Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Są w miasteczku Edgewater ludzie, którzy uważają, że dwadzieścia lat wcześniej Rachel Gaston popełniła morderstwo i nie została ukarana. Jednak do dziś nikt nie zna całej prawdy. Niewinna zabawa nastolatków przerodziła się w tragedię. Ktoś podmienił naboje w broni. Gdy nagle z ciemności wyłoniła się nieznana postać, Rachel wystrzeliła, by dopiero po chwili odkryć, że to jej przyrodni brat – Luke. Makabryczne sny do dziś paraliżują Rachel. A teraz, gdy zbliża się szkolny zjazd, kobieta czuje, że traci rozum. W powietrzu czuje znany tylko jej zapach perfum, ktoś śledzi jej auto i ktoś obserwuje jej dom... Ma prawo się bać, a gdy na jaw wychodzą nowe fakty na temat wypadku sprzed lat, Rachel uzmysławia sobie, że nie ucieknie przed przeszłością. A prawda może okazać się o wiele mroczniejsza niż najgorsze lęki... Lisa Jackson – bestsellerowa autorka thrillerów psychologicznych sprzedanych w ponad 30 milionach egzemplarzy, wielokrotnie zajmująca pierwsze miejsce w zestawieniach The New York Times, USA Today czy Publishers Weekly.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 550
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 12 godz. 26 min
Teraz
Pacjentka: Widzę go. Widzę Luke’a. On... on żyje i się uśmiecha. Mówi – o Boże – mówi: „Wybaczam ci”.
Terapeuta: Gdzie on jest?
Pacjentka: W magazynie, to znaczy w wytwórni konserw rybnych... tej opuszczonej na nabrzeżu, która stoi na pomoście nad rzeką.
Terapeuta: Wiem, o którą chodzi. Już wcześniej mi o niej mówiłaś.
Pacjentka: Od dawna jest przeklęta.
Terapeuta: Wiem. Jest tam ktoś jeszcze?
Pacjentka: Tak. O, tak. Wszyscy tam jesteśmy. Ci, którzy byli tam tamtej nocy... kiedy umarł Luke.
Terapeuta: Tamtej nocy, kiedy trwała ta zabawa?
Pacjentka, marszcząc brwi, odpowiada szeptem: Tak... to miała być taka zabawa. Mieliśmy zabawkowe pistolety. Chodziło o to, żeby do siebie strzelać.
Terapeuta: Do przyjaciół?
Pacjentka jeszcze bardziej ściąga brwi, przekrzywia głowę na jedną stronę: Nie. Nie wszyscy byli przyjaciółmi. Byli tam też inni.
Terapeuta: Widziałaś ich?
Pacjentka: Było zbyt ciemno. Ale tam byli.
Terapeuta: A teraz? Wrócili?
Pacjentka głośno przełyka ślinę: Nie wiem. Ale tak mi się wydaje. Jest tak ciemno.
Terapeuta: Ale jesteś pewna, że znajdujesz się w wytwórni konserw?
Pacjentka: Tak. Tak! Słyszę rzekę płynącą pod podłogą – czuję ją – i słyszę głosy innych dzieciaków, ale nie rozumiem, co mówią. Jest zbyt głośno. Trzaski broni i odgłosy kroków.
Terapeuta: Widzisz Luke’a?
Pacjentka: Tak! (Na ustach pacjentki pojawia się nikły uśmiech). O Boże! On... on żyje!
Terapeuta: Rozmawiasz z nim?
Pacjentka: Tak, mówiłam ci. (Pacjentka milknie na chwilę. Jej uśmiech znika). Ale ledwie go słyszę. Inne dzieciaki ciągle coś mówią i się śmieją; słychać wystrzały z ich pistoletów i powielające je echo. Ten budynek jest taki duży. Taki ciemny. Taki...
Terapeuta: Jaki?
Pacjentka z wahaniem odpowiada szeptem, poważnie, niemal ze strachem: Zły. Jakby... jakby w tym starym budynku było coś jeszcze. Coś kryjącego się w ciemności. (Jej głos drży). Coś... złego. (Ogarnia ją panika. Jak zawsze). O Boże. (Głos pacjentki nagle staje się całkowicie spanikowany). Ja – my – musimy uciekać. Musimy stąd wyjść. Teraz! Musimy uciekać. Musimy!
Terapeuta, spokojnie: Już czas. Wstajesz. Wychodzisz z wytwórni. Zostawiasz za sobą budynek i zło.
Pacjentka: Ale Luke! Nie! Nie mogę go zostawić. O mój Boże. Został postrzelony! Krwawi! Muszę go ratować!
Terapeuta: Robisz się coraz bardziej świadoma.
Pacjentka: Nie! Nie! Nie! Nie mogę go zostawić. Muszę pomóc! (Pacjentka wykazuje objawy paniki). Pomocy! Niech ktoś mi pomoże!
Terapeuta: Musisz się wynurzyć. Zostawić na razie to miejsce. Opuszczasz budynek. Musisz się ratować. (Terapeuta jest stanowczy, sprawuje kontrolę). Odliczam.
Pacjentka panicznie: Dobrze! W porządku. Ale... ale muszę się pospieszyć! I zabrać Luke’a...
Terapeuta: Trzy. Wychodzisz z wytwórni Sea View i ze swojej przeszłości.
Pacjentka: Luke umrze, jeśli go zostawię. Znowu. Nie mogę...
Terapeuta stanowczo: Dwa. Już prawie się obudziłaś.
Pacjentka: Ja... muszę z nim porozmawiać. Wyjaśnić. (Pacjentka zaczyna godzić się z sytuacją).
Terapeuta: Jeden.
Pacjentka otwiera oczy i widzi niewielki, zaciemniony pokój, w którym unosi się subtelny zapach jaśminu. Gdy leży na kozetce i wpatruje się w sufit, jej oddech się wyrównuje. Powraca spokój, pacjentka patrzy terapeucie w oczy.
– Wróciłaś – mówi terapeuta łagodnie i z dobrotliwym uśmiechem.
PROLOG
20 lat temu
Północ
Edgewater, Oregon
Upadłaś na pieprzony łeb?
Zrzędliwy głos w głowie Rachel nie odpuszczał, gdy biegła przez zeschłe chwasty wyrastające z liczącego wiele dziesiątków lat asfaltu. Wieczór był ciemny, na niebie wisiał jedynie blady skrawek księżyca, a jego nikły blask co chwilę znikał za chmurami przetaczającymi się po niebie. Niedługo chmury zawisną nad rzeką, mgła przesączy się przez zapomniane pomosty i wespnie się po palach, żeby otulić ten opuszczony budynek i przejść na stały ląd, gdzie przykryje miasto. Przez rzadką mgłę słabo przedzierało się światło jedynej latarni, Rachel potknęła się dwa razy, zanim dotarła do ogrodzenia z siatki otaczającego nieczynną wytwórnię konserw rybnych.
Nie dasz rady, Rachel. Serio. Zastanów się tylko. Twój tata jest gliną. Cholernym detektywem. Zatrzymaj się!
Nie zatrzymała się. Zamiast tego przeszła przez dziurę w płocie, jej plecak zahaczył o coś ostrego i się rozdarł, gdy podążała za przyjaciółką. Cóż, raczej byłą przyjaciółką. Rachel sama już nie wiedziała. Drobna, energiczna Lila była bardziej zainteresowana jej starszym bratem Lukiem niż nią.
– Pospiesz się! – rzuciła przez ramię Lila, biegnąc jakieś dwadzieścia metrów przed Rachel. Jej blond włosy odbijały słabe światło, gdy pokonywała wąską, sypiącą się kładkę zbudowaną na pomoście nad wodą.
Rachel przyspieszyła kroku.
Tak jak wiele razy wcześniej. To Lila zawsze coś wymyślała, a Rachel poddawała się jej woli.
– Nie wiem, dlaczego to robisz – powiedział Luke jakieś sześć miesięcy temu, gdy jechali ze szkoły do domu, a Rachel siedziała na miejscu pasażera. – Jakbyś była jakimś usłużnym pieskiem, który wszędzie za nią biega. – Niebieskie oczy zerknęły znacząco w jej stronę.
– Wcale nie – zaprzeczyła, wyglądając przez okno na szary oregoński dzień, po szybie spływał deszcz, a ona poczuła lekkie ukłucie prawdy w jego słowach. Luke miał rację, chociaż nie chciała się do tego przyznać.
A teraz sytuacja uległa zmianie: on i Lila stanowili „coś”. Co było zapewne jeszcze gorsze.
– Rach! Chodź! – zawołała Lila przez ramię. – Już jesteśmy spóźnione!
– Tak, na własny pogrzeb.
– Co... och, zamknij się! – Lila zbyła wątpliwości Rachel machnięciem ręki i parła naprzód. Według matki Rachel Lila była dobrą dziewczyną, która zeszła na psy, taką, która zmieniała chłopaków jak rękawiczki. Melinda Gaston często powtarzała: „Jest zbyt bystra i zbyt ładna, żeby jej to wyszło na dobre. Zawsze prosi się o kłopoty. To taka dziewczyna, która wie, czego chce, i sięga po to, nie przejmując się tymi, których przy okazji rozdepcze”.
W dużej mierze taka jest prawda. Nie, to w stu procentach prawda.
– Chodź!
Rachel przyspieszyła, kierując się w stronę słabego światła odbijającego się od odblaskowych pasków na sportowych butach Lili. Znowu podążała za nią. Zawsze podążała. W tym sęk. Popracuje nad tym, ale nie dziś wieczorem.
Rachel dogoniła przyjaciółkę przy największym z budynków, ogromnej, przypominającej stodołę konstrukcji stojącej na spróchniałych teraz palach, gdzie słonawy zapach rzeki stał się bardziej intensywny. Wznosiła się nad nimi ciemna i onieśmielająca, potężna, chyląca się ku upadkowi budowla, która została opuszczona wiele lat temu.
– Świetnie. – W głosie Lili słychać było zniesmaczenie. – Wszyscy już tu są.
– Skąd wiesz? – zapytała cicho Rachel, bojąc się, że ktoś może ją usłyszeć. Rozejrzała się po nierównym terenie otaczającym opustoszałe od dawna budynki, ale nikogo nie zauważyła. Mimo to niepokój sprawiał, że przeszły ją ciarki.
– Po prostu wiem. – Umilkła na chwilę. – Słuchaj... Słyszysz?
Dźwięki przenikały przez stare, drewniane ściany. Stłumione głosy, bieganina, a nawet przerywany odgłos strzałów: Pif! Pif! Pif! niepodobny do wydawanego przez prawdziwą broń. Tylko głośny stukot.
Wiatrówki.
Bezpieczne.
A mimo to denerwowała się. Ściskało ją w żołądku.
Kolejna seria z automatu.
Z walącym głośno sercem Rachel przyglądała się, jak Lila rozpina suwak plecaka i wyjmuje pistolet, który lśni w niebieskawej poświacie rzucanej przez słabe światło pojedynczej lampy.
Głośno przełknęła ślinę. Wiedziała, że broń Lili jest repliką, z której strzela się kulkami, nie nabojami, ale wyglądała tak prawdziwie. Podobnie jak ta należąca do niej.
– Nie wiem...
– Czego? Stchórzysz teraz? – powiedziała Lila, nie kryjąc dezaprobaty. – Po tym, ile się nagadałaś, że chcesz zrobić coś „niezwykłego”, co zaszokowałoby twoich starych?
– Nie, ale...
– Jasne. – Lila nie dawała się nabrać. – Super. Rób, co chcesz. I tak zawsze robisz. Ale ja muszę pogadać z Lukiem.
– Tutaj?
– Gdziekolwiek.
Paf! Paf! Paf! Paf! Paf!
– Co jest, do cholery? – Rachel zdziwiła się, słysząc szybkie wystrzały. – Prawdziwa broń?
– Nie, nie sądzę.
– To co?
– Jajco. Być może Moretti. Nate mówił, że chcą z Maxem przynieść petardy, żeby zrobić klimat. Jakby tu nie było wystarczająco strasznie.
– Co?
– No wiem. Powariowali, co nie? – Lili to chyba nie zniechęcało. – Nate to zjeb! Nie uznaje półśrodków. Wiesz, że ma nawet takie coś, żeby broń głośniej strzelała i miotała iskry?
Z każdą chwilą harmider stawał się coraz głośniejszy. Rachel znała Nate’a. Był synem lekarza i najlepszym kumplem Luke’a, chociaż chodzili do innych klas w liceum.
– Wydaje mi się, że powinnyśmy sobie odpuścić...
– Nie mogę. Muszę się spotkać z Lukiem. – Zanim Rachel wymyśliła kolejne argumenty, Lila wślizgnęła się do środka przez uchylone drzwi stodoły. Rachel ze ściśniętym żołądkiem podążyła za nią.
Wewnątrz ogromnego budynku było jeszcze straszniej. Może to jej umysł płatał figle, ale Rachel miała wrażenie, że czuje zatęchły zapach rybich wnętrzności i łusek, które po oprawieniu ryb wyrzucano do płynącej poniżej rzeki przez specjalne zsypy w podłodze, gdzie foki, lwy morskie, mewy i inni padlinożercy czekali na krwawe kąski.
To tylko twoja wyobraźnia. Pamiętaj. To miejsce stoi puste od lat.
Ta myśl wcale nie ukoiła jej napiętych nerwów.
Znalazłszy się w środku, Rachel stanęła przy drzwiach, żeby zorientować się w sytuacji. Nikt o tym nie wiedział, nawet Lila, ale przyszła tu już wcześniej w dogasającym świetle letniego dnia, żeby rozejrzeć się po wnętrzu i zyskać odrobinę przewagi. Próbowała zakodować sobie w pamięci mapę niebezpieczeństw, groźnych dziur w podłodze, stosów pordzewiałych beczek, drabin i krążków linowych. Teraz nikogo nie widziała, ale słyszała ich głosy. Szeptane rozmowy, kroki łomoczące o starą podłogę. Stukot metalowej drabiny, po której ktoś wchodził, i szuranie na kładce na górze. Dźwięki te ledwie się przebijały przez szaleńcze bicie jej serca.
To są przyjaciele, przypominała sobie, te same dzieciaki, z którymi chodziła do szkoły, i ci, którzy niedawno ją ukończyli. Nie ma się czym przejmować...
Pif! Paf! Pif, pif pif!
Gdzieś za nią niespodziewanie wystrzeliła wiatrówka. Pociski przeleciały obok niej.
Wzdrygnęła się. Odwróciła. Włosy opadły jej na oczy, gdy uniosła pistolet i wycelowała w... nic. Sukinsyn! Zmrużyła powieki, jeszcze mocniej zabiło jej serce, bo zdawało jej się, że widziała jakiś cień w pobliżu uchylonych drzwi. Może... Ścisnęło ją w gardle, gdy wycelowała. Może jednak nie... Palec znieruchomiał na spuście. Kropelka potu spłynęła po jej twarzy.
Naprawdę mogłaby to zrobić? Wystrzelić do kogoś z pistoletu? Po tylu ostrzeżeniach i przestrogach rodziców? Serce jej waliło, pot wypływał przez pory, gdy przez ściśniętą krtań z trudem przełknęła ślinę. To jakieś szaleństwo. Idiotyzm!
Opuściła broń.
– Lila, chyba nie... – zaczęła, ale ledwie było ją słychać pośród szurania nóg i szeptów innych osób. Ale Lila zniknęła. Oczywiście. Poleciała szukać Luke’a.
Powoli przesuwała się wzdłuż ściany, przypominając sobie wznoszącą się pośrodku klatkę schodową, kładki łączące podesty na górze, wysokie krokwie przy suficie, rozpięte ponad taśmociągami niczym w katedrze. Pod nimi były regularnie rozmieszczone zapadnie w podłodze, gdzie znajdowały się zamykane zsypy, choć teraz wszystkie były otwarte.
Kolejna seria z automatu. Rachel odruchowo się pochyliła, pobiegła pod schody i rozglądała się, zerkając pomiędzy metalowymi stopniami.
Łup, łup, łup! Ktoś szybko wbiegał na górę. Rachel błyskawicznie się cofnęła, potknęła się i o mały włos walnęłaby głową o fragment połamanej barierki.
– Cholera – mruknęła pod nosem, po czym usłyszała serię wystrzałów, szuranie butów biegnących ludzi, oddalających się od niej, czyjś śmiech, jakieś szepty. Serce jej waliło, w skroniach pulsowało i chociaż powtarzała sobie, że nie ma się czego bać, nie potrafiła się uspokoić. Była pewna, że jej rodzice odkryją, że obie z Lilą skłamały, mówiąc, że będą spały u przyjaciółki. Mama Lili może je kryć, ale rodzice Rachel, mimo zbliżającego się rozwodu, wspólnie przeciwstawią się nieposłuszeństwu i kłamstwom córki. A gdyby zostały przyłapane na tym, że nielegalnie weszły do budynku przeznaczonego do rozbiórki... Nie, w ogóle nie powinna tu przychodzić.
Paf! Paf! Paf!
Rozległa się kolejna seria wystrzałów.
– Och! Jezu! – krzyknął ze złością męski głos. – Cholera! Nie w twarz! Cholera! Nie żyjesz, Hollander! – Nate Moretti. Zły jak diabli. Kolejne strzały. Głośniejsze. A może to petardy? Biegające osoby. Odgłos szybkich kroków za nią. – Wyjdź! – krzyknął ktoś.
– Reva? Gdzie jesteś? – Jakaś dziewczyna... O, nie, chyba Violet. – Reva! Mercedes! – Dziewczyna histerycznie krzyczała.
– Vi? – wyszeptała Rachel. – To ty? – Uniosła broń, która drżała w jej ręce.
Ktoś wbiegł na górę, jego buty zadudniły na schodach.
Strzały... i jakieś rozbłyski.
To wszystko nie miało sensu!
– Rachel! – ponownie Violet. Tym razem bliżej. Trzask! – O, cholera! Aaaaaach! Szlag! Cholera.
– Co?
– Wpadłam na coś. Boże, ale boli! Moja noga! Chyba... chyba leci mi krew. Aua. – Głos jej drżał, jakby miała się rozpłakać. – Tak tu ciemno!
Nagle znalazła się obok Rachel, kryjącej się za metalowymi schodami.
– Nic nie widzę. – Pociągała nosem, na tyle głośno, że mogła zostać usłyszana mimo ciągłego dudnienia kroków, wystrzałów i krzyków ofiar. – Powinnam była założyć okulary.
– Nie założyłaś? – Rachel wpatrywała się w ciemność pomiędzy stopniami. To nie miało sensu. Bez okularów Violet była ślepa jak kret, poza tym wiele innych osób miało ochronne gogle.
– Nie. Nie chciałam ich porysować.
Zapewne kłamała. Violet wstydziła się swoich okularów, ale Rachel nie chciała teraz jej tego wytykać.
Łup! To z pewnością nie była wiatrówka.
– Wyjdźmy stąd – poprosiła Rachel i nie czekała na odpowiedź. Nie zamierzała czekać na Lilę i ryzykować, że coś jej się stanie. Obeszła schody i ruszyła w stronę głównego wyjścia. Jeśli będzie musiała, wróci do domu na piechotę, sama w ciemności. Kolejny wyrzut śrutu. Latające iskry, petardy niczym prawdziwe wystrzały.
– Idę – odpowiedziała Violet. – O, cholera, moja noga – Aua! Cholera! Przestańcie!
To było jakieś szaleństwo. Wolną ręką Rachel złapała Violet pod ramię.
– Pospiesz się – powiedziała, ale nagle znalazły się na linii ataku, rozległy się strzały, poleciały iskry, wybuchały petardy i pozostawiały po sobie dym. – Ruszaj się! – krzyknęła do Violet, gdy obok nich przeleciała kolejna seria śrutu, jedna kulka musneła jej ramię, inna uderzyła w policzek. Zapiekło. – Szlag.
Kolejna salwa.
Bez namysłu wystrzeliła i ruszyła w stronę drzwi.
Łup! Łup! Łup!
Petardy i wystrzały z broni odbijały się echem po budynku.
– Aaaaaach! – krzyknął jakiś męski głos. – Co, do cholery? O Jezu! Ja... Dostałem!
Luke?
Zamarła. Coś w jego głosie.
Violet krzyknęła – głośno, z przerażeniem.
Rachel odwróciła się i w ciemności ujrzała brata. Miał poszarzałą twarz, szeroko otwarte oczy, krew przesiąkała z przodu przez jego koszulę.
Ugięły się pod nim kolana.
Upadł na podłogę, a krzyk Violet wypełnił całe wnętrze.
Rachel upuściła broń.
ROZDZIAŁ 1
Edgewater, Oregon
Teraz
– Czemu nie? – Violet Sperry nalała sobie kolejny kieliszek wina i padła na poduszki na łóżku. Zadała to pytanie swojej suczce, Honey, jedwabistej spanielce Cavalier King Charles, która przyglądała się ze swojego posłania, jak Violet osusza butelkę. Jakby pies mógł zrozumieć. Ale lepsze to niż mówienie do siebie. Przynajmniej tak jej się wydawało. A może mówienie do psa było równie szalone? Zostawiła uchylone jedno okno, więc lekki wiosenny wiatr unosił firankę i niósł ze sobą zapach wiciokrzewu, który mieszał się z idącym do głowy aromatem merlota.
Zakręciła kieliszkiem i uśmiechnęła się do wirującego czerwonego płynu, zanim pociągnęła kolejny łyk gładko wchodzącego wina. To będzie ostatni kieliszek. Niezależnie od wszystkiego. Nie zejdzie na dół i nie otworzy następnej butelki. Nie, nie, nie. Odstawiła pustą obok lampy na stoliku nocnym. Pozbędzie się jej – „dowodu” – jutro przed powrotem Leonarda.
Leonard.
Jej mąż od ponad piętnastu lat.
Dawniej skory do uśmiechu szczupły sportowiec z gęstymi, brązowymi włosami, który chciał podbijać świat. Naprawdę zawrócił jej w głowie i dzięki niemu udało jej się wyjść z traumy związanej z nocą, gdy zginął Luke. Była tam dwadzieścia lat temu. Widziała, jak umierał. Boże, to było straszne. W ogóle nie powinna była iść do tej przeklętej wytwórni konserw. Wymknęła się z domu tamtego wieczoru, żeby zaskarbić sobie względy Luke’a Hollandera. Czy naprawdę zamierzała powiedzieć mu, że go kocha? Wyśmiałby ją tak, że z płaczem wypadłaby z tego okropnego, starego budynku. Nie była jedyną, która podkochiwała się w bracie Rachel Gaston, a raczej przyrodnim bracie czy jakoś tak.
Woda pod mostem. A może pod pomostem, na którym postawiono ten paskudny, rozpadający się budynek.
Na szczęście to było dawno, dawno temu.
Potem poznała Leonarda, człowieka z marzeniami.
Żadne z nich się nie spełniło.
Tak, przeprowadzili się do Seattle, gdzie zamierzał zostać artystą i kupił nawet galerię sztuki, ale to przedsięwzięcie napędzane górnolotnymi ideałami okazało się, wybaczcie grę słów, przelotne. Oczywiście. Podobnie jak jej rola wokalistki garażowego zespołu, który nigdy nie wybił się poza sceny lokalnych pubów.
Nie wyszło. Żadnemu z nich.
Po kilku latach Leonard chętnie, nie, niemal gorliwie, odciął się od swoich marzeń i wrócili do rodzinnego miasta, Edgewater, gdzie podjął pracę w sklepie z meblami należącym do jego ojca. Toczyły się rozmowy o tym, że zostanie partnerem w interesach, a kiedyś przejmie Ładne Meble u Sperry’ego, ale jak na razie do tego nie doszło. Jego ojciec nadal codziennie przychodził do sklepu, patrzył Leonardowi przez ramię, gdy ten z całych sił starał się sprzedawać stoliki, lampy i krzesła skąpym przegrywom, którzy wciąż tu mieszkali.
Kolejny łyk wina, żeby rozwiać niezadowolenie, gdy mościła się pomiędzy poduszkami na łóżku, najlepszym z wszystkich modeli z „oddychającym”, lecz twardym materacem i ustrojstwem, które podnosiło jego górną i dolną część po wciśnięciu guzika.
Jedna z zalet związku z Leonardem Sperrym, znakomitym sprzedawcą mebli.
Cholera.
Zerknęła na komórkę, gdzie wyświetlała się wiadomość od Lili. Zmrużyła oczy i przeczytała ją ponownie: Nie zapomnij. Zjazd klasowy. U mnie w domu. Jutro o 19.30. Do boju, Orły!
Akurat.
Nie ma mowy, żeby Violet poszła na zjazd klasowy w dwudziestą rocznicę ukończenia szkoły średniej, a już na pewno nie dołączy do komitetu organizacyjnego. A ta gadka o drużynie z liceum? Dwadzieścia lat po maturze? Fuj! Pociągnęła duży łyk z kieliszka, a potem skasowała wiadomość. Nie lubiła Lili, kiedy chodziły ze sobą do klasy, a teraz lubiła ją jeszcze mniej, odkąd dawna koleżanka wspięła się po drabinie społecznej i została ważną osobistością w Edgewater. Jakby małżeństwo ze staruszkiem prawnikiem i spełnianie dobrych uczynków w tej malutkiej społeczności mogło coś znaczyć. Poza tym facet, za którego wyszła, stary jak świat, był ojcem ich wspólnego kolegi z klasy. „To obrzydliwe”, powiedziała z ustami przy kieliszku.
A teraz Lila chciała, żeby Violet włączyła się w organizację zjazdu. Stąd brała się tylko część jej irytacji. Ta głupia Mercedes Jennings... nie, zmieniła nazwisko... Wyszła za Toma Pope’a. A zatem ta głupia Mercedes Pope została cholerną dziennikarką i chciała przeprowadzić z nią wywiad na temat śmierci Luke’a Hollandera.
Po dwudziestu latach. Temat retro dla lokalnej gazety.
Nie ma mowy.
Nie ma pieprzonej mowy.
Szkoła średnia i te wszystkie dramaty, łzy i tragedie dawno się skończyły, dzięki Bogu, a ona była teraz żoną Leonarda i miała troje pięknych, futrzastych dzieci i... Wyjrzała przez okno na ciemną noc. Boże, jak to się stało, że jej życie zmieniło się w coś takiego?
Honey zeszła z posłania i skamlała przy łóżku.
– No co tam? – zapytała Violet i na widok zadowolonego psa poprawił jej się humor. – Nie możesz spać? To chodź. – Poklepała kołdrę, a Honey bez wahania szybko na nią wskoczyła, jakby spodziewała się, że Violet zmieni zdanie. Mało prawdopodobne. To Leonard zabraniał zwierzętom wchodzić do łóżka. – Proszę bardzo. – Pogłaskała miedzianą sierść psa.
Gdy mała Honey zwinęła się obok niej na wysokiej poduszce, Violet zaczęła przełączać kanały, żeby zdążyć na wyświetlany późnym wieczorem program. Chociaż za nic by się do tego nie przyznała, źle sypiała, kiedy Leonard wyjeżdżał. To było naprawdę głupie, że czuła się bezpieczniej, słysząc obok jego chrapanie. Tak, miał trzynaście kilo nadwagi, a jego niegdyś bujne włosy przerzedziły się do tego stopnia, że resztę przyciął blisko skóry. Len nie pochwalał jej pociągu do wina – to znaczy naprawdę nie pochwalał – ale znosił jej kaprysy. Nie protestował, kiedy powiedziała mu, że nie chce mieć dzieci.
Stąd obecność psów. Jej maluszków. Trzech spanieli Cavalier King Charles czystej krwi. Honey z nią na łóżku i dwa pozostałe śpiące na swoich posłaniach w kącie koło szafy. Chciała odstawić kieliszek na blat, ale się wyślizgnął i rozlała wino na łóżko i do uchylonej szuflady szafki nocnej.
– Nie! – Przez chwilę czuła panikę, ale postanowiła, że bałaganem zajmie się rano. Na kołdrze było tylko kilka plamek; odwróci ją na drugą stronę. Gdy jutro wstanie, wytrze wino z szuflady przed powrotem męża. Leonard nawet się nie domyśli.
Trochę się wstawiła, cóż, może bardziej niż trochę, ale jakie to miało znaczenie, skoro Leonard wyjechał z miasta i wróci dopiero jutro? A jej ciało i kości tak rozkosznie się rozpływały. Zamknęła oczy i niemalże nie zarejestrowała, że gospodarz programu zakończył swój monolog i teraz prowadził wywiad ze swoim pierwszym gościem, aktorką, gwiazdą filmu, który właśnie wszedł na ekrany i...
Honey się poruszyła, a z jej gardła dobiegło warczenie.
– Ciii – uciszyła ją szorstko Violet. Odpływała.
Ostre szczekanie.
Violet otworzyła oko i zerknęła na posłania, gdzie spały pozostałe psy. Bez okularów musiała mrużyć oczy. Piesek z lśniącą czarną podpalaną sierścią patrzył na drzwi.
– Che, dość! – Rany, co się z nim działo? Nie tylko z nim. Trix, zwykle nieśmiała trójkolorowa suczka, warczała na swoim posłaniu, wbijając wzrok w drzwi do sypialni.
Violet poczuła niepokój ściskający jej wnętrzności. A jeśli Leonard wrócił wcześniej? Kurwa! Gdzie ma schować kieliszek, butelkę i...?
Chwila! Gdyby wrócił Leonard, psy by nie warczały... Nie, raczej piszczałyby z ekscytacji i skakały, by go powitać. Poza tym nie słyszała łomotu otwieranych drzwi garażu.
Zerknęła na zegarek. Lśniące cyfry były trochę niewyraźne, ale udało jej się odczytać godzinę.
00.47.
Nie, jej mąż nie przyjechałby o tej porze bez uprzedzenia. Na szafce nocnej znalazła komórkę i sprawdziła wiadomości. Nic od Leonarda.
Łup!
Stanęło jej serce.
Czyżby coś usłyszała?
Jakiś hałas w korytarzu?
Ale przecież wszystkie psy były tu razem z nią.
Przełknęła ślinę i ściszyła telewizor. Na ekranie gospodarz i jego gość śmiali się do rozpuku, chociaż odbiornik nie wydawał żadnego dźwięku. Violet wytężyła słuch i próbowała usłyszeć coś poza biciem swojego serca.
Nic nie słyszała.
Zupełnie nic.
Ale czuła, że coś jest nie w porządku. Bardzo, bardzo nie w porządku.
Nie pozwól, żeby władzę nad tobą przejęły nerwy.
Żadnego dźwięku.
Honey zesztywniała, wbiła wzrok w drzwi.
Jezu, cholerne psy sprawiały, że traciła zmysły.
Che obnażył kły.
Trix ponownie warknęła.
Działo się coś złego. Coś cholernie złego.
Pewnie nie ma się czego bać.
Na pewno nie.
Oblizała usta, stłumiła strach. Dom był zamknięty na cztery spusty. Miała co do tego pewność. Sama sprawdziła drzwi i okna. Prawda? Nikt nie mógłby wejść... no chyba że wślizgnąłby się przez wejście dla psów w kuchennych drzwiach albo... o cholera! Drzwiami do garażu. Zwykle były zamknięte na amen, ale czasem Leonard zapominał je zamknąć, gdy wynosił śmieci i, oczywiście, wewnętrze drzwi łączące dom z garażem zawsze były otwarte.
Przyspieszył jej puls, ale starała się uspokoić wzbierający w niej niepokój.
Nie ma powodu do paniki.
Jeszcze.
Ponownie oblizała usta, powoli otworzyła szufladę nocnej szafki, znalazła okulary, założyła je na nos, mimo że były pochlapane winem. Następnie cicho wyjęła pistolet. Przez chwilę powróciło wspomnienie pierwszego razu, gdy trzymała broń. Tamtej nocy. Dwadzieścia lat temu. Ale wówczas była to wiatrówka. Ta prawdziwa broń była cięższa, półautomatyczny smith & wesson 9 mm shield, który mógł wyrządzić prawdziwą krzywdę. Odbezpieczyła go, objęła palcami nieco lepką rękojeść.
O Boże.
Głośno przełknęła ślinę, próbowała odzyskać jasność myślenia, po czym wyszła z łóżka. Honey ruszyła za nią, ale Violet szeptem powiedziała „zostań”, i popatrzyła na pozostałe dwa psy, które teraz stały na swoich posłaniach, i do nich też syknęła „zostań!”.
To nic takiego. Pewnie usłyszały sąsiadów... albo mysz... albo coś, to nie żaden intruz. Proszę, Boże, żeby to nie był jakiś włamywacz.
Wsunęła gołe stopy w kapcie i poszła w stronę drzwi, o mały włos upuściłaby ten cholerny pistolet, gdy się potknęła.
Weź się w garść.
Kolejne szczeknięcie Che.
– Ciii!
Draaaap.
Po drugiej stronie drzwi.
Powinna wezwać policję.
Kogo by to obeszło, gdyby odkryli, że jest podpita – nie, nawalona – i ma naładowaną broń? Bez sensu, skoro zapewne tylko wyobraziła sobie cały ten scenariusz z włamaniem.
Ale przecież psy.
Wszystkie czujne, wpatrzone w te pieprzone drzwi.
Nic tam nie ma. Nic tam nie ma.
Wyciągnęła lewą rękę, w prawej trzymała broń. Wypuściła powietrze i nacisnęła klamkę, po czym otworzyła drzwi do środka i wyjrzała na przedpokój, gdzie słabe nocne oświetlenie ledwie rozpraszało ciemność na klatce schodowej.
Zamrugała i zmrużyła oczy.
Nic.
Żadnych poruszających się cieni.
Nikt się nie zaczaił.
Wszystko sobie wyobraziłaś.
Chwileczkę.
Drzwi do drugiej sypialni wyglądały na uchylone. Na pewno były zamknięte, gdy mijała je w drodze do swojego pokoju.
A może nie?
Poczuła unoszenie się włosków na karku, gdy podeszła bliżej, delikatnie pchnęła drzwi i usłyszała ciche skrzypienie zawiasów. Zrobiła krok, by wejść do środka, ale dostrzegła jakieś cienie, które światło ulicznej lampy rzucało na łóżko dla gości. Sięgnęła do włącznika.
Łup!
Drzwi ją uderzyły.
Ból eksplodował na jej twarzy.
Pękła jej chrząstka w nosie.
Okulary się połamały i spadły na podłogę.
Wszędzie była krew.
– Auaa! – krzyknęła Violet i uniosła broń.
Silne palce ujęły i wykręciły jej nadgarstek.
Ból nie do zniesienia objął całą rękę, miała wrażenie, że zaraz rozpadnie się jej łokieć.
Zmusiła własne palce do wysiłku.
BUM!
Pistolet wystrzelił z ogłuszającym hukiem. Skuliła się, gdy ten, kto ukrył się w pokoju, wyrwał jej broń i wykręcił rękę tak mocno, że na pewno ją złamał. Krzyknęła z bólu i próbowała się wyrwać, ale napastnik pociągnął ją do siebie. Poślizgnęła się. Psy – jej dzieciątka – szczekały jak oszalałe i drapały w drzwi sypialni.
Ciągnięto ją, bose stopy ślizgały się po dywanie, oczy zaszły jej krwią.
– Nie! – krzyknęła, gdy plecami uderzyła w barierkę. Zamrugała, próbowała wyostrzyć wzrok, ale miała wrażenie, że coś zasłania jej oczy. Opaska? Och, Jezu, czy ten potwór zamierzał ją gdzieś zabrać i nie chciał, żeby widziała, gdzie jest i kto ją atakuje?
Poczuła strach. Ten szaleniec chciał ją zgwałcić lub zrobić jej coś złego, na pewno chciał ją zabić.
Walczyła jeszcze zacieklej. Rozpaczliwie drapała się po twarzy, żeby zdjąć maskę, która solidnie przylegała, jakby przyklejona do skóry.
O Boże.
Spanikowana, zupełnie oślepiona, rzuciła się na napastnika, próbując go podrapać, zdobyć jakąś przewagę, ale wszystko na nic. Wciąż była pod wpływem alkoholu, jej ruchom brakowało precyzji, serce waliło jej z bólu, dziko wymachiwała rękami, ale nie była w stanie trafić, aż wreszcie poczuła, że napastnik z trudem ją podnosi.
Nie!
– I jak to jest być całkiem ślepą? – zapytał chrapliwy głos.
Co?
A potem już leciała w powietrzu i spadała, zahaczając dłonią o żyrandol, który zabrzęczał kryształkami. W ułamku sekundy uświadomiła sobie, że marmurowa podłoga holu błyskawicznie się do niej zbliża.
Krzyczała ile sił w płucach, ale zamilkła, gdy rąbnęła o kamienną posadzkę.
Łup!
Uderzyła w nią z impetem, ciało roztrzaskało się o marmur.
Połamała kości, czaszka pękła w zetknięciu z podłożem. Oddychała jeszcze z wysiłkiem przez połamane i obluzowane zęby. Cicho jęknęła, z jej wypełnionych krwią ust dobiegł bulgot.
O Boże.
Próbowała się poruszyć.
Nie mogła.
Na szczęście była przytomna tylko przez chwilę potrzebną, by stwierdzić, że ma połamane niemal wszystkie kości.