Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Elektryzująca powieść ujawniająca ciemną stronę ludzkiej psychiki.
Sarah McAdams wraca do domu, by wyremontować starą wiktoriańską rezydencję, w której dorastała. Jej córki – Jade i Gracie – nie są pod wrażeniem zniszczonej posiadłości nad brzegiem rzeki Columbia w Oregonie. Wkrótce Sarę zaczynają dręczyć niespokojnie wspomnienia: o zimnej i wyniosłej matce i przyrodniej siostrze, która zniknęła bez śladu. I o tej nocy, gdy Sarah została znaleziona z gorączką w stanie szoku…
Gdy w mieście zaczynają znikać nastolatki, bojąca się o bezpieczeństwo swoich córek Sarah znów czuje się przytłoczona otaczającymi ją ścianami domu. Gdzieś głęboko w jej pamięci jest klucz do bardzo realnego i przerażającego wspomnienia. Stawiając czoła swoim najgorszym lękom, może powstrzymać powracający do jej życia koszmar.
Gdzie kryje się prawda?
Lisa Jackson – autorka doskonale przyjętych powieści: „Paranoja”, „Ta, która przeżyła” oraz „Kłamca, kłamca” kolejny raz udowadnia, że nie bez powodu jej książki zawsze trafiają na listy bestsellerów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 645
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG
31 października 1924 roku
Posiadłość pod Niebieskim Pawiem
Pomocy! Boże Wszechmogący, proszę!
Serce Angelique dudniło w piersi, wraz z krwią w jej żyłach płynął strach, gdy boso biegła po szerokich schodach. Musiała znaleźć sposób, aby ocalić siebie i dzieci. Na miłość boską, musiała je ratować.
Spanikowana, jedną ręką uniosła podartą, zazielenioną od trawy spódnicę. Miała mokre, zabłocone nogi.
Spływała po nich sperma.
Dowód, że ten sukinkot ją zgwałcił.
Ścisnęło ją w żołądku na samą myśl, ale cały czas biegła w górę. Na dole, w korytarzu stary zegar po babci odliczał sekundy jej życia. Chwytając za balustradę, podciągała się do góry. Minęła pierwsze piętro wciąż skąpane w świetle lampy, z długimi dywanami ciągnącymi się wzdłuż korytarza aż na schody prowadzące na wyższe piętra olbrzymiego domu. Domu, który dawniej był dla niej powodem do dumy.
Idiotka!
Biegnij! Biegnij! Biegnij!
Nie pozwól, żeby znowu cię złapał!
Odciągnij go od dzieci.
Oddech jej się rwał, płuca płonęły, a ciało ciążyło ściśnięte tasiemkami gorsetu. Dotarła do półpiętra i wydało jej się, że słyszy poniżej ciężkie kroki.
Czy to któreś z dzieci?
A może on?
O Boże!
Po plecach spływał jej pot, weszła na drugie piętro, gdzie dysząc, znalazła się na zaciemnionym korytarzu. Przed oczami stanęły jej obrazy jej niewinnych dzieci.
Pomóż im! Mon Dieu, proszę... POMÓŻ MI!
Jeśli miała umrzeć, to niech tak będzie. Ale nie jej maluchy. W oczach stanęły jej łzy na myśl o słodkiej Monique i pyzatym małym Jacques’u oraz pozostałych, starszych, a mimo to równie cierpiących. Dzielnej Ruth, uroczej Helen i Louisie ze smutnymi oczami... Ścisnęło ją w gardle. To wszystko jej wina, a ucierpią na tym niewiniątka, spotka ich ohydna śmierć z jej powodu.
Kobiety, która przyrzekła, że będzie je chronić.
Spojrzała w dół przyprawiającej o zawroty głowy wysokiej, kręconej klatki schodowej. Na każdym półpiętrze mrugająca lampa dawała odrobinę migoczącego światła, ale schody pomiędzy nimi były zupełnie ciemne, co mroziło jej krew w żyłach.
Nie mogła jednak poddać się strachowi. Jeszcze nie.
No, chodź, sukinkocie. Chodź za mną. Zostaw je w spokoju! W tej samej chwili jednak dotarło do niej, że nie puści ich wolno. Wiedziała o tym równie dobrze jak wszyscy inni, prawda? On tak nie postępował. Czyż nie miała blizn na dowód tego, jak okrutny potrafił być ten mężczyzna, którego niegdyś kochała?
Usłyszała skrzypienie frontowych drzwi, następnie głośny trzask, gdy się zamknęły. Ze strachu prawie potknęła się o spódnicę. Spokojnie. Możesz go wywieść w pole. Musisz to zrobić. Och... Boże...
Jego buty głośno uderzały o drewnianą podłogę korytarza i pierwsze stopnie schodów. Drżała i mocno przygryzła wargę.
Le monstre hideux nadchodził.
Wiedziała, że tak będzie.
Ścisnęła srebrny krzyżyk zwisający z cienkiego łańcuszka, który nosiła na szyi, i zebrała się na odwagę, żeby wyjrzeć ponad barierką. Jego duży cień sięgał sufitu i powoli zmniejszał odległość do niej. Niósł coś w ręce. Rozpoznała, że to siekiera.
Cała zadrżała na myśl, że zamachnie się na nią ostrym, ciężkim narzędziem. Wiedziała, co zamierza, chciał ją zabić. Jakie miała szanse w konfrontacji z jego brutalną siłą?
Dopiero teraz uświadomiła sobie, że powinna była uciekać do stodoły. Odrzuciła jednak tę myśl, jako że pora nie była właściwa na podróż klaczą do oddalonego o osiem kilometrów miasta, we mgle, deszczu i w błocie zalegającym na drodze, przez pola i lasy, żeby dotrzeć do oświetlonych lampami gazowymi ulic Stewart’s Crossing. Nawet gdyby dotarła do miasta i zdołała przekonać szeryfa, że wyjechała z domu, szalejąc z niepokoju i wrócić na czas, żeby ich wszystkich ocalić. Niemożliwe. Bezmyślnie wbiegła do domu, a teraz żałowała, że nie skręciła do stajni, gdzie nie tylko trzymali konie, lecz także mieli dobudówkę z różnymi narzędziami: maczetami, młotkami, sierpami.
Czekała.
Miała jedynie nadzieję, że kiedy on dotrze za nią na dach, zyska nad nim pewną przewagę – niewielką, co prawda – ale zaryzykuje, żeby zwiększyć swoje szanse. Jeśli nie ocali siebie, to przynajmniej zabierze łajdaka ze sobą.
A co z maluszkiem? Czy poświęcisz również życie nienarodzonego dziecka?
Łzy zapiekły ją w oczy.
Ponownie spojrzała ponad barierką. Zobaczyła, że jest już na pierwszym piętrze i zmierza ku drugiemu.
TERAZ!
Wychyliła się ponad balustradą i z całych sił krzyknęła:
– Uciekajcie!
– Co, do cholery? – warknął, posyłając jej zdziwione spojrzenie. Jego niebieskie oczy lśniły podłością ponad bujnym zarostem.
– Ruth! Helen! – krzyczała desperacko, mając nadzieję, że ostrzeże dzieci. – Zabierzcie maluchy i uciekajcie, ile sił w nogach!
– Nigdy się nie wymkną – rzucił, wykrzywiając usta, które niegdyś całowała z takim uwielbieniem. Jak mogła być taką idiotką? Znowu się roześmiał, a do jej nozdrzy doleciał kwaśny zapach alkoholu. Był już tak blisko!
Odwróciła się na pięcie i rzuciła biegiem wzdłuż chodnika do schodów prowadzących na strych, znajdujących się na końcu korytarza. Drzwi były zamknięte na klucz, jak zawsze.
– Ladacznica! – wrzeszczał za nią. – Ty podła kurwo, wracaj tutaj!
Nigdy!
Pomodliła się w duchu za niewinne dusze najmłodszych.
Ojcze nasz, któryś jest w niebie...
Zegar w korytarzu na dole zaczął wybijać godzinę.
Święć się imię Twoje.
Przyspieszył kroku, a ona sięgnęła do kieszeni obszernej spódnicy, żeby wyjąć klucze. Miotała się w ciemności, szukając tego właściwego na dużym kółku. Metal uderzał o metal, gdy próbowała znaleźć ten pasujący do drzwi strychu.
Szybciej!
Słyszała swój puls w mózgu, palce miała śliskie od potu. Klucze postukiwały o siebie. Upuściła je na podłogę, ale szybko podniosła.
Przyjdź królestwo Twoje.
Bądź wola Twoja.
Jako w niebie, tak i na ziemi.
Zegar dalej wybijał godzinę, a wraz z głośnymi, znajomymi uderzeniami dochodził do niej tupot jego kroków. Miała już pewność, że jest blisko.
Prawie stanęło jej serce. Na ułamek sekundy zamarła w bezruchu. Potem wsadziła do zamka kolejny klucz.
Nic!
– Sądzisz, że uda ci się uciec?! – wrzeszczał, a jego słowa odbijały się echem od stropu, mrożąc krew w żyłach. – Naprawdę sądzisz, że zwiejesz?
Zaśmiał się lubieżnie.
Ze strachu odjęło jej mowę.
Trzęsącymi się rękami wsadziła kolejny klucz do zamka i gorączkowo go przekręciła. Zerknęła przez ramię i tylko utwierdziła się w przekonaniu, że wszedł już na górę i teraz, szedł niespiesznie z uśmiechem, rozkoszując się tymi ostatnimi minutami, kiedy mógł ją terroryzować po raz ostatni.
Klik!
Zamek odskoczył!
Pchnęła drzwi ramieniem.
Niech podejdzie.
Była mądrą kobietą i wciąż jeszcze żyła.
Jeszcze.
Może w jakiś sposób, przy odrobinie szczęścia, ocali swoje dzieci, nawet jeśli nie ocali siebie. Powietrze było gęste i zatęchłe, pachniało kurzem. Zatrzasnęła za sobą drzwi, przekręciła zamek, a następnie w całkowitej ciemności weszła na wąskie, strome schody. Usłyszała charakterystyczny pisk nietoperza oraz trzepot skrzydeł obudzonego zwierzęcia. Ale nie zwracała na to uwagi, bo właśnie dotarła na strych.
Myśl, Angelique, myśl. Nie pozwól, by miał nad tobą przewagę! Trybiki w jej głowie obracały się tak szybko, jak szybko poruszała nogami po zimnej podłodze. To była jej szansa na wyrównanie szans, na znalezienie czegoś do obrony. Nie miała zbyt wiele czasu. Była już na ostatnim stopniu wijącej się klatki schodowej i wbiegła do małej, oszklonej wieżyczki.
Deszcz spływał po oknach niewielkiego pomieszczenia. Jej drżące palce gorączkowo próbowały otworzyć zasuwę zabezpieczającą drzwi. Proszę! Proszę! Proszę! Zamek puścił po chwili, ale małe drzwi na dach dalej nie chciały się otworzyć. Drewno napuchło od wilgoci i zablokowało wyjście. Zgrzytając zębami, spróbowała ponownie. Naparła ramieniem, czując, że wypaczone drewno mocno trzyma. On był coraz bliżej. Słyszała go na dole schodów prowadzących na strych. Szarpał za klamkę.
Nie!
Desperacko rzuciła się z całej siły na drzwi, które w końcu puściły. Otworzyły się i natychmiast zostały porwane przez wiatr wyjący w dole płynącej poniżej rzeki.
Z nieba padał lodowaty deszcz, chmury zasłoniły księżyc, ale nie miała czasu się rozglądać. Szybko wróciła na strych. Gdyby udało jej się jakoś wyprowadzić go na dach samego i zamknąć za nim drzwi, znalazłby się w pułapce.
Tylko że on ma siekierę. Będzie mógł wedrzeć się z powrotem do środka.
Do licha!
Trzaaaask! Łup!
Drzwi na drugim piętrze puściły, pękły deski i wrota głośno huknęły w ścianę.
Stłumiła krzyk.
Bezszelestnie weszła głębiej w ciemność północnego skrzydła. Przez cały czas poruszała się po omacku.
Schody prowadzące na strych jęczały pod jego ciężarem. Nie spieszył się. Albo obawiał się ataku z jej strony, albo rozkoszował się każdą chwilą swojego polowania.
W panice zrobiła znak krzyża i zamknęła usta, żeby nie usłyszał jej wystraszonego oddechu. Uspokój się. Możesz go oszukać. To dureń. Nie poddawaj się!
Cofała się, palcami dotykała chropowatych drewnianych ścian i gołych krokwi. Pod paznokcie wbijały jej się drzazgi, ale mocno przygryzła dolną wargę, żeby nie wydać żadnego dźwięku, nawet gdy ostre końcówki gwoździ przytrzymujących gonty na dachu drapały ją po głowie.
Uważaj, żeby cię nie usłyszał.
Pochylona szła do tyłu przez lodowate kałuże wody w miejscach, gdzie przeciekał dach. Szeroko rozkładała ręce, szukając czegoś do obrony. Ale nie znalazła niczego, co mogłoby jej pomóc.
Czuła teraz bijący od niego odór alkoholu. Uklękła i panicznie macała podłogę i zgromadzone na niej skrzynki. Dotknęła starej ramy do obrazu, zapomnianego kosza z przyborami do haftowania i spleśniałych skrzyń, ale nie było tam niczego twardego ani ostrego. Nawet zwykłego kamienia. Macając wokół, modliła się o jakąkolwiek broń.
Musiało tu coś być! Chociażby mały odłamek szkła, gwóźdź, wieszak, stare żelazko. Cokolwiek!
Łup!
Krokwie się zatrzęsły.
– Ja pierdolę! – szczeknął, jakby uderzył głową o nisko wiszące belki. Zmieniła się w posąg, nie drgnął jej ani jeden mięsień.
Przełknęła ślinę, wciąż trzymając się blisko podłogi, zataczała szerokie koła. Opuszkami palców dotknęła zimnego metalu, jakiegoś pręta. Ucieszyła się. Może to jakiś zapomniany pogrzebacz do kominka albo... nie! Lichtarz. Niemal krzyknęła z zaskoczenia i ulgi.
– Gdzie jesteś? – zapytał cicho. Przymilnie. – Wyjdź, wyjdź. Pokaż się.
Zacisnęła palce wokół chłodnego metalu. To nie było wiele w porównaniu z siekierą, ale lichtarz był twardy i ciężki. Ujęła górną część, żeby móc zamachnąć się i uderzyć go masywną podstawą na tyle mocno, aby roztrzaskać mu czaszkę. Słyszała, że zbliża się do schodów prowadzących na wieżyczkę. Proszę, pomyślała, pewna, że uda jej się zamknąć go na dachu, po czym zbiec na dół, pozbierać dzieci i zabrać się z nimi do miasta, zostawiając go tam na górze.
Raczej wyczuła, niż zobaczyła, że wszedł na schody prowadzące przez wieżyczkę na zewnętrzny taras. Nie śmiała oddychać.
On jednak się zawahał, jakby wyczuł pułapkę.
Nie! Nie! Nie! Idź dalej. Jeszcze troszkę, proszę, jeszcze trzy, cztery kroki i znajdziesz się na dachu!
Ale on zawrócił. Usłyszała, że drzwi na taras się zamykają. Następnie wyczuła wibracje podłogi strychu, gdy ponownie wszedł do wieżyczki.
– Angelique! – zawołał łagodnie, przekrzykując wiatr gwiżdżący wokół ściany szczytowej. – Wiem, że tutaj jesteś. Wyjdź. Nie uda ci się uciec.
Z przejęciem uświadomiła sobie, że jest tylko jeden pewny sposób, żeby wyciągnąć go na dach. Musiała zostać przynętą.
Wytężając słuch, usłyszała jego kroki, na szczęście oddalające się od niej. Poszedł na przeciwległy koniec strychu. Podnosząc lichtarz, wybiła się i wbiegła po krętych schodach do przeklętej wieżyczki. Tym razem drzwi otworzyły się z łatwością. Wyskoczyła na zewnątrz, potykając się o własną spódnicę i prawie upuszczając swoją broń, gdy poślizgnęła się na śliskim płaskim dachu. Porywisty wiatr szarpał jej włosami. Deszcz chłostał ją po twarzy, ale tutaj przynajmniej miała jakąś szansę.
W dole burzyła się woda rzeki Kolumbii, płynącej raźnie na zachód, dzika ciemna wstęga przecinająca ścianę kanionu, na której zbudowano ten wielki dom. Dawniej była to jej duma i radość, teraz więzienie.
W swojej naiwności nazwała górujący budynek Posiadłością pod Niebieskim Pawiem ze względu na ptaki, które tak bardzo kochała, ale teraz dom był jedynie śmiertelną pułapką wznoszącą się wysoko nad wzburzoną wodą. Jej ukochane ptaki zostały już zarżnięte. Nawet dzisiaj po południu natknęła się na truchło jednego z nich, który nazywał się Royal. Jego lśniące szafirowe pióra skąpane były we krwi, a z jego piersi wystawała strzała.
Teraz jednak nie mogła myśleć o tej bezsensownej ofierze... nie kiedy stawką było życie dzieci.
Wyprostowała się i czekała w pobliżu drzwi. Planowała, że zamknie go tutaj i ucieknie z dziećmi.
To za mało. Musisz puścić ten dom z dymem. Uwięzić go na dachu i podpalić dom. To odrażające więzienie już i tak nic dla ciebie nie znaczy.
– Panie, przebacz mi – wyszeptała, unosząc wysoko lichtarz, bo w wejściu pokazał się czubek jego głowy. Nie zastanawiała się dwa razy. Włożyła całą siłę w uderzenie.
Trzaaaask!
Chrupnęły kości jego policzka, cofnął się lekko, wyjąc jak zraniony wilk.
Zamachnęła się ponownie, ale się przesunął i zahaczyła tylko o jego ramię.
Złapał jej broń i wyrwał z jej mokrych dłoni, po czym wszedł na dach.
Cofała się, podczas gdy on wymachiwał siekierą trzymaną w jednej ręce i cholernym lichtarzem w drugiej.
– Ty kurwo – powiedział, zbliżając się z nieskończoną cierpliwością zabójcy, który wiedział, że zapędził ofiarę w kozi róg. – Chciałaś mnie zranić? A może zabić? – pytał, mrużąc oczy, jakby nie mógł uwierzyć, że miała odwagę, by zwrócić się przeciwko niemu.
– Maman? – zawołał wystraszony, ledwie słyszalny głos, w blasku pioruna Angelique ujrzała dziesięcioletnią Helen, drżącą w drzwiach i kryjącą się pod daszkiem. – Co się...? – Zabiedzona Helen zwróciła swoje okrągłe oczy na potwora. – Nie, czekaj!
– Wracaj na dół, Helen! – rozkazała Angelique.
– Ale, maman...
– Idź stąd! – Angelique na ułamek sekundy spojrzała w wystraszone oczy dziewczynki. – I zamknij drzwi na klucz.
– Nie! – Odwrócił się w stronę Helen. – Niczego nie zamykaj!
Angelique była zdesperowana.
– Uciekaj stąd! I to już! – Rzuciła się całym ciężarem ciała na niego, wbiła mu paznokcie w twarz i próbowała wyrwać siekierę.
– Ty kurwo! – wrzasnął.
Gdzieś za nimi krzyknęła Helen.
Siekiera błysnęła.
Jego buty poślizgnęły się na mokrym dachu.
– Uciekaj! – krzyczała Angelique, choć już zaczęła tracić równowagę. Z całej siły wymierzyła kopniaka w jego krocze. Zawył i zachwiał się, siekiera zniknęła gdzieś w ciemności. Wyjąc z bólu, zacisnął twarde palce na jej szyi, a ona ponownie go kopnęła.
Zachwiali się morderczym uścisku i nie odrywając od siebie oczu, wpadli w ciemność nocy.
ROZDZIAŁ 1
15 października 2014 roku
Posiadłość pod Niebieskim Pawiem
– Boże, mamo, chyba sobie żartujesz! – jęknęła Jade z miejsca obok kierowcy explorera, gdy Sarah wjechała na wysypaną niegdyś żwirem ścieżkę.
– Nie żartuję – odpowiedziała Sarah. – Wiesz o tym.
Ścieżka, która wiła się pomiędzy grubymi pniami sosen, jodeł i cedrów, zarosła chwastami i zrobiła się wyboista, w zagłębieniach stała woda po ostatnich opadach.
– Chyba nie sądzisz, że możemy tutaj zamieszkać? – Siedemnastoletnia Jade była ewidentnie zszokowana, gdy ujrzała ogromny dom wyłaniający się zza drzew. I jak zwykle nie bała się wyrazić na głos swojej opinii.
– Mama mówi poważnie – skomentowała Gracie z tylnego siedzenia, na którym cisnęła się pomiędzy stosami koców, górami kołder, śpiworów i wszelkiej pościeli, którą zabrały ze sobą z Vancouver.
Jade zerknęła na nią przez ramię.
– Wiem, ale jest gorzej, niż sądziłam.
– To niemożliwe – odparła Gracie.
– A ciebie nikt o zdanie nie pytał!
Sarah zacisnęła dłonie na kierownicy. Już wcześniej słyszała, że rujnuje życie swoich dzieci, pakując je i wracając do rodzinnej posiadłości, gdzie się urodziła i wychowała. Słysząc, jak to mówią, czuła się jak najgorsza matka na świecie. Swobodnie przerzucano się słowem „nienawidzę”, celowano nim prosto w nią, w przeprowadzkę i ogólnie w ich żałosne życie.
Samotne macierzyństwo nie było dla słabych duchem, jak uznała wiele lat temu. Dzieci wciąż były na nią złe. Trudno. Sarah musiała zrestartować swoje życie.
I chociaż Jade i Gracie jeszcze o tym nie wiedziały, one także.
– Mam wrażenie, że znajdujemy się w alternatywnym układzie słonecznym – rzuciła Jade, gdy wyjechały z zarośli na dużą polanę wznoszącą się wysoko nad rzeką Kolumbią.
– W odległej galaktyce – zgodziła się Gracie.
– Och przestańcie, nie jest aż tak źle – uspokajała je Sarah. Jej córki przeżyły większość życia w Vancouver w stanie Waszyngton tuż za rzeką dzielącą go od Portland w Oregonie. Prowadziły miejskie życie. Tutaj, w Stewart’s Crossing, żyło się inaczej. A jeszcze inaczej w domu z dzieciństwa Sarah, znanego jako Posiadłość Pod Niebieskim Pawiem.
Ogromny dom, w którym dorastała Sarah, wzniesiony wysoko na klifie z widokiem na rzekę, miał trzy piętra zbudowane z cedru i kamienia. Zaprojektowano go w stylu królowej Anny i przypominał dom wiktoriański. Jego wieżyczki i kominy sięgały wysoko w szare, ponure niebo. Z tego miejsca Sarah widziała szklaną kopułę, która otwierała się na zewnętrzny taras. Momentalnie obleciał ją strach, ale odepchnęła go od siebie.
– O mój Boże. – Jade aż rozdziawiła usta, patrząc na budynek. – Wygląda jak żywcem wyjęty z rodziny Addamsów.
– Też chcę zobaczyć! – Gracie rozpięła pas na tylnym siedzeniu i pochyliła się do przodu, żeby lepiej widzieć. – Racja. – Chociaż raz zgadzała się ze swoją starszą siostrą.
– Och, dajcie spokój – powiedziała Sarah, ale opinia Jade wcale nie była daleka od prawdy. Dom miał szeroki, zapadający się ganek i kruszące się kominy. Niegdyś wspaniały budynek, który w przeszłości nazywano klejnotem Kolumbii, był w gorszym stanie, niż go zapamiętała.
– Ślepa jesteś? To miejsce to katastrofa! – Jade przypatrywała mu się przez przednią szybę i powoli kręciła głową, jakby nie mogła uwierzyć w to, jaki obrót przybrało jej życie. Podjechawszy bliżej garażu, minęły kolejny budynek, który zupełnie się rozpadał. – Mamo. Naprawdę nie jesteśmy w stanie tu zamieszkać. – Zwróciła na matkę swoje duże oczy, pomalowane wieloma warstwami tuszu do rzęs, jakby podejrzewała, że Sarah zupełnie straciła głowę.
– Możemy i zamieszkamy. Kiedyś. – Sarah poruszyła kierownicą, żeby zaparkować koło głównego wejścia do domu. Kuta, zardzewiała brama wisiała smętnie na zawiasach, oplatająca ją roślinność już dawno zniknęła, nic nie pozostało po różach rosnących wzdłuż ścieżki. – Tymczasowo zamieszkamy w głównym domu, dopóki nie doprowadzimy do użytku domu gościnnego, co prawdopodobnie stanie się w przyszłym tygodniu. Tam się zatrzymamy, dopóki nie skończymy napraw w głównym domu, a to może nam zająć... kilka miesięcy, może nawet rok.
– Gościnnym... O Boże, czyli w tym? – Jade wskazała pomalowanym na czarno paznokciem mniejszy budynek stojący po drugiej stronie dużego kamiennego podwórza. Dom gościnny miał zbliżony kształt do głównego budynku i zabudowań gospodarczych. Na jego dachu brakowało gontów, rynny były zardzewiałe, widniały w nich dziury lub brakowało całych kawałków. Wiele okien zabito deskami, a nieliczne znajdujące się na miejscu szyby były popękane i pożółkłe.
– Uroczy. – Jade się skrzywiła. – Nie mogę się doczekać.
– Takiej reakcji się po tobie spodziewałam – powiedziała Sarah.
– Bardzo śmieszne – odpysknęła Jade.
– Przestań. Wyluzuj. To tylko na chwilę. Ostatecznie na dobre przeprowadzimy się do dużego domu, jeśli wcześniej go nie sprzedamy.
– Powinnaś sprzedać go od razu! – podpowiedziała Gracie.
– Nie należy tylko do mnie, pamiętasz? Moi bracia i siostra są współwłaścicielami. Razem musimy podjąć decyzję co do jego dalszego losu.
– Czy ktoś ma zapalniczkę? – zapytała Jade. – Można go spalić i odebrać pieniądze z ubezpieczenia.
– Skąd wiesz...? – Ale nie dokończyła pytania, tylko zgasiła silnik samochodu. Jade, która niedawno odkryła w sobie miłość do makabry, oglądała wszystkie kryminalne i detektywistyczne programy wyświetlane w telewizji. Ostatnio odkryła również true crime, w których aktorzy klasy B odtwarzali ponure morderstwa i tym podobne. Zainteresowania Jade, które dziwnym trafem pokrywały się z zainteresowaniami jej obecnego chłopaka, niepokoiły Sarah, ale starała się nie wypytywać córki o tę sprawę. W tym przypadku mniej znaczyło więcej.
– Powinnaś odsprzedać swoją część. Zostawić dom cioci Dee Linn i wujkom Joe i Jackowi, żeby go sobie wyremontowali – poradziła Jade. – Uciekaj stąd, skoro jeszcze możesz. Boże, mamo, to szalone, że naprawdę tu jesteśmy. Ten dom nie tylko wygląda jak żywcem wyjęty ze złego horroru, ale na dodatek znajduje się na zupełnym odludziu.
Aż tak bardzo nie przesadzała. Dom i teren, na którym stał, znajdowały się co najmniej osiem kilometrów od najbliższego miasta o nazwie Stewart’s Crossing. Otaczające go farmy kryły się za gajami z jodeł i cedrów. Sarah uruchomiła silnik i zerknęła w stronę Willow Creek, naturalnej granicy pomiędzy tą posiadłością a sąsiednią, która od ponad stu lat należała do rodziny Welshów. Pomyślała o Clincie, ostatnim z rodziny Welshów, który według Dee Linn i ciotki Marge ciągle mieszkał w swoim domu. Przypomniała sobie z powagą, że nie był powodem, dla którego tak bardzo dążyła do przeprowadzki do Stewart’s Crossing.
– Może byś mnie zawiozła z powrotem, żebym odebrała swój samochód – zaproponowała Jade, gdy Sarah zaparkowała explorera w pobliżu garażu.
– Będzie gotowy dopiero za kilka dni. Słyszałaś Hala.
Zostawili hondę civic Jade u mechanika w mieście, gdzie miała mieć wymienione opony oraz szwankujące hamulce. Hal miał także sprawdzić, co i dlaczego kapie z auta.
– No jasne, Hal to fachowiec nad fachowców – zakpiła Jade.
– Najlepszy w mieście – rzuciła Sarah, wkładając kluczyki do torebki. – Mój tata korzystał z jego usług.
– Jedyny w mieście. A dziadek już dawno nie żyje, więc to musiało być wieki temu!
Sarah aż się uśmiechnęła.
– Okej, masz rację. Ale jego warsztat bardzo się zmienił od ostatniego razu, gdy tam byłam. Pojawiło się dużo elektronicznego sprzętu i kilku nowych pracowników.
Ku jej zaskoczeniu usta Jade również uniosły się w górę, co przypomniało Sarah o młodszej, niewinnej dziewczynce, którą była jeszcze niedawno.
– I wielu klientów.
– Krąży nad nimi jakaś zła karma – zgodziła się Sarah. W warsztacie była starsza kobieta z małym pieskiem i dwóch mężczyzn. Wszyscy mieli problemy z pojazdami. Ta niewielka grupka wypełniała całą recepcję.
– Czy jest w ogóle coś takiego jak dobra karma samochodowa? – zapytała Jade, ale chyba już pogodziła się z losem, który skazywał ją na tymczasowe życie bez auta. No i dobrze.
Do niedawna Jade była wzorową uczennicą. Miała wysoki iloraz inteligencji i interesowała się szkołą. W zasadzie w przyspieszonym tempie przechodziła z klasy do klasy. A potem, jakiś rok temu, odkryła chłopaków i jej oceny zaczęły się pogarszać. Obecnie, mimo że wydawało się to nieco przestarzałe, zafascynowała się kulturą gotów i zakochała się w starszym od siebie chłopaku, któremu z ledwością udało się ukończyć liceum i miał wywalone na wszystko, co nie było muzyką, marihuaną i najprawdopodobniej również seksem. Ten pseudointelektualista wyleciał z college’u i uwielbiał kłócić się o politykę.
Cody Russel był dla Jade wyrocznią.
Sarah była przekonana, że daleko mu do tego.
– Chodźcie, wysiadamy – zachęciła córki.
Jade nawet nie drgnęła. Wyjęła komórkę z torebki.
– Muszę?
– Tak.
– Ale jest upierdliwa – wyszeptała Gracie. Miała dwanaście lat i zaczynała przejawiać pewne zainteresowanie chłopcami, ale wciąż wolała zwierzątka, książki i rzeczy związane ze światem nadprzyrodzonym od płci przeciwnej, przynajmniej na razie. Gracie była obdarzona bujną wyobraźnią oraz wysoką inteligencją, więc także wyprzedzała swoich rówieśników.
– Słyszałam to. – Jade wciąż bawiła się telefonem.
– Ale jest tu trochę strasznie – przyznała Gracie, pochylając się, ponieważ na przednią szybę auta spadły pierwsze krople deszczu.
– Gorzej niż strasznie! – Jade nie ustępowała ani na krok. – O Boże, nie mówcie mi, że nie ma tutaj zasięgu. – Na jej twarzy pojawił się wyraz całkowitej rozpaczy.
– Pojawia się – wyjaśniła Sarah.
– Boże, mamo, co to jest? Jakieś średniowiecze? To miejsce jest... okropne. Dupna Posiadłość pod Niebieskim Pawiem.
– Hej! – upomniała ją ostro. – Żadnego przeklinania, pamiętasz?
– Ale, Jezu, mamo...
– Znowu? – warknęła Sarah. – Dopiero zwracałam ci uwagę.
– Okej! – warknęła Jade, po czym spokojniej dodała: – Ale mamo, przyznaj sama. Niebieski Paw to durne imię. Nawet brzmi jakoś tak brudno?
– Skąd ci się to wzięło? – zapytała.
– Tak tylko mówię. – Jade wrzuciła telefon do torby. – Becky powiedziała mi, że dom jest nawiedzony.
– Więc teraz słuchasz Becky? – Sarah zaciągnęła hamulec ręczny i sięgnęła do klamki. Dzień szybko przybierał coraz gorszy obrót. – Wydawało mi się, że jej nie lubisz.
– To prawda. – Westchnęła teatralnie. – Powtórzyłam tylko, co od niej usłyszałam. – Becky była kuzynką Jade, córką starszej siostry Sarah, Dee Linn. – Ale przecież nie mam tu miliarda przyjaciół, co nie?
– Okej, rozumiem. – Według Sarah, Becky nie można było ufać. To była jedna z tych nastolatek, które uwielbiały plotki i podkręcanie sytuacji. Z przyjemnością pakowała innych w kłopoty i ostentacyjnie zwracała na siebie uwagę w towarzystwie. Podobnie jak jej matka. Nic dziwnego, że Becky usłyszała od Dee Linn, że Posiadłość pod Niebieskim Pawiem ma swojego ducha. Tego rodzaju plotki luźno związane z domem, ale niedotykające jej bezpośrednio i nierujnujące jej życia były typowe dla Dee Linn.
– Według mnie dom wygląda fajnie – zawyrokowała Gracie. – Strasznie fajnie.
Jade prychnęła.
– A jakie ty masz pojęcie o tym, co fajne?
– Hej... – Sarah ostrzegła starszą córkę.
Przyzwyczajona do przytyków starszej siostry, Gracie przybrała postawę pasywno-agresywną i zachowywała się, jakby nie usłyszała złośliwości w pytaniu Jade, ale zmieniła temat rozmowy na swój ostatnio ulubiony. – Możemy mieć psa, mamo? – Zanim Sarah odpowiedziała, dodała szybko: – Powiedziałaś, że tak. Pamiętasz? Mówiłaś, że jak się tutaj przeprowadzimy, to poszukamy psa.
– Wydaje mi się, że powiedziałam, że się nad tym zastanowię.
– Jade dostała samochód – zauważyła Gracie.
– To coś innego – warknęła Jade z przedniego siedzenia.
– Nie, nieprawda. – Do matki Gracie zwróciła się jej własnymi słowami. – Obietnica to obietnica, zawsze tak mówisz. – Spojrzała uważnie na matkę i zaczęła gramolić się z tylnego siedzenia.
– Wiem. – Jak mogła zapomnieć o argumencie, który pojawił się, gdy jej młodsza córka skończyła pięć lat. Gracie miała świra na punkcie wszystkich zwierząt. I od zawsze chciała mieć swoje zwierzątko.
Gdy młodsza córka znalazła się poza zasięgiem słuchu, Sarah zwróciła się do Jade.
– Nic by ci się nie stało, gdybyś była milsza dla siostry.
Jade posłała matce niedowierzające spojrzenie i oświadczyła:
– To będzie do kitu!
– Jeśli tylko na to pozwolisz. – Sarah miała dość niekończącej się kłótni, która zaczęła się w chwili, gdy dwa tygodnie temu oświadczyła, że się przeprowadzają. Odczekała, aż umowa z rodzeństwem dotycząca nieruchomości zostanie zatwierdzona, i wynajęła ekipę, żeby rozpoczęła prace, zanim przekazała wieści dzieciom. – To szansa na nowy początek.
– Mam gdzieś „nowe początki”. To przez ciebie. I dla ciebie. I może dla niej – dodała, wskazując głową coś przed samochodem.
Sarah podążyła wzrokiem w tamto miejsce i zobaczyła, że Gracie podeszła do wybrukowanej ścieżki, gdzie lata temu mlecz i mech zastąpiły łączącą kamienie zaprawę murarską. Zmarniałe krzaki róż przypominały tylko o tym, że dom od lat stał zaniedbany. Niegdyś matka Sarah zajmowała się ogrodami i sadem, na punkcie których przejawiała obsesję, ale to było lata temu. Teraz na wyschniętym drzewie czereśni w pobliżu domu gościnnego przysiadła wrona i skuliła głowę, chroniąc się przed deszczem.
– Odpuść, Jade. Daj mi spokój – westchnęła Sarah.
– Ty mnie też. – Jade przewróciła oczami. Rozpięła pas, a następnie wyjęła komórkę i próbowała napisać esemesa. – Niby smartfon, ale do dupy, yy... w sensie do niczego.
– Nie przeklinaj. – Sarah włożyła kluczyki do kieszeni i starała się nie dać wytrącić z równowagi. – Zabieraj swoje rzeczy, Jade. Czy ci się podoba, czy nie, jesteśmy w domu.
– Po prostu nie wierzę, że to moje życie.
Sarah otworzyła drzwi od strony kierowcy, następnie podeszła na tył pojazdu, żeby wyjąć komputer i walizkę z bagażnika.
Ona oczywiście również miała wątpliwości związane z przeprowadzką. Projekt, którego zamierzała się podjąć, czyli odnowienie miejsca i przywrócenie mu dawnej świetności przed sprzedażą, był onieśmielający, być może nawet niemożliwy do przeprowadzenia. Nawet kiedy mieszkała tu ze swoim rodzeństwem, ogromny dom potrzebował wielu napraw. Od śmierci ojca wszystko naprawdę zaczęło się sypać. Farba łuszczyła się z zachodzących na siebie desek, wiele z nich się wypaczyło. Szeroki ganek, który ciągnął się przez cały przód domu, zdawał się przechylać w jedną stronę, brakowało niektórych barierek. W dachu były dziury w miejscach, skąd pospadały dachówki.
– Wygląda na nawiedzony – rzuciła Jade przez ramię, po czym wyjęła z bagażnika swoją walizkę na kółkach i niechętnie ruszyła za siostrą. – Zawsze go nienawidziłam.
Sarah powstrzymała się od złośliwego komentarza. Ostatnio, gdy przywiozła tu dzieci, wdała się w kłótnię z własną matką, Arlene. Zawzięta bitwa na słowa stała się przyczynkiem do ich ostatecznego, bolesnego rozstania. Chociaż Gracie była prawdopodobnie zbyt mała, żeby to zapamiętać, Jade z pewnością miała zdarzenie w pamięci.
Gracie doszła już prawie do schodów, ale nagle się zatrzymała, żeby spojrzeć na dom.
– Co do...
– Chodź – rzuciła Jade do młodszej siostry, ale Gracie, ani nie drgnęła, nawet kiedy Sarah dołączyła do córek, a duża, czarna wrona wylądowała na jednej z zardzewiałych rynien.
– Coś się stało? – zapytała matka.
Jade odpowiedziała ochoczo:
– Och, nie, mamo. Wszystko jest doskonale. Pokłóciłaś się z tym zbokiem w pracy i uznałaś, że wszystkie musimy się przeprowadzić. – Pstryknęła palcami. – I ta dam! Stało się. Tak po prostu wynajęłaś komuś nasze mieszkanie w Vancouver i powiedziałaś, że mamy się przeprowadzić na rozpadającą się starą farmę z groteskowym domem, który wygląda, jakby wymyślił go sam Stephen King. Tak, wszystko super. – Jade znowu sięgnęła po telefon. – Musi być tutaj jakiś zasięg, bo jak nie, to ja się wypisuję, mamo. Bez zasięgu jest tu tak... archaiczne i... nieludzko.
– Jakoś przeżyjesz.
Gracie wyszeptała:
– Ktoś tam jest.
– Słucham? Nie, dom stoi pusty od lat.
Gracie zamrugała.
– Ale... ale ja ją widziałam.
– Kogo widziałaś? – zapytała Sarah, próbując zignorować maleńki supełek strachu, który zaczął się formować w jej brzuchu.
Jedną ręką wciąż trzymając walizkę, wzruszyła ramionami.
– Dziewczynkę.
Starsza córka posłała Sarah spojrzenie w stylu „mówiłam ci”.
– Dziewczynkę? Gdzie? – rzuciła Jade.
– Tam stała. – Gracie wskazała na górę, na drugie piętro i pokój w północno-zachodniej części domu, tuż pod wieżyczką. – W oknie.
W pokoju Theresy, który znajdował się poza zasięgiem Sarah, gdy była dzieckiem. Supeł w jej żołądku się zacisnął. Jade ponownie spojrzała na matkę, a jej wzrok przywrócił Sarah do teraźniejszości.
– Może to duch? – zakpiła Jade. – Słyszałam, że kręci się ich tutaj sporo. – Podeszła do siostry i pochyliła się nad nią. – I to nie tylko od Becky. Sama mi mówiłaś, że przeprowadziłaś pewne „badania” i odkryłaś, że pierwsza kobieta, która tu mieszkała, została zabita. Jej ciało nigdy nie zostało znalezione, a jej dusza zawsze będzie błąkać się po korytarzach Posiadłości pod Niebieskim Pawiem.
Gracie posłała mamie niepewne spojrzenie.
– No... cóż...
– Och, proszę – parsknęła Jade. – I w chwili, gdy się tu zjawiasz, pojawia się duch.
– Angelique Le Duc naprawdę tu umarła! – wypaliła Gracie.
– Masz na myśli Angelique Stewart – poprawiła ją Jade. – Była żoną naszego szalonego, zabójczego praprapradziadka czy kogoś tam. Sama to mówiłaś.
– Przeczytałam o tym w Internecie – odpowiedziała Gracie, zaciskając usta z niezadowolenia, że została poprawiona.
– Wobec tego to musi być prawda – skwitowała Jade, po czym zwróciła się do matki. – W chwili gdy powiedziałaś nam, że się przeprowadzamy, zaczęła gadać o tych duchach. Wypożyczyła książki z biblioteki, surfowała w sieci, rozmawiała z innymi ludźmi, którzy sądzą, że widzą duchy. Znalazła informacje nie tylko o Angelique Le Duc. O, nie. Byli też tu inni. W tym miejscu – wskazała na dom i jego otoczenie – wprost roi się od duchów, które spotkał żałosny koniec w Posiadłości pod Niebieskim Pawiem! – Wiatr rozwiewał włosy Jade, deszcz również się wzmógł. – Widzisz, jakie to niedorzeczne, mamo? Ona teraz wierzy w całe te paranormalne gó... rzeczy i myśli, że będziemy mieszkały z jakimiś nieumarłymi pod jednym dachem!
– Jade... – zaczęła Sarah.
– Zamknii się! – ostrzegła ją Gracie.
– Zachowujesz się jak wariatka – ciągnęła Jade, po czym żarliwie zwróciła się do matki. – Musisz położyć temu kres, mamo. Dla jej dobra. Jeśli zacznie bredzić o duchach, duszach i demonach...
– Demonach! – parsknęła Gracie z niesmakiem. – Kto mówił coś o...
– To jedno i to samo gówno – oświadczyła Jade. – Będą się z niej nabijać w szkole.
– Dość! – wrzasnęła Sarah, bo chociaż tym razem zdawało się, że Jade jest naprawdę zaniepokojona swoją siostrą, ona jednak miała już dość nieustannego przekomarzania się córek. Zmuszając się do spokoju, którego nie czuła, powiedziała: – Teraz wchodzimy do środka.
– Nie wierzysz mi? – zapytała urażona Gracie i ponownie spojrzała w górę na okno.
Sarah już zdążyła popatrzeć na okno pokoju, o którym wiedziała, że doszło w nim do haniebnych czynów. Ale za brudną, popękaną szybą nie pojawiła się żadna postać. Nikt tam nie stał. Nie było żadnej nadprzyrodzonej zjawy. Żadna „dziewczynka” nie chowała się za zakurzonym szkłem. Jedynie stare zasłony lekko falowały na wietrze.
– Widziałam ją – upierała się Gracie. Między jej brwiami zrobiła się zmarszczka.
– To mogło być jakieś odbicie albo cień – wytłumaczyła Sarah. Wrona głośno zakrakała, a ona głęboko w sercu wiedziała, że kłamie.
Gracie odwróciła się do Jade.
– Ty ją przestraszyłaś!
– Jasne. Oczywiście, to moja wina. Odwal się ode mnie!
– Ona cię ukarze. – Gracie zmrużyła oczy. – Ta kobieta z okna. Wyrówna rachunki.
– Gracie! – Sarah aż opadła szczęka.
– Wtedy się przekonasz – stwierdziła Gracie, odwracając się do drzwi wejściowych i kończąc rozmowę.
– Masz tu najnowszy – oświadczyła Rhea Clintowi, wchodząc do zagraconego biura znajdującego się w ratuszu w Stewart’s Crossing, gdzie Welsh jako inspektor budowlany nadzorował wszystkie budowy i renowacje mające miejsce w mieście i poza jego granicami. Czasem podpisywał umowy z hrabstwem i nadzorował prace na położonych dalej terenach. – To może cię szczególnie zainteresować. – Uniosła cienko wyskubaną brew na tyle wysoko, że znalazła się ponad oprawką jej okularów. – W twoim sąsiedztwie.
– No nie mów. U Stewartów.
– Klejnot Kolumbii – potwierdziła z przekąsem, kręcąc głową, ale jej krótkie, rude włosy ani drgnęły.
Ścisnęło go w żołądku.
– Może Doug chciałby się tym zająć.
– Sądziłam, że nie cierpisz Douga?
– To zbyt mocne słowo – odparł Clint. – Po prostu nie wybrałbym go w pierwszej kolejności na swojego zastępcę. – Nie był pewien, dlaczego nie ufał Dougowi Knowlesowi, ale facet, którego szkolił, aby mógł kiedyś przejąć jego stanowisko, wydał mu się zbyt zielony, zbyt nachalny i cholernie pazerny, by był w stanie poświęcić wystarczającą uwagę każdemu kontrolowanemu miejscu. Było w nim też coś tajemniczego. Clint podejrzewał, że Doug wybrałby drogę na skróty, być może zaniedbałby pewne szczegóły. – Po przemyśleniu, jednak sam zajmę się projektem Stewartów.
– Tak sądziłam – powiedziała, krzywiąc lekko czerwone wargi. – Oj, czekaj! – Wybiegła z pomieszczenia i wróciła po chwili z miseczką z cukierkami, którą postawiła na skraju jego biurka. – Cukierki na Halloween dla klientów, którzy lubią słodkie.
– Nie potrzebuję ich.
– Oczywiście, że potrzebujesz. To ta pora roku. Nie bądź takim Grinchem.
– Wydawało mi się, że to postać związana z Bożym Narodzeniem.
– Z jakimkolwiek świętem. W tym przypadku z Halloween. – Rozpakowała mały batonik o nazwie Trzej Muszkieterowie i wsadziła go do ust.
– No dobrze, wobec tego jestem Grinchem. Ale nie musisz mnie nienawidzić.
Śmiejąc się, puściła do niego oko, odwróciła się i wyszła do recepcji budynku, w którym mieściły się wszystkie biura miejskie. Powstał w połowie zeszłego wieku, został zbudowany ze szkła i wąskich, jasnych cegieł. Miał płaski dach i mieścił sześć różnych biur, których drzwi wychodziły na centralnie położoną recepcję. Pomieszczenia były niskie, wyłożone na sufitach dźwiękoszczelnymi płytkami, oświetlone jarzeniówkami, a na podłogach leżało linoleum, które było popularne w latach sześćdziesiątych. Było po nim widać całe dekady użytkowania.
– Tylko spójrz. – Rhea oddaliła się na wysokich obcasach, bo rozdzwonił się telefon. Pochyliła się nad biurkiem i podniosła słuchawkę, zanim zadzwonił po raz drugi. Zrobiła to celowo, jak podejrzewał, wiedząc, że wciąż na nią patrzy. Dzięki temu mógł zobaczyć, jak spódnica opina się na jej tyłku. – Ratusz w Stewart’s Crossing – odezwała się uroczym tonem. – Mówi Rhea Hernandez.
Miała ładny tyłek, musiał jej to oddać, ale nie był zainteresowany.
Była atrakcyjna i bystra. Trzy razy wychodziła za mąż i trzy razy się rozwodziła. Teraz szukała męża numer cztery, będąc w dojrzałym wieku czterdziestu dwóch lat. To nie będzie Clint. Podejrzewał, że już o tym wie. Rhea jednak bardziej flirtowała z nawyku niż z przekonania.
– Przykro mi, pani burmistrz nie ma. Czy mam coś przekazać? Można też napisać bezpośrednio do pani burmistrz – mówiła Rhea, rozprostowując kabel i obchodząc biurko, żeby zająć swoje miejsce. Zniknęła mu z oczu, ale usłyszał, jak podaje adres mailowy burmistrz Leslie Imholt.
Podniósł stos papierów, który położyła na jego biurku. Były tam plany kompletnej renowacji Posiadłości pod Niebieskim Pawiem, historycznego budynku stojącego na posesji sąsiadującej z jego własnym ranczem. Nie zdziwił się, bo zdążył usłyszeć, że Sarah wraca, żeby wykonać remont generalny rodzinnego domu Stewartów. Wstępne plany trafiły już do inżyniera miejskiego i czekały na zatwierdzenie. Te tutaj musiały być poprawkami do wstępnych planów. Roboty od cholery, miał tego świadomość. Ale że Sarah się tego podjęła i wróciła do miejsca, które tak bardzo chciała opuścić? Zerknął w dokumentację i uznał, że będzie musiał sprawdzić, jakie prace zostały już wykonane w mniejszym budynku znajdującym się na tamtej nieruchomości – w domu gościnnym, jak nazywali go Stewartowie.
Dopóki burmistrzyni nie zatrudniła Douga Knowlesa, Clint był jedynym inspektorem w tej części hrabstwa i sam doglądał wszystkich prac. Teraz mógł przydzielać robotę Dougowi, jeśli tylko chciał. Clint uznał jednak, że to nie byłby najlepszy pomysł. Na pewno nie w tym przypadku.
Ale jeśli sam zajmie się Posiadłością pod Niebieskim Pawiem, bez wątpienia ponownie spotka się z Sarah.
Marszcząc brwi, wziął cholernego cukierka, rozwinął malutki batonik Kit Kat i rozparł się na krześle. Nie widział się z Sarah od lat. Jeśli miał być szczery ze sobą, wiedział, że ich rozstanie nie przebiegło w najlepszej atmosferze. Włożył cukierka do ust, po czym zgniótł papierek i wrzucił go do kosza.
Szkolny romans, pomyślał. Tak intensywny, a jednocześnie nic nieznaczący.
Dlaczego więc wspomnienie zdawało się tak świeże, jakby nie upłynęło od niego pół życia?
Zadzwonił telefon na jego biurku. Ochoczo sięgnął po słuchawkę i odgonił myśli o Sarah Stewart i ich nieudanym romansie w najdalsze zakamarki swojego umysłu.