Kłamca, kłamca - Lisa Jackson - ebook + audiobook + książka

Kłamca, kłamca ebook i audiobook

Lisa Jackson

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Lisa Jackson, autorka bestsellerowych powieści – „Paranoja” i „Ta, która przeżyła” - powraca z nowym thrillerem! Gdy dwadzieścia lat wcześniej była królowa piękności pracowała w Las Vegas, była zbyt pochłonięta rolą celebrytki, by skupić się na wychowaniu córki – Remmi. Teraz, po śmierci, Didi Storm w końcu zyskuje rozgłos, którego spodziewała się za życia. Remmi wie jednak, że skrywane wcześniej tajemnice mają swoje znaczenie, a prawda o matce może być zupełnie inna, mimo, że widziała ją ostatni raz wiele lat temu będąc nastolatką. To właśnie wtedy, na pustyni Mojave, Didi oddała obcemu mężczyźnie jedno ze swoich nowonarodzonych bliźniaków. Gdy matka zniknęła z drugim dzieckiem, Remmi została całkiem sama. Zawsze wyczuwała jednak, że ktoś ją obserwuje. Na jaw wychodzą kolejne sekrety, a detektywi zastanawiają się co mogło tak naprawdę się wydarzyć. Jeden z nich zna przecież rodzinną historię dość dobrze… Opowieść o ambicjach i kłamstwach, w imię których ktoś będzie bezlitośnie pozbywał się kolejnych ofiar… Lisa Jackson – bestsellerowa autorka thrillerów psychologicznych sprzedanych w ponad 30 milionach egzemplarzy, wielokrotnie zajmująca pierwsze miejsce w zestawieniach The New York Times, USA Today czy Publishers Weekly.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 546

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 42 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Oceny
4,3 (246 ocen)
124
72
41
6
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gosiasindalska

Nie oderwiesz się od lektury

kryminał niezły na 4gw. ,ale dodatkowa gwiazdka dla lektora: Filip Kosior jest najlepszym wg mnie lektorem, słuchając "widziałam" bohaterów, ich uczucia i atmosferę miejsc i zdarzeń. Brawo!
10
Macans

Całkiem niezła

szczerze mówiąc przeciętna
10
Tamtamo

Dobrze spędzony czas

Fajna. Tylko zbyt często powtarzane są te same informacje. Każdy z bohaterów analizując przeszłość odtwarza ją w dialogach i przemyśleniach. Ale pomysł na intrygę kryminalną świetny.
10
11a65eac-a641-4564-b91b-d6a06694447c

Nie oderwiesz się od lektury

swietna trzyma w napieciu do ostatniej chwili
10
monika877

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału:LIAR, LIAR
Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieAgnieszka Ka­lus
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund, Ja­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Zdję­cia na okładce© Unsplash
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Co­py­ri­ght © 2018 by Lisa Jack­son, LLC First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All ri­ghts re­se­rved Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2023 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2023 Agnieszka Ka­lus
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83292-01-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

OD AU­TORKI

Dla do­bra tej hi­sto­rii zmie­ni­łam nieco po­ja­wia­jące się w niej miej­sca oraz pro­ce­dury po­li­cyjne.

PRO­LOG

San Fran­ci­sco

Obec­nie

Nie! Nie! Nie!

Prze­py­cha­jąc się przez ro­snący tłum, który stał w po­przek pną­cej się w górę ulicy, Remmi za­sło­niła oczy jedną ręką i przez gęst­nie­jącą mgłę wpa­try­wała się w gzyms ho­telu Mont­mort To­wer.

– O Boże. – Wy­tę­ża­jąc wzrok, mniej wię­cej na wy­so­ko­ści dwu­dzie­stego pię­tra do­strze­gła ko­bietę nie­bez­piecz­nie ba­lan­su­jącą na gzym­sie ty­łem do otwar­tego okna po­koju ho­te­lo­wego, w któ­rym po­wie­wały fi­rany.

No, nie.

Po pro­stu nie!

Nie, kiedy Remmi była już tak bli­sko... tak cho­ler­nie bli­sko. Pro­szę, nie!

– Je­zus, Ma­ria i Jó­ze­fie Święty, ona sko­czy! – wy­szep­tał wy­soki męż­czy­zna. Był ubrany w grubą kurtkę i weł­nianą czapkę, przy piersi miał opa­tu­lone w kom­bi­ne­zon roczne dziecko w no­si­dełku. Szybko wy­ko­nał znak krzyża na so­bie i dziecku. Za­czer­wie­niony z zimna bo­bas za­czął ma­ru­dzić, ale jego ojca po­chła­niało co in­nego.

Za­wyły sy­reny, wozy straży po­żar­nej i po­li­cji za­trzy­mały się pod ho­te­lem, bu­dowlą w stylu art déco z be­tonu i mar­muru, która prze­trwała trzę­sie­nia ziemi, po­żary, za­mieszki i upływ czasu, gwiazdy rocka i po­li­ty­ków. Mie­niła się w ostrych, upior­nych świa­tłach po­jaz­dów służb ra­tun­ko­wych. Lu­dzie roz­ma­wiali ze sobą, uwi­jali się na od­gro­dzo­nym frag­men­cie stro­mej ulicy San Fran­ci­sco.

Wy­soko w gó­rze stała ko­bieta o krót­kich wło­sach w ko­lo­rze pla­ty­no­wego blondu, skraj ró­żo­wej su­kienki po­wie­wał wo­kół jej ko­lan. Za­chwiała się na do­pa­so­wa­nych ko­lo­ry­stycz­nie bu­tach na ob­ca­sach, na co nie­któ­rzy ga­pie gwał­tow­nie wcią­gnęli po­wie­trze do płuc, a inni krzyk­nęli.

Nie rób tego!

Z ser­cem w gar­dle i dud­nią­cym pul­sem w uszach, Remmi prze­pchnęła się przez tłum po­wstrzy­my­wany w miej­scu przez po­li­cjan­tów i żółtą ta­śmę roz­cią­gniętą po­spiesz­nie nad ba­rier­kami w kształ­cie li­tery A. Nad­cho­dził zmrok, świa­tła uliczne za­pa­lały się w gęst­nie­ją­cej mgle, mo­kra ulica błysz­czała, znaj­du­jąca się w dole ulicy za­toka była le­d­wie wi­doczna. Więk­szość lu­dzi stała z gło­wami od­chy­lo­nymi w tył, roz­dzia­wio­nymi ustami i dłońmi przy­ci­śnię­tymi do piersi, wpa­tru­jąc się w wą­ski gzyms, na któ­rym ba­lan­so­wała ko­bieta.

– To jest okropne. Okropne! – wy­szep­tała ko­bieta we włócz­ko­wej czapce i pi­ko­wa­nej kurtce. Wy­da­wała się za­hip­no­ty­zo­wana, po­dob­nie jak wszy­scy inni, nie mo­gła ode­rwać oczu od tego, na co pa­trzyła. Ręką w rę­ka­wiczce trzy­mała pie­go­wa­tego chłopca z po­tar­ga­nymi, brą­zo­wymi wło­sami wy­zie­ra­ją­cymi spod bejs­bo­lówki.

– Prze­puść­cie mnie. – Remmi roz­py­chała się, żeby po­dejść do ta­śmy po­li­cyj­nej. – No da­lej.

Ko­bieta w rę­ka­wicz­kach za­uwa­żyła:

– Wy­gląda jak Ma­ri­lyn Mon­roe.

– Jaka Ma­ri­lyn? – za­py­tał jej syn, chło­pak około dwu­na­sto­letni. Miał słu­chawki we­tknięte w uszy i trą­dzik ry­wa­li­zu­jący z mesz­kiem na jego szczęce. On też pa­trzył w górę, tam gdzie stała ko­bieta.

– Taka kró­lowa pięk­no­ści... ak­torka z lat pięć­dzie­sią­tych.

– Więc jest strasz­nie stara.

– Nie, nie... ona nie żyje. – Ko­bieta po­krę­ciła głową, wciąż wpa­tru­jąc się w górę. – Umarła dawno temu. Przedaw­ko­wała ta­bletki na­senne. Albo... albo coś. – Zmarsz­czyła czoło, gdy się nad tym za­sta­na­wiała.

– Więc to nie ona.

– Wiem.

– Tylko ktoś, kto wy­gląda jak ona. – Dzie­ciak nie od­ry­wał oczu od gzymsu na wy­so­kim pię­trze. – Na­prawdę to zrobi? Wy­lą­duje w tej fon­tan­nie?

Matka znów po­krę­ciła głową.

– Mam na­dzieję, że nie. Mam na­dzieję, że ona nie... Boże drogi. – Ona też po­spiesz­nie wy­ko­nała znak krzyża.

– Na­śla­dow­czyni? – za­py­tał męż­czy­zna w dłu­gim płasz­czu, który przy­słu­chi­wał się ich roz­mo­wie.

– Ch-chyba. – Znowu matka chło­paka.

– Wiele ich było – prych­nął męż­czy­zna, jakby ży­cie ko­biety nie miało żad­nego zna­cze­nia. Bez­duszny gno­jek.

– Ten strój. Cała Ma­ri­lyn. – Ko­bieta po­woli ki­wała głową, wy­sta­jące spod włócz­ko­wej czapki si­wie­jące loki pod­ska­ki­wały w górę i w dół. – Ale jedna na­śla­dow­czyni... szcze­gól­nie. Była dość sławna. Jak jej było? – Pstryk­nęła pal­cami, rę­ka­wiczka stłu­miła dźwięk. – Na­zy­wała się... na­zy­wała, oj, już pra­wie so­bie przy­po­mnia­łam... Ja­sny gwint, nie pa­mię­tam. Nie ma zna­cze­nia.

Didi. Na­zy­wała się Didi Storm, po­my­ślała Remmi, jej serce za­marło w piersi. I miała zna­cze­nie! Co się dzieje z tymi ludźmi? Za­cho­wują się, jakby ko­bieta roz­wa­ża­jąca po­peł­nie­nie sa­mo­bój­stwa była sprawą dru­go­pla­nową!

Czło­wiek w płasz­czu zro­bił po­wąt­pie­wa­jącą minę.

– Na­śla­dow­czyni nie­ży­ją­cej ko­biety... od dawna nie­ży­ją­cej. Za­mie­rza sko­czyć z Mont­mortu? To nie ma sensu.

– Czy sa­mo­bój­stwo kie­dy­kol­wiek ma sens? – od­po­wie­działa ko­bieta we włócz­ko­wej czapce, ścią­ga­jąc usta.

– Prze­pra­szam. Chcia­łem tylko po­wie...

Na gó­rze ko­bieta za­chwiała się na gzym­sie, tłum za­tch­nęło. Stra­żacy zgro­ma­dzili się pod ho­te­lem, ktoś w mun­du­rze – sier­żant, po­my­ślała Remmi – zwra­cał się do ga­piów:

– Od­su­nąć się. Daj­cie nam tu wię­cej miej­sca.

Chło­pak w czapce z dasz­kiem z lo­giem Gian­tów, na któ­rej skra­plała się woda, za­uwa­żył:

– Rany. Wy­gląda na to, że ona na­prawdę chce to zro­bić.

– Och... o, nie. Prze­stań. Chodźmy, nie mogę na to pa­trzeć. – Matka po­cią­gnęła syna przez po­więk­sza­jący się tłum prze­ra­żo­nych ga­piów, a chło­pak ze wzro­kiem przy­kle­jo­nym do ko­biety na gzym­sie nie­chęt­nie ru­szył po­mię­dzy ludźmi trzy­ma­ją­cymi w gó­rze te­le­fony, żeby na­grać tę po­tworną chwilę. Matka i syn znik­nęli, wto­pili się w ro­snące zbio­ro­wi­sko.

Remmi nie przy­słu­chi­wała się dal­szym spe­ku­la­cjom. Z gło­śno wa­lą­cym ser­cem, kie­ro­wana stra­chem, prze­pchnęła się do przodu, wy­mi­nęła ubra­nego w płaszcz prze­ciw­desz­czowy biz­nes­mena, który, po­dob­nie jak wielu in­nych, fil­mo­wał ma­ka­bryczną scenę ko­mórką. Lu­dzie wo­kół niej mam­ro­tali coś pod no­sem lub wstrzy­my­wali od­dech. Wszy­scy byli jak za­hip­no­ty­zo­wani hor­ro­rem roz­gry­wa­ją­cym się przed ich oczami. Za­trzy­mano ruch na ulicy, świa­tła cze­ka­ją­cych aut roz­świe­tlały mgłę, kie­rowcy wci­skali klak­sony, służby mun­du­rowe wy­wrza­ski­wały roz­kazy. Ktoś gdzieś ni­skim gło­sem nu­cił starą pio­senkę, którą Remmi znała ze szkółki nie­dziel­nej. Jak to le­ciało? Przy­po­mniała so­bie słowa:

Świa­tełko małe mam,

Niech świeci dzi­siaj nam.

Remmi skie­ro­wała wzrok w górę, za­po­mi­na­jąc na mo­ment o pio­sence, sku­piła spoj­rze­nie na ko­bie­cie ba­lan­su­ją­cej wy­soko nad nią, na ze­wnątrz bu­dynku, który za­częła już spo­wi­jać mgła. Nie rób tego, bła­gała ją bez­gło­śnie, pró­bu­jąc wy­mi­nąć grupkę ko­biet z pa­ra­sol­kami. Ze ści­śnię­tym gar­dłem zer­kała na gzyms. Pro­szę, mamo, nie skacz!

Ku prze­ra­że­niu Remmi, przy­szła sa­mo­bój­czyni jakby ją usły­szała, po­ru­szyła się gwał­tow­nie, a jej wy­soki ob­cas ze­śli­zgnął się z wy­stępu w mu­rze. Tłum za­marł, na­stęp­nie krzyk­nął, gdy na­gle zna­la­zła się w po­wie­trzu, wy­ma­chu­jąc rę­kami, jej włosy lśniły, wy­glą­dały jak po­ru­sza­jąca się chmura w ciągu tych prze­raź­li­wych kilku se­kund lotu przez wie­czorne po­wie­trze.

Niech świeci, niech świeci, niech świeci...

CZĘŚĆ 1

ROZ­DZIAŁ 1

Las Ve­gas, Ne­vada

Dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej

– Dasz radę – po­wie­działa do sie­bie Didi, ja­dąc spe­cjal­nie wy­po­sa­żo­nym, sty­lo­wym ca­dil­la­kiem przez mia­sto. Neo­nowe świa­tła świe­ciły i mru­gały, bo dzień prze­cho­dził w wie­czór i Las Ve­gas sta­wało się sno­pem świa­tła na za­snu­tej mro­kiem pu­styni.

Boże, ko­chała to mia­sto z jego go­rą­cym, su­chym po­wie­trzem, gwa­rem i pod­eks­cy­to­wa­niem i, co naj­waż­niej­sze, z blich­trem i bla­skiem wy­so­kich bu­dyn­ków, które wzno­siły się ku bez­brzeż­nemu, usia­nemu gwiaz­dami niebu. Samo mia­sto było nie­mal sur­re­ali­styczne w kon­tra­ście ze spo­kojną, błogą i ta­jem­ni­czą pu­sty­nią w nocy.

W za­sa­dzie noc jesz­cze nie za­pa­dła, a ona nie miała czasu na my­śle­nie o czymś in­nym niż jej mi­sja, którą pla­no­wała przez więk­szą część roku. W jej ży­łach nie­śmiało bu­zo­wała eks­cy­ta­cja, z obawy aż za­schło jej w gar­dle.

– Uda ci się – stwier­dziła, słowa zna­jo­mej man­try miały ukoić jej zszar­gane nerwy, ode­gnać od niej strach. Do­dała gazu, gdy do­tarła na obrzeża mia­sta. Czuła ucisk w piersi, palce le­piły jej się do kie­row­nicy, przez głowę prze­la­ty­wały mi­liony zwąt­pień.

Wo­la­łaby opu­ścić dach sa­mo­chodu, żeby cie­pły wiatr Ne­vady owie­wał jej twarz i włosy, ale nie chciała znisz­czyć so­bie ma­ki­jażu ani fry­zury i do­prawdy, ja­dąc z bliź­nia­kami, naj­le­piej było je­chać z pod­nie­sio­nym da­chem i tylko lekko uchy­lo­nymi szy­bami, przez które wla­ty­wało świeże po­wie­trze.

Wio­zła dwoje nie­mow­ląt, były z tyłu, przy­pięte w fo­te­li­kach. Serce moc­niej jej za­biło na myśl o naj­droż­szych ma­lu­chach, sze­ścio­ty­go­dnio­wych chłopcu i dziew­czynce, które spały i ci­chutko po­sa­py­wały, nie zna­jąc swo­jego losu.

– Och, dzie­ciątka – wy­szep­tała, po­czu­cie winy drę­czyło jej du­szę. To, co za­pla­no­wała, nie mie­ściło się w gło­wie. Ale była zde­spe­ro­wana. Wszystko skoń­czy się do­brze. Ni­komu nie sta­nie się krzywda.

Taką miała na­dzieję.

Wbrew so­bie skrzy­żo­wała palce pra­wej ręki spo­czy­wa­ją­cej na kie­row­nicy. A może po­peł­niała błąd? Moż­liwe. Ale prze­cież nie był to jej pierw­szy błąd ani nie pięt­na­sty.

Prze­łknęła ślinę, przy­go­to­wy­wała się, wal­cząc z na­pły­wa­ją­cymi do oczu go­rą­cymi łzami. Mu­siała to zro­bić, mu­siała; to była jej je­dyna szansa, ich je­dyna szansa na lep­sze ży­cie. Po­cią­ga­jąc no­sem, za­mru­gała, żeby łzy nie roz­pu­ściły jej tu­szu do rzęs. Mu­siała do­brze wy­glą­dać, do­sko­nale wręcz, żeby plan się po­wiódł. Nie jak smutny klaun z czar­nymi stru­my­kami spły­wa­ją­cymi po po­licz­kach.

Od­ru­chowo wy­pro­sto­wała ra­miona, sie­dząc na mięk­kiej, bia­łej skó­rze. Dasz radę, Didi. Uda ci się. Nieco moc­niej wci­snęła stopę w bu­cie na wy­so­kim ob­ca­sie w pe­dał gazu, a caddy od razu za­re­ago­wał i wy­rwał do przodu, opony ocho­czo krę­ciły się na su­chym, po­kry­tym py­łem as­fal­cie. A je­śli coś pój­dzie źle?

– Nie pój­dzie.

Nie może.

Żeby do­po­móc szczę­ściu, od­mó­wiła szybką mo­dli­twę, czego nie ro­biła, od­kąd strze­pała z bu­tów kurz z Mis­so­uri, ku­piła bi­let na au­to­bus i ru­szyła na za­chód, kiedy była jesz­cze na­sto­latką. Opu­ściła ro­dzinę i sa­mego Boga w chmu­rze spa­lin wiel­kiego au­to­busu firmy Grey­ho­und.

Dziś wie­czo­rem wszystko się od­mieni.

Mimo war­kotu du­żego sil­nika do jej uszu do­bie­gło ci­che wes­tchnie­nie, jedno z dzieci chyba coś śniło.

O Boże.

Wy­su­nęła szczękę, opu­ściła osłonę prze­ciw­sło­neczną, żeby słońce nie ra­ziło jej w oczy, i przy­po­mniała so­bie, że już nie może się wy­co­fać – plan wszedł w ży­cie, koła się kręcą. Gdy Las Ve­gas zmie­niło się w pas błysz­czą­cych świa­teł od­bi­ja­ją­cych się w tyl­nym lu­sterku sa­mo­chodu, wci­snęła przy­cisk za­pal­niczki, po czym za­częła grze­bać w to­rebce le­żą­cej na dru­gim sie­dze­niu. Wy­jęła lśniącą pa­pie­ro­śnicę i wy­trzą­snęła z niej jedną sztukę Vir­gi­nia Slim. Kilka ma­chów ni­ko­tyny po­może jej się uspo­koić. Otwo­rzyła boczną szybę i po za­pa­le­niu pa­pie­rosa trzy­mała rękę przy oknie – dzieci nie mo­gły zo­stać bier­nymi pa­la­czami! Ostat­nio sporo się o tym mó­wiło, a do­póki była ich matką... o, Jezu, jak długo jesz­cze?... będą z nią bez­pieczne.

Se­rio? Kogo pró­bu­jesz oszu­kać?

Z lu­sterka spoj­rzały na nią oczy pełne po­tę­pie­nia. Cały czas je­chała na za­chód, gdzie słońce cho­wało się za klify Red Rock Ca­nyon. Pa­pie­ros spro­stał jej ocze­ki­wa­niom, więc włą­czyła w ra­diu sta­cję gra­jącą stare prze­boje i usły­szała Be­atle­sów śpie­wa­ją­cych Let It Be.

Łup!

Głos Paula McCart­neya za­głu­szył ło­mot, gdy wje­chała w dziurę, sa­mo­chód się za­ko­ły­sał i w tyle ca­dil­laca roz­legł się gło­śny huk.

O rany.

Nie wolno mu było się po­psuć. Nie te­raz. Nie wtedy, gdy wresz­cie zdo­była się na od­wagę i za­częła re­ali­zo­wać swój plan. Bo­jąc się, że je­den z fo­te­li­ków mógł się ob­lu­zo­wać, że pas bez­pie­czeń­stwa za­wiódł w sta­rym au­cie, zer­k­nęła do tyłu. Wszystko wy­glą­dało do­brze. Sa­mo­chód je­chał przed sie­bie, nie pę­kła opona, nie wy­gięła się oś. Dzieci wciąż były bez­piecz­nie za­pięte w fo­te­li­kach.

Na ra­zie.

– To nic ta­kiego – po­wie­działa na głos. Może coś prze­su­nęło się w ba­gaż­niku albo ja­kiś re­kwi­zyt wy­padł ze swo­jego miej­sca w spe­cjal­nie prze­ro­bio­nej czę­ści ba­ga­żo­wej, którą ka­zała przy­go­to­wać w tym du­żym wo­zie, żeby ko­rzy­stać z niej pod­czas wy­stę­pów. Boże, uwiel­biała wy­ska­ki­wać z „pu­stego”, bia­łego ca­dil­laca w ską­pym stroju... Cóż, te czasy już mi­nęły, przy­naj­mniej chwi­lowo, do­póki nie po­zbę­dzie się tłusz­czyku i zwi­sa­ją­cej skóry po ostat­niej ciąży z bliź­nia­kami. Jak na ra­zie stra­ciła sporo na wa­dze, ale jej ciało się zmie­niło, skóra nie była tak na­pięta jak kie­dyś, gdy była po­nętną na­sto­latką, a dzi­siaj mu­siała wbić się w cho­ler­nie cia­sną bie­li­znę, żeby zmie­ścić się w strój, który te­raz miała na so­bie – ulu­bioną ró­żową su­kienkę w stylu Ma­ri­lyn Mon­roe.

Szwy ozdo­bione klej­no­ci­kami mocno się opi­nały, ale warto było się po­mę­czyć. Didi wie­działa, że wy­gląda olśnie­wa­jąco.

Wy­łą­czyła ra­dio i trzy­mała gaz do de­chy, cały czas na­słu­chu­jąc, czy znów po­jawi się ten nie­po­ko­jący ha­łas. Nie usły­szała ni­czego oprócz od­głosu sil­nika, szumu opon i ło­potu po­wie­trza wpa­da­ją­cego przez czę­ściowo otwartą szybę. Jako że nic już nie ha­ła­so­wało, uznała, że z sa­mo­cho­dem jest wszystko w po­rządku, dzięki Bogu, więc po­now­nie włą­czyła ra­dio, tym ra­zem sta­cję gra­jącą obecne prze­boje pop. Zga­siła pa­pie­rosa w po­piel­niczce, po­pra­wiła oku­lary prze­ciw­sło­neczne chro­niące ją przed ostat­nimi, ostrymi pro­mie­niami słońca za­cho­dzą­cego za po­szar­pane szczyty gór, i po­wie­działa so­bie, że jest go­towa.

Dziś wie­czo­rem od­mieni swój podły los.

Na za­wsze.

Remmi prak­tycz­nie nie śmiała od­dy­chać w cia­snej czę­ści ba­ga­żo­wej sta­rego ca­dil­laca matki. Po­ma­so­wała tył głowy, który naj­bar­dziej ucier­piał, kiedy sie­dząca za kie­row­nicą Didi w coś ude­rzyła, a Remmi pod­sko­czyła tak, że przy­wa­liła głową w me­ta­lowy dach. Aua! Była za­sko­czona, że matka jej nie usły­szała, nie za­trzy­mała auta i nie od­kryła naj­star­szej córki ukry­tej w miej­scu, gdzie Didi zwy­kle cho­wała re­kwi­zyty do swo­jego wy­stępu, tej wy­dzie­lo­nej czę­ści wiel­kiego ba­gaż­nika bia­łego ca­dil­laca.

Na szczę­ście Remmi stłu­miła okrzyk, cho­ciaż guz pul­so­wał bó­lem.

Te­raz się po­ciła. Mocno. Kro­pelki potu spły­wały z jej czoła i brody, zbie­rały się na ple­cach. Miej­sce, w któ­rym się znaj­do­wała, było bar­dzo cia­sne. Klau­stro­fo­biczne. Ale nie chciała my­śleć o tym, jak ła­two mo­gła zo­stać tu uwię­ziona. Oczy­wi­ście w środku była za­suwka, ale mo­gła się za­ciąć. Remmi wo­lała się nad tym nie za­sta­na­wiać, gdy ocie­rała kro­ple potu z brody.

Przez uła­mek se­kundy, kiedy auto się roz­pę­dzało, po­czuła się tak, jakby Didi spe­cjal­nie za­cho­wy­wała się lek­ko­myśl­nie, roz­wa­żała na­wet, czy nie krzyk­nąć, czy nie po­in­for­mo­wać mamy, że się scho­wała, ale ja­koś udało jej się po­wstrzy­mać. Didi za­bije Remmi, je­śli od­kryje, że na­sto­latka scho­wała się w sa­mo­cho­dzie. Cóż, wła­ści­wie Remmi nie za­mie­rzała po­dró­żo­wać na gapę. Cho­wała się. Przed mamą.

I przy­nio­sło to prze­ciwny sku­tek.

I to jaki!

Remmi ostroż­nie zaj­rzała przez małą szparę po­mię­dzy czę­ścią ba­ga­żową a tyl­nym sie­dze­niem, mały wi­zjer, który ka­zała za­in­sta­lo­wać Didi. Do jej noz­drzy do­tarł za­pach dymu pa­pie­ro­so­wego, usły­szała mu­zykę pły­nącą z ra­dia. Bliź­niaki, jej przy­rod­nie ro­dzeń­stwo, wresz­cie się uci­szyły i nie pła­kały, lecz Remmi ich nie wi­działa. Zresztą ze swo­jego punktu ob­ser­wa­cyj­nego wi­działa nie­wiele oprócz tyłu głowy matki, blond pe­rukę Didi w stylu Ma­ri­lyn.

Po co jej ko­stium?

Remmi za­ry­zy­ko­wała szyb­kie zer­k­nię­cie w stronę tyl­nego lu­sterka i do­strze­gła twarz mamy, oku­lary prze­ciw­sło­neczne na grzbie­cie nosa, wy­dęte usta po­ma­lo­wane błysz­czy­kiem, a na­wet pie­przyk na­ma­lo­wany bli­sko ką­cika ust.

Och, mamo, co ty ro­bisz?

Remmi z ca­łych sił ża­ło­wała, że w ostat­niej chwili po­sta­no­wiła ukryć się w schowku ba­gaż­nika. Są­dziła, że Didi pra­cuje, a Se­neca, nia­nia bliź­nia­ków, po­szła spać do swo­jego po­koju, gdy dzieci za­snęły we wspól­nym łó­żeczku. Remmi, któ­rej po­kój był czę­ścią prze­ro­bio­nego ga­rażu na końcu domu, po­my­ślała, że jest bez­pieczna i nikt do niej nie zaj­rzy, do­póki mama nie wróci po ostat­nim wy­stę­pie, który zwy­kle miał miej­sce około dru­giej w nocy. Pla­no­wała, że wy­do­sta­nie się przez okno po­koju z klu­czy­kami, które wcze­śniej pod­wę­dziła z ku­chen­nej szu­flady, i za­mie­rzała po­je­chać w noc roz­pa­da­jącą się to­yotą matki. Okna jej po­koju były wy­soko w spa­dzi­stym su­fi­cie i mo­gła się do nich do­stać, wcho­dząc na za­głó­wek łóżka i gra­mo­ląc się do góry, z ze­wnątrz nie­moż­liwe było wej­ście tą drogą bez dra­biny.

Udało jej się.

Prze­śli­zgnęła się przez wą­ską szcze­linę, za­wi­sła na pal­cach na pa­ra­pe­cie, po czym po­woli opa­dła na py­li­sty grunt po­ni­żej. Na­dal czuć było żar znad pu­styni, słońce za­czy­nało za­cho­dzić.

Wszystko po to, żeby spo­tkać się z chło­pa­kiem.

Chło­pa­kiem, który za­pewne był nie­złym ziół­kiem. Albo kimś jesz­cze gor­szym. Ale coś w nim było – coś, co zwró­ciło jej uwagę i spra­wiało, że szu­miało jej w uszach, kiedy pa­trzył na nią tymi swo­imi ciem­nymi oczami. Na­wet te­raz gdy le­żała w cia­snej prze­strzeni, serce wa­liło jej w piersi, a w gar­dle za­sy­chało na myśl o No­ahu Scot­cie. Star­szy, o złej re­pu­ta­cji, zde­cy­do­wa­nie nie zo­stałby za­apro­bo­wany przez Didi. A przez to był jesz­cze atrak­cyj­niej­szy, uznała. Nie mo­gła się po­wstrzy­mać. Boże, ależ był sek­sowny. Ma­rzyła o jego dło­niach na swym ciele i wy­obra­żała so­bie, że jego po­ca­łunki wpra­wiają je w drże­nie, na­wet w miej­scach, o któ­rych nie są­dziła, że mogą drżeć.

Prze­stań!

Nie mo­gła o nim my­śleć – fan­ta­zjo­wać na jego te­mat. Nie kiedy utknęła w ca­dil­lacu Didi ja­dą­cym Bóg wie gdzie.

Wcze­śniej, za­raz po obie­dzie, za­brała klu­czyki do to­yoty, od­cze­kała, aż Se­neca za­mknie drzwi po­koju, dała jej jesz­cze dzie­sięć mi­nut, po czym wy­mknęła się przez okno i zwin­nie ze­sko­czyła na zie­mię. Tylko sia­dła za kie­row­nicą camry (ukrad­kiem na­uczyła się pro­wa­dzić i do­brze jej szło, cho­ciaż miała tylko pięt­na­ście lat), kiedy za­uwa­żyła, że caddy mamy skręca na pod­jazd ich domu (znaj­du­ją­cego się w kiep­skiej dziel­nicy).

Cho­lera!

Za­pa­dła się w wy­słu­żony fo­tel kie­rowcy w toy­ocie, zer­kała po­nad de­ską roz­dziel­czą i wi­działa, że Didi wjeż­dża do ga­rażu. W gło­wie po­li­czyła do trzech, cze­ka­jąc, aż Didi wej­dzie do domu. W chwili gdy matka była już w środku, Remmi wśli­zgnęła się przez otwarte drzwi ga­rażu w na­dziei, że zdoła się prze­do­stać do swo­jego po­koju, jako że dzie­liła ją od niego od­le­głość kilku kro­ków przez krótki ko­ry­tarz. Gdy Didi wy­mi­nie kuch­nię, ro­zu­mo­wała Remmi, ona bę­dzie mo­gła ci­chutko otwo­rzyć drzwi i wejść do po­koju.

Nikt, zwłasz­cza matka, nie wy­my­śliłby tego le­piej.

Tak są­dziła.

Serce biło jej gło­śno, gdy wy­tę­żała słuch z dło­nią na klamce i usły­szała wy­raźne stu­ka­nie ob­ca­sów Didi zmie­rza­ją­cych w jej stronę.

Cho­lera!

Nie ucie­kała na ze­wnątrz, bo gdyby Didi po­sta­no­wiła za­mknąć drzwi na klucz, Remmi nie mo­głaby wró­cić do domu, więc ci­chutko od­su­nęła się od drzwi ga­rażu i bez­gło­śnie otwo­rzyła tylne drzwi po­tęż­nego auta. Bez na­my­słu wsia­dła na tylne sie­dze­nie caddy’ego i użyła se­kret­nej waj­chy, którą za­in­sta­lo­wała Didi. Opar­cie się roz­ło­żyło i Remmi wci­snęła się w cia­sną prze­strzeń ba­ga­żową. Tak samo bez na­my­słu od­szu­kała za­suwkę, opar­cie wsko­czyło na miej­sce, w chwili gdy Didi wy­szła z domu z fo­te­li­kiem dla nie­mow­ląt.

Remmi, zer­ka­jąc przez wi­zjer, wstrzy­mała od­dech i ci­cho się mo­dliła: Żeby tylko mnie nie zna­la­zła, och, Boże, pro­szę, żeby tylko mnie...

Tylne drzwi caddy’ego się otwo­rzyły. Mam­ro­cząc coś pod no­sem, Didi za­mon­to­wała fo­te­lik, chyba nie za­uwa­żyła, że coś tu nie gra. Szybko wró­ciła do domu. Remmi się­gnęła do za­suwki, ale nie miała szans na ucieczkę. Nie­całą mi­nutę po za­mon­to­wa­niu pierw­szego fo­te­lika Didi po­ja­wiła się po­now­nie z dru­gim. Kiedy oba zna­la­zły się na swoim miej­scu w sa­mo­cho­dzie, Remmi zna­la­zła się w pu­łapce.

Do­piero wtedy za­uwa­żyła, że Didi jest ubrana w swój ulu­biony ko­stium Ma­ri­lyn Mon­roe, ró­żowy i błysz­czący. Matka usia­dła za kie­row­nicą i wsa­dziła klu­czyk do sta­cyjki. Po­tężny wóz obu­dził się do ży­cia, a Didi bez słowa wy­co­fała go z ga­rażu.

Pięć se­kund póź­niej wrzu­ciła bieg, do­dała gazu i ru­szyła w stronę pu­styni. Z nie­mow­la­kami na tyl­nym sie­dze­niu i Remmi ukrytą w ba­gaż­niku, Didi gnała, jakby ści­gał ją sam dia­beł.

Dla­czego?

O co cho­dziło z tym prze­bra­niem Ma­ri­lyn?

Do­kąd je­chała?

Remmi ner­wowo przy­gry­zła dolną wargę.

Do­kąd, do cho­lery, je­chała?

– Su­kin­syn! – Noah kop­nął ka­mień tak mocno, że ten ude­rzył w wy­pa­czoną ścianę sto­doły, ro­biąc ha­łas, który spra­wił, że śpiący na ganku pies za­szcze­kał, wy­rwany ze snu. Ro­scoe, mie­szanka owczarka z nie wia­domo czym, pod­niósł na­kra­pianą, ku­dłatą głowę, ziew­nął, po­mer­dał krót­kim ogo­nem, by znowu uło­żyć się na sta­rym dy­wa­niku, który słu­żył mu za po­sła­nie, z no­sem w spło­wia­łej tka­ni­nie i wzro­kiem utkwio­nym w No­ahu.

– Nic się nie dzieje – burk­nął Noah, ale to nie była prawda. Nie w dłuż­szej per­spek­ty­wie. No­aha aż świerz­biło do bitki. Miał się spo­tkać z dziew­czyną. Nie byle jaką, ale taką, którą nie­dawno po­znał nad je­zio­rem. Nie była w jego ty­pie, wy­da­wała się tro­chę ner­do­wata i młoda, ale była by­stra i nie czuła się onie­śmie­lona w jego to­wa­rzy­stwie. Córka ja­kiejś dziw­nej tan­cerki, która prze­bie­rała się za znane po­sta­cie, po­my­ślał. Didi Storm. Ow­szem, tak na­zy­wała się jej matka. Po­dob­nie jak on, dziew­czyna nie miała wspo­mnień zwią­za­nych z praw­dzi­wym oj­cem, wi­dział, że nie­długo młoda sta­nie się olśnie­wa­jącą pięk­no­ścią. Jej brą­zowe włosy prze­ty­kały pa­sma w od­cie­niu mie­dzia­nego złota – do­my­ślał się, że po­wstały na­tu­ral­nie z po­mocą bez­li­to­snego słońca Ne­vady. Na dłu­gim i pro­stym no­sie miała piegi, oczy na­to­miast były ko­loru po­śred­niego mię­dzy zie­le­nią a zło­tem, lśniły in­te­li­gen­cją i po­czu­ciem hu­moru. Spraw­dził ją i da­wała tyle, ile sama mo­gła do­stać. Wy­soka i szczu­pła z ma­łymi pier­siami i lekko za­zna­czo­nymi bio­drami, zda­wała się nie zwra­cać uwagi na to, że nie ma krą­gło­ści, jak nie­które dziew­czyny, z któ­rymi się za­da­wał.

W tym ta suka Mandi Pre­ston, która, kiedy pły­wali w je­zio­rze, za punkt ho­noru po­sta­wiła so­bie przy­lgnię­cie do niego swo­imi wiel­kim cyc­kami. Była ko­kietką, a jej ob­fity biust, przy­trzy­my­wany tylko przez skąpe czer­wone bi­kini, ocie­rał się o jego nagą skórę ple­ców, wy­wo­łu­jąc na­tych­mia­stową re­ak­cję; sta­nął mu po­mimo zim­nej wody. Pró­bo­wał ukryć wzwód, ale to było nie­moż­liwe, więc Mandi od razu wie­działa, co udało jej się osią­gnąć. Dla niej to była za­bawa, ale ta dziew­czyna go nie in­te­re­so­wała. Ni­gdy. Po­tar­gane blond włosy, szminka w ko­lo­rze gumy ba­lo­no­wej i pi­skliwy chi­chot spra­wiały, że dla niego była zbyt... ko­mer­cyjna? Jak la­lu­nia z te­le­wi­zji? Nie, chyba po pro­stu nie­praw­dziwa. Wie­dział, że jest mą­drzej­sza, niż to oka­zuje; wi­dy­wał prze­bły­ski in­te­li­gen­cji, więc draż­niło go, że kryje się pod ma­ską głu­piego flirtu.

W prze­ci­wień­stwie do Remmi.

Mó­wiła, co ma na my­śli, i nie przej­mo­wała się, co są­dzą inni. Wi­działa, co działo się w je­zio­rze, bo le­żała na ręcz­niku i czy­tała. Po­nad okładką książki przy­glą­dała się, jak Mandi chla­pała wodą i ocie­rała się o No­aha. Unio­sła jedną brew i spoj­rzała mu w oczy, na­stęp­nie po­krę­ciła głową i za­mknęła książkę. Pod­nio­sła ręcz­nik, klapki i małą lo­dówkę, on po­cze­kał, aż cho­lerny ku­tas za­cznie współ­pra­co­wać, i po­drep­tał za nią na par­king.

– Co? – za­py­tała, otwie­ra­jąc drzwi to­yoty po przej­ściach, po czym wsia­dła do na­grza­nego słoń­cem sa­mo­chodu.

– Nie wiem.

– Masz ra­cję. Nie wiesz. – Wsa­dziła klu­czyk do sta­cyjki.

– Masz prawko? – za­py­tał. Byłby za­sko­czony, gdyby miała szes­na­ście lat.

– Nie twój in­te­res. – Po­słała mu chłodny uśmiech i uru­cho­miła sil­nik, na­stęp­nie do­dała gazu i wy­co­fała tak szybko, że pra­wie go po­trą­ciła – na wszelki wy­pa­dek od­sko­czył – a po­tem, na­su­nąw­szy oku­lary prze­ciw­sło­neczne na długi nos, nie­mal sko­siła ta­blicę z re­gu­la­mi­nem ką­pie­li­ska. Za­sta­na­wiał się, czy zro­biła to spe­cjal­nie, żeby oka­zać swoje lek­ce­wa­że­nie wszel­kim prze­pi­som.

A może tylko miał taką na­dzieję.

Nie­ważne. Był nią za­in­try­go­wany i dwa razy jesz­cze wi­dział ją nad je­zio­rem, uda­wała, że czyta, gdy roz­ło­żył swój sprany ręcz­nik koło niej. Może na­prawdę pró­bo­wała sku­pić się na lek­tu­rze, ale jej wzrok cały czas od­ry­wał się od książki w mięk­kiej okładce, za­czy­ta­nej po­wie­ści Ste­phena Kinga, i wpa­try­wała się w lśniącą w ostrym słońcu wodę je­ziora, po któ­rym pły­wały mo­to­rówki, nie­które cią­gnęły za sobą nar­cia­rzy wod­nych, prze­ci­nały i bu­rzyły przej­rzy­stą wodę, two­rzyły się za nimi spie­nione fale. Pły­wa­jący trzy­mali się bli­sko brzegu, mamy z dziećmi i na­sto­latki trzy­mali się w gru­pach.

Remmi zwy­kle zja­wiała się sama.

To mu się po­do­bało.

Ona też mu się po­do­bała.

I to go dzi­wiło.

W końcu była jesz­cze nie­let­nia, a przy­naj­mniej tak mu się wy­da­wało. Na pewno nie miała szes­na­stu lat, cho­ciaż pro­wa­dziła sa­mo­chód. Była zo­sta­wiona sama so­bie, po­ma­gała przy nie­mow­la­kach, swoim ro­dzeń­stwie, pra­co­wała w bur­ge­rowni i cze­kała na roz­po­czę­cie szkoły. Lu­biła kom­pu­tery, tro­chę była ge­ekiem, gdy cho­dziło o sieć, któ­rej on w ogóle nie ogar­niał.

Mimo to czuł z nią więź, jakby oboje byli po­dob­nie nie­do­sto­so­wani. On nie ukoń­czył szkoły śred­niej i szybko wy­czer­pały mu się do­stępne opcje, pra­co­wał jako sprzą­tacz na pla­cach bu­dowy, co nie da­wało żad­nych per­spek­tyw. W domu było tak samo. Mu­siał coś zro­bić ze swoim ży­ciem. Ale nie tego wie­czora.

Remmi.

W ży­łach po­czuł żar i dał so­bie men­tal­nego kopa, gdy za­czął so­bie wy­obra­żać jej cie­płe usta i mięk­kie ciało. Cho­lera, co też mu przy­szło do głowy?

Nic do­brego.

Ale nie aż tak złego.

Do li­cha, kto wie? Może nada­wał temu zbyt wiel­kie zna­cze­nie, ale mów­cie, co chce­cie, prze­cież zgo­dziła się z nim dzi­siaj spo­tkać. W parku nie­da­leko obrzeży mia­sta. Za­mie­rzali po­jeź­dzić ro­we­rami po pu­styni. Sami.

Mimo że do­stał szla­ban.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki