Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Dziewczynka wiruje na karuzeli, jasne włoski unoszą się w powietrzu, a wokół dźwięczy jej śmiech. Gdy karuzela się zatrzymuje, siedzenie jest puste. Mała Lucy przepadła jak kamień w wodę… Do gorączkowych poszukiwań siedmioletniej Lucy Ross włącza się detektywka Josie Quinn. To ona znajduje należący do dziewczynki plecak w kształcie motyla, a w nim mrożącą krew w żyłach wiadomość: odbieraj, gdy zadzwonię, bo inaczej z Lucy koniec. Do rodziców dzwoni ktoś z telefonu opiekunki ich córki – po drugiej stronie słychać lodowaty męski głos. Josie pędzi do mieszkania kobiety i znajduje ją martwą. Każde kolejne połączenie z telefonu osoby związanej z rodziną kończy się szokującym odkryciem nowej ofiary. Morderca wyraźnie szuka zemsty na rodzinie Rossów. Detektywka przeczuwa, że rodzice dziewczynki nie mówią całej prawdy. Zgłębianie ich tajemnic zmusza ją do odkrycia sekretu, który zmieni jej życie. Czy Josie zdoła powstrzymać zabójcę? I czy odnajdzie małą Lucy żywą?
Cichy płacz to moja ulubiona powieść z Josie Quinn. Trzymająca w napięciu, ekscytująca, po prostu CUDOWNA! GOODREADS
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 421
Dla Dot Dorton – za to, że zmieniła moje życie
ROZDZIAŁ 1
Ich kłótnia wściekłymi falami odbija się od dzielących nas drzwi, rozlewa po podłodze i przeciska dolną szczeliną, słyszę więc każde słowo. Jednak nie mogę pojąć, co mówią ani nawet dlaczego się kłócą. Wiem tylko, że jej się dostanie – w ciszy lub pośród krzyku. Nie wiadomo, co gorsze.
Bez względu na to, jak dużą robił jej krzywdę, zawsze w końcu wracała do naszego pokoju. Opadała na skrzypiące łóżko, syczała przez zaciśnięte zęby i wyciągała do mnie rękę. Uczę się więc bardzo ostrożnie poruszać pod kołdrą, bo nawet najlżejszy nacisk sprawiał, że z bólu robiła gwałtowny wdech. Najdelikatniej jak potrafię, przytulam się plecami do jej brzucha i czekam, aż drżące palce, którymi błądziła po mojej głowie, w końcu zaczną się poruszać w powolnym, kojącym rytmie.
Mam tyle pytań, ale ich nie zadaję. Nie chcę, by mnie usłyszał. By sobie przypomniał, że też tam jestem. Kiedy strzępiaste krawędzie jej oddechu stają się gładkie, wydaje miękkie westchnienie, które oznacza, że osiągnęła punkt, w którym ból jest do wytrzymania.
– Jest dobrze – mówi wtedy. – Wszystko będzie dobrze.
Nigdy nie umiała kłamać.
ROZDZIAŁ 2
Piski małego Harrisa Quinna niosły się po placu zabaw w parku miejskim w Denton, przeszywając uszy Josie. Pędząc za nim od huśtawek do zjeżdżalni, rozglądała się, żeby sprawdzić, czy któremuś z pozostałych dorosłych nie przeszkadzają jego przenikliwe odgłosy radości, ale nikt nie zwracał na nie uwagi. Wszyscy byli podobnie skupieni na swoich dzieciach, biegających jak nakręcone i wydających podekscytowane okrzyki.
– Mamo! Patrz na mnie!
– Nie złapiesz mnie!
– Chcę na huśtawkę!
Josie i Harris podeszli do znajdującego się pośrodku placu zabaw małpiego gaju. Miał kształt zamku z długim łukowatym mostkiem, wiodącym od nisko zawieszonych stopni do wielkiej zjeżdżalni po drugiej stronie. Harris przeszedł po stopniach i pobiegł przez mostek.
– Uważaj! – zawołała za nim Josie, ale był już na szczycie zjeżdżalni. Prawie przewróciła dwa maluchy, pędząc, by zdążyć go złapać, zanim spadnie na ziemię. Zgarnęła go w powietrzu przy podstawie zjeżdżalni, a on krzyknął:
– Dżo Dżo!
Pocałowała go w czubek głowy, a Harris zaczął się wiercić.
– Dżo Dżo, ziuuu! Jeszcze!
Niechętnie postawiła go na ziemi i patrzyła, jak biegnie z powrotem do stopni. Uznała, że najlepiej będzie zostać w tym samym miejscu, żeby go złapać. Na mostku Harris na kilka sekund zniknął jej z oczu. Poczuła przyspieszone bicie serca, które trwało, dopóki na szczycie zjeżdżalni nie mignęła blond czupryna i jasnoniebieska koszulka w dinozaury. Kiedy usiadł i pchnął się do przodu, mała dziewczynka wcisnęła się przed Josie i zaczęła się wspinać na metalowy zjazd. Josie oczami wyobraźni zobaczyła zderzenie. Dziewczynka, na oko sześcio–siedmioletnia, była dwa razy większa od Harrisa. Miała białe trampki, niebieskie getry i błyszczący różowy top z wizerunkiem jednorożca. Nosiła plecaczek w kształcie motyla. Jej jasne włosy, przypominające jedwab kukurydziany, były związane w kitkę. Josie otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, zatrzymać ją albo zawołać do Harrisa, żeby nie zjeżdżał, ale słowa uwięzły jej w gardle.
Podeszła do zjeżdżalni i wyciągnęła ręce, żeby złapać małego, zanim wpadnie na dziewczynkę z motylem. Nagle po drugiej stronie zjeżdżalni pojawiła się kobieta.
– Lucy – powiedziała ostro. – Wiesz, że tędy nie wolno wchodzić na zjeżdżalnię. Zejdź, zanim komuś stanie się krzywda.
Mała Lucy nie przestała się wspinać, ale kobieta błyskawicznie wyciągnęła rękę, chwyciła ją za ramię i zatrzymała.
– Lucy, spójrz na mnie. Co powiedziałam?
Dziewczynka zamarła i podniosła wzrok na kobietę. Josie natychmiast dostrzegła podobieństwo – obie miały twarz w kształcie serca, niebieskofioletowe oczy i wąski nos, ładnie rozszerzający się w okolicach nozdrzy. Włosy kobiety były może o dwa odcienie ciemniejsze niż u dziewczynki, ale Josie wiedziała, że z całą pewnością patrzy na matkę i córkę.
Lucy przygryzła dolną wargę, otworzyła dłoń, którą ściskała rant zjeżdżalni, i plącząc patykowate ręce i nogi, zaczęła powoli zjeżdżać na brzuchu.
– Przepraszam, mamo – mruknęła. Kiedy dotarła na sam dół, jej matka wzięła ją za rękę i odciągnęła, robiąc miejsce Harrisowi. Zjechał kilka sekund później. Josie szybko złapała go ponownie i mocno trzymała wyrywającego się malucha.
Matka Lucy napotkała spojrzenie Josie i się uśmiechnęła.
– Przepraszam.
– Nie szkodzi – odparła Josie. – Dobrze, że nikomu nic się nie stało.
Kobieta wybuchnęła śmiechem.
– Kto by pomyślał, że place zabaw mogą być takie niebezpieczne, prawda?
– No właśnie – przytaknęła Josie. Tak naprawdę chodzenie z Harrisem na plac zabaw skracało jej życie o całe lata. Było tu stanowczo zbyt wiele okazji do tego, aby maluch się potknął i uderzył w coś głową, spadł z wysokości i się połamał. Mogło mu też niechcący zrobić krzywdę inne dziecko biegnące za szybko albo wspinające się na zjeżdżalnię z niewłaściwej strony.
– Ile ma lat? – spytała kobieta. Lucy szarpała ją za rękę, próbując odciągnąć do innej części placu zabaw.
– Dwa – odparła Josie. – Prawie trzy.
– O, pamiętam, kiedy moja miała dwa lata – powiedziała kobieta z tęsknym uśmiechem. – Świetny wiek.
– Aha, ale on nie... – Josie już zaczęła wyjaśniać, że nie jest matką Harrisa, a tylko go pilnuje w ramach przysługi dla przyjaciółki, ale w tej samej chwili Lucy zajęczała:
– Mamo, ja chcę na karuzelę!
Harris przestał się wić w jej rękach.
– Ja też! – zawołał. – Dżo Dżo, na koniki!
Josie podniosła go wyżej.
– Znowu? – powtórzyła. – Byliśmy już tam trzy razy.
Na samą myśl przewracało jej się w żołądku. Przez ostatni tydzień raz na jakiś czas ogarniało ją osłabienie, a trzy przejażdżki na karuzeli z całą pewnością nie pomogły.
– Maa-moo! – marudziła Lucy, próbując odciągnąć matkę od zjeżdżalni w stronę przeciwnego krańca placu zabaw, gdzie dzięki działaniom burmistrzyni, Tary Charleston, kilka tygodni wcześniej zamontowano błyszczącą nową karuzelę.
Pobliskie wesołe miasteczko zbankrutowało i Tara Charleston dostrzegła szansę, by „ulepszyć piękny publiczny park w Denton”, jak to ujęła, przekonując radę miejską do wydania astronomicznej sumy na rozmontowanie karuzeli, przetransportowanie jej do Denton i odbudowanie w miejskim parku. Przynajmniej miasto zaoszczędziło, a to dzięki zatrudnieniu do renowacji studentów sztuki z miejscowego uniwersytetu. Jaskrawe jarmarczne kolory lśniły w popołudniowym słońcu, gdy karuzela wirowała, a konie unosiły się i opadały w takt radosnej muzyki. Stojącej na placu zabaw Josie od samego patrzenia robiło się niedobrze.
– Dżo Dżo, proszę! – spróbował znowu Harris, wiercąc się w jej objęciach.
Zanim zdążyła go przekonać, że to nie najlepszy pomysł, rozległ się męski głos:
– Pani Josie Quinn?
Lucy i jej matka przystanęły i się odwróciły. Obserwowały, jak zza pleców kobiety wyłania się mężczyzna i wyciąga rękę. Josie dostrzegła go już w parku, kiedy przyjechali. Krążył po placu zabaw i rozmawiał przez komórkę. Był szczupły i opalony, miał ciemne, przyprószone siwizną włosy. W niebieskiej koszulce polo, szortach w kolorze khaki i mokasynach wyglądał raczej na bywalca pól golfowych niż placów zabaw, ale późny kwiecień usprawiedliwiał taki lekki strój.
– Nazywam się Colin Ross – przedstawił się, wciąż trzymając przed sobą wyciągniętą rękę.
Josie przełożyła sobie Harrisa na biodro, żeby się przywitać. Lucy z mamą podeszły bliżej. Kobieta przenosiła wzrok z Colina na Josie i z powrotem.
– Colin – odezwała się. – Znasz tę panią?
Odwrócił się do niej i uśmiechnął.
– Amy. Nie poznajesz pani Quinn z wiadomości?
Josie poczuła napięcie w łopatkach. Jako funkcjonariuszka policji w Denton rozwiązała kilka najbardziej szokujących spraw w kraju, wiele z nich omawiano w krajowych serwisach informacyjnych, ale nadal nie przywykła do sławy. Lub niesławy.
Amy wbiła w nią niepewne spojrzenie, aż w końcu, by rozładować napięcie, Josie wyciągnęła rękę.
– To prawda. Josie Quinn, śledcza z policji w Denton.
Amy zakryła usta dłonią.
– O mój Boże, przecież to pani niedawno rozwiązała sprawę Drew Pratta!
Detektywka skinęła głową, zauważając, że Colin szeroko się do niej uśmiecha.
– Rozwiązała ją moja ekipa, zgadza się.
– Świetna policjantka – dodał Colin. – Wiesz, czyją jest córką?
Josie już otworzyła usta, by powiedzieć, że jej ojciec nie żyje, ale zanim zdążyła, Colin dokończył:
– Christiana Payne’a.
Rok wcześniej Josie odkryła, że jako niemowlę została porwana. Jej prawdziwa rodzina wierzyła, że zginęła w pożarze. Dopiero niedawno nastąpiło ponowne spotkanie. Trudno było się przyzwyczaić do nowej rodziny.
– Zna go pan? – spytała Josie.
Colin się uśmiechnął.
– Obaj pracujemy w Quarmarku.
– No tak. Big Pharma. Pan też się zajmuje marketingiem?
– Nie, pracuję w dziale opracowującym struktury cen nowych leków, które Quarmark wypuszcza na rynek.
– Czysta frajda – wtrąciła Amy.
– Tatusiu – jęknęła Lucy. – Chcę na karuzelę.
– Dżo Dżo – upomniał się Harris, stukając Josie w ramię. – Huśtawki!
Poczuła ulgę, że zmienił zdanie.
– Chwileczkę, kolego.
Amy położyła dłoń na plecach męża.
– Kochanie, Lucy chce na karuzelę. Pójdziesz z nią, czy ja mam iść?
Colin z uśmiechem spuścił wzrok na córkę.
– Może moglibyśmy pójść we troje.
– Którego konia wybierzesz, tatusiu? – spytała Lucy.
– Nie wiem. Muszę się im dobrze przyjrzeć, zanim wybiorę – odparł i posłał jej kolejny uśmiech. – Miło było panią poznać.
– Pana również – odparła Quinn. Rossowie odeszli w kierunku karuzeli, a Josie postawiła Harrisa na trawie. Pobiegł do huśtawek. Kiedy pomogła mu się usadowić i zaczęła delikatnie popychać, zobaczyła, że Amy i Lucy Ross już są na karuzeli. Colin stał za ogrodzeniem i znowu rozmawiał przez komórkę. „Tyle z rodzinnej przejażdżki karuzelą”, pomyślała.
– Wyżej! – krzyknął Harris. – Dżo Dżo, proszę.
Josie z uśmiechem spojrzała na blond czuprynę i popchnęła nieco mocniej, choć nawet odrobinę wyższy lot huśtawki wzmagał jej niepokój. Nie wiedziała, jak Misty, matka Harrisa, może go tu ciągle przyprowadzać. Teren wydawał się najeżony niebezpieczeństwami, a chłopczyk wciąż był w jej oczach taki mały i delikatny. Nie mogła przestać myśleć ze strachem, że jeden niefortunny upadek naraża go na złamanie kości czy uraz czaszki. Słyszała w głowie głosy Misty, swojej matki Shannon i babci Lisette. Wszystkie się z niej naśmiewały, że tak bardzo się trzęsie nad Harrisem. I wszystkie mówiły to samo: „Dzieci są bardziej wytrzymałe, niż się wydaje”.
Poczuła kolejną falę mdłości i zaczęła rozmyślać nad tym, jak kobiety radzą sobie z macierzyństwem. Im bardziej samodzielny stawał się Harris, tym więcej przerażających rzeczy dostrzegała. Patrzyła, jak malec ściska łańcuch po obu stronach huśtawki i dopiero po chwili dotarł do niej dobiegający z oddali głos Amy. Kobieta wołała córkę.
– Lucy? Lucy!
Josie spojrzała w stronę karuzeli i spostrzegła, że Amy nadal na niej siedzi, a pozostali wolno schodzą z platformy i przechodzą przez furtkę w metalowym ogrodzeniu.
Wołanie stało się głośniejsze i bardziej przenikliwe.
– Lucy! Lucy!
Colin przestał spacerować, lekko odsunął telefon od ucha i wyglądał, jakby się dostrajał do paniki w głosie żony.
– Lucy!
Amy biegała w kółko po platformie, przemykała między końmi, z każdą sekundą coraz bardziej spanikowana.
Josie bezwiednie zatrzymała huśtawkę.
– Dżo Dżo? – odezwał się chłopiec, podnosząc na nią wzrok.
– Wszystko w porządku, kolego – mruknęła, podniosła go z siedziska i ruszyła w stronę karuzeli.
Ludzie wciąż opuszczali karuzelę, gdy Colin próbował się przecisnąć przez furtkę wyjściową. Stojący przy bramce nastolatek, który nadzorował przejażdżki, gapił się na Amy. Tak samo jak ludzie grupujący się za nim w kolejce do wejścia. Kobieta jakby wyczuła na sobie wiele par oczu, bo znieruchomiała i spojrzała w ich kierunku.
– Czy ktoś widział moją córkę? – zawołała. – Przed chwilą tu była. Na niebieskim koniu. Ja siedziałam na fioletowym. Zeszła, zanim jazda się skończyła. Czy ktoś widział, jak zsiada? Lucy?
Nikt nie odpowiedział. Colin, wciąż z telefonem w ręce, był już na platformie. Chodził od jednego konia do drugiego, zajrzał też do dwóch karoc. Naprzeciwko siebie ustawiono tam dwa siedzenia obite czerwonym aksamitem.
– Gdzie ona się podziała, do cholery? – zawołał.
– Widziałeś, jak schodziła? – zapytała Amy.
– Nie, nic nie widziałem – odparł Colin. – Rozmawiałem przez telefon.
Amy znów się zwróciła do czekających w kolejce:
– Czy ktoś z państwa widział małą dziewczynkę schodzącą z karuzeli? Ma siedem lat, włosy blond, jaskraworóżową koszulkę z jednorożcem i plecak w kształcie motylka.
Kilka osób pokręciło głowami, ale nikt nic nie powiedział. Josie stała przy ogrodzeniu, bacznie obserwując karuzelę. Naprawdę nie było się tam gdzie schować. Wróciła myślami do momentu, w którym głos Amy po raz pierwszy przyciągnął jej uwagę. Przez furtkę wylewał się wtedy tłum ludzi. Josie nie przypominała sobie, by widziała wśród nich Lucy, ale dziewczynka mogła wybiec, zanim spojrzała.
– Amy – zwrócił się do żony Colin, idąc w jej stronę – Gdzie ona jest?
– Nie wiem! – odkrzyknęła – Była ze mną. Jechała obok. Odwróciłam się tylko na chwilę. Mój Boże! – krzyknęła, a po chwili jej głos przeszedł w pisk. – Niech ktoś coś zrobi!
Josie poprawiła usadzonego na jej biodrze Harrisa i przeszła przez bramkę. Napotkała skołowany wzrok nastoletniego pracownika obsługi.
– Wyłącz karuzelę – nakazała.
– Słucham?
– Wyłącz karuzelę. Niech nikt się stąd nie rusza, dopóki mała się nie znajdzie.
Zwróciła się do Rossów:
– Jeśli nie ma jej tutaj, musi być gdzieś indziej na placu zabaw.
Matka Lucy zaczęła przeszukiwać wzrokiem skwerek za plecami Josie.
– Nie widzę jej. Nie ma jej tam.
– Proszę na mnie popatrzeć, pani Ross.
Amy spojrzała jej w oczy.
– Rozdzielmy się i sprawdźmy resztę placu zabaw – zarządziła Quinn. – Może Lucy jest w małpim gaju?
Colin i Amy, głośno nawołując córkę, wybiegli poza teren karuzeli. Kilka osób z kolejki podążyło ich śladem. Josie przerzuciła wiercącego się Harrisa z jednego biodra na drugie.
– Na nóżki, Dżo Dżo – poprosił Harris.
– Chwileczkę, kochanie – powiedziała. – Próbujemy znaleźć małą dziewczynkę, wiesz?
– Ja pomogę? – zapytał.
Uśmiechnęła się do niego.
– Trzymaj się blisko mnie. W ten sposób najlepiej mi pomożesz.
Amy pokazywała zdjęcie Lucy, które zrobiła zaledwie kilka minut wcześniej, gdy córka wsiadała na konia na karuzeli. Josie mocno ciążyło już ciałko uwieszonego na niej Harrisa, ale niepokój nie pozwalał jej postawić go na ziemi. Przerażenie wsiąkało jej w skórę, sprawiając, że czuła się nieprzyjemnie lepka.
– Pewnie po prostu gdzieś sobie poszła – zwróciła się do histeryzującej już Amy, jednak z każdą chwilą sama coraz mocniej przeczuwała, że stało się coś o wiele gorszego.
Obeszła plac zabaw. Za karuzelą rozciągało się wysokie siatkowe ogrodzenie, oddzielające plac zabaw od boiska do softballu. Kilku graczy ćwiczyło rzuty na polu zewnętrznym. Josie przeszła wzdłuż całego ogrodzenia, żeby się upewnić, że nie ma w nim dziur. Tam, gdzie siatka się kończyła, sięgające do pasa zarośla oddzielały park od chodnika i ulicy. Po drugiej stronie w sennym szeregu stały nijakie domostwa. Przy chodniku zaparkowano wiele samochodów, ale ruch uliczny był prawie zerowy. Detektywka ruszyła wzdłuż zarośli do wejścia na plac zabaw – szerokiego deptaka pod łukiem, na którym widniał napis „Plac Zabaw Parku Miejskiego w Denton”. Dalej kolejne pasy krzewów oddzielały plac od chodnika, aż w końcu się urywały i zastępowały je drzewa. Josie wiedziała, że po drugiej stronie wytyczono ścieżki do joggingu, wiodące przez gęsty parkowy las. Dziecko mogłoby z łatwością się tam wślizgnąć. Linia drzew sąsiadowała z resztą placu zabaw, a jeszcze dalej przechodziła w początek ogrodzenia po drugiej stronie. Żeby pobiec do lasu, Lucy musiałaby zejść z karuzeli i przemierzyć spory odcinek drogi. Ktoś na pewno by ją zauważył.
Kiedy Josie spojrzała uważniej na drzewa, poczuła narastający ucisk w piersiach. Teren na tyłach placu zabaw był bardzo rozległy i pagórkowaty. Wiódł głębiej do parku, rozciągającego się na kilka mil w każdą stronę.
Zbyt wielki obszar, by mogła go przeczesać, nawet z pomocą rodziców dziewczynki.
Wolną ręką wyciągnęła z kieszeni komórkę i zadzwoniła do centrali.
– Detektyw Quinn – powiedziała, gdy odebrał funkcjonariusz dyżurny. – Potrzebuję jednego lub dwóch wozów na plac zabaw w miejskim parku. Chyba mamy zaginięcie dziecka.