Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Lisa Jackson, autorka bestsellerowych powieści – „Paranoja” i „Ta, która przeżyła” - powraca z nowym thrillerem! Gdy dwadzieścia lat wcześniej była królowa piękności pracowała w Las Vegas, była zbyt pochłonięta rolą celebrytki, by skupić się na wychowaniu córki – Remmi. Teraz, po śmierci, Didi Storm w końcu zyskuje rozgłos, którego spodziewała się za życia. Remmi wie jednak, że skrywane wcześniej tajemnice mają swoje znaczenie, a prawda o matce może być zupełnie inna, mimo, że widziała ją ostatni raz wiele lat temu będąc nastolatką. To właśnie wtedy, na pustyni Mojave, Didi oddała obcemu mężczyźnie jedno ze swoich nowonarodzonych bliźniaków. Gdy matka zniknęła z drugim dzieckiem, Remmi została całkiem sama. Zawsze wyczuwała jednak, że ktoś ją obserwuje. Na jaw wychodzą kolejne sekrety, a detektywi zastanawiają się co mogło tak naprawdę się wydarzyć. Jeden z nich zna przecież rodzinną historię dość dobrze… Opowieść o ambicjach i kłamstwach, w imię których ktoś będzie bezlitośnie pozbywał się kolejnych ofiar… Lisa Jackson – bestsellerowa autorka thrillerów psychologicznych sprzedanych w ponad 30 milionach egzemplarzy, wielokrotnie zajmująca pierwsze miejsce w zestawieniach The New York Times, USA Today czy Publishers Weekly.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 546
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OD AUTORKI
Dla dobra tej historii zmieniłam nieco pojawiające się w niej miejsca oraz procedury policyjne.
PROLOG
San Francisco
Obecnie
Nie! Nie! Nie!
Przepychając się przez rosnący tłum, który stał w poprzek pnącej się w górę ulicy, Remmi zasłoniła oczy jedną ręką i przez gęstniejącą mgłę wpatrywała się w gzyms hotelu Montmort Tower.
– O Boże. – Wytężając wzrok, mniej więcej na wysokości dwudziestego piętra dostrzegła kobietę niebezpiecznie balansującą na gzymsie tyłem do otwartego okna pokoju hotelowego, w którym powiewały firany.
No, nie.
Po prostu nie!
Nie, kiedy Remmi była już tak blisko... tak cholernie blisko. Proszę, nie!
– Jezus, Maria i Józefie Święty, ona skoczy! – wyszeptał wysoki mężczyzna. Był ubrany w grubą kurtkę i wełnianą czapkę, przy piersi miał opatulone w kombinezon roczne dziecko w nosidełku. Szybko wykonał znak krzyża na sobie i dziecku. Zaczerwieniony z zimna bobas zaczął marudzić, ale jego ojca pochłaniało co innego.
Zawyły syreny, wozy straży pożarnej i policji zatrzymały się pod hotelem, budowlą w stylu art déco z betonu i marmuru, która przetrwała trzęsienia ziemi, pożary, zamieszki i upływ czasu, gwiazdy rocka i polityków. Mieniła się w ostrych, upiornych światłach pojazdów służb ratunkowych. Ludzie rozmawiali ze sobą, uwijali się na odgrodzonym fragmencie stromej ulicy San Francisco.
Wysoko w górze stała kobieta o krótkich włosach w kolorze platynowego blondu, skraj różowej sukienki powiewał wokół jej kolan. Zachwiała się na dopasowanych kolorystycznie butach na obcasach, na co niektórzy gapie gwałtownie wciągnęli powietrze do płuc, a inni krzyknęli.
Nie rób tego!
Z sercem w gardle i dudniącym pulsem w uszach, Remmi przepchnęła się przez tłum powstrzymywany w miejscu przez policjantów i żółtą taśmę rozciągniętą pospiesznie nad barierkami w kształcie litery A. Nadchodził zmrok, światła uliczne zapalały się w gęstniejącej mgle, mokra ulica błyszczała, znajdująca się w dole ulicy zatoka była ledwie widoczna. Większość ludzi stała z głowami odchylonymi w tył, rozdziawionymi ustami i dłońmi przyciśniętymi do piersi, wpatrując się w wąski gzyms, na którym balansowała kobieta.
– To jest okropne. Okropne! – wyszeptała kobieta we włóczkowej czapce i pikowanej kurtce. Wydawała się zahipnotyzowana, podobnie jak wszyscy inni, nie mogła oderwać oczu od tego, na co patrzyła. Ręką w rękawiczce trzymała piegowatego chłopca z potarganymi, brązowymi włosami wyzierającymi spod bejsbolówki.
– Przepuśćcie mnie. – Remmi rozpychała się, żeby podejść do taśmy policyjnej. – No dalej.
Kobieta w rękawiczkach zauważyła:
– Wygląda jak Marilyn Monroe.
– Jaka Marilyn? – zapytał jej syn, chłopak około dwunastoletni. Miał słuchawki wetknięte w uszy i trądzik rywalizujący z meszkiem na jego szczęce. On też patrzył w górę, tam gdzie stała kobieta.
– Taka królowa piękności... aktorka z lat pięćdziesiątych.
– Więc jest strasznie stara.
– Nie, nie... ona nie żyje. – Kobieta pokręciła głową, wciąż wpatrując się w górę. – Umarła dawno temu. Przedawkowała tabletki nasenne. Albo... albo coś. – Zmarszczyła czoło, gdy się nad tym zastanawiała.
– Więc to nie ona.
– Wiem.
– Tylko ktoś, kto wygląda jak ona. – Dzieciak nie odrywał oczu od gzymsu na wysokim piętrze. – Naprawdę to zrobi? Wyląduje w tej fontannie?
Matka znów pokręciła głową.
– Mam nadzieję, że nie. Mam nadzieję, że ona nie... Boże drogi. – Ona też pospiesznie wykonała znak krzyża.
– Naśladowczyni? – zapytał mężczyzna w długim płaszczu, który przysłuchiwał się ich rozmowie.
– Ch-chyba. – Znowu matka chłopaka.
– Wiele ich było – prychnął mężczyzna, jakby życie kobiety nie miało żadnego znaczenia. Bezduszny gnojek.
– Ten strój. Cała Marilyn. – Kobieta powoli kiwała głową, wystające spod włóczkowej czapki siwiejące loki podskakiwały w górę i w dół. – Ale jedna naśladowczyni... szczególnie. Była dość sławna. Jak jej było? – Pstryknęła palcami, rękawiczka stłumiła dźwięk. – Nazywała się... nazywała, oj, już prawie sobie przypomniałam... Jasny gwint, nie pamiętam. Nie ma znaczenia.
Didi. Nazywała się Didi Storm, pomyślała Remmi, jej serce zamarło w piersi. I miała znaczenie! Co się dzieje z tymi ludźmi? Zachowują się, jakby kobieta rozważająca popełnienie samobójstwa była sprawą drugoplanową!
Człowiek w płaszczu zrobił powątpiewającą minę.
– Naśladowczyni nieżyjącej kobiety... od dawna nieżyjącej. Zamierza skoczyć z Montmortu? To nie ma sensu.
– Czy samobójstwo kiedykolwiek ma sens? – odpowiedziała kobieta we włóczkowej czapce, ściągając usta.
– Przepraszam. Chciałem tylko powie...
Na górze kobieta zachwiała się na gzymsie, tłum zatchnęło. Strażacy zgromadzili się pod hotelem, ktoś w mundurze – sierżant, pomyślała Remmi – zwracał się do gapiów:
– Odsunąć się. Dajcie nam tu więcej miejsca.
Chłopak w czapce z daszkiem z logiem Giantów, na której skraplała się woda, zauważył:
– Rany. Wygląda na to, że ona naprawdę chce to zrobić.
– Och... o, nie. Przestań. Chodźmy, nie mogę na to patrzeć. – Matka pociągnęła syna przez powiększający się tłum przerażonych gapiów, a chłopak ze wzrokiem przyklejonym do kobiety na gzymsie niechętnie ruszył pomiędzy ludźmi trzymającymi w górze telefony, żeby nagrać tę potworną chwilę. Matka i syn zniknęli, wtopili się w rosnące zbiorowisko.
Remmi nie przysłuchiwała się dalszym spekulacjom. Z głośno walącym sercem, kierowana strachem, przepchnęła się do przodu, wyminęła ubranego w płaszcz przeciwdeszczowy biznesmena, który, podobnie jak wielu innych, filmował makabryczną scenę komórką. Ludzie wokół niej mamrotali coś pod nosem lub wstrzymywali oddech. Wszyscy byli jak zahipnotyzowani horrorem rozgrywającym się przed ich oczami. Zatrzymano ruch na ulicy, światła czekających aut rozświetlały mgłę, kierowcy wciskali klaksony, służby mundurowe wywrzaskiwały rozkazy. Ktoś gdzieś niskim głosem nucił starą piosenkę, którą Remmi znała ze szkółki niedzielnej. Jak to leciało? Przypomniała sobie słowa:
Światełko małe mam,
Niech świeci dzisiaj nam.
Remmi skierowała wzrok w górę, zapominając na moment o piosence, skupiła spojrzenie na kobiecie balansującej wysoko nad nią, na zewnątrz budynku, który zaczęła już spowijać mgła. Nie rób tego, błagała ją bezgłośnie, próbując wyminąć grupkę kobiet z parasolkami. Ze ściśniętym gardłem zerkała na gzyms. Proszę, mamo, nie skacz!
Ku przerażeniu Remmi, przyszła samobójczyni jakby ją usłyszała, poruszyła się gwałtownie, a jej wysoki obcas ześlizgnął się z występu w murze. Tłum zamarł, następnie krzyknął, gdy nagle znalazła się w powietrzu, wymachując rękami, jej włosy lśniły, wyglądały jak poruszająca się chmura w ciągu tych przeraźliwych kilku sekund lotu przez wieczorne powietrze.
Niech świeci, niech świeci, niech świeci...
CZĘŚĆ 1
ROZDZIAŁ 1
Las Vegas, Nevada
Dwadzieścia lat wcześniej
– Dasz radę – powiedziała do siebie Didi, jadąc specjalnie wyposażonym, stylowym cadillakiem przez miasto. Neonowe światła świeciły i mrugały, bo dzień przechodził w wieczór i Las Vegas stawało się snopem światła na zasnutej mrokiem pustyni.
Boże, kochała to miasto z jego gorącym, suchym powietrzem, gwarem i podekscytowaniem i, co najważniejsze, z blichtrem i blaskiem wysokich budynków, które wznosiły się ku bezbrzeżnemu, usianemu gwiazdami niebu. Samo miasto było niemal surrealistyczne w kontraście ze spokojną, błogą i tajemniczą pustynią w nocy.
W zasadzie noc jeszcze nie zapadła, a ona nie miała czasu na myślenie o czymś innym niż jej misja, którą planowała przez większą część roku. W jej żyłach nieśmiało buzowała ekscytacja, z obawy aż zaschło jej w gardle.
– Uda ci się – stwierdziła, słowa znajomej mantry miały ukoić jej zszargane nerwy, odegnać od niej strach. Dodała gazu, gdy dotarła na obrzeża miasta. Czuła ucisk w piersi, palce lepiły jej się do kierownicy, przez głowę przelatywały miliony zwątpień.
Wolałaby opuścić dach samochodu, żeby ciepły wiatr Nevady owiewał jej twarz i włosy, ale nie chciała zniszczyć sobie makijażu ani fryzury i doprawdy, jadąc z bliźniakami, najlepiej było jechać z podniesionym dachem i tylko lekko uchylonymi szybami, przez które wlatywało świeże powietrze.
Wiozła dwoje niemowląt, były z tyłu, przypięte w fotelikach. Serce mocniej jej zabiło na myśl o najdroższych maluchach, sześciotygodniowych chłopcu i dziewczynce, które spały i cichutko posapywały, nie znając swojego losu.
– Och, dzieciątka – wyszeptała, poczucie winy dręczyło jej duszę. To, co zaplanowała, nie mieściło się w głowie. Ale była zdesperowana. Wszystko skończy się dobrze. Nikomu nie stanie się krzywda.
Taką miała nadzieję.
Wbrew sobie skrzyżowała palce prawej ręki spoczywającej na kierownicy. A może popełniała błąd? Możliwe. Ale przecież nie był to jej pierwszy błąd ani nie piętnasty.
Przełknęła ślinę, przygotowywała się, walcząc z napływającymi do oczu gorącymi łzami. Musiała to zrobić, musiała; to była jej jedyna szansa, ich jedyna szansa na lepsze życie. Pociągając nosem, zamrugała, żeby łzy nie rozpuściły jej tuszu do rzęs. Musiała dobrze wyglądać, doskonale wręcz, żeby plan się powiódł. Nie jak smutny klaun z czarnymi strumykami spływającymi po policzkach.
Odruchowo wyprostowała ramiona, siedząc na miękkiej, białej skórze. Dasz radę, Didi. Uda ci się. Nieco mocniej wcisnęła stopę w bucie na wysokim obcasie w pedał gazu, a caddy od razu zareagował i wyrwał do przodu, opony ochoczo kręciły się na suchym, pokrytym pyłem asfalcie. A jeśli coś pójdzie źle?
– Nie pójdzie.
Nie może.
Żeby dopomóc szczęściu, odmówiła szybką modlitwę, czego nie robiła, odkąd strzepała z butów kurz z Missouri, kupiła bilet na autobus i ruszyła na zachód, kiedy była jeszcze nastolatką. Opuściła rodzinę i samego Boga w chmurze spalin wielkiego autobusu firmy Greyhound.
Dziś wieczorem wszystko się odmieni.
Mimo warkotu dużego silnika do jej uszu dobiegło ciche westchnienie, jedno z dzieci chyba coś śniło.
O Boże.
Wysunęła szczękę, opuściła osłonę przeciwsłoneczną, żeby słońce nie raziło jej w oczy, i przypomniała sobie, że już nie może się wycofać – plan wszedł w życie, koła się kręcą. Gdy Las Vegas zmieniło się w pas błyszczących świateł odbijających się w tylnym lusterku samochodu, wcisnęła przycisk zapalniczki, po czym zaczęła grzebać w torebce leżącej na drugim siedzeniu. Wyjęła lśniącą papierośnicę i wytrząsnęła z niej jedną sztukę Virginia Slim. Kilka machów nikotyny pomoże jej się uspokoić. Otworzyła boczną szybę i po zapaleniu papierosa trzymała rękę przy oknie – dzieci nie mogły zostać biernymi palaczami! Ostatnio sporo się o tym mówiło, a dopóki była ich matką... o, Jezu, jak długo jeszcze?... będą z nią bezpieczne.
Serio? Kogo próbujesz oszukać?
Z lusterka spojrzały na nią oczy pełne potępienia. Cały czas jechała na zachód, gdzie słońce chowało się za klify Red Rock Canyon. Papieros sprostał jej oczekiwaniom, więc włączyła w radiu stację grającą stare przeboje i usłyszała Beatlesów śpiewających Let It Be.
Łup!
Głos Paula McCartneya zagłuszył łomot, gdy wjechała w dziurę, samochód się zakołysał i w tyle cadillaca rozległ się głośny huk.
O rany.
Nie wolno mu było się popsuć. Nie teraz. Nie wtedy, gdy wreszcie zdobyła się na odwagę i zaczęła realizować swój plan. Bojąc się, że jeden z fotelików mógł się obluzować, że pas bezpieczeństwa zawiódł w starym aucie, zerknęła do tyłu. Wszystko wyglądało dobrze. Samochód jechał przed siebie, nie pękła opona, nie wygięła się oś. Dzieci wciąż były bezpiecznie zapięte w fotelikach.
Na razie.
– To nic takiego – powiedziała na głos. Może coś przesunęło się w bagażniku albo jakiś rekwizyt wypadł ze swojego miejsca w specjalnie przerobionej części bagażowej, którą kazała przygotować w tym dużym wozie, żeby korzystać z niej podczas występów. Boże, uwielbiała wyskakiwać z „pustego”, białego cadillaca w skąpym stroju... Cóż, te czasy już minęły, przynajmniej chwilowo, dopóki nie pozbędzie się tłuszczyku i zwisającej skóry po ostatniej ciąży z bliźniakami. Jak na razie straciła sporo na wadze, ale jej ciało się zmieniło, skóra nie była tak napięta jak kiedyś, gdy była ponętną nastolatką, a dzisiaj musiała wbić się w cholernie ciasną bieliznę, żeby zmieścić się w strój, który teraz miała na sobie – ulubioną różową sukienkę w stylu Marilyn Monroe.
Szwy ozdobione klejnocikami mocno się opinały, ale warto było się pomęczyć. Didi wiedziała, że wygląda olśniewająco.
Wyłączyła radio i trzymała gaz do dechy, cały czas nasłuchując, czy znów pojawi się ten niepokojący hałas. Nie usłyszała niczego oprócz odgłosu silnika, szumu opon i łopotu powietrza wpadającego przez częściowo otwartą szybę. Jako że nic już nie hałasowało, uznała, że z samochodem jest wszystko w porządku, dzięki Bogu, więc ponownie włączyła radio, tym razem stację grającą obecne przeboje pop. Zgasiła papierosa w popielniczce, poprawiła okulary przeciwsłoneczne chroniące ją przed ostatnimi, ostrymi promieniami słońca zachodzącego za poszarpane szczyty gór, i powiedziała sobie, że jest gotowa.
Dziś wieczorem odmieni swój podły los.
Na zawsze.
Remmi praktycznie nie śmiała oddychać w ciasnej części bagażowej starego cadillaca matki. Pomasowała tył głowy, który najbardziej ucierpiał, kiedy siedząca za kierownicą Didi w coś uderzyła, a Remmi podskoczyła tak, że przywaliła głową w metalowy dach. Aua! Była zaskoczona, że matka jej nie usłyszała, nie zatrzymała auta i nie odkryła najstarszej córki ukrytej w miejscu, gdzie Didi zwykle chowała rekwizyty do swojego występu, tej wydzielonej części wielkiego bagażnika białego cadillaca.
Na szczęście Remmi stłumiła okrzyk, chociaż guz pulsował bólem.
Teraz się pociła. Mocno. Kropelki potu spływały z jej czoła i brody, zbierały się na plecach. Miejsce, w którym się znajdowała, było bardzo ciasne. Klaustrofobiczne. Ale nie chciała myśleć o tym, jak łatwo mogła zostać tu uwięziona. Oczywiście w środku była zasuwka, ale mogła się zaciąć. Remmi wolała się nad tym nie zastanawiać, gdy ocierała krople potu z brody.
Przez ułamek sekundy, kiedy auto się rozpędzało, poczuła się tak, jakby Didi specjalnie zachowywała się lekkomyślnie, rozważała nawet, czy nie krzyknąć, czy nie poinformować mamy, że się schowała, ale jakoś udało jej się powstrzymać. Didi zabije Remmi, jeśli odkryje, że nastolatka schowała się w samochodzie. Cóż, właściwie Remmi nie zamierzała podróżować na gapę. Chowała się. Przed mamą.
I przyniosło to przeciwny skutek.
I to jaki!
Remmi ostrożnie zajrzała przez małą szparę pomiędzy częścią bagażową a tylnym siedzeniem, mały wizjer, który kazała zainstalować Didi. Do jej nozdrzy dotarł zapach dymu papierosowego, usłyszała muzykę płynącą z radia. Bliźniaki, jej przyrodnie rodzeństwo, wreszcie się uciszyły i nie płakały, lecz Remmi ich nie widziała. Zresztą ze swojego punktu obserwacyjnego widziała niewiele oprócz tyłu głowy matki, blond perukę Didi w stylu Marilyn.
Po co jej kostium?
Remmi zaryzykowała szybkie zerknięcie w stronę tylnego lusterka i dostrzegła twarz mamy, okulary przeciwsłoneczne na grzbiecie nosa, wydęte usta pomalowane błyszczykiem, a nawet pieprzyk namalowany blisko kącika ust.
Och, mamo, co ty robisz?
Remmi z całych sił żałowała, że w ostatniej chwili postanowiła ukryć się w schowku bagażnika. Sądziła, że Didi pracuje, a Seneca, niania bliźniaków, poszła spać do swojego pokoju, gdy dzieci zasnęły we wspólnym łóżeczku. Remmi, której pokój był częścią przerobionego garażu na końcu domu, pomyślała, że jest bezpieczna i nikt do niej nie zajrzy, dopóki mama nie wróci po ostatnim występie, który zwykle miał miejsce około drugiej w nocy. Planowała, że wydostanie się przez okno pokoju z kluczykami, które wcześniej podwędziła z kuchennej szuflady, i zamierzała pojechać w noc rozpadającą się toyotą matki. Okna jej pokoju były wysoko w spadzistym suficie i mogła się do nich dostać, wchodząc na zagłówek łóżka i gramoląc się do góry, z zewnątrz niemożliwe było wejście tą drogą bez drabiny.
Udało jej się.
Prześlizgnęła się przez wąską szczelinę, zawisła na palcach na parapecie, po czym powoli opadła na pylisty grunt poniżej. Nadal czuć było żar znad pustyni, słońce zaczynało zachodzić.
Wszystko po to, żeby spotkać się z chłopakiem.
Chłopakiem, który zapewne był niezłym ziółkiem. Albo kimś jeszcze gorszym. Ale coś w nim było – coś, co zwróciło jej uwagę i sprawiało, że szumiało jej w uszach, kiedy patrzył na nią tymi swoimi ciemnymi oczami. Nawet teraz gdy leżała w ciasnej przestrzeni, serce waliło jej w piersi, a w gardle zasychało na myśl o Noahu Scotcie. Starszy, o złej reputacji, zdecydowanie nie zostałby zaaprobowany przez Didi. A przez to był jeszcze atrakcyjniejszy, uznała. Nie mogła się powstrzymać. Boże, ależ był seksowny. Marzyła o jego dłoniach na swym ciele i wyobrażała sobie, że jego pocałunki wprawiają je w drżenie, nawet w miejscach, o których nie sądziła, że mogą drżeć.
Przestań!
Nie mogła o nim myśleć – fantazjować na jego temat. Nie kiedy utknęła w cadillacu Didi jadącym Bóg wie gdzie.
Wcześniej, zaraz po obiedzie, zabrała kluczyki do toyoty, odczekała, aż Seneca zamknie drzwi pokoju, dała jej jeszcze dziesięć minut, po czym wymknęła się przez okno i zwinnie zeskoczyła na ziemię. Tylko siadła za kierownicą camry (ukradkiem nauczyła się prowadzić i dobrze jej szło, chociaż miała tylko piętnaście lat), kiedy zauważyła, że caddy mamy skręca na podjazd ich domu (znajdującego się w kiepskiej dzielnicy).
Cholera!
Zapadła się w wysłużony fotel kierowcy w toyocie, zerkała ponad deską rozdzielczą i widziała, że Didi wjeżdża do garażu. W głowie policzyła do trzech, czekając, aż Didi wejdzie do domu. W chwili gdy matka była już w środku, Remmi wślizgnęła się przez otwarte drzwi garażu w nadziei, że zdoła się przedostać do swojego pokoju, jako że dzieliła ją od niego odległość kilku kroków przez krótki korytarz. Gdy Didi wyminie kuchnię, rozumowała Remmi, ona będzie mogła cichutko otworzyć drzwi i wejść do pokoju.
Nikt, zwłaszcza matka, nie wymyśliłby tego lepiej.
Tak sądziła.
Serce biło jej głośno, gdy wytężała słuch z dłonią na klamce i usłyszała wyraźne stukanie obcasów Didi zmierzających w jej stronę.
Cholera!
Nie uciekała na zewnątrz, bo gdyby Didi postanowiła zamknąć drzwi na klucz, Remmi nie mogłaby wrócić do domu, więc cichutko odsunęła się od drzwi garażu i bezgłośnie otworzyła tylne drzwi potężnego auta. Bez namysłu wsiadła na tylne siedzenie caddy’ego i użyła sekretnej wajchy, którą zainstalowała Didi. Oparcie się rozłożyło i Remmi wcisnęła się w ciasną przestrzeń bagażową. Tak samo bez namysłu odszukała zasuwkę, oparcie wskoczyło na miejsce, w chwili gdy Didi wyszła z domu z fotelikiem dla niemowląt.
Remmi, zerkając przez wizjer, wstrzymała oddech i cicho się modliła: Żeby tylko mnie nie znalazła, och, Boże, proszę, żeby tylko mnie...
Tylne drzwi caddy’ego się otworzyły. Mamrocząc coś pod nosem, Didi zamontowała fotelik, chyba nie zauważyła, że coś tu nie gra. Szybko wróciła do domu. Remmi sięgnęła do zasuwki, ale nie miała szans na ucieczkę. Niecałą minutę po zamontowaniu pierwszego fotelika Didi pojawiła się ponownie z drugim. Kiedy oba znalazły się na swoim miejscu w samochodzie, Remmi znalazła się w pułapce.
Dopiero wtedy zauważyła, że Didi jest ubrana w swój ulubiony kostium Marilyn Monroe, różowy i błyszczący. Matka usiadła za kierownicą i wsadziła kluczyk do stacyjki. Potężny wóz obudził się do życia, a Didi bez słowa wycofała go z garażu.
Pięć sekund później wrzuciła bieg, dodała gazu i ruszyła w stronę pustyni. Z niemowlakami na tylnym siedzeniu i Remmi ukrytą w bagażniku, Didi gnała, jakby ścigał ją sam diabeł.
Dlaczego?
O co chodziło z tym przebraniem Marilyn?
Dokąd jechała?
Remmi nerwowo przygryzła dolną wargę.
Dokąd, do cholery, jechała?
– Sukinsyn! – Noah kopnął kamień tak mocno, że ten uderzył w wypaczoną ścianę stodoły, robiąc hałas, który sprawił, że śpiący na ganku pies zaszczekał, wyrwany ze snu. Roscoe, mieszanka owczarka z nie wiadomo czym, podniósł nakrapianą, kudłatą głowę, ziewnął, pomerdał krótkim ogonem, by znowu ułożyć się na starym dywaniku, który służył mu za posłanie, z nosem w spłowiałej tkaninie i wzrokiem utkwionym w Noahu.
– Nic się nie dzieje – burknął Noah, ale to nie była prawda. Nie w dłuższej perspektywie. Noaha aż świerzbiło do bitki. Miał się spotkać z dziewczyną. Nie byle jaką, ale taką, którą niedawno poznał nad jeziorem. Nie była w jego typie, wydawała się trochę nerdowata i młoda, ale była bystra i nie czuła się onieśmielona w jego towarzystwie. Córka jakiejś dziwnej tancerki, która przebierała się za znane postacie, pomyślał. Didi Storm. Owszem, tak nazywała się jej matka. Podobnie jak on, dziewczyna nie miała wspomnień związanych z prawdziwym ojcem, widział, że niedługo młoda stanie się olśniewającą pięknością. Jej brązowe włosy przetykały pasma w odcieniu miedzianego złota – domyślał się, że powstały naturalnie z pomocą bezlitosnego słońca Nevady. Na długim i prostym nosie miała piegi, oczy natomiast były koloru pośredniego między zielenią a złotem, lśniły inteligencją i poczuciem humoru. Sprawdził ją i dawała tyle, ile sama mogła dostać. Wysoka i szczupła z małymi piersiami i lekko zaznaczonymi biodrami, zdawała się nie zwracać uwagi na to, że nie ma krągłości, jak niektóre dziewczyny, z którymi się zadawał.
W tym ta suka Mandi Preston, która, kiedy pływali w jeziorze, za punkt honoru postawiła sobie przylgnięcie do niego swoimi wielkim cyckami. Była kokietką, a jej obfity biust, przytrzymywany tylko przez skąpe czerwone bikini, ocierał się o jego nagą skórę pleców, wywołując natychmiastową reakcję; stanął mu pomimo zimnej wody. Próbował ukryć wzwód, ale to było niemożliwe, więc Mandi od razu wiedziała, co udało jej się osiągnąć. Dla niej to była zabawa, ale ta dziewczyna go nie interesowała. Nigdy. Potargane blond włosy, szminka w kolorze gumy balonowej i piskliwy chichot sprawiały, że dla niego była zbyt... komercyjna? Jak lalunia z telewizji? Nie, chyba po prostu nieprawdziwa. Wiedział, że jest mądrzejsza, niż to okazuje; widywał przebłyski inteligencji, więc drażniło go, że kryje się pod maską głupiego flirtu.
W przeciwieństwie do Remmi.
Mówiła, co ma na myśli, i nie przejmowała się, co sądzą inni. Widziała, co działo się w jeziorze, bo leżała na ręczniku i czytała. Ponad okładką książki przyglądała się, jak Mandi chlapała wodą i ocierała się o Noaha. Uniosła jedną brew i spojrzała mu w oczy, następnie pokręciła głową i zamknęła książkę. Podniosła ręcznik, klapki i małą lodówkę, on poczekał, aż cholerny kutas zacznie współpracować, i podreptał za nią na parking.
– Co? – zapytała, otwierając drzwi toyoty po przejściach, po czym wsiadła do nagrzanego słońcem samochodu.
– Nie wiem.
– Masz rację. Nie wiesz. – Wsadziła kluczyk do stacyjki.
– Masz prawko? – zapytał. Byłby zaskoczony, gdyby miała szesnaście lat.
– Nie twój interes. – Posłała mu chłodny uśmiech i uruchomiła silnik, następnie dodała gazu i wycofała tak szybko, że prawie go potrąciła – na wszelki wypadek odskoczył – a potem, nasunąwszy okulary przeciwsłoneczne na długi nos, niemal skosiła tablicę z regulaminem kąpieliska. Zastanawiał się, czy zrobiła to specjalnie, żeby okazać swoje lekceważenie wszelkim przepisom.
A może tylko miał taką nadzieję.
Nieważne. Był nią zaintrygowany i dwa razy jeszcze widział ją nad jeziorem, udawała, że czyta, gdy rozłożył swój sprany ręcznik koło niej. Może naprawdę próbowała skupić się na lekturze, ale jej wzrok cały czas odrywał się od książki w miękkiej okładce, zaczytanej powieści Stephena Kinga, i wpatrywała się w lśniącą w ostrym słońcu wodę jeziora, po którym pływały motorówki, niektóre ciągnęły za sobą narciarzy wodnych, przecinały i burzyły przejrzystą wodę, tworzyły się za nimi spienione fale. Pływający trzymali się blisko brzegu, mamy z dziećmi i nastolatki trzymali się w grupach.
Remmi zwykle zjawiała się sama.
To mu się podobało.
Ona też mu się podobała.
I to go dziwiło.
W końcu była jeszcze nieletnia, a przynajmniej tak mu się wydawało. Na pewno nie miała szesnastu lat, chociaż prowadziła samochód. Była zostawiona sama sobie, pomagała przy niemowlakach, swoim rodzeństwie, pracowała w burgerowni i czekała na rozpoczęcie szkoły. Lubiła komputery, trochę była geekiem, gdy chodziło o sieć, której on w ogóle nie ogarniał.
Mimo to czuł z nią więź, jakby oboje byli podobnie niedostosowani. On nie ukończył szkoły średniej i szybko wyczerpały mu się dostępne opcje, pracował jako sprzątacz na placach budowy, co nie dawało żadnych perspektyw. W domu było tak samo. Musiał coś zrobić ze swoim życiem. Ale nie tego wieczora.
Remmi.
W żyłach poczuł żar i dał sobie mentalnego kopa, gdy zaczął sobie wyobrażać jej ciepłe usta i miękkie ciało. Cholera, co też mu przyszło do głowy?
Nic dobrego.
Ale nie aż tak złego.
Do licha, kto wie? Może nadawał temu zbyt wielkie znaczenie, ale mówcie, co chcecie, przecież zgodziła się z nim dzisiaj spotkać. W parku niedaleko obrzeży miasta. Zamierzali pojeździć rowerami po pustyni. Sami.
Mimo że dostał szlaban.