie - Lisa Regan - ebook

Ostatnie wyznanie ebook

Regan Lisa

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Patrząc na prowadzoną przez policjantów przyjaciółkę zakutą w kajdanki, Josie ani przez chwilę nie wierzy, że Gretchen zabiła tego biednego chłopaka. Wprawdzie się przyznała, ale sprawcą musiał być ktoś inny. A ona dowie się kto.

Na podjeździe domu w Denton znaleziono ciało studenta ze zdjęciem

przypiętym do kołnierza. Policjantka Josie Quinn zjawia się na miejscu

zdarzenia jako pierwsza. Dom należy do Gretchen Palmer, zaangażowanej

członkini zespołu dochodzeniowego, która minionej doby przepadła bez

śladu.

Gdy przyjaciółka oddaje się w ręce policji, Josie jest w szoku i nie daje wiary

jej zeznaniom. Dlaczego przyznaje się do zbrodni, której nie popełniła?

Zgłębiając pełne tajemnic życie Gretchen, policjantka odkrywa powiązania

między chłopakiem, znalezionym przy nim zdjęciem a wstrząsającymi wydarzeniami z przeszłości. Gdy sądzi, że już wszystko rozgryzła, na drugim

końcu miasta zostają odkryte kolejne ciała…

Czy Josie dotrze do prawdy wystarczająco szybko, by uratować przyjaciółkę przed dożywociem, a może nawet śmiercią?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 344

Oceny
4,7 (190 ocen)
137
42
11
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
duszka_zet

Nie oderwiesz się od lektury

Pełna napięcia i wzruszających momentów…zapada w pamięć i skłania do zastanowienia się co człowiek może zrobić by chronić to co kocha… polecam!
20
Wioletta102

Nie oderwiesz się od lektury

Najgorsze w książkach jest to że szybko się kończą. Czwarta część losów Josie jest bardzo wciągająca. Lisa Regan dołącza do moich ulubionych pisarzy. Czekam na kolejne tomy.
20
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca. dobra fabuła
20
Izabel3

Nie oderwiesz się od lektury

Super
10
bigagus

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle wartko toczaca sięi wciągajaca akcja! Polecam!
10

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuHer Fi­nal Con­fes­sion
Pro­jekt okładki© GHO­ST­DE­SIGN
Fo­to­gra­fie na okładce © Amy Jo­hans­son/Shut­ter­stock © gy­n9037/Shut­ter­stock © Ser­ghei Sta­rus/Shut­ter­stock © Vio­letta Pi­vo­va­rova/Shut­ter­stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuNA­TA­LIA STECKA-KU­BA­NEK
Re­dak­cjaUR­SZULA ŚMIE­TANA
Ko­rektaALEK­SAN­DRA WIĘK-RUT­KOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © Lisa Re­gan, 2018 First pu­bli­shed in Great Bri­tain in 2018 by Sto­ry­fire Ltd tra­ding as Bo­oko­uture.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6419-3
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Dla He­len Con­len,

która po­ka­zała mi, co zna­czy być wy­jąt­kową

ROZ­DZIAŁ 1

Se­at­tle, Wa­szyng­ton

CZER­WIEC 1992

Billy wy­szedł ze sklepu z dwoma ku­beł­kami lo­dów w tor­bie za­wie­szo­nej na nad­garstku. Przy­sta­nął, wziął głę­boki wdech i spoj­rzał na ze­ga­rek – zdąży wy­pa­lić dwa pa­pie­rosy, za­nim do­trze do domu na obiad. Jego żona nie lu­biła, gdy pa­lił.

Ką­tem oka zo­ba­czył idącą par­kin­giem ko­bietę. Za­re­je­stro­wał błysk słońca w jej si­wych wło­sach. Ob­ser­wo­wał, jak star­sza pani pod­cho­dzi do mi­ni­vana, a po­tem, za­ta­cza­jąc się na no­gach, pró­buje się upo­rać z klu­czy­kami. Może była chora albo pi­jana. Może tylko stara lub sza­lona. Albo to wszystko na­raz. Kiedy już wsia­dła i uru­cho­miła sil­nik, od­wró­cił wzrok, bo jego uwagę przy­cią­gnął ryk mo­to­cy­kla.

Nie mógł uwie­rzyć we wła­sne szczę­ście – przed skle­pem za­par­ko­wał Lin­coln Shore. Oka­zuje się, że na­wet zbun­to­wani mo­to­cy­kli­ści mu­szą jeść. Tak na­prawdę Billy wie­dział, że Linc czę­sto bywa w tym spo­żyw­czaku i kilku in­nych miej­scach w oko­licy, i li­czył na to, że go spo­tka. Był już do­brze znany kilku człon­kom De­vil’s Blade, ale sam Linc jesz­cze nie za­szczy­cił go swoim za­in­te­re­so­wa­niem. Kiedy zsia­dał z mo­toru, Billy od­pa­lił dru­giego pa­pie­rosa od pierw­szego i rzu­cił nie­do­pa­łek na zie­mię. Od spoj­rze­nia mo­to­cy­kli­sty zro­biło mu się go­rąco. Po­tem usły­szał jego ni­ski głos:

– Ty je­steś tym pę­ta­kiem, prawda? I ostat­nio prze­sia­du­jesz przy ba­rze.

– No tak – od­parł za­gad­nięty. – Ja... – za­czął, ale słowa zo­stały za­głu­szone przez dźwięki, któ­rych jego mózg nie po­tra­fił od razu prze­two­rzyć. Po­dmuch po­wie­trza, pisk opon, zgrzyt me­talu trą­cego o me­tal i wy­cie sil­nika pra­cu­ją­cego na mak­sy­mal­nych ob­ro­tach.

Na re­ak­cję miał uła­mek se­kundy. Za­dzia­łał in­stynkt. Billy zo­ba­czył ką­tem oka, że mi­ni­van prze­wraca wózki skle­powe i ude­rza w za­par­ko­wany sa­mo­chód. Klienci od­ska­ki­wali przed roz­pę­dzo­nym au­tem.

Billy wpadł na Linca. Ude­rzył w tę­giego mo­to­cy­kli­stę ca­łym swoim cię­ża­rem, aż obaj stra­cili rów­no­wagę. Grzmot­nęli o be­ton. Ciało Linca za­mor­ty­zo­wało upa­dek Billy’ego, a skó­rzana kurtka męż­czy­zny uchro­niła go przed zdar­ciem skóry z ple­ców, gdy prze­je­chali po twar­dym pod­łożu. Tym­cza­sem mi­ni­van wbił się w za­par­ko­wany sa­mo­chód, ze­pchnął go na dwa ko­lejne auta i wresz­cie się za­trzy­mał. Sil­nik w dal­szym ciągu pra­co­wał, opony pisz­czały na as­fal­cie. Ko­bieta opa­dła na kie­row­nicę. Na jej srebr­nych wło­sach za­lśniła krew. Do mi­ni­vana za­częli pod­bie­gać świad­ko­wie kraksy. Billy się pod­niósł, wy­cią­gnął rękę do Linca i po­mógł mu wstać.

W mil­cze­niu przy­glą­dali się znisz­cze­niom, któ­rych do­ko­nała kie­row­czyni mi­ni­vana.

– Dzięki, stary – po­wie­dział Linc.

– Nie ma za co – od­parł z uśmie­chem Billy, a po­nie­waż nie chciał dłu­żej ku­sić losu, za­czął się od­da­lać.

– Hej! – za­wo­łał za nim Linc. – Jak się na­zy­wasz, pę­taku?

Billy się od­wró­cił.

– Benji. – Po­dał przy­brane na­zwi­sko. – Benji Stone.

ROZ­DZIAŁ 2

Den­ton, Pen­syl­wa­nia

CZASY OBECNE

Jo­sie sie­działa przy ku­chen­nym stole, na któ­rym le­żał sze­roki wa­chlarz bro­szur re­kla­mu­ją­cych do­mowe sys­temy alar­mowe. Od czasu gdy ko­bieta, którą uwa­żała za matkę, wy­wró­ciła jej ży­cie do góry no­gami, mi­nęło sześć mie­sięcy. Jed­nym z ele­men­tów ataku na ży­cie i zdro­wie psy­chiczne Jo­sie było wła­ma­nie, więc od kilku mie­sięcy szu­kała sys­temu za­bez­pie­czeń na tyle za­awan­so­wa­nego, by po­zwo­lił jej opa­no­wać lęki. Dwu­krot­nie do jej domu przy­cho­dzili pra­cow­nicy, by za­in­sta­lo­wać od­po­wied­nie urzą­dze­nia, ale w ostat­niej chwili zmie­niała zda­nie z po­wodu ukry­tego de­fektu lub nie­do­rzecz­nie wy­so­kich opłat do­dat­ko­wych.

Wzięła do ręki ko­lo­rową bro­szurkę firmy Aegis Home Se­cu­rity: „Od po­nad dwu­dzie­stu lat spe­cja­li­zu­jemy się w bez­pie­czeń­stwie do­mo­wym”. To była jedna z nie­licz­nych firm na tyle trans­pa­rent­nych, by umiesz­czać w ma­te­ria­łach pro­mo­cyj­nych pełny cen­nik. Jo­sie spoj­rzała na opcje na od­wro­cie. Za­częła się za­sta­na­wiać, czy lep­szym roz­wią­za­niem nie byłby pies. Duży pies. Pro­blem w tym, że zda­rzało jej się pra­co­wać o dziw­nych go­dzi­nach. Jako śled­cza w ma­łym mia­steczku Den­ton w Pen­syl­wa­nii czę­sto zaj­mo­wała się spra­wami, które po­chła­niały ją przez całe dnie, a na­wet noce. Cza­sami przy­cho­dziła do domu tylko po to, by wziąć prysz­nic i się prze­brać, a po­tem wra­cała do pracy. Gdyby miała psa, mu­sia­łaby za­trud­nić ko­goś do wy­pro­wa­dza­nia go na spa­cery. A wtedy mar­twi­łaby się, czy ten ktoś jest godny za­ufa­nia. Wes­tchnęła. Za dużo kom­pli­ka­cji. Do­szła do wnio­sku, że je­śli jesz­cze kie­dyś ma się po­czuć bez­piecz­nie we wła­snym domu, musi za­ci­snąć zęby i wy­dać for­tunę na sys­tem an­tyw­ła­ma­niowy. Się­gnęła po mniej­szą bro­szurkę – firmy Sum­mors Se­cu­rity.

Z za­my­śle­nia wy­rwało ją pu­ka­nie do drzwi. Ru­szyła do holu. Przez wi­zjer zo­ba­czyła, że to po­rucz­nik Noah Fra­ley. Otwo­rzyła, zmie­rzyła go wzro­kiem od stóp do głów i gwizd­nęła ci­cho.

– No, no. Gdy­bym wie­działa, że tak się od­sta­wisz...

Miał na so­bie ide­al­nie skro­jony gra­fi­towy gar­ni­tur i gu­stowny kra­wat w żółte i szare pa­ski, pod­kre­śla­jący orze­chowy ko­lor jego oczu. Kiedy się do niej uśmiech­nął, po­czuła lekki trze­pot w klatce pier­sio­wej.

– Bar­dzo za­bawne – od­parł i wy­mi­nąw­szy ją, wszedł do kuchni. – Nie je­steś go­towa. Na­wet się nie prze­bra­łaś.

Spoj­rzała na swoje dżinsy i wy­bla­kłą ko­szulkę z Lu­kiem Bry­anem.

– To zaj­mie mi tylko chwilkę.

– Czy nie wszyst­kie ko­biety tak mó­wią, by po­tem spę­dzić go­dzinę na ukła­da­niu wło­sów i ro­bie­niu ma­ki­jażu?

Jo­sie unio­sła brwi.

– Le­piej uwa­żaj. Nie mu­szę przy­cho­dzić na tę ko­la­cję z osobą to­wa­rzy­szącą.

– Żar­to­wa­łem – rzu­cił Noah. Ro­zej­rzał się po kuchni. Na­stęp­nie wró­cił do holu i zaj­rzał do sa­lonu. – Gdzie są wszy­scy? – za­py­tał.

Jo­sie nie­dawno po­znała swoją bio­lo­giczną ro­dzinę. Do tej pory na­wet nie zda­wała so­bie sprawy, że po na­ro­dzi­nach zo­stała z nią roz­dzie­lona. Wciąż się przy­zwy­cza­jała do na­zy­wa­nia Shan­non i Chri­stana Payne’ów mamą i tatą. Zgi­na­jąc palce, za­częła wy­li­czać:

– Shan­non i Tri­nity wy­szły po za­kupy. Spo­tkają się z nami w re­stau­ra­cji. Mój tata i brat przy­jadą z Cal­lo­whill. Też do­łą­czą do nas na miej­scu. Bab­cia wró­ciła do Roc­kview, bo po­trze­bo­wa­łam po­koju dla Shan­non, a pani Qu­inn w tym ty­go­dniu opie­kuje się ma­łym Har­ri­sem.

Noah okrą­żył stół, był co­raz bli­żej, aż w końcu Jo­sie po­czuła, że jej łydki do­ty­kają kra­wę­dzi stołu. Na­chy­lił się i na nią na­parł, dłońmi błą­dząc w kie­runku jej ud i mu­ska­jąc ustami jej wargi.

– Chcesz mi po­wie­dzieć, że ten je­den raz je­ste­śmy sami? Na­prawdę sami?

Jo­sie wy­buch­nęła śmie­chem, za­rzu­ciła mu ręce na szyję, przy­cią­gnęła go do sie­bie i po­ca­ło­wała. Rze­czy­wi­ście od za­koń­cze­nia sprawy Be­lindy Rose nie spę­dzali czasu tylko we dwoje. Wciąż albo pra­co­wali, albo byli zbyt wy­koń­czeni, by co­kol­wiek im się chciało. Przez ostat­nie sześć mie­sięcy, od­kąd w jej ży­ciu po­ja­wiła się nowa ro­dzina, wciąż miała go­ści. Jej bio­lo­giczna matka, Shan­non, zo­stała u niej na kilka ty­go­dni, a kiedy mu­siała wró­cić do sie­bie, do pracy, za­mie­niła się z jej bab­cią, Li­sette. Po wy­padku przez pra­wie dwa mie­siące Jo­sie miała rękę w gip­sie, więc wszelka po­moc była mile wi­dziana. Cza­sem na week­endy przy­jeż­dżała z No­wego Jorku jej sio­stra Tri­nity – pre­zen­terka wia­do­mo­ści w ogól­no­kra­jo­wej sieci te­le­wi­zyj­nej. Kilka razy zo­stali z nią jej na­sto­letni brat i Chri­stian.

Daw­niej przez pe­wien czas Jo­sie miesz­kała sama. Po­cząt­kowo więc było jej trudno się przy­zwy­czaić do cią­głej obec­no­ści lu­dzi. Kiedy po raz pierw­szy nie zna­la­zła w lo­dówce swo­jej śmie­tanki do kawy, oka­zało się to tak fru­stru­jące jak od­kry­cie, że w ła­zience nie ma ręcz­ni­ków i mat, bo Shan­non aku­rat je pie­rze. Pie­czo­ło­wi­cie upo­rząd­ko­wany świat, sank­tu­arium jej do­mo­stwa – wszystko to zo­stało po­sta­wione na gło­wie. Pró­bo­wała jed­nak so­bie tłu­ma­czyć, że ro­dzina jest waż­niej­sza niż ja­ka­kol­wiek rzecz czy czyn­ność, do któ­rej przez lata zdą­żyła się przy­zwy­czaić. Payne’owie po wkro­cze­niu w jej ży­cie w kilka mie­sięcy chcieli od­zy­skać ostat­nie trzy­dzie­ści lat, ale Jo­sie czuła, że u niej po­trwa to dłu­żej.

Była jesz­cze Mi­sty De­rossi – ko­bieta, z którą przed śmier­cią spo­ty­kał się mąż Jo­sie, Ray. Nie­długo po­tem Mi­sty uro­dziła jego syna, a one nie­spo­dzie­wa­nie za­częły się przy­jaź­nić. Mały Har­ris miał pra­wie rok, a Mi­sty skoń­czyła z pracą strip­ti­zerki i zna­la­zła za­trud­nie­nie u bur­mi­strza, w no­wym cen­trum wspar­cia ko­biet, gdzie przyj­mo­wano ofiary prze­mocy do­mo­wej. To ozna­czało, że Jo­sie opie­ko­wała się dziec­kiem nie oka­zjo­nal­nie jak daw­niej, lecz re­gu­lar­nie. Ślady obec­no­ści Har­risa w jej ży­ciu były w ca­łym domu – wy­so­kie krze­sło na końcu stołu, bramki za­bez­pie­cza­jące, kubki nie­kapki, kosz z za­baw­kami czy fo­tel bu­jany w sa­lo­nie. Jo­sie ła­twiej było zo­sta­wić te przed­mioty u sie­bie, niż pro­sić Mi­sty, by tasz­czyła wszystko tam i z po­wro­tem za każ­dym ra­zem, gdy zo­sta­wia synka pod jej opieką.

Usta No­aha zbli­żyły się do szyi Jo­sie. Zła­pał ją za po­śladki, pod­niósł i po­sa­dził na stole. Od­ru­chowo oplo­tła go no­gami w pa­sie. Od­rzu­ciła głowę do tyłu.

– Twój gar­ni­tur – wy­dy­szała.

Jego ręce po­wę­dro­wały w górę, pod ko­szulą Jo­sie, do za­pię­cia sta­nika.

– Nie ob­cho­dzi mnie gar­ni­tur – oświad­czył.

Czuła w po­wie­trzu na­ra­sta­jącą go­rącz­kową ener­gię i wie­działa, że je­śli jej ule­gnie, nie bę­dzie już od­wrotu. Na­pię­cie mię­dzy nimi bu­do­wało się tak długo, że było jak wul­kan, który w każ­dej chwili może wy­buch­nąć. Po za­koń­cze­niu sprawy Be­lindy Rose – i po ich pierw­szym po­ca­łunku – po­wie­działa mu, że nie chce się spie­szyć, a on to usza­no­wał. Miała kiep­ską hi­sto­rię związ­ków i nie chciała, by Noah stał się ko­lejną ofiarą jej okrop­nego okresu do­ra­sta­nia i ca­łego ba­gażu do­świad­czeń. Za­le­żało jej na zro­bie­niu wszyst­kiego jak na­leży. A może po pro­stu się bała...

– Tak ma wy­glą­dać pierw­szy raz? – za­py­tała. – Na stole w mo­jej kuchni?

Zdjął ją ze stołu, jakby nic nie wa­żyła.

– No to pój­dziemy na górę.

Otwo­rzyła usta, żeby za­pro­te­sto­wać, ale kiedy ich ciała się złą­czyły, każ­dym cen­ty­me­trem skóry po­czuła, że nie po­trafi już dłu­żej cze­kać na to, co jest skryte pod gar­ni­tu­rem.

Do­tarli tylko do szczytu scho­dów, gdy roz­legł się stłu­miony, pul­su­jący sy­gnał ko­mórki – naj­pierw w jego kie­szeni, a po chwili do­łą­czył też jej te­le­fon, znaj­du­jący się gdzieś po dru­giej stro­nie domu.

Oboje za­marli. Jo­sie prze­rwała ich po­ca­łu­nek pierw­sza, od­wra­ca­jąc głowę w kie­runku, z któ­rego do­bie­gał dźwięk. Zo­rien­to­wała się, że jej te­le­fon zo­stał w sa­lo­nie. Żadne z nich nie po­wie­działo tego na głos, ale oboje wie­dzieli, że jest tylko je­den po­wód, dla któ­rego ich te­le­fony mo­gły za­dzwo­nić je­den po dru­gim. Mu­siało cho­dzić o coś zwią­za­nego z pracą i po­waż­nego. Choć znaczną część li­czą­cej dwa­dzie­ścia pięć mil kwa­dra­to­wych po­wierzchni Den­ton zaj­mo­wały dzi­kie góry środ­ko­wej Pen­syl­wa­nii, po­pu­la­cja była na tyle duża, że prze­kła­dało się to na mniej wię­cej sześć za­bójstw rocz­nie i tyle in­nych prze­stępstw, że tu­tej­sza po­li­cja, w skła­dzie po­nad pięć­dzie­się­ciu funk­cjo­na­riu­szy, miała co ro­bić. W ostat­nich la­tach to małe mia­sto wi­działo sprawy tak szo­ku­jące, że przy­cią­gnęły uwagę ca­łego kraju. Od­ci­snęły na nich silne piętno i Jo­sie wie­działa, że Noah zmaga się z ta­kim sa­mym lę­kiem jak ona. Skoro oboje zo­stali we­zwani w dzień wolny od pracy, sprawa mu­siała być po­ważna.

Po­woli Jo­sie od­su­nęła nogi, któ­rymi obej­mo­wała No­aha w pa­sie, a on opu­ścił ją na zie­mię. Jego te­le­fon prze­stał dzwo­nić, a te­le­fon Jo­sie znowu za­czął. Po­pra­wiła na so­bie ubra­nie i we­szła do sa­lonu, żeby ode­brać. Szef po­li­cji z Den­ton nie tra­cił czasu i od razu prze­szedł do rze­czy.

– Qu­inn. Po­trze­buję cie­bie i Fra­leya w te­re­nie, na­tych­miast. Mamy za­bój­stwo.

– Tak jest – od­parła Jo­sie. – By­li­śmy... Ja...

– Wiem. Nie in­te­re­suje mnie to. Ru­szaj­cie tyłki – od­parł i wy­re­cy­to­wał ad­res, który wy­da­wał się jej zna­jomy.

Głos Chi­two­oda był tak do­no­śny, że do­tarł aż do drzwi, w któ­rych stał Noah. W wy­mię­tym gar­ni­tu­rze, z unie­sioną jedną brwią. Bez­gło­śnie wy­po­wie­dział py­ta­nie: „Gret­chen?”.

Gret­chen Pal­mer też pra­co­wała w po­li­cji w Den­ton.

– De­tek­tyw Pa­mer jest dziś na służ­bie. Po­ra­dzi so­bie.

Chi­twood prych­nął z iry­ta­cją.

– Wiem, kto jest na służ­bie, Qu­inn. Nie mogę się skon­tak­to­wać z de­tek­tyw Pal­mer.

– Pró­bo­wał pan...

Prze­ło­żony prze­rwał jej krzy­kiem.

– Qu­inn, cho­lera ja­sna! Nie mam czasu na grę w dwa­dzie­ścia py­tań. Jest ciało, jest miej­sce zbrodni, a de­tek­tywa brak. Za chwilę chcę tu wi­dzieć jedno z was. – Po­now­nie wy­szcze­kał ad­res i wtedy Jo­sie zro­zu­miała, dla­czego brzmiał zna­jomo.

To był ad­res do­mowy Gret­chen.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki