Paranoja - Lisa Jackson - ebook + audiobook + książka

Paranoja ebook i audiobook

Lisa Jackson

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Są w miasteczku Edgewater ludzie, którzy uważają, że dwadzieścia lat wcześniej Rachel Gaston popełniła morderstwo i nie została ukarana. Jednak do dziś nikt nie zna całej prawdy. Niewinna zabawa nastolatków przerodziła się w tragedię. Ktoś podmienił naboje w broni. Gdy nagle z ciemności wyłoniła się nieznana postać, Rachel wystrzeliła, by dopiero po chwili odkryć, że to jej przyrodni brat – Luke. Makabryczne sny do dziś paraliżują Rachel. A teraz, gdy zbliża się szkolny zjazd, kobieta czuje, że traci rozum. W powietrzu czuje znany tylko jej zapach perfum, ktoś śledzi jej auto i ktoś obserwuje jej dom... Ma prawo się bać, a gdy na jaw wychodzą nowe fakty na temat wypadku sprzed lat, Rachel uzmysławia sobie, że nie ucieknie przed przeszłością. A prawda może okazać się o wiele mroczniejsza niż najgorsze lęki... Lisa Jackson – bestsellerowa autorka thrillerów psychologicznych sprzedanych w ponad 30 milionach egzemplarzy, wielokrotnie zajmująca pierwsze miejsce w zestawieniach The New York Times, USA Today czy Publishers Weekly.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 550

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 26 min

Oceny
4,3 (549 ocen)
299
149
80
15
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
YenneferSic

Dobrze spędzony czas

Fabuła wciągająca, ALE bardzo frustrujące było to, że wg autorki główna bohaterka cierpi na zaburzenia lękowe, a w rzeczywistości jest to dość oczywiste, że na PTSD.
20
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Mistrz narracji Pan Filip Kosior swoim talentem wspaniale wprowadza nas w klimat powieści. Powieść trzymająca w napięciu słuchacza. Kryminał z wieloma zagadkami, których rozwiązanie zaskoczy niejednego czytelnika.
10
agalis81

Dobrze spędzony czas

Fajnie się słuchało
10
MilenaLulk

Całkiem niezła

koniec dobry,reszta średnia
00
Aleksandra_Malek

Nie oderwiesz się od lektury

Naiwna zabawa nastolatków sprzed lat w której nieznany osobnik podmienia atrapę broni w wyniku czego pada strzał,a Rachel od tej pory żyje w przekonaniu iż przyczyniła się do śmierci przyrodniego brata. Makabryczne sny do dziś paraliżują Rachel,kobieta obawia się że traci zmysły w czasie gdy zaczynają ginąć uczestnicy feralnej zabawy... Ktoś siedzi ja i obserwuje jej dom. Na jaw wychodzą nowe fakty,a ona znudzona będzie zmierzyć się z przeszłością. .Okazuje się również że komuś zależało na śmierci chłopaka a tajemniczy drugi strzał zaczyna nabierać sensu wywołując spekulacje... Bardzo emocjonalnie napisana powieść ,mocno trzymająca w napięciu ukazująca nie tylko jedna postać paranoi . Warsztat pisarski autorka reprezentuje na bardzo wysokim poziomie! To moja jedna z najlepszych zagranicznych autorek! Tu jest się obecnym ,staje się uczestnikiem zdarzeń . Wszystkie emocje mocno się udzielają czytelnikowi. Rzadko naprawdę rzadko trafić na tak dobry thriller !
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łuPA­RA­NO­ID
Re­dak­cjaMo­ni­ka Orłow­ska
Tłu­ma­cze­nie Agniesz­ka Ka­lus
Ko­rek­taJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­kiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Zdjęcia na okład­ce©Mar­co/Unsplash
Co­py­ri­ght 2019 by Lisa Jack­son. First pu­bli­shing by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All Ri­ghts Re­se­rved Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2022 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mo­wa Skar­pa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2022 Agniesz­ka Ka­lus
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67343-52-7
Wy­daw­ca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mo­wa Skar­pa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skie­go 2 lok. 24 03-475 War­sza­wa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Te­raz

Pa­cjent­ka: Wi­dzę go. Wi­dzę Luke’a. On... on żyje i się uśmie­cha. Mówi – o Boże – mówi: „Wy­ba­czam ci”.

Te­ra­peu­ta: Gdzie on jest?

Pa­cjent­ka: W ma­ga­zy­nie, to zna­czy w wy­twór­ni kon­serw ryb­nych... tej opusz­czo­nej na na­brze­żu, któ­ra stoi na po­mo­ście nad rze­ką.

Te­ra­peu­ta: Wiem, o któ­rą cho­dzi. Już wcze­śniej mi o niej mó­wi­łaś.

Pa­cjent­ka: Od daw­na jest prze­klęta.

Te­ra­peu­ta: Wiem. Jest tam ktoś jesz­cze?

Pa­cjent­ka: Tak. O, tak. Wszy­scy tam je­ste­śmy. Ci, któ­rzy byli tam tam­tej nocy... kie­dy uma­rł Luke.

Te­ra­peu­ta: Tam­tej nocy, kie­dy trwa­ła ta za­ba­wa?

Pa­cjent­ka, marsz­cząc brwi, od­po­wia­da szep­tem: Tak... to mia­ła być taka za­ba­wa. Mie­li­śmy za­baw­ko­we pi­sto­le­ty. Cho­dzi­ło o to, żeby do sie­bie strze­lać.

Te­ra­peu­ta: Do przy­ja­ciół?

Pa­cjent­ka jesz­cze bar­dziej ści­ąga brwi, prze­krzy­wia gło­wę na jed­ną stro­nę: Nie. Nie wszy­scy byli przy­ja­ció­łmi. Byli tam też inni.

Te­ra­peu­ta: Wi­dzia­łaś ich?

Pa­cjent­ka: Było zbyt ciem­no. Ale tam byli.

Te­ra­peu­ta: A te­raz? Wró­ci­li?

Pa­cjent­ka gło­śno prze­ły­ka śli­nę: Nie wiem. Ale tak mi się wy­da­je. Jest tak ciem­no.

Te­ra­peu­ta: Ale je­steś pew­na, że znaj­du­jesz się w wy­twór­ni kon­serw?

Pa­cjent­ka: Tak. Tak! Sły­szę rze­kę pły­nącą pod podło­gą – czu­ję ją – i sły­szę gło­sy in­nych dzie­cia­ków, ale nie ro­zu­miem, co mó­wią. Jest zbyt gło­śno. Trza­ski bro­ni i od­gło­sy kro­ków.

Te­ra­peu­ta: Wi­dzisz Luke’a?

Pa­cjent­ka: Tak! (Na ustach pa­cjent­ki po­ja­wia się ni­kły uśmiech). O Boże! On... on żyje!

Te­ra­peu­ta: Roz­ma­wiasz z nim?

Pa­cjent­ka: Tak, mó­wi­łam ci. (Pa­cjent­ka milk­nie na chwi­lę. Jej uśmiech zni­ka). Ale le­d­wie go sły­szę. Inne dzie­cia­ki ci­ągle coś mó­wią i się śmie­ją; sły­chać wy­strza­ły z ich pi­sto­le­tów i po­wie­la­jące je echo. Ten bu­dy­nek jest taki duży. Taki ciem­ny. Taki...

Te­ra­peu­ta: Jaki?

Pa­cjent­ka z wa­ha­niem od­po­wia­da szep­tem, po­wa­żnie, nie­mal ze stra­chem: Zły. Jak­by... jak­by w tym sta­rym bu­dyn­ku było coś jesz­cze. Coś kry­jące­go się w ciem­no­ści. (Jej głos drży). Coś... złe­go. (Ogar­nia ją pa­ni­ka. Jak za­wsze). O Boże. (Głos pa­cjent­ki na­gle sta­je się ca­łko­wi­cie spa­ni­ko­wa­ny). Ja – my – mu­si­my ucie­kać. Mu­si­my stąd wy­jść. Te­raz! Mu­si­my ucie­kać. Mu­si­my!

Te­ra­peu­ta, spo­koj­nie: Już czas. Wsta­jesz. Wy­cho­dzisz z wy­twór­ni. Zo­sta­wiasz za sobą bu­dy­nek i zło.

Pa­cjent­ka: Ale Luke! Nie! Nie mogę go zo­sta­wić. O mój Boże. Zo­stał po­strze­lo­ny! Krwa­wi! Mu­szę go ra­to­wać!

Te­ra­peu­ta: Ro­bisz się co­raz bar­dziej świa­do­ma.

Pa­cjent­ka: Nie! Nie! Nie! Nie mogę go zo­sta­wić. Mu­szę po­móc! (Pa­cjent­ka wy­ka­zu­je ob­ja­wy pa­ni­ki). Po­mo­cy! Niech ktoś mi po­mo­że!

Te­ra­peu­ta: Mu­sisz się wy­nu­rzyć. Zo­sta­wić na ra­zie to miej­sce. Opusz­czasz bu­dy­nek. Mu­sisz się ra­to­wać. (Te­ra­peu­ta jest sta­now­czy, spra­wu­je kon­tro­lę). Od­li­czam.

Pa­cjent­ka pa­nicz­nie: Do­brze! W po­rząd­ku. Ale... ale mu­szę się po­spie­szyć! I za­brać Luke’a...

Te­ra­peu­ta: Trzy. Wy­cho­dzisz z wy­twór­ni Sea View i ze swo­jej prze­szło­ści.

Pa­cjent­ka: Luke umrze, je­śli go zo­sta­wię. Zno­wu. Nie mogę...

Te­ra­peu­ta sta­now­czo: Dwa. Już pra­wie się obu­dzi­łaś.

Pa­cjent­ka: Ja... mu­szę z nim po­roz­ma­wiać. Wy­ja­śnić. (Pa­cjent­ka za­czy­na go­dzić się z sy­tu­acją).

Te­ra­peu­ta: Je­den.

Pa­cjent­ka otwie­ra oczy i wi­dzi nie­wiel­ki, za­ciem­nio­ny po­kój, w któ­rym uno­si się sub­tel­ny za­pach ja­śmi­nu. Gdy leży na ko­zet­ce i wpa­tru­je się w su­fit, jej od­dech się wy­rów­nu­je. Po­wra­ca spo­kój, pa­cjent­ka pa­trzy te­ra­peu­cie w oczy.

– Wró­ci­łaś – mówi te­ra­peu­ta ła­god­nie i z do­bro­tli­wym uśmie­chem.

PRO­LOG

20 lat temu

Pó­łnoc

Ed­ge­wa­ter, Ore­gon

Upa­dłaś na pie­przo­ny łeb?

Zrzędli­wy głos w gło­wie Ra­chel nie od­pusz­czał, gdy bie­gła przez ze­schłe chwa­sty wy­ra­sta­jące z li­czące­go wie­le dzie­si­ąt­ków lat as­fal­tu. Wie­czór był ciem­ny, na nie­bie wi­siał je­dy­nie bla­dy skra­wek ksi­ęży­ca, a jego ni­kły blask co chwi­lę zni­kał za chmu­ra­mi prze­ta­cza­jący­mi się po nie­bie. Nie­dłu­go chmu­ry za­wi­sną nad rze­ką, mgła prze­sączy się przez za­po­mnia­ne po­mo­sty i we­sp­nie się po pa­lach, żeby otu­lić ten opusz­czo­ny bu­dy­nek i prze­jść na sta­ły ląd, gdzie przy­kry­je mia­sto. Przez rzad­ką mgłę sła­bo prze­dzie­ra­ło się świa­tło je­dy­nej la­tar­ni, Ra­chel po­tknęła się dwa razy, za­nim do­ta­rła do ogro­dze­nia z siat­ki ota­cza­jące­go nie­czyn­ną wy­twór­nię kon­serw ryb­nych.

Nie dasz rady, Ra­chel. Se­rio. Za­sta­nów się tyl­ko. Twój tata jest gli­ną. Cho­ler­nym de­tek­ty­wem. Za­trzy­maj się!

Nie za­trzy­ma­ła się. Za­miast tego prze­szła przez dziu­rę w pło­cie, jej ple­cak za­ha­czył o coś ostre­go i się roz­da­rł, gdy podąża­ła za przy­ja­ció­łką. Cóż, ra­czej byłą przy­ja­ció­łką. Ra­chel sama już nie wie­dzia­ła. Drob­na, ener­gicz­na Lila była bar­dziej za­in­te­re­so­wa­na jej star­szym bra­tem Lu­kiem niż nią.

– Po­spiesz się! – rzu­ci­ła przez ra­mię Lila, bie­gnąc ja­kieś dwa­dzie­ścia me­trów przed Ra­chel. Jej blond wło­sy od­bi­ja­ły sła­be świa­tło, gdy po­ko­ny­wa­ła wąską, sy­pi­ącą się kład­kę zbu­do­wa­ną na po­mo­ście nad wodą.

Ra­chel przy­spie­szy­ła kro­ku.

Tak jak wie­le razy wcze­śniej. To Lila za­wsze coś wy­my­śla­ła, a Ra­chel pod­da­wa­ła się jej woli.

– Nie wiem, dla­cze­go to ro­bisz – po­wie­dział Luke ja­kieś sze­ść mie­si­ęcy temu, gdy je­cha­li ze szko­ły do domu, a Ra­chel sie­dzia­ła na miej­scu pa­sa­że­ra. – Jak­byś była ja­ki­mś usłu­żnym pie­skiem, któ­ry wszędzie za nią bie­ga. – Nie­bie­skie oczy zer­k­nęły zna­cząco w jej stro­nę.

– Wca­le nie – za­prze­czy­ła, wy­gląda­jąc przez okno na sza­ry ore­go­ński dzień, po szy­bie spły­wał deszcz, a ona po­czu­ła lek­kie ukłu­cie praw­dy w jego sło­wach. Luke miał ra­cję, cho­ciaż nie chcia­ła się do tego przy­znać.

A te­raz sy­tu­acja ule­gła zmia­nie: on i Lila sta­no­wi­li „coś”. Co było za­pew­ne jesz­cze gor­sze.

– Rach! Cho­dź! – za­wo­ła­ła Lila przez ra­mię. – Już je­ste­śmy spó­źnio­ne!

– Tak, na wła­sny po­grzeb.

– Co... och, za­mknij się! – Lila zby­ła wąt­pli­wo­ści Ra­chel mach­ni­ęciem ręki i pa­rła na­przód. We­dług mat­ki Ra­chel Lila była do­brą dziew­czy­ną, któ­ra ze­szła na psy, taką, któ­ra zmie­nia­ła chło­pa­ków jak ręka­wicz­ki. Me­lin­da Ga­ston często po­wta­rza­ła: „Jest zbyt by­stra i zbyt ład­na, żeby jej to wy­szło na do­bre. Za­wsze pro­si się o kło­po­ty. To taka dziew­czy­na, któ­ra wie, cze­go chce, i si­ęga po to, nie przej­mu­jąc się tymi, któ­rych przy oka­zji roz­dep­cze”.

W du­żej mie­rze taka jest praw­da. Nie, to w stu pro­cen­tach praw­da.

– Cho­dź!

Ra­chel przy­spie­szy­ła, kie­ru­jąc się w stro­nę sła­be­go świa­tła od­bi­ja­jące­go się od od­bla­sko­wych pa­sków na spor­to­wych bu­tach Lili. Zno­wu podąża­ła za nią. Za­wsze podąża­ła. W tym sęk. Po­pra­cu­je nad tym, ale nie dziś wie­czo­rem.

Ra­chel do­go­ni­ła przy­ja­ció­łkę przy naj­wi­ęk­szym z bu­dyn­ków, ogrom­nej, przy­po­mi­na­jącej sto­do­łę kon­struk­cji sto­jącej na spróch­nia­łych te­raz pa­lach, gdzie sło­na­wy za­pach rze­ki stał się bar­dziej in­ten­syw­ny. Wzno­si­ła się nad nimi ciem­na i onie­śmie­la­jąca, po­tężna, chy­ląca się ku upad­ko­wi bu­dow­la, któ­ra zo­sta­ła opusz­czo­na wie­le lat temu.

– Świet­nie. – W gło­sie Lili sły­chać było znie­sma­cze­nie. – Wszy­scy już tu są.

– Skąd wiesz? – za­py­ta­ła ci­cho Ra­chel, bo­jąc się, że ktoś może ją usły­szeć. Ro­zej­rza­ła się po nie­rów­nym te­re­nie ota­cza­jącym opu­sto­sza­łe od daw­na bu­dyn­ki, ale ni­ko­go nie za­uwa­ży­ła. Mimo to nie­po­kój spra­wiał, że prze­szły ją ciar­ki.

– Po pro­stu wiem. – Umil­kła na chwi­lę. – Słu­chaj... Sły­szysz?

Dźwi­ęki prze­ni­ka­ły przez sta­re, drew­nia­ne ścia­ny. Stłu­mio­ne gło­sy, bie­ga­ni­na, a na­wet prze­ry­wa­ny od­głos strza­łów: Pif! Pif! Pif! nie­po­dob­ny do wy­da­wa­ne­go przez praw­dzi­wą broń. Tyl­ko gło­śny stu­kot.

Wia­trów­ki.

Bez­piecz­ne.

A mimo to de­ner­wo­wa­ła się. Ści­ska­ło ją w żo­łąd­ku.

Ko­lej­na se­ria z au­to­ma­tu.

Z wa­lącym gło­śno ser­cem Ra­chel przy­gląda­ła się, jak Lila roz­pi­na su­wak ple­ca­ka i wyj­mu­je pi­sto­let, któ­ry lśni w nie­bie­ska­wej po­świa­cie rzu­ca­nej przez sła­be świa­tło po­je­dyn­czej lam­py.

Gło­śno prze­łk­nęła śli­nę. Wie­dzia­ła, że broń Lili jest re­pli­ką, z któ­rej strze­la się kul­ka­mi, nie na­bo­ja­mi, ale wy­gląda­ła tak praw­dzi­wie. Po­dob­nie jak ta na­le­żąca do niej.

– Nie wiem...

– Cze­go? Stchó­rzysz te­raz? – po­wie­dzia­ła Lila, nie kry­jąc dez­apro­ba­ty. – Po tym, ile się na­ga­da­łaś, że chcesz zro­bić coś „nie­zwy­kłe­go”, co za­szo­ko­wa­ło­by two­ich sta­rych?

– Nie, ale...

– Ja­sne. – Lila nie da­wa­ła się na­brać. – Su­per. Rób, co chcesz. I tak za­wsze ro­bisz. Ale ja mu­szę po­ga­dać z Lu­kiem.

– Tu­taj?

– Gdzie­kol­wiek.

Paf! Paf! Paf! Paf! Paf!

– Co jest, do cho­le­ry? – Ra­chel zdzi­wi­ła się, sły­sząc szyb­kie wy­strza­ły. – Praw­dzi­wa broń?

– Nie, nie sądzę.

– To co?

– Jaj­co. Być może Mo­ret­ti. Nate mó­wił, że chcą z Ma­xem przy­nie­ść pe­tar­dy, żeby zro­bić kli­mat. Jak­by tu nie było wy­star­cza­jąco strasz­nie.

– Co?

– No wiem. Po­wa­rio­wa­li, co nie? – Lili to chy­ba nie znie­chęca­ło. – Nate to zjeb! Nie uzna­je pó­łśrod­ków. Wiesz, że ma na­wet ta­kie coś, żeby broń gło­śniej strze­la­ła i mio­ta­ła iskry?

Z ka­żdą chwi­lą har­mi­der sta­wał się co­raz gło­śniej­szy. Ra­chel zna­ła Nate’a. Był sy­nem le­ka­rza i naj­lep­szym kum­plem Luke’a, cho­ciaż cho­dzi­li do in­nych klas w li­ceum.

– Wy­da­je mi się, że po­win­ny­śmy so­bie od­pu­ścić...

– Nie mogę. Mu­szę się spo­tkać z Lu­kiem. – Za­nim Ra­chel wy­my­śli­ła ko­lej­ne ar­gu­men­ty, Lila wśli­zgnęła się do środ­ka przez uchy­lo­ne drzwi sto­do­ły. Ra­chel ze ści­śni­ętym żo­łąd­kiem podąży­ła za nią.

We­wnątrz ogrom­ne­go bu­dyn­ku było jesz­cze strasz­niej. Może to jej umy­sł pła­tał fi­gle, ale Ra­chel mia­ła wra­że­nie, że czu­je za­tęchły za­pach ry­bich wnętrz­no­ści i łu­sek, któ­re po opra­wie­niu ryb wy­rzu­ca­no do pły­nącej po­ni­żej rze­ki przez spe­cjal­ne zsy­py w podło­dze, gdzie foki, lwy mor­skie, mewy i inni pa­dli­no­żer­cy cze­ka­li na krwa­we kąski.

To tyl­ko two­ja wy­obra­źnia. Pa­mi­ętaj. To miej­sce stoi pu­ste od lat.

Ta myśl wca­le nie uko­iła jej na­pi­ętych ner­wów.

Zna­la­złszy się w środ­ku, Ra­chel sta­nęła przy drzwiach, żeby zo­rien­to­wać się w sy­tu­acji. Nikt o tym nie wie­dział, na­wet Lila, ale przy­szła tu już wcze­śniej w do­ga­sa­jącym świe­tle let­nie­go dnia, żeby ro­zej­rzeć się po wnętrzu i zy­skać odro­bi­nę prze­wa­gi. Pró­bo­wa­ła za­ko­do­wać so­bie w pa­mi­ęci mapę nie­bez­pie­cze­ństw, gro­źnych dziur w podło­dze, sto­sów po­rdze­wia­łych be­czek, dra­bin i krążków li­no­wych. Te­raz ni­ko­go nie wi­dzia­ła, ale sły­sza­ła ich gło­sy. Szep­ta­ne roz­mo­wy, kro­ki ło­mo­czące o sta­rą podło­gę. Stu­kot me­ta­lo­wej dra­bi­ny, po któ­rej ktoś wcho­dził, i szu­ra­nie na kład­ce na gó­rze. Dźwi­ęki te le­d­wie się prze­bi­ja­ły przez sza­le­ńcze bi­cie jej ser­ca.

To są przy­ja­cie­le, przy­po­mi­na­ła so­bie, te same dzie­cia­ki, z któ­ry­mi cho­dzi­ła do szko­ły, i ci, któ­rzy nie­daw­no ją uko­ńczy­li. Nie ma się czym przej­mo­wać...

Pif! Paf! Pif, pif pif!

Gdzieś za nią nie­spo­dzie­wa­nie wy­strze­li­ła wia­trów­ka. Po­ci­ski prze­le­cia­ły obok niej.

Wzdry­gnęła się. Od­wró­ci­ła. Wło­sy opa­dły jej na oczy, gdy unio­sła pi­sto­let i wy­ce­lo­wa­ła w... nic. Su­kin­syn! Zmru­ży­ła po­wie­ki, jesz­cze moc­niej za­bi­ło jej ser­ce, bo zda­wa­ło jej się, że wi­dzia­ła ja­kiś cień w po­bli­żu uchy­lo­nych drzwi. Może... Ści­snęło ją w gar­dle, gdy wy­ce­lo­wa­ła. Może jed­nak nie... Pa­lec znie­ru­cho­miał na spu­ście. Kro­pel­ka potu spły­nęła po jej twa­rzy.

Na­praw­dę mo­gła­by to zro­bić? Wy­strze­lić do ko­goś z pi­sto­le­tu? Po tylu ostrze­że­niach i prze­stro­gach ro­dzi­ców? Ser­ce jej wa­li­ło, pot wy­pły­wał przez pory, gdy przez ści­śni­ętą krtań z tru­dem prze­łk­nęła śli­nę. To ja­kieś sza­le­ństwo. Idio­tyzm!

Opu­ści­ła broń.

– Lila, chy­ba nie... – za­częła, ale le­d­wie było ją sły­chać po­śród szu­ra­nia nóg i szep­tów in­nych osób. Ale Lila znik­nęła. Oczy­wi­ście. Po­le­cia­ła szu­kać Luke’a.

Po­wo­li prze­su­wa­ła się wzdłuż ścia­ny, przy­po­mi­na­jąc so­bie wzno­szącą się po­środ­ku klat­kę scho­do­wą, kład­ki łączące po­de­sty na gó­rze, wy­so­kie kro­kwie przy su­fi­cie, roz­pi­ęte po­nad ta­śmo­ci­ąga­mi ni­czym w ka­te­drze. Pod nimi były re­gu­lar­nie roz­miesz­czo­ne za­pad­nie w podło­dze, gdzie znaj­do­wa­ły się za­my­ka­ne zsy­py, choć te­raz wszyst­kie były otwar­te.

Ko­lej­na se­ria z au­to­ma­tu. Ra­chel od­ru­cho­wo się po­chy­li­ła, po­bie­gła pod scho­dy i roz­gląda­ła się, zer­ka­jąc po­mi­ędzy me­ta­lo­wy­mi stop­nia­mi.

Łup, łup, łup! Ktoś szyb­ko wbie­gał na górę. Ra­chel bły­ska­wicz­nie się cof­nęła, po­tknęła się i o mały włos wal­nęła­by gło­wą o frag­ment po­ła­ma­nej ba­rier­ki.

– Cho­le­ra – mruk­nęła pod no­sem, po czym usły­sza­ła se­rię wy­strza­łów, szu­ra­nie bu­tów bie­gnących lu­dzi, od­da­la­jących się od niej, czy­jś śmiech, ja­kieś szep­ty. Ser­ce jej wa­li­ło, w skro­niach pul­so­wa­ło i cho­ciaż po­wta­rza­ła so­bie, że nie ma się cze­go bać, nie po­tra­fi­ła się uspo­ko­ić. Była pew­na, że jej ro­dzi­ce od­kry­ją, że obie z Lilą skła­ma­ły, mó­wi­ąc, że będą spa­ły u przy­ja­ció­łki. Mama Lili może je kryć, ale ro­dzi­ce Ra­chel, mimo zbli­ża­jące­go się roz­wo­du, wspól­nie prze­ciw­sta­wią się nie­po­słu­sze­ństwu i kłam­stwom cór­ki. A gdy­by zo­sta­ły przy­ła­pa­ne na tym, że nie­le­gal­nie we­szły do bu­dyn­ku prze­zna­czo­ne­go do roz­biór­ki... Nie, w ogó­le nie po­win­na tu przy­cho­dzić.

Paf! Paf! Paf!

Roz­le­gła się ko­lej­na se­ria wy­strza­łów.

– Och! Jezu! – krzyk­nął ze zło­ścią męski głos. – Cho­le­ra! Nie w twarz! Cho­le­ra! Nie ży­jesz, Hol­lan­der! – Nate Mo­ret­ti. Zły jak dia­bli. Ko­lej­ne strza­ły. Gło­śniej­sze. A może to pe­tar­dy? Bie­ga­jące oso­by. Od­głos szyb­kich kro­ków za nią. – Wyj­dź! – krzyk­nął ktoś.

– Reva? Gdzie je­steś? – Ja­kaś dziew­czy­na... O, nie, chy­ba Vio­let. – Reva! Mer­ce­des! – Dziew­czy­na hi­ste­rycz­nie krzy­cza­ła.

– Vi? – wy­szep­ta­ła Ra­chel. – To ty? – Unio­sła broń, któ­ra drża­ła w jej ręce.

Ktoś wbie­gł na górę, jego buty za­dud­ni­ły na scho­dach.

Strza­ły... i ja­kieś roz­bły­ski.

To wszyst­ko nie mia­ło sen­su!

– Ra­chel! – po­now­nie Vio­let. Tym ra­zem bli­żej. Trzask! – O, cho­le­ra! Aaaaaach! Szlag! Cho­le­ra.

– Co?

– Wpa­dłam na coś. Boże, ale boli! Moja noga! Chy­ba... chy­ba leci mi krew. Aua. – Głos jej drżał, jak­by mia­ła się roz­pła­kać. – Tak tu ciem­no!

Na­gle zna­la­zła się obok Ra­chel, kry­jącej się za me­ta­lo­wy­mi scho­da­mi.

– Nic nie wi­dzę. – Po­ci­ąga­ła no­sem, na tyle gło­śno, że mo­gła zo­stać usły­sza­na mimo ci­ągłe­go dud­nie­nia kro­ków, wy­strza­łów i krzy­ków ofiar. – Po­win­nam była za­ło­żyć oku­la­ry.

– Nie za­ło­ży­łaś? – Ra­chel wpa­try­wa­ła się w ciem­no­ść po­mi­ędzy stop­nia­mi. To nie mia­ło sen­su. Bez oku­la­rów Vio­let była śle­pa jak kret, poza tym wie­le in­nych osób mia­ło ochron­ne go­gle.

– Nie. Nie chcia­łam ich po­ry­so­wać.

Za­pew­ne kła­ma­ła. Vio­let wsty­dzi­ła się swo­ich oku­la­rów, ale Ra­chel nie chcia­ła te­raz jej tego wy­ty­kać.

Łup! To z pew­no­ścią nie była wia­trów­ka.

– Wyj­dźmy stąd – po­pro­si­ła Ra­chel i nie cze­ka­ła na od­po­wie­dź. Nie za­mie­rza­ła cze­kać na Lilę i ry­zy­ko­wać, że coś jej się sta­nie. Obe­szła scho­dy i ru­szy­ła w stro­nę głów­ne­go wy­jścia. Je­śli będzie mu­sia­ła, wró­ci do domu na pie­cho­tę, sama w ciem­no­ści. Ko­lej­ny wy­rzut śru­tu. La­ta­jące iskry, pe­tar­dy ni­czym praw­dzi­we wy­strza­ły.

– Idę – od­po­wie­dzia­ła Vio­let. – O, cho­le­ra, moja noga – Aua! Cho­le­ra! Prze­sta­ńcie!

To było ja­kieś sza­le­ństwo. Wol­ną ręką Ra­chel zła­pa­ła Vio­let pod ra­mię.

– Po­spiesz się – po­wie­dzia­ła, ale na­gle zna­la­zły się na li­nii ata­ku, roz­le­gły się strza­ły, po­le­cia­ły iskry, wy­bu­cha­ły pe­tar­dy i po­zo­sta­wia­ły po so­bie dym. – Ru­szaj się! – krzyk­nęła do Vio­let, gdy obok nich prze­le­cia­ła ko­lej­na se­ria śru­tu, jed­na kul­ka mu­sne­ła jej ra­mię, inna ude­rzy­ła w po­li­czek. Za­pie­kło. – Szlag.

Ko­lej­na sal­wa.

Bez na­my­słu wy­strze­li­ła i ru­szy­ła w stro­nę drzwi.

Łup! Łup! Łup!

Pe­tar­dy i wy­strza­ły z bro­ni od­bi­ja­ły się echem po bu­dyn­ku.

– Aaaaaach! – krzyk­nął ja­kiś męski głos. – Co, do cho­le­ry? O Jezu! Ja... Do­sta­łem!

Luke?

Za­ma­rła. Coś w jego gło­sie.

Vio­let krzyk­nęła – gło­śno, z prze­ra­że­niem.

Ra­chel od­wró­ci­ła się i w ciem­no­ści uj­rza­ła bra­ta. Miał po­sza­rza­łą twarz, sze­ro­ko otwar­te oczy, krew prze­si­ąka­ła z przo­du przez jego ko­szu­lę.

Ugi­ęły się pod nim ko­la­na.

Upa­dł na podło­gę, a krzyk Vio­let wy­pe­łnił całe wnętrze.

Ra­chel upu­ści­ła broń.

ROZ­DZIAŁ 1

Ed­ge­wa­ter, Ore­gon

Te­raz

– Cze­mu nie? – Vio­let Sper­ry na­la­ła so­bie ko­lej­ny kie­li­szek wina i pa­dła na po­dusz­ki na łó­żku. Za­da­ła to py­ta­nie swo­jej sucz­ce, Ho­ney, je­dwa­bi­stej spa­niel­ce Ca­va­lier King Char­les, któ­ra przy­gląda­ła się ze swo­je­go po­sła­nia, jak Vio­let osu­sza bu­tel­kę. Jak­by pies mógł zro­zu­mieć. Ale lep­sze to niż mó­wie­nie do sie­bie. Przy­naj­mniej tak jej się wy­da­wa­ło. A może mó­wie­nie do psa było rów­nie sza­lo­ne? Zo­sta­wi­ła uchy­lo­ne jed­no okno, więc lek­ki wio­sen­ny wiatr uno­sił fi­ran­kę i nió­sł ze sobą za­pach wi­cio­krze­wu, któ­ry mie­szał się z idącym do gło­wy aro­ma­tem mer­lo­ta.

Za­kręci­ła kie­lisz­kiem i uśmiech­nęła się do wi­ru­jące­go czer­wo­ne­go pły­nu, za­nim po­ci­ągnęła ko­lej­ny łyk gład­ko wcho­dzące­go wina. To będzie ostat­ni kie­li­szek. Nie­za­le­żnie od wszyst­kie­go. Nie zej­dzie na dół i nie otwo­rzy na­stęp­nej bu­tel­ki. Nie, nie, nie. Od­sta­wi­ła pu­stą obok lam­py na sto­li­ku noc­nym. Po­zbędzie się jej – „do­wo­du” – ju­tro przed po­wro­tem Le­onar­da.

Le­onard.

Jej mąż od po­nad pi­ęt­na­stu lat.

Daw­niej sko­ry do uśmie­chu szczu­pły spor­to­wiec z gęsty­mi, brązo­wy­mi wło­sa­mi, któ­ry chciał pod­bi­jać świat. Na­praw­dę za­wró­cił jej w gło­wie i dzi­ęki nie­mu uda­ło jej się wy­jść z trau­my zwi­ąza­nej z nocą, gdy zgi­nął Luke. Była tam dwa­dzie­ścia lat temu. Wi­dzia­ła, jak umie­rał. Boże, to było strasz­ne. W ogó­le nie po­win­na była iść do tej prze­klętej wy­twór­ni kon­serw. Wy­mknęła się z domu tam­te­go wie­czo­ru, żeby za­skar­bić so­bie względy Luke’a Hol­lan­de­ra. Czy na­praw­dę za­mie­rza­ła po­wie­dzieć mu, że go ko­cha? Wy­śmia­łby ją tak, że z pła­czem wy­pa­dła­by z tego okrop­ne­go, sta­re­go bu­dyn­ku. Nie była je­dy­ną, któ­ra pod­ko­chi­wa­ła się w bra­cie Ra­chel Ga­ston, a ra­czej przy­rod­nim bra­cie czy ja­koś tak.

Woda pod mo­stem. A może pod po­mo­stem, na któ­rym po­sta­wio­no ten pa­skud­ny, roz­pa­da­jący się bu­dy­nek.

Na szczęście to było daw­no, daw­no temu.

Po­tem po­zna­ła Le­onar­da, czło­wie­ka z ma­rze­nia­mi.

Żad­ne z nich się nie spe­łni­ło.

Tak, prze­pro­wa­dzi­li się do Se­at­tle, gdzie za­mie­rzał zo­stać ar­ty­stą i ku­pił na­wet ga­le­rię sztu­ki, ale to przed­si­ęw­zi­ęcie na­pędza­ne gór­no­lot­ny­mi ide­ała­mi oka­za­ło się, wy­bacz­cie grę słów, prze­lot­ne. Oczy­wi­ście. Po­dob­nie jak jej rola wo­ka­list­ki ga­ra­żo­we­go ze­spo­łu, któ­ry ni­g­dy nie wy­bił się poza sce­ny lo­kal­nych pu­bów.

Nie wy­szło. Żad­ne­mu z nich.

Po kil­ku la­tach Le­onard chęt­nie, nie, nie­mal gor­li­wie, od­ci­ął się od swo­ich ma­rzeń i wró­ci­li do ro­dzin­ne­go mia­sta, Ed­ge­wa­ter, gdzie pod­jął pra­cę w skle­pie z me­bla­mi na­le­żącym do jego ojca. To­czy­ły się roz­mo­wy o tym, że zo­sta­nie part­ne­rem w in­te­re­sach, a kie­dyś przej­mie Ład­ne Me­ble u Sper­ry’ego, ale jak na ra­zie do tego nie do­szło. Jego oj­ciec na­dal co­dzien­nie przy­cho­dził do skle­pu, pa­trzył Le­onar­do­wi przez ra­mię, gdy ten z ca­łych sił sta­rał się sprze­da­wać sto­li­ki, lam­py i krze­sła skąpym prze­gry­wom, któ­rzy wci­ąż tu miesz­ka­li.

Ko­lej­ny łyk wina, żeby roz­wiać nie­za­do­wo­le­nie, gdy mo­ści­ła się po­mi­ędzy po­dusz­ka­mi na łó­żku, naj­lep­szym z wszyst­kich mo­de­li z „od­dy­cha­jącym”, lecz twar­dym ma­te­ra­cem i ustroj­stwem, któ­re pod­no­si­ło jego gór­ną i dol­ną część po wci­śni­ęciu gu­zi­ka.

Jed­na z za­let zwi­ąz­ku z Le­onar­dem Sper­rym, zna­ko­mi­tym sprze­daw­cą me­bli.

Cho­le­ra.

Zer­k­nęła na ko­mór­kę, gdzie wy­świe­tla­ła się wia­do­mo­ść od Lili. Zmru­ży­ła oczy i prze­czy­ta­ła ją po­now­nie: Nie za­po­mnij. Zjazd kla­so­wy. U mnie w domu. Ju­tro o 19.30. Do boju, Orły!

Aku­rat.

Nie ma mowy, żeby Vio­let po­szła na zjazd kla­so­wy w dwu­dzie­stą rocz­ni­cę uko­ńcze­nia szko­ły śred­niej, a już na pew­no nie do­łączy do ko­mi­te­tu or­ga­ni­za­cyj­ne­go. A ta gad­ka o dru­ży­nie z li­ceum? Dwa­dzie­ścia lat po ma­tu­rze? Fuj! Po­ci­ągnęła duży łyk z kie­lisz­ka, a po­tem ska­so­wa­ła wia­do­mo­ść. Nie lu­bi­ła Lili, kie­dy cho­dzi­ły ze sobą do kla­sy, a te­raz lu­bi­ła ją jesz­cze mniej, od­kąd daw­na ko­le­żan­ka wspi­ęła się po dra­bi­nie spo­łecz­nej i zo­sta­ła wa­żną oso­bi­sto­ścią w Ed­ge­wa­ter. Jak­by ma­łże­ństwo ze sta­rusz­kiem praw­ni­kiem i spe­łnia­nie do­brych uczyn­ków w tej ma­lut­kiej spo­łecz­no­ści mo­gło coś zna­czyć. Poza tym fa­cet, za któ­re­go wy­szła, sta­ry jak świat, był oj­cem ich wspól­ne­go ko­le­gi z kla­sy. „To obrzy­dli­we”, po­wie­dzia­ła z usta­mi przy kie­lisz­ku.

A te­raz Lila chcia­ła, żeby Vio­let włączy­ła się w or­ga­ni­za­cję zjaz­du. Stąd bra­ła się tyl­ko część jej iry­ta­cji. Ta głu­pia Mer­ce­des Jen­nings... nie, zmie­ni­ła na­zwi­sko... Wy­szła za Toma Pope’a. A za­tem ta głu­pia Mer­ce­des Pope zo­sta­ła cho­ler­ną dzien­ni­kar­ką i chcia­ła prze­pro­wa­dzić z nią wy­wiad na te­mat śmier­ci Luke’a Hol­lan­de­ra.

Po dwu­dzie­stu la­tach. Te­mat re­tro dla lo­kal­nej ga­ze­ty.

Nie ma mowy.

Nie ma pie­przo­nej mowy.

Szko­ła śred­nia i te wszyst­kie dra­ma­ty, łzy i tra­ge­die daw­no się sko­ńczy­ły, dzi­ęki Bogu, a ona była te­raz żoną Le­onar­da i mia­ła tro­je pi­ęk­nych, fu­trza­stych dzie­ci i... Wyj­rza­ła przez okno na ciem­ną noc. Boże, jak to się sta­ło, że jej ży­cie zmie­ni­ło się w coś ta­kie­go?

Ho­ney ze­szła z po­sła­nia i skam­la­ła przy łó­żku.

– No co tam? – za­py­ta­ła Vio­let i na wi­dok za­do­wo­lo­ne­go psa po­pra­wił jej się hu­mor. – Nie mo­żesz spać? To cho­dź. – Po­kle­pa­ła ko­łdrę, a Ho­ney bez wa­ha­nia szyb­ko na nią wsko­czy­ła, jak­by spo­dzie­wa­ła się, że Vio­let zmie­ni zda­nie. Mało praw­do­po­dob­ne. To Le­onard za­bra­niał zwie­rzętom wcho­dzić do łó­żka. – Pro­szę bar­dzo. – Po­gła­ska­ła mie­dzia­ną sie­rść psa.

Gdy mała Ho­ney zwi­nęła się obok niej na wy­so­kiej po­dusz­ce, Vio­let za­częła prze­łączać ka­na­ły, żeby zdążyć na wy­świe­tla­ny pó­źnym wie­czo­rem pro­gram. Cho­ciaż za nic by się do tego nie przy­zna­ła, źle sy­pia­ła, kie­dy Le­onard wy­je­żdżał. To było na­praw­dę głu­pie, że czu­ła się bez­piecz­niej, sły­sząc obok jego chra­pa­nie. Tak, miał trzy­na­ście kilo nad­wa­gi, a jego nie­gdyś buj­ne wło­sy prze­rze­dzi­ły się do tego stop­nia, że resz­tę przy­ci­ął bli­sko skó­ry. Len nie po­chwa­lał jej po­ci­ągu do wina – to zna­czy na­praw­dę nie po­chwa­lał – ale zno­sił jej ka­pry­sy. Nie pro­te­sto­wał, kie­dy po­wie­dzia­ła mu, że nie chce mieć dzie­ci.

Stąd obec­no­ść psów. Jej ma­lusz­ków. Trzech spa­nie­li Ca­va­lier King Char­les czy­stej krwi. Ho­ney z nią na łó­żku i dwa po­zo­sta­łe śpi­ące na swo­ich po­sła­niach w kącie koło sza­fy. Chcia­ła od­sta­wić kie­li­szek na blat, ale się wy­śli­zgnął i roz­la­ła wino na łó­żko i do uchy­lo­nej szu­fla­dy szaf­ki noc­nej.

– Nie! – Przez chwi­lę czu­ła pa­ni­kę, ale po­sta­no­wi­ła, że ba­ła­ga­nem zaj­mie się rano. Na ko­łdrze było tyl­ko kil­ka pla­mek; od­wró­ci ją na dru­gą stro­nę. Gdy ju­tro wsta­nie, wy­trze wino z szu­fla­dy przed po­wro­tem męża. Le­onard na­wet się nie do­my­śli.

Tro­chę się wsta­wi­ła, cóż, może bar­dziej niż tro­chę, ale ja­kie to mia­ło zna­cze­nie, sko­ro Le­onard wy­je­chał z mia­sta i wró­ci do­pie­ro ju­tro? A jej cia­ło i ko­ści tak roz­kosz­nie się roz­pły­wa­ły. Za­mknęła oczy i nie­ma­lże nie za­re­je­stro­wa­ła, że go­spo­darz pro­gra­mu za­ko­ńczył swój mo­no­log i te­raz pro­wa­dził wy­wiad ze swo­im pierw­szym go­ściem, ak­tor­ką, gwiaz­dą fil­mu, któ­ry wła­śnie wsze­dł na ekra­ny i...

Ho­ney się po­ru­szy­ła, a z jej gar­dła do­bie­gło war­cze­nie.

– Ciii – uci­szy­ła ją szorst­ko Vio­let. Od­pły­wa­ła.

Ostre szcze­ka­nie.

Vio­let otwo­rzy­ła oko i zer­k­nęła na po­sła­nia, gdzie spa­ły po­zo­sta­łe psy. Bez oku­la­rów mu­sia­ła mru­żyć oczy. Pie­sek z lśni­ącą czar­ną pod­pa­la­ną sie­rścią pa­trzył na drzwi.

– Che, dość! – Rany, co się z nim dzia­ło? Nie tyl­ko z nim. Trix, zwy­kle nie­śmia­ła trój­ko­lo­ro­wa sucz­ka, war­cza­ła na swo­im po­sła­niu, wbi­ja­jąc wzrok w drzwi do sy­pial­ni.

Vio­let po­czu­ła nie­po­kój ści­ska­jący jej wnętrz­no­ści. A je­śli Le­onard wró­cił wcze­śniej? Kur­wa! Gdzie ma scho­wać kie­li­szek, bu­tel­kę i...?

Chwi­la! Gdy­by wró­cił Le­onard, psy by nie war­cza­ły... Nie, ra­czej pisz­cza­ły­by z eks­cy­ta­cji i ska­ka­ły, by go po­wi­tać. Poza tym nie sły­sza­ła ło­mo­tu otwie­ra­nych drzwi ga­ra­żu.

Zer­k­nęła na ze­ga­rek. Lśni­ące cy­fry były tro­chę nie­wy­ra­źne, ale uda­ło jej się od­czy­tać go­dzi­nę.

00.47.

Nie, jej mąż nie przy­je­cha­łby o tej po­rze bez uprze­dze­nia. Na szaf­ce noc­nej zna­la­zła ko­mór­kę i spraw­dzi­ła wia­do­mo­ści. Nic od Le­onar­da.

Łup!

Sta­nęło jej ser­ce.

Czy­żby coś usły­sza­ła?

Ja­kiś ha­łas w ko­ry­ta­rzu?

Ale prze­cież wszyst­kie psy były tu ra­zem z nią.

Prze­łk­nęła śli­nę i ści­szy­ła te­le­wi­zor. Na ekra­nie go­spo­darz i jego gość śmia­li się do roz­pu­ku, cho­ciaż od­bior­nik nie wy­da­wał żad­ne­go dźwi­ęku. Vio­let wy­tęży­ła słuch i pró­bo­wa­ła usły­szeć coś poza bi­ciem swo­je­go ser­ca.

Nic nie sły­sza­ła.

Zu­pe­łnie nic.

Ale czu­ła, że coś jest nie w po­rząd­ku. Bar­dzo, bar­dzo nie w po­rząd­ku.

Nie po­zwól, żeby wła­dzę nad tobą prze­jęły ner­wy.

Żad­ne­go dźwi­ęku.

Ho­ney ze­sztyw­nia­ła, wbi­ła wzrok w drzwi.

Jezu, cho­ler­ne psy spra­wia­ły, że tra­ci­ła zmy­sły.

Che ob­na­żył kły.

Trix po­now­nie wark­nęła.

Dzia­ło się coś złe­go. Coś cho­ler­nie złe­go.

Pew­nie nie ma się cze­go bać.

Na pew­no nie.

Ob­li­za­ła usta, stłu­mi­ła strach. Dom był za­mkni­ęty na czte­ry spu­sty. Mia­ła co do tego pew­no­ść. Sama spraw­dzi­ła drzwi i okna. Praw­da? Nikt nie mó­głby we­jść... no chy­ba że wśli­zgnąłby się przez we­jście dla psów w ku­chen­nych drzwiach albo... o cho­le­ra! Drzwia­mi do ga­ra­żu. Zwy­kle były za­mkni­ęte na amen, ale cza­sem Le­onard za­po­mi­nał je za­mknąć, gdy wy­no­sił śmie­ci i, oczy­wi­ście, we­wnętrze drzwi łączące dom z ga­ra­żem za­wsze były otwar­te.

Przy­spie­szył jej puls, ale sta­ra­ła się uspo­ko­ić wzbie­ra­jący w niej nie­po­kój.

Nie ma po­wo­du do pa­ni­ki.

Jesz­cze.

Po­now­nie ob­li­za­ła usta, po­wo­li otwo­rzy­ła szu­fla­dę noc­nej szaf­ki, zna­la­zła oku­la­ry, za­ło­ży­ła je na nos, mimo że były po­chla­pa­ne wi­nem. Na­stęp­nie ci­cho wy­jęła pi­sto­let. Przez chwi­lę po­wró­ci­ło wspo­mnie­nie pierw­sze­go razu, gdy trzy­ma­ła broń. Tam­tej nocy. Dwa­dzie­ścia lat temu. Ale wów­czas była to wia­trów­ka. Ta praw­dzi­wa broń była ci­ęższa, pó­łau­to­ma­tycz­ny smith & we­sson 9 mm shield, któ­ry mógł wy­rządzić praw­dzi­wą krzyw­dę. Od­bez­pie­czy­ła go, ob­jęła pal­ca­mi nie­co lep­ką ręko­je­ść.

O Boże.

Gło­śno prze­łk­nęła śli­nę, pró­bo­wa­ła od­zy­skać ja­sno­ść my­śle­nia, po czym wy­szła z łó­żka. Ho­ney ru­szy­ła za nią, ale Vio­let szep­tem po­wie­dzia­ła „zo­stań”, i po­pa­trzy­ła na po­zo­sta­łe dwa psy, któ­re te­raz sta­ły na swo­ich po­sła­niach, i do nich też syk­nęła „zo­stań!”.

To nic ta­kie­go. Pew­nie usły­sza­ły sąsia­dów... albo mysz... albo coś, to nie ża­den in­truz. Pro­szę, Boże, żeby to nie był ja­kiś wła­my­wacz.

Wsu­nęła gołe sto­py w kap­cie i po­szła w stro­nę drzwi, o mały włos upu­ści­ła­by ten cho­ler­ny pi­sto­let, gdy się po­tknęła.

Weź się w ga­rść.

Ko­lej­ne szczek­ni­ęcie Che.

– Ciii!

Dra­aaap.

Po dru­giej stro­nie drzwi.

Po­win­na we­zwać po­li­cję.

Kogo by to obe­szło, gdy­by od­kry­li, że jest pod­pi­ta – nie, na­wa­lo­na – i ma na­ła­do­wa­ną broń? Bez sen­su, sko­ro za­pew­ne tyl­ko wy­obra­zi­ła so­bie cały ten sce­na­riusz z wła­ma­niem.

Ale prze­cież psy.

Wszyst­kie czuj­ne, wpa­trzo­ne w te pie­przo­ne drzwi.

Nic tam nie ma. Nic tam nie ma.

Wy­ci­ągnęła lewą rękę, w pra­wej trzy­ma­ła broń. Wy­pu­ści­ła po­wie­trze i na­ci­snęła klam­kę, po czym otwo­rzy­ła drzwi do środ­ka i wyj­rza­ła na przed­po­kój, gdzie sła­be noc­ne oświe­tle­nie le­d­wie roz­pra­sza­ło ciem­no­ść na klat­ce scho­do­wej.

Za­mru­ga­ła i zmru­ży­ła oczy.

Nic.

Żad­nych po­ru­sza­jących się cie­ni.

Nikt się nie za­cza­ił.

Wszyst­ko so­bie wy­obra­zi­łaś.

Chwi­lecz­kę.

Drzwi do dru­giej sy­pial­ni wy­gląda­ły na uchy­lo­ne. Na pew­no były za­mkni­ęte, gdy mi­ja­ła je w dro­dze do swo­je­go po­ko­ju.

A może nie?

Po­czu­ła uno­sze­nie się wło­sków na kar­ku, gdy po­de­szła bli­żej, de­li­kat­nie pchnęła drzwi i usły­sza­ła ci­che skrzy­pie­nie za­wia­sów. Zro­bi­ła krok, by we­jść do środ­ka, ale do­strze­gła ja­kieś cie­nie, któ­re świa­tło ulicz­nej lam­py rzu­ca­ło na łó­żko dla go­ści. Si­ęgnęła do włącz­ni­ka.

Łup!

Drzwi ją ude­rzy­ły.

Ból eks­plo­do­wał na jej twa­rzy.

Pękła jej chrząst­ka w no­sie.

Oku­la­ry się po­ła­ma­ły i spa­dły na podło­gę.

Wszędzie była krew.

– Auaa! – krzyk­nęła Vio­let i unio­sła broń.

Sil­ne pal­ce ujęły i wy­kręci­ły jej nad­gar­stek.

Ból nie do znie­sie­nia ob­jął całą rękę, mia­ła wra­że­nie, że za­raz roz­pad­nie się jej ło­kieć.

Zmu­si­ła wła­sne pal­ce do wy­si­łku.

BUM!

Pi­sto­let wy­strze­lił z ogłu­sza­jącym hu­kiem. Sku­li­ła się, gdy ten, kto ukrył się w po­ko­ju, wy­rwał jej broń i wy­kręcił rękę tak moc­no, że na pew­no ją zła­mał. Krzyk­nęła z bólu i pró­bo­wa­ła się wy­rwać, ale na­past­nik po­ci­ągnął ją do sie­bie. Po­śli­zgnęła się. Psy – jej dzie­ci­ąt­ka – szcze­ka­ły jak osza­la­łe i dra­pa­ły w drzwi sy­pial­ni.

Ci­ągni­ęto ją, bose sto­py śli­zga­ły się po dy­wa­nie, oczy za­szły jej krwią.

– Nie! – krzyk­nęła, gdy ple­ca­mi ude­rzy­ła w ba­rier­kę. Za­mru­ga­ła, pró­bo­wa­ła wy­ostrzyć wzrok, ale mia­ła wra­że­nie, że coś za­sła­nia jej oczy. Opa­ska? Och, Jezu, czy ten po­twór za­mie­rzał ją gdzieś za­brać i nie chciał, żeby wi­dzia­ła, gdzie jest i kto ją ata­ku­je?

Po­czu­ła strach. Ten sza­le­niec chciał ją zgwa­łcić lub zro­bić jej coś złe­go, na pew­no chciał ją za­bić.

Wal­czy­ła jesz­cze za­cie­klej. Roz­pacz­li­wie dra­pa­ła się po twa­rzy, żeby zdjąć ma­skę, któ­ra so­lid­nie przy­le­ga­ła, jak­by przy­kle­jo­na do skó­ry.

O Boże.

Spa­ni­ko­wa­na, zu­pe­łnie ośle­pio­na, rzu­ci­ła się na na­past­ni­ka, pró­bu­jąc go po­dra­pać, zdo­być ja­kąś prze­wa­gę, ale wszyst­ko na nic. Wci­ąż była pod wpły­wem al­ko­ho­lu, jej ru­chom bra­ko­wa­ło pre­cy­zji, ser­ce wa­li­ło jej z bólu, dzi­ko wy­ma­chi­wa­ła ręka­mi, ale nie była w sta­nie tra­fić, aż wresz­cie po­czu­ła, że na­past­nik z tru­dem ją pod­no­si.

Nie!

– I jak to jest być ca­łkiem śle­pą? – za­py­tał chra­pli­wy głos.

Co?

A po­tem już le­cia­ła w po­wie­trzu i spa­da­ła, za­ha­cza­jąc dło­nią o ży­ran­dol, któ­ry za­brzęczał krysz­ta­łka­mi. W ułam­ku se­kun­dy uświa­do­mi­ła so­bie, że mar­mu­ro­wa podło­ga holu bły­ska­wicz­nie się do niej zbli­ża.

Krzy­cza­ła ile sił w płu­cach, ale za­mil­kła, gdy rąb­nęła o ka­mien­ną po­sadz­kę.

Łup!

Ude­rzy­ła w nią z im­pe­tem, cia­ło roz­trza­ska­ło się o mar­mur.

Po­ła­ma­ła ko­ści, czasz­ka pękła w ze­tkni­ęciu z podło­żem. Od­dy­cha­ła jesz­cze z wy­si­łkiem przez po­ła­ma­ne i ob­lu­zo­wa­ne zęby. Ci­cho jęk­nęła, z jej wy­pe­łnio­nych krwią ust do­bie­gł bul­got.

O Boże.

Pró­bo­wa­ła się po­ru­szyć.

Nie mo­gła.

Na szczęście była przy­tom­na tyl­ko przez chwi­lę po­trzeb­ną, by stwier­dzić, że ma po­ła­ma­ne nie­mal wszyst­kie ko­ści.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki