Josie Quinn. Cichy płacz - Regan Lisa - ebook

Josie Quinn. Cichy płacz ebook

Regan Lisa

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Dziewczynka wiruje na karuzeli, jasne włoski unoszą się w powietrzu, a wokół dźwięczy jej śmiech. Gdy karuzela się zatrzymuje, siedzenie jest puste. Mała Lucy przepadła jak kamień w wodę… Do gorączkowych poszukiwań siedmioletniej Lucy Ross włącza się detektywka Josie Quinn. To ona znajduje należący do dziewczynki plecak w kształcie motyla, a w nim mrożącą krew w żyłach wiadomość: odbieraj, gdy zadzwonię, bo inaczej z Lucy koniec. Do rodziców dzwoni ktoś z telefonu opiekunki ich córki – po drugiej stronie słychać lodowaty męski głos. Josie pędzi do mieszkania kobiety i znajduje ją martwą. Każde kolejne połączenie z telefonu osoby związanej z rodziną kończy się szokującym odkryciem nowej ofiary. Morderca wyraźnie szuka zemsty na rodzinie Rossów. Detektywka przeczuwa, że rodzice dziewczynki nie mówią całej prawdy. Zgłębianie ich tajemnic zmusza ją do odkrycia sekretu, który zmieni jej życie. Czy Josie zdoła powstrzymać zabójcę? I czy odnajdzie małą Lucy żywą?

Cichy płacz to moja ulubiona powieść z Josie Quinn. Trzymająca w napięciu, ekscytująca, po prostu CUDOWNA! GOODREADS

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 421

Oceny
4,6 (188 ocen)
129
43
13
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

„Cichy płacz” to szósty tom serii autorstwa Lisy Regan, w której główną bohaterką jest detektyw Josie Quinn. Każdy z tomów charakteryzuje się unikalnym stylem i wciągającą, niebanalną fabułą, a ta część nie jest wyjątkiem. Siedmioletnia Lucy z rodzicami spędzała czas w parku. Bawiąc się na karuzeli, nagle zniknęła, gdy ta się zatrzymała. Rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania, a rodzice nawzajem obwiniali się o zaginięcie córki. Na miejscu była detektyw Josie Quinn, która opiekowała się dzieckiem znajomej, dzięki czemu mogła natychmiast podjąć działania, jednakże jej interwencja nie przyniosła rezultatu i Lucy uznano za zaginioną. Książka jest pełna napięcia i zwrotów akcji. W trakcie dochodzenia ujawniane są niepokojące fakty, które jednak nie przybliżają do odnalezienia dziewczynki. Matka Lucy miała niewielkie grono znajomych, a z czasem okazało się, że te osoby zaczęły ginąć, a porywacz kontaktował się z matką, używając ich telefonów. Akcja nabiera tempa, gdy policja odkrywa, że k...
10
monikakasprzyca

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
10
agadeizy22

Nie oderwiesz się od lektury

Super napisana książka polecam!!
10
margolas

Całkiem niezła

Przeczytałam ale nie jestem zachwycona.
00
ewa19897

Nie oderwiesz się od lektury

super wciągająca lektura dużo emocji polecam
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuHer Si­lent Cry
Pro­jekt okładki MA­RIUSZ BA­NA­CHO­WICZ
Fo­to­gra­fie na okładceAr­chi­wum M. Ba­na­cho­wicz
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuNA­TA­LIA STECKA-KU­BA­NEK, KA­LINA KO­NA­RZEW­SKA
Re­dak­cjaUR­SZULA ŚMIE­TANA
Ko­rektaALEK­SAN­DRA WIĘK-RUT­KOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © Lisa Re­gan, 2019 First pu­bli­shed in Great Bri­tain in 2019 by Sto­ry­fire Ltd tra­ding as Bo­oko­uture. Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne) (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6702-6
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Dla Dot Do­rton – za to, że zmie­niła moje ży­cie

ROZ­DZIAŁ 1

Ich kłót­nia wście­kłymi fa­lami od­bija się od dzie­lą­cych nas drzwi, roz­lewa po pod­ło­dze i prze­ci­ska dolną szcze­liną, sły­szę więc każde słowo. Jed­nak nie mogę po­jąć, co mó­wią ani na­wet dla­czego się kłócą. Wiem tylko, że jej się do­sta­nie – w ci­szy lub po­śród krzyku. Nie wia­domo, co gor­sze.

Bez względu na to, jak dużą ro­bił jej krzywdę, za­wsze w końcu wra­cała do na­szego po­koju. Opa­dała na skrzy­piące łóżko, sy­czała przez za­ci­śnięte zęby i wy­cią­gała do mnie rękę. Uczę się więc bar­dzo ostroż­nie po­ru­szać pod koł­drą, bo na­wet naj­lżej­szy na­cisk spra­wiał, że z bólu ro­biła gwał­towny wdech. Naj­de­li­kat­niej jak po­tra­fię, przy­tu­lam się ple­cami do jej brzu­cha i cze­kam, aż drżące palce, któ­rymi błą­dziła po mo­jej gło­wie, w końcu za­czną się po­ru­szać w po­wol­nym, ko­ją­cym ryt­mie.

Mam tyle py­tań, ale ich nie za­daję. Nie chcę, by mnie usły­szał. By so­bie przy­po­mniał, że też tam je­stem. Kiedy strzę­pia­ste kra­wę­dzie jej od­de­chu stają się gład­kie, wy­daje mięk­kie wes­tchnie­nie, które ozna­cza, że osią­gnęła punkt, w któ­rym ból jest do wy­trzy­ma­nia.

– Jest do­brze – mówi wtedy. – Wszystko bę­dzie do­brze.

Ni­gdy nie umiała kła­mać.

ROZ­DZIAŁ 2

Pi­ski ma­łego Har­risa Qu­inna nio­sły się po placu za­baw w parku miej­skim w Den­ton, prze­szy­wa­jąc uszy Jo­sie. Pę­dząc za nim od huś­ta­wek do zjeż­dżalni, roz­glą­dała się, żeby spraw­dzić, czy któ­re­muś z po­zo­sta­łych do­ro­słych nie prze­szka­dzają jego prze­ni­kliwe od­głosy ra­do­ści, ale nikt nie zwra­cał na nie uwagi. Wszy­scy byli po­dob­nie sku­pieni na swo­ich dzie­ciach, bie­ga­ją­cych jak na­krę­cone i wy­da­ją­cych pod­eks­cy­to­wane okrzyki.

– Mamo! Patrz na mnie!

– Nie zła­piesz mnie!

– Chcę na huś­tawkę!

Jo­sie i Har­ris po­de­szli do znaj­du­ją­cego się po­środku placu za­baw mał­piego gaju. Miał kształt zamku z dłu­gim łu­ko­wa­tym most­kiem, wio­dą­cym od ni­sko za­wie­szo­nych stopni do wiel­kiej zjeż­dżalni po dru­giej stro­nie. Har­ris prze­szedł po stop­niach i po­biegł przez mo­stek.

– Uwa­żaj! – za­wo­łała za nim Jo­sie, ale był już na szczy­cie zjeż­dżalni. Pra­wie prze­wró­ciła dwa ma­lu­chy, pę­dząc, by zdą­żyć go zła­pać, za­nim spad­nie na zie­mię. Zgar­nęła go w po­wie­trzu przy pod­sta­wie zjeż­dżalni, a on krzyk­nął:

– Dżo Dżo!

Po­ca­ło­wała go w czu­bek głowy, a Har­ris za­czął się wier­cić.

– Dżo Dżo, ziuuu! Jesz­cze!

Nie­chęt­nie po­sta­wiła go na ziemi i pa­trzyła, jak bie­gnie z po­wro­tem do stopni. Uznała, że naj­le­piej bę­dzie zo­stać w tym sa­mym miej­scu, żeby go zła­pać. Na mostku Har­ris na kilka se­kund znik­nął jej z oczu. Po­czuła przy­spie­szone bi­cie serca, które trwało, do­póki na szczy­cie zjeż­dżalni nie mi­gnęła blond czu­pryna i ja­sno­nie­bie­ska ko­szulka w di­no­zaury. Kiedy usiadł i pchnął się do przodu, mała dziew­czynka wci­snęła się przed Jo­sie i za­częła się wspi­nać na me­ta­lowy zjazd. Jo­sie oczami wy­obraźni zo­ba­czyła zde­rze­nie. Dziew­czynka, na oko sze­ścio–sied­mio­let­nia, była dwa razy więk­sza od Har­risa. Miała białe trampki, nie­bie­skie ge­try i błysz­czący ró­żowy top z wi­ze­run­kiem jed­no­rożca. No­siła ple­ca­czek w kształ­cie mo­tyla. Jej ja­sne włosy, przy­po­mi­na­jące je­dwab ku­ku­ry­dziany, były zwią­zane w kitkę. Jo­sie otwo­rzyła usta, chcąc coś po­wie­dzieć, za­trzy­mać ją albo za­wo­łać do Har­risa, żeby nie zjeż­dżał, ale słowa uwię­zły jej w gar­dle.

Po­de­szła do zjeż­dżalni i wy­cią­gnęła ręce, żeby zła­pać ma­łego, za­nim wpad­nie na dziew­czynkę z mo­ty­lem. Na­gle po dru­giej stro­nie zjeż­dżalni po­ja­wiła się ko­bieta.

– Lucy – po­wie­działa ostro. – Wiesz, że tędy nie wolno wcho­dzić na zjeż­dżal­nię. Zejdź, za­nim ko­muś sta­nie się krzywda.

Mała Lucy nie prze­stała się wspi­nać, ale ko­bieta bły­ska­wicz­nie wy­cią­gnęła rękę, chwy­ciła ją za ra­mię i za­trzy­mała.

– Lucy, spójrz na mnie. Co po­wie­dzia­łam?

Dziew­czynka za­marła i pod­nio­sła wzrok na ko­bietę. Jo­sie na­tych­miast do­strze­gła po­do­bień­stwo – obie miały twarz w kształ­cie serca, nie­bie­sko­fio­le­towe oczy i wą­ski nos, ład­nie roz­sze­rza­jący się w oko­li­cach noz­drzy. Włosy ko­biety były może o dwa od­cie­nie ciem­niej­sze niż u dziew­czynki, ale Jo­sie wie­działa, że z całą pew­no­ścią pa­trzy na matkę i córkę.

Lucy przy­gry­zła dolną wargę, otwo­rzyła dłoń, którą ści­skała rant zjeż­dżalni, i plą­cząc pa­ty­ko­wate ręce i nogi, za­częła po­woli zjeż­dżać na brzu­chu.

– Prze­pra­szam, mamo – mruk­nęła. Kiedy do­tarła na sam dół, jej matka wzięła ją za rękę i od­cią­gnęła, ro­biąc miej­sce Har­ri­sowi. Zje­chał kilka se­kund póź­niej. Jo­sie szybko zła­pała go po­now­nie i mocno trzy­mała wy­ry­wa­ją­cego się ma­lu­cha.

Matka Lucy na­po­tkała spoj­rze­nie Jo­sie i się uśmiech­nęła.

– Prze­pra­szam.

– Nie szko­dzi – od­parła Jo­sie. – Do­brze, że ni­komu nic się nie stało.

Ko­bieta wy­buch­nęła śmie­chem.

– Kto by po­my­ślał, że place za­baw mogą być ta­kie nie­bez­pieczne, prawda?

– No wła­śnie – przy­tak­nęła Jo­sie. Tak na­prawdę cho­dze­nie z Har­ri­sem na plac za­baw skra­cało jej ży­cie o całe lata. Było tu sta­now­czo zbyt wiele oka­zji do tego, aby ma­luch się po­tknął i ude­rzył w coś głową, spadł z wy­so­ko­ści i się po­ła­mał. Mo­gło mu też nie­chcący zro­bić krzywdę inne dziecko bie­gnące za szybko albo wspi­na­jące się na zjeż­dżal­nię z nie­wła­ści­wej strony.

– Ile ma lat? – spy­tała ko­bieta. Lucy szar­pała ją za rękę, pró­bu­jąc od­cią­gnąć do in­nej czę­ści placu za­baw.

– Dwa – od­parła Jo­sie. – Pra­wie trzy.

– O, pa­mię­tam, kiedy moja miała dwa lata – po­wie­działa ko­bieta z tę­sk­nym uśmie­chem. – Świetny wiek.

– Aha, ale on nie... – Jo­sie już za­częła wy­ja­śniać, że nie jest matką Har­risa, a tylko go pil­nuje w ra­mach przy­sługi dla przy­ja­ciółki, ale w tej sa­mej chwili Lucy za­ję­czała:

– Mamo, ja chcę na ka­ru­zelę!

Har­ris prze­stał się wić w jej rę­kach.

– Ja też! – za­wo­łał. – Dżo Dżo, na ko­niki!

Jo­sie pod­nio­sła go wy­żej.

– Znowu? – po­wtó­rzyła. – By­li­śmy już tam trzy razy.

Na samą myśl prze­wra­cało jej się w żo­łądku. Przez ostatni ty­dzień raz na ja­kiś czas ogar­niało ją osła­bie­nie, a trzy prze­jażdżki na ka­ru­zeli z całą pew­no­ścią nie po­mo­gły.

– Maa-moo! – ma­ru­dziła Lucy, pró­bu­jąc od­cią­gnąć matkę od zjeż­dżalni w stronę prze­ciw­nego krańca placu za­baw, gdzie dzięki dzia­ła­niom bur­mi­strzyni, Tary Char­le­ston, kilka ty­go­dni wcze­śniej za­mon­to­wano błysz­czącą nową ka­ru­zelę.

Po­bli­skie we­sołe mia­steczko zban­kru­to­wało i Tara Char­le­ston do­strze­gła szansę, by „ulep­szyć piękny pu­bliczny park w Den­ton”, jak to ujęła, prze­ko­nu­jąc radę miej­ską do wy­da­nia astro­no­micz­nej sumy na roz­mon­to­wa­nie ka­ru­zeli, prze­trans­por­to­wa­nie jej do Den­ton i od­bu­do­wa­nie w miej­skim parku. Przy­naj­mniej mia­sto za­osz­czę­dziło, a to dzięki za­trud­nie­niu do re­no­wa­cji stu­den­tów sztuki z miej­sco­wego uni­wer­sy­tetu. Ja­skrawe jar­marczne ko­lory lśniły w po­po­łu­dnio­wym słońcu, gdy ka­ru­zela wi­ro­wała, a ko­nie uno­siły się i opa­dały w takt ra­do­snej mu­zyki. Sto­ją­cej na placu za­baw Jo­sie od sa­mego pa­trze­nia ro­biło się nie­do­brze.

– Dżo Dżo, pro­szę! – spró­bo­wał znowu Har­ris, wier­cąc się w jej ob­ję­ciach.

Za­nim zdą­żyła go prze­ko­nać, że to nie naj­lep­szy po­mysł, roz­legł się mę­ski głos:

– Pani Jo­sie Qu­inn?

Lucy i jej matka przy­sta­nęły i się od­wró­ciły. Ob­ser­wo­wały, jak zza ple­ców ko­biety wy­ła­nia się męż­czy­zna i wy­ciąga rękę. Jo­sie do­strze­gła go już w parku, kiedy przy­je­chali. Krą­żył po placu za­baw i roz­ma­wiał przez ko­mórkę. Był szczu­pły i opa­lony, miał ciemne, przy­pró­szone si­wi­zną włosy. W nie­bie­skiej ko­szulce polo, szor­tach w ko­lo­rze khaki i mo­ka­sy­nach wy­glą­dał ra­czej na by­walca pól gol­fo­wych niż pla­ców za­baw, ale późny kwie­cień uspra­wie­dli­wiał taki lekki strój.

– Na­zy­wam się Co­lin Ross – przed­sta­wił się, wciąż trzy­ma­jąc przed sobą wy­cią­gniętą rękę.

Jo­sie prze­ło­żyła so­bie Har­risa na bio­dro, żeby się przy­wi­tać. Lucy z mamą po­de­szły bli­żej. Ko­bieta prze­no­siła wzrok z Co­lina na Jo­sie i z po­wro­tem.

– Co­lin – ode­zwała się. – Znasz tę pa­nią?

Od­wró­cił się do niej i uśmiech­nął.

– Amy. Nie po­zna­jesz pani Qu­inn z wia­do­mo­ści?

Jo­sie po­czuła na­pię­cie w ło­pat­kach. Jako funk­cjo­na­riuszka po­li­cji w Den­ton roz­wią­zała kilka naj­bar­dziej szo­ku­ją­cych spraw w kraju, wiele z nich oma­wiano w kra­jo­wych ser­wi­sach in­for­ma­cyj­nych, ale na­dal nie przy­wy­kła do sławy. Lub nie­sławy.

Amy wbiła w nią nie­pewne spoj­rze­nie, aż w końcu, by roz­ła­do­wać na­pię­cie, Jo­sie wy­cią­gnęła rękę.

– To prawda. Jo­sie Qu­inn, śled­cza z po­li­cji w Den­ton.

Amy za­kryła usta dło­nią.

– O mój Boże, prze­cież to pani nie­dawno roz­wią­zała sprawę Drew Pratta!

De­tek­tywka ski­nęła głową, za­uwa­ża­jąc, że Co­lin sze­roko się do niej uśmie­cha.

– Roz­wią­zała ją moja ekipa, zga­dza się.

– Świetna po­li­cjantka – do­dał Co­lin. – Wiesz, czyją jest córką?

Jo­sie już otwo­rzyła usta, by po­wie­dzieć, że jej oj­ciec nie żyje, ale za­nim zdą­żyła, Co­lin do­koń­czył:

– Chri­stiana Payne’a.

Rok wcze­śniej Jo­sie od­kryła, że jako nie­mowlę zo­stała po­rwana. Jej praw­dziwa ro­dzina wie­rzyła, że zgi­nęła w po­ża­rze. Do­piero nie­dawno na­stą­piło po­nowne spo­tka­nie. Trudno było się przy­zwy­czaić do no­wej ro­dziny.

– Zna go pan? – spy­tała Jo­sie.

Co­lin się uśmiech­nął.

– Obaj pra­cu­jemy w Qu­ar­marku.

– No tak. Big Pharma. Pan też się zaj­muje mar­ke­tin­giem?

– Nie, pra­cuję w dziale opra­co­wu­ją­cym struk­tury cen no­wych le­ków, które Qu­ar­mark wy­pusz­cza na ry­nek.

– Czy­sta frajda – wtrą­ciła Amy.

– Ta­tu­siu – jęk­nęła Lucy. – Chcę na ka­ru­zelę.

– Dżo Dżo – upo­mniał się Har­ris, stu­ka­jąc Jo­sie w ra­mię. – Huś­tawki!

Po­czuła ulgę, że zmie­nił zda­nie.

– Chwi­leczkę, ko­lego.

Amy po­ło­żyła dłoń na ple­cach męża.

– Ko­cha­nie, Lucy chce na ka­ru­zelę. Pój­dziesz z nią, czy ja mam iść?

Co­lin z uśmie­chem spu­ścił wzrok na córkę.

– Może mo­gli­by­śmy pójść we troje.

– Któ­rego ko­nia wy­bie­rzesz, ta­tu­siu? – spy­tała Lucy.

– Nie wiem. Mu­szę się im do­brze przyj­rzeć, za­nim wy­biorę – od­parł i po­słał jej ko­lejny uśmiech. – Miło było pa­nią po­znać.

– Pana rów­nież – od­parła Qu­inn. Ros­so­wie ode­szli w kie­runku ka­ru­zeli, a Jo­sie po­sta­wiła Har­risa na tra­wie. Po­biegł do huś­ta­wek. Kiedy po­mo­gła mu się usa­do­wić i za­częła de­li­kat­nie po­py­chać, zo­ba­czyła, że Amy i Lucy Ross już są na ka­ru­zeli. Co­lin stał za ogro­dze­niem i znowu roz­ma­wiał przez ko­mórkę. „Tyle z ro­dzin­nej prze­jażdżki ka­ru­zelą”, po­my­ślała.

– Wy­żej! – krzyk­nął Har­ris. – Dżo Dżo, pro­szę.

Jo­sie z uśmie­chem spoj­rzała na blond czu­prynę i po­pchnęła nieco moc­niej, choć na­wet odro­binę wyż­szy lot huś­tawki wzma­gał jej nie­po­kój. Nie wie­działa, jak Mi­sty, matka Har­risa, może go tu cią­gle przy­pro­wa­dzać. Te­ren wy­da­wał się na­je­żony nie­bez­pie­czeń­stwami, a chłop­czyk wciąż był w jej oczach taki mały i de­li­katny. Nie mo­gła prze­stać my­śleć ze stra­chem, że je­den nie­for­tunny upa­dek na­raża go na zła­ma­nie ko­ści czy uraz czaszki. Sły­szała w gło­wie głosy Mi­sty, swo­jej matki Shan­non i babci Li­sette. Wszyst­kie się z niej na­śmie­wały, że tak bar­dzo się trzę­sie nad Har­ri­sem. I wszyst­kie mó­wiły to samo: „Dzieci są bar­dziej wy­trzy­małe, niż się wy­daje”.

Po­czuła ko­lejną falę mdło­ści i za­częła roz­my­ślać nad tym, jak ko­biety ra­dzą so­bie z ma­cie­rzyń­stwem. Im bar­dziej sa­mo­dzielny sta­wał się Har­ris, tym wię­cej prze­ra­ża­ją­cych rze­czy do­strze­gała. Pa­trzyła, jak ma­lec ści­ska łań­cuch po obu stro­nach huś­tawki i do­piero po chwili do­tarł do niej do­bie­ga­jący z od­dali głos Amy. Ko­bieta wo­łała córkę.

– Lucy? Lucy!

Jo­sie spoj­rzała w stronę ka­ru­zeli i spo­strze­gła, że Amy na­dal na niej sie­dzi, a po­zo­stali wolno scho­dzą z plat­formy i prze­cho­dzą przez furtkę w me­ta­lo­wym ogro­dze­niu.

Wo­ła­nie stało się gło­śniej­sze i bar­dziej prze­ni­kliwe.

– Lucy! Lucy!

Co­lin prze­stał spa­ce­ro­wać, lekko od­su­nął te­le­fon od ucha i wy­glą­dał, jakby się do­stra­jał do pa­niki w gło­sie żony.

– Lucy!

Amy bie­gała w kółko po plat­for­mie, prze­my­kała mię­dzy końmi, z każdą se­kundą co­raz bar­dziej spa­ni­ko­wana.

Jo­sie bez­wied­nie za­trzy­mała huś­tawkę.

– Dżo Dżo? – ode­zwał się chło­piec, pod­no­sząc na nią wzrok.

– Wszystko w po­rządku, ko­lego – mruk­nęła, pod­nio­sła go z sie­dzi­ska i ru­szyła w stronę ka­ru­zeli.

Lu­dzie wciąż opusz­czali ka­ru­zelę, gdy Co­lin pró­bo­wał się prze­ci­snąć przez furtkę wyj­ściową. Sto­jący przy bramce na­sto­la­tek, który nad­zo­ro­wał prze­jażdżki, ga­pił się na Amy. Tak samo jak lu­dzie gru­pu­jący się za nim w ko­lejce do wej­ścia. Ko­bieta jakby wy­czuła na so­bie wiele par oczu, bo znie­ru­cho­miała i spoj­rzała w ich kie­runku.

– Czy ktoś wi­dział moją córkę? – za­wo­łała. – Przed chwilą tu była. Na nie­bie­skim ko­niu. Ja sie­dzia­łam na fio­le­to­wym. Ze­szła, za­nim jazda się skoń­czyła. Czy ktoś wi­dział, jak zsiada? Lucy?

Nikt nie od­po­wie­dział. Co­lin, wciąż z te­le­fo­nem w ręce, był już na plat­for­mie. Cho­dził od jed­nego ko­nia do dru­giego, zaj­rzał też do dwóch ka­roc. Na­prze­ciwko sie­bie usta­wiono tam dwa sie­dze­nia obite czer­wo­nym ak­sa­mi­tem.

– Gdzie ona się po­działa, do cho­lery? – za­wo­łał.

– Wi­dzia­łeś, jak scho­dziła? – za­py­tała Amy.

– Nie, nic nie wi­dzia­łem – od­parł Co­lin. – Roz­ma­wia­łem przez te­le­fon.

Amy znów się zwró­ciła do cze­ka­ją­cych w ko­lejce:

– Czy ktoś z pań­stwa wi­dział małą dziew­czynkę scho­dzącą z ka­ru­zeli? Ma sie­dem lat, włosy blond, ja­skra­wo­ró­żową ko­szulkę z jed­no­roż­cem i ple­cak w kształ­cie mo­tylka.

Kilka osób po­krę­ciło gło­wami, ale nikt nic nie po­wie­dział. Jo­sie stała przy ogro­dze­niu, bacz­nie ob­ser­wu­jąc ka­ru­zelę. Na­prawdę nie było się tam gdzie scho­wać. Wró­ciła my­ślami do mo­mentu, w któ­rym głos Amy po raz pierw­szy przy­cią­gnął jej uwagę. Przez furtkę wy­le­wał się wtedy tłum lu­dzi. Jo­sie nie przy­po­mi­nała so­bie, by wi­działa wśród nich Lucy, ale dziew­czynka mo­gła wy­biec, za­nim spoj­rzała.

– Amy – zwró­cił się do żony Co­lin, idąc w jej stronę – Gdzie ona jest?

– Nie wiem! – od­krzyk­nęła – Była ze mną. Je­chała obok. Od­wró­ci­łam się tylko na chwilę. Mój Boże! – krzyk­nęła, a po chwili jej głos prze­szedł w pisk. – Niech ktoś coś zrobi!

Jo­sie po­pra­wiła usa­dzo­nego na jej bio­drze Har­risa i prze­szła przez bramkę. Na­po­tkała sko­ło­wany wzrok na­sto­let­niego pra­cow­nika ob­sługi.

– Wy­łącz ka­ru­zelę – na­ka­zała.

– Słu­cham?

– Wy­łącz ka­ru­zelę. Niech nikt się stąd nie ru­sza, do­póki mała się nie znaj­dzie.

Zwró­ciła się do Ros­sów:

– Je­śli nie ma jej tu­taj, musi być gdzieś in­dziej na placu za­baw.

Matka Lucy za­częła prze­szu­ki­wać wzro­kiem skwe­rek za ple­cami Jo­sie.

– Nie wi­dzę jej. Nie ma jej tam.

– Pro­szę na mnie po­pa­trzeć, pani Ross.

Amy spoj­rzała jej w oczy.

– Roz­dzielmy się i sprawdźmy resztę placu za­baw – za­rzą­dziła Qu­inn. – Może Lucy jest w mał­pim gaju?

Co­lin i Amy, gło­śno na­wo­łu­jąc córkę, wy­bie­gli poza te­ren ka­ru­zeli. Kilka osób z ko­lejki po­dą­żyło ich śla­dem. Jo­sie prze­rzu­ciła wier­cą­cego się Har­risa z jed­nego bio­dra na dru­gie.

– Na nóżki, Dżo Dżo – po­pro­sił Har­ris.

– Chwi­leczkę, ko­cha­nie – po­wie­działa. – Pró­bu­jemy zna­leźć małą dziew­czynkę, wiesz?

– Ja po­mogę? – za­py­tał.

Uśmiech­nęła się do niego.

– Trzy­maj się bli­sko mnie. W ten spo­sób naj­le­piej mi po­mo­żesz.

Amy po­ka­zy­wała zdję­cie Lucy, które zro­biła za­le­d­wie kilka mi­nut wcze­śniej, gdy córka wsia­dała na ko­nia na ka­ru­zeli. Jo­sie mocno cią­żyło już ciałko uwie­szo­nego na niej Har­risa, ale nie­po­kój nie po­zwa­lał jej po­sta­wić go na ziemi. Prze­ra­że­nie wsią­kało jej w skórę, spra­wia­jąc, że czuła się nie­przy­jem­nie lepka.

– Pew­nie po pro­stu gdzieś so­bie po­szła – zwró­ciła się do hi­ste­ry­zu­ją­cej już Amy, jed­nak z każdą chwilą sama co­raz moc­niej prze­czu­wała, że stało się coś o wiele gor­szego.

Obe­szła plac za­baw. Za ka­ru­zelą roz­cią­gało się wy­so­kie siat­kowe ogro­dze­nie, od­dzie­la­jące plac za­baw od bo­iska do so­ft­ballu. Kilku gra­czy ćwi­czyło rzuty na polu ze­wnętrz­nym. Jo­sie prze­szła wzdłuż ca­łego ogro­dze­nia, żeby się upew­nić, że nie ma w nim dziur. Tam, gdzie siatka się koń­czyła, się­ga­jące do pasa za­ro­śla od­dzie­lały park od chod­nika i ulicy. Po dru­giej stro­nie w sen­nym sze­regu stały ni­ja­kie do­mo­stwa. Przy chod­niku za­par­ko­wano wiele sa­mo­cho­dów, ale ruch uliczny był pra­wie ze­rowy. De­tek­tywka ru­szyła wzdłuż za­ro­śli do wej­ścia na plac za­baw – sze­ro­kiego dep­taka pod łu­kiem, na któ­rym wid­niał na­pis „Plac Za­baw Parku Miej­skiego w Den­ton”. Da­lej ko­lejne pasy krze­wów od­dzie­lały plac od chod­nika, aż w końcu się ury­wały i za­stę­po­wały je drzewa. Jo­sie wie­działa, że po dru­giej stro­nie wy­ty­czono ścieżki do jog­gingu, wio­dące przez gę­sty par­kowy las. Dziecko mo­głoby z ła­two­ścią się tam wśli­zgnąć. Li­nia drzew są­sia­do­wała z resztą placu za­baw, a jesz­cze da­lej prze­cho­dziła w po­czą­tek ogro­dze­nia po dru­giej stro­nie. Żeby po­biec do lasu, Lucy mu­sia­łaby zejść z ka­ru­zeli i prze­mie­rzyć spory od­ci­nek drogi. Ktoś na pewno by ją za­uwa­żył.

Kiedy Jo­sie spoj­rzała uważ­niej na drzewa, po­czuła na­ra­sta­jący ucisk w pier­siach. Te­ren na ty­łach placu za­baw był bar­dzo roz­le­gły i pa­gór­ko­waty. Wiódł głę­biej do parku, roz­cią­ga­ją­cego się na kilka mil w każdą stronę.

Zbyt wielki ob­szar, by mo­gła go prze­cze­sać, na­wet z po­mocą ro­dzi­ców dziew­czynki.

Wolną ręką wy­cią­gnęła z kie­szeni ko­mórkę i za­dzwo­niła do cen­trali.

– De­tek­tyw Qu­inn – po­wie­działa, gdy ode­brał funk­cjo­na­riusz dy­żurny. – Po­trze­buję jed­nego lub dwóch wo­zów na plac za­baw w miej­skim parku. Chyba mamy za­gi­nię­cie dziecka.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki