Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Shelby myślała, że już nigdy nie będzie jej prześladować Bad Luck. Pech właśnie tak nazywało się jej rodzinne miasteczko: Bad Luck w stanie Teksas. Uciekła, wyjechała, pogodziła się z przeżytą tragedią.Ale przeszłość nie pozwala o sobie zapomnieć. A powrót do domu oznacza, że Shelby będzie musiała stanąć twarzą w twarz z kłamstwami sprzed lat i mężczyzną, który kiedyś złamał jej serce. I z kimś, kto także wraca do Bad Luck... żeby wyrównać rachunki z Shelby Cole.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (3)
Miejska Biblioteka Publiczna w Miastku
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 469
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przerwać milczenie
Bez pamięci Chłód serca Dwa pocałunki Intymność Lodowata żądza
Nazajutrz Przerwać milczenie
Noc tajemnic
Skarby
Szept
W afekcie
« Lisa
Przekład
Anna Krawczyk-Łaskarzewska
&
AMBER
Tytuł oryginału UNSPOKEN
Redaktor serii MAŁGORZATA CEBO-FONIOK
Redakcja stylistyczna ELŻBIETA NOVAK
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta JOLANTA KUCHARSKA MAŁGORZATA LAZUREK
Ilustracja na okładce FRANCO ACCORNERO/via THOMAS SCHLUCK GmbH
Wydawnictwo Amber zaprasza do własnej księgarni internetowej http://www.wydawnictwoamber.pl
Copyright © 1999 by Susan Jackson. All rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2005 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-2274-5
Książkę tę dedykuję moim synom Matthew i Michaelowi Crose om, którzy są światłem mojego życia. Dzięki, chłopaki. Jesteście wspaniali!
Bad Luck, Teksas 1999
Akry wyschniętej trawy prażyły się w upale. Cienia prawie nie było, a letnie powietrze przesycał zapach piasku. Nevada Smith wycelował. Przymknął niesprawne oko. Nacisnął spust.
Bach!
Stary winchester mocno uderzył go w gołe ramię, a zardzewiała blaszana puszka, do której mierzył, podskoczyła na słupku ogrodzenia i spadła na twardą ziemię. Krowy na sąsiednim polu nawet nie drgnęły, ale Nevada z satysfakcją wziął na muszkę następny cel: pustą butelkę po piwie, która za chwilę miała się rozprysnąć na tysiąc kawałków.
Znów podniósł strzelbę. Odwiódł kurek. Zacisnął zęby i zmrużył oczy. Palec przywarł do spustu, ale Nevada się zawahał.
Wyczuł, że ciężarówka się zbliża, jeszcze zanim hałas dotarł do jego uszu. Wyciągnął szyję i dostrzegł tuman kurzu wlokący się za słupkami ogrodzenia równolegle do jezdni. W tym samym momencie usłyszał ryk silnika. Wpatrywał się w ciężarówkę przez zadrapane okulary przeciwsłoneczne Foster Grant, aż w końcu rozpoznał czerwonego dodge’a Shepa Marsona.
Cholera!
Czego, u diabła, chce ten stary drań? Shep pełnił funkcję zastępcy w Biurze Szeryfa i było oczywiste, że ten twardziel ma ochotę zostać szeryfem całego okręgu. Postawny, potężny jak nadmorska sosna, był siostrzeńcem sędziego okręgu i mężem córki niegdyś zamożnego ranczera, no i mógł liczyć na to, że zostanie wybrany przytłaczającą większością głosów. Co niechybnie oznaczało wzrost przestępczości w tym zakątku Texas Hill Country.
Nevada miał nerwy napięte jak postronki, i to nie tylko dlatego, że Shep był wrednym, zakłamanym sukinsynem, który nie miał prawa zapuszczać się aż tutaj, na teren nieobjęty jego jurysdykcją.
Shep był dalekim kuzynem Shelby Cole, człowiekiem, z którym Nevada kiedyś krótko pracował i który groził mu bronią. O nie, tych dwóch nie pałało do siebie miłością.
Ze strzelbą w ręku Nevada minął stary ogród różany, gdzie przerośnięte krzaki niedługo miały wydać nasiona. Chwycił podniszczoną koszulkę, którą zawiesił na słupku ogrodzenia, zahaęzył ją jednym palcem i zarzucił na ramię.
Pod dachem dwupokojowej chatki, którą Nevada nazywał domem, osa pracowicie szykowała sobie gniazdo. Jego stary, kulawy pies, kundel, raczej border collie niż labrador, leżał w cieniu zniszczonego frontowego ganku. Na widok pana uderzył ogonem w ziemię, podniósł łeb i zaszczekał, słysząc warkot dodge’a.
- Cicho. Wszystko będzie dobrze - skłamał Nevada. Bezskutecznie próbował zignorować ból skacowanej głowy - nie tylko nie ustawał, ale jeszcze się wzmagał - gdy tymczasem słońce wzeszło już wysoko, a w powietrzu czuć było upał. Kiedy wóz nadjechał z głośnym warkotem, Nevada poczuł, że coś ściska mu żołądek. Chore oko trochę go bolało i opędzał się od głupiej końskiej muchy, która najwyraźniej nie wyczuła, że stado znajduje się sto metrów dalej na zachód, skupione za gąszczem teksańskich dębów i drzew mesquite, tak że każdy leniwy koń stał z nozdrzami przy zadzie drugiego i oganiał się ogonem od natrętów.
Marson zatrzymał wóz przed starą szopą z narzędziami i zgasił silnik.
Nevada poczuł, że sztywnieje mu kark - zawsze tak reagował na widok przedstawiciela prawa. Kiedyś sam się do nich zaliczał, teraz był wyrzutkiem.
Shep wygramolił się zza kierownicy. Był zwalistym mężczyzną, z dolnej wargi zawsze zwisała mu prymka tytoniu. Przeszedł powolnym krokiem obok maski swojego upstrzonego owadami wozu. Miał buty z wężowej skóry, wytarte dżinsy opięte na brzuchu i koszulę w stylu western. Ruszył zakurzoną ścieżką w stronę domku. Z grubych palców zwisały mu dwie półlitrowe puszki coorsa, w plastikowej folii z sześciopaku.
- Smith. - Splunął strużką czarnego soku i doszedł do bramy. - Masz chwilkę?
- Zależy.
- Od czego?
- To jakaś oficjalna sprawa?
- Nie. - Shep otarł usta wierzchem wolnej dłoni. Piegowatą skórę nad jego górną wargą pokrywał meszek. - Ot, beztroska pogawędka dwóch kumpli.
Nevada nie wierzył mu ani trochę. Nigdy się nie przyjaźnił z Shepem, nawet w czasach, gdy grali w jednej drużynie. Obaj o tym wiedzieli. Ale trzymał język za zębami. Marson przyjechał tutaj nie bez powodu. To musia-ło być coś poważnego.
Shep wyszarpnął puszkę z uchwytu i rzucił ją Nevadzie, a on złapał ją w locie.
- Co za cholerny upał - burknął Shep. Otworzył puszkę i słuchał krzepiącego syku powietrza. Kiwnął głową, uniósł puszkę i pociągnął duży łyk.
- Tu zawsze jest gorąco - odparł Nevada, otwierając swoje piwo. - Lato w Teksasie.
- Chyba o tym zapomniałem. - Shep zachichotał, ale bez krztyny wesołości. - Chodź, przysiądziemy na chwilkę. - Kiwnął głową w kierunku frontowego ganku, gdzie dwa plastikowe krzesła cierpliwie pokrywały się kurzem. Po twarzy ciekła mu strużka potu, od której błyszczały cienkie, mocno już siwiejące baczki. - Słyszałeś o starym Calebie Swaggercie? - zagadnął, patrząc na horyzont, gdzie zebrało się kilka chmur, które rozpraszał lecący na północ samolot.
Nevada poczuł, że jeżą mu się włoski na karku. Oparł się o słupek ganku, gdy tymczasem Shep sadowił się na jednym z kupionych na wyprzedaży krzeseł.
- Co takiego?
Shep przez chwilę popijał piwo, zerkając na odziedziczone przez Nevadę szkaradne ranczo. W końcu chrząknął i powiedział:
- Wygląda na to, że stary Caleb niedługo umrze. Rak. Lekarze w Coopersville nie dają mu nawet miesiąca. - Kolejny długi łyk. Nevada ścisnął palcami swoją puszkę. -1 wyobraź sobie, Caleb twierdzi, że odnalazł Jezusa. Nie chce umrzeć jako grzesznik. Dlatego zamierza zmienić swoje zeznanie.
Nevada poczuł, jak napinają mu się wszystkie mięśnie. Ledwo poruszając wargami, zapytał:
- To znaczy?
- Że Ross McCallum wyjdzie na wolność. To właśnie zeznania Caleba, jego i Ruby Dee, sprawiły, że chłopak wylądował w więzieniu. W tych okolicach wszyscy wiedzą, że Ruby to kłamliwa dziwka, a teraz wygląda na to, że ona przyzna, że po prostu wrobiła Rossa.
Nevadzie zrobiło się niedobrze. Poczuł na karku lekki wiatr, gorący jak oddech szatana.
Shep jeszcze raz podniósł puszkę i wysączył ją prawie do końca.
- Wiem, że to ty aresztowałeś tego sukinkota, Smith. Ty go posłałeś do mamra, ale pomyślałem, że powinieneś to wiedzieć: Ross za parę dni wyjdzie na wolność, w zależności od tego, kto będzie rozpatrywał sprawę, i nie muszę ci mówić, że on łatwo się wkurza. Kiedy dorastaliście, miał na sumieniu więcej sprawek niż ty. Połowa z tych bójek była z tobą. Zgadza się, co?
Nevada nic nie powiedział. Shep pokiwał głową i wypił kolejny, duży łyk, opróżniając w ten sposób puszkę.
- Kiedy wyjdzie z więzienia, będzie się mścił jak zraniony niedźwiedź. -Trzymając puszkę, wycelował palcem wskazującym w Nevadę. - Na pewno będzie szukał ciebie. - Zgniótł puszkę grubą pięścią i dodał: - Ja tak sobie myślę, że ostrzeżony to uzbrojony. Wiesz, o co mi chodzi?
- Tak.
- Dobrze. - Shep cisnął puszkę na przegniłe deski ganku i wstał. - Wiesz, Nevada, ja nigdy tego za bardzo nie kapowałem. Przecież kiedyś byliście najlepszymi kumplami, nie? On był rozgrywającym w drużynie futbolowej, a ty skrzydłowym. No, przynajmniej zanim został wywalony. Ale co między wami zaszło?
Nevada wzruszył ramieniem.
- Ludzie się zmieniają.
- Czyżby? - Shep lekko przygryzł wargę. - Może i tak, kiedy chodzi o kobietę.
- Może.
Shep zszedł po dwóch stopniach z ganku i obrócił się, jakby nagle coś ważnego sobie przypomniał.
- To jest ta druga nowina, synu - powiedział śmiertelnie poważnym tonem.
- Jaka nowina?
- Krążą plotki, że Shelby wraca do Bad Luck.
Nevadzie serce podeszło do gardła, ale starał się zachować obojętną minę.
- Tak, zgadza się - dodał Shep, jakby rozmawiał z samym sobą. - Słyszałem to od mojej siostry. Shelby zadzwoniła do niej dzisiaj rano. - No, więc jeśli rzeczywiście się tu zjawi, nie chcę żadnych kłopotów, zrozumiesz? Ty i Ross dosyć się nawalczyliście o nią przed laty. Pamiętam, jak zaciągałem was obu na posterunek. Byłeś nieźle poharatany. Straciłeś oko. Wylądowałeś w szpitalu. A Ross po bójce z tobą miał kilka pękniętych żeber i złamaną rękę. Coś mi się zdaje, że wtedy przysięgał, że cię zabije.
- Jakoś nie miał okazji, żeby to zrobić.
- Aż do teraz, synu. - Shep rozejrzał się po zaniedbanym podwórzu i wyciągnął z tylnej kieszeni chusteczkę. Otarł twarz i zmrużył oczy, bruzdy wokół nich mocno się pogłębiły. - Już mówiłem, że nie chcę żadnych kłopotów. W przyszłym roku będę się ubiegał o posadę szeryfa okręgu Blanco i nie chcę być kojarzony z jakąś chryją.
- Nie widzę takiej możliwości.
- Dobrze. Niech będzie, jak jest. - Ruszył w stronę wozu, a Nevada mówił sobie, że nie będzie rozgrzebywać dawnych historii, że powinien trzymać język za zębami i udawać brak zainteresowania. Ale nie wytrzymał.
- Dlaczego Shelby akurat teraz wraca do Bad Luck? - zapytał.
- Hm, dobre pytanie, nie uważasz? - Shep przystanął i w zamyśleniu tarł podbródek. Widać było plamy potu na koszuli pod pachami. - Cholernie dobre pytanie. Miałem nadzieję, że może znasz na nie odpowiedź, ale widzę, że się myliłem. - Spojrzał przed siebie i wypluł długą strużkę tytoniowego soku na wypalone słońcem chwasty rosnące wokół słupka ogrodzenia. - Może Ross zna odpowiedź.
Nevadę coraz bardziej bolała głowa.
- Nie sądzisz, że to trochę dziwne, że i on, i Shelby będą wracali do miasta w tym samym czasie? Zbieg okoliczności czy coś w tym stylu?
To coś więcej niż zbieg okoliczności, pomyślał Nevada, ale tym razem nic nie powiedział, a Shep pomaszerował do swojego wozu. Z tego, co Nevada wiedział, Shelby Cole - piękna i rozpieszczona jedynaczka, córka sędziego Jerome’a „Reda” Cole’a - nie miała żadnego powodu, żeby wracać do Texas Hill Country. Absolutnie żadnego cholernego powodu.
Shelby nie oszczędzała pedału gazu wynajętego cadillaca. Ciągle przekraczała prędkość i czuła, jak szybko krzewy, gałęzie dębów, usychające kwiaty polne i kolczaste kaktusy gruszkowe ocierają się o jej samochód. Wzdłuż żwirowego nasypu autostrady leżały tu i tam martwe zwierzęta, głównie pancerniki i zające. Ten widok przypominał jej, że zbliża się do Bad Luck, małej mieściny na zachód od Austin, miejsca, do którego kiedyś przysięgła sobie nigdy nie wracać.
Rozsunęła dach samochodu i słońce mocno prażyło ją w głowę. Ze związanych z tyłu włosów sterczało pasemko rudoblond. Nie przejmowała się tym. Na lotnisku zrzuciła szpilki i prowadziła samochód boso, skoncentrowana, ze zmarszczonym czołem; do jej świadomości z trudem przebijały się dźwięki jakiejś starej piosenki Bette Midler.
Skręciła trochę za szybko, opony cadillaca zapiszczały, ale nie zwolniła. Po dziesięciu latach nieobecności w miasteczku, które ją wyklęło, po dziesięciu latach swobodnego życia w Seattle, nie mogła się doczekać chwili, kiedy zaparkuje przed stuletnim domem, w którym się wychowała. Nie miała zamiaru zatrzymać się tam na długo. Chciała tylko załatwić swoje sprawy i się wynieść.
Zacisnęła palce na kierownicy. Zalała ją fala, wspomnień uwięzionych w innym czasie i przestrzeni, wspomnień obietnic i kłamstw, seksu podczas wiosennej burzy i konsekwencji zdrady. Z trudem przełknęła ślinę. Nie chciała przemierzać tej bolesnej ścieżki.
Wyłączyła radio gwałtownym ruchem i wcisnęła na nos okulary przeciwsłoneczne. Nie chciała słuchać żadnych ckliwych, romantycznych kawałków, a w każdym razie nie dzisiaj. I chyba w ogóle. Zerknęła na siedzenie obok siebie, gdzie cisnęła neseser. Z bocznej kieszeni wystawał róg szarej koperty. Był w niej list - anonimowy - ze znaczkiem podstemplowanym w San Antonio. Właśnie z powodu tego listu poprosiła o urlop okolicznościowy szefa biura nieruchomości, w którym pracowała, spakowała podręczną torbę, pojechała na lotnisko Sea-Tac i poleciała pierwszym samolotem do Austin.
W niecałą dobę po otrzymaniu obciążającego listu mknęła przez ulice w centrum miasteczka, które nazywała domem przez pierwszych osiemnaście lat swojego życia.
Niewiele się tu zmieniło.
Drogeria wyglądała tak samo; zachował się nawet pal do przywiązywania koni wbity przed bocznymi drzwiami. Uśmiechnęła się ironicznie na wspomnienie dnia, w którym wyryła na tym właśnie palu swoje inicjały, i zaczęła się zastanawiać, czy mimo upływu czasu wciąż jeszcze widać tam głupiutkie serduszko, wyznanie miłości do mężczyzny, który ją w sobie rozkochał.
- Idiotka - mruknęła pod nosem, zatrzymując się przed czerwonym światłem jedynej sygnalizacji w mieście i czekając, aż przejdzie przez ulicę ciężarna kobieta pchająca spacerówkę z plączącym dzieciakiem.
Z chodnika unosił się nagrzany kurz, utrudniał widoczność i Shelby miała wrażenie, że asfalt zaraz się roztopi. Jezu, ależ tu było gorąco. Zapomniała o tym. Po czole spływał jej pot, a gorące powietrze zdawało się napierać na jej bawełnianą bluzkę. Skóra pod spódniczką khaki była wilgotna. Mogła zamknąć ten cholerny dach, zasunąć okna i włączyć klimatyzację, ale nie chciała tego robić. Pragnęła zachować Bad Łuck1 w pamięci jako beznadziejne miejsce. Miasteczko zawdzięczało swoją nazwę, bardzo zresztą odpowiednią, jakiemuś dawnemu poszukiwaczowi nafty. Rozwijało się powoli i niewielu jego obywateli dobrze prosperowało - najbardziej spośród nich wybił się jej ojciec. Gdy tylko otrzepała buty z kurzu Bad Łuck, powzięła mocne postanowienie, że jej noga nigdy więcej tu nie postanie.
Ale wróciła.
I nie zamierzała przepraszać za to, że żyje.
Jechała pewnie skąpanymi w słońcu bocznymi uliczkami. Skręciła przy motelu z cementowych bloków - który reklamował się niskimi cenami, klimatyzacją i telewizją kablową - a potem minęła rodzinny sklep spożywczy, gdzie na parkingu pobłyskiwały maski nielicznych samochodów. Dalej, za małymi bungalowami - w niektórych oknach wisiały wywieszki Do wynajęcia - ulica skręcała obok pomnika Sama Houstona w parku i prowadziła do dzielnicy mieszkaniowej, gdzie korony rozłożystych drzew dawały ochronę przed słońcem, a kilka starszych domostw spowijał dziewiętnastowieczny urok.
Z dala od centrum miasteczka, bliżej wzgórz, stały domy bardziej zamożnych obywateli - nie było ich wiele.
Dom jej ojca w stylu wiktoriańskim, wedle standardów Bad Łuck zasługujący na miano rezydencji, był najokazalszy. Stał na dwuhektarowej posiadłości, wśród spadzistych wzgórz półtora kilometra od miasta; tuż przy nim, między bardzo starymi drzewami pekan, wiła się rzeczka. Zbudowana z ciętego kamienia i cegły trzypiętrowa posiadłość była okolona ze wszystkich stronach szerokimi, zadaszonymi gankami. Wysokie okna i ozdobne kraty upiększały wiszące kosze fuksji w krzykliwych kolorach. Trawa była przystrzyżona i zieloniutka, kwitnący żywopłot również starannie utrzymany. Shelby wyobrażała sobie, że basen na tyłach domu, w kształcie nerki, nadal przypomina lśniące, turkusowe jezioro, a jednocześnie świadczy o bogactwie, władzy i wpływach sędziego Cole’a.
Shelby zmarszczyła brwi, przypominając sobie szyderstwa, których mu-siała wysłuchiwać jako dziecko i nastolatka, szepty wyrażające lęk i pogardę; wtedy starała się je ignorować.
- Bogata suka.
- Największa farciara na zachód od San Antonio.
- Wyobrażasz sobie? Ma wszystko, czego zapragnie. Wystarczy, że poprosi albo zamruga swoimi błękitnymi oczętami do tatusia.
- Ciężkie życie, co, kochanie?
Nawet teraz Shelby czuła, że jej policzki płoną z zakłopotania tak samo jak kiedyś, kiedy zakazano jej bawić się z Marią, córką dozorcy, albo ostrzeżono, że Ruby Dee to „niegrzeczna dziewczynka”, albo kiedy dowiedziała się, że jej klacz Appaloosa jest warta więcej, niż zarabia Nevada Smith przez cały rok pracy po godzinach na ranczu bydła jej ojca, trzynaście kilometrów na północ od miasta.
Nic dziwnego, że stamtąd uciekła. Teraz zahamowała przy garażu, wsunęła szpilki, zgasiła silnik i wrzuciła kluczyki do neseseru. Mrucząc po cichu: „Daj mi siłę”, do niewiadomo kogo, wygramoliła się z samochodu i, nie bacząc na to, że bluzka przylepia jej się do pleców, pomaszerowała chodnikiem do domu. Nawet nie podniosła mosiężnej kołatki z dumnie wygrawerowanym nazwiskiem Cole. Przypomniała sobie obrzydliwą parodię rymowanki, którą usłyszała w szkole podstawowej:
Stary sędzia Cole
Okropną starą duszę miał,
Wredny był z niego wał.
Stryczkiem albo spluwą groził,
Trzech sługusów z sobą woził.
Frontowe drzwi otworzyły się bez trudu i powitał ją zapach płynu do mebli, potpourri i cynamonu. Włoski marmur, widoczny przy brzegach kosztownych kilimów, lśnił w słońcu, które sączyło się przez wysokie, nienagannie czyste okna.
- Hola! Ktoś tam jest? - zabrzmiał znajomy głos z wyraźnym hiszpańskim akcentem i dały się słyszeć ciche kroki, a kiedy Shelby skręciła w stronę kuchni, omal nie wpadła na Lydię, gosposię ojca.
Ciemne oczy ją rozpoznały, na twarzy pojawił się uśmiech radości.
- Seńorita Shelby! - Lydia uśmiechała się od ucha do ucha. Jej niegdyś czarne włosy, starannie splecione i zwinięte w kok nisko na szyi, były teraz poprzetykane siwizną. Nieliczne, niesforne kosmyki okalały twarz, którą Shelby pamiętała z młodości. Z biegiem lat talia Lydii trochę się zaokrągliła, ale na twarzy nie było zmarszczek, a skóra o miedzianej karnacji z meksykańskimi akcentami i typowymi dla Indian wystającymi kośćmi policzkowymi wydawała się równie gładka jak kiedyś.
- Dios! - Lydia uścisnęła tę, którą pomagała wychowywać. - Dlaczego nikogo nie zawiadomiłaś, że przyjeżdżasz do domu?
- Zdecydowałam o tym nagle. - Objęła Lydię i do oczu napłynęły jej niechciane łzy. Czarna sukienka, biały kołnierzyk, biały fartuch i proste sandały... strój Lydii przez wszystkie te lata, kiedy Shelby tu nie było, w ogóle się nie zmienił. I wciąż pachniała wanilią, talkiem i papierosowym dymem. -Jak... jak to dobrze cię zobaczyć.
- I ciebie też, nińa. - Lydia cmoknęła językiem. - Gdybym wiedziała, że przyjeżdżasz, ugotowałabym wszystkie twoje ulubione potrawy: szynkę i słodkie ziemniaki, a na deser ciasto z orzechami pekan. Jeszcze dzisiaj je zrobię. Wciąż je uwielbiasz?
Shelby się zaśmiała.
- Tak, ale proszę cię, Lydio, nie rób sobie kłopotu. Nie wiem, ile czasu zostanę.
- Cicho. Nie będziemy mówić o twoim wyjeździe, skoro dopiero co przekroczyłaś próg tego domu. Ach, nińa! - W oczach starej kobiety zabłysły łzy. Szybko zamrugała powiekami i szepnęła: - Jesteś jak fantasma, jak duch twojej matki. - Westchnęła, odsunęła Shelby na długość ręki i dokładnie jej się przyjrzała. - Ale jesteś za chuda. Dios! Czy oni tam na północy nie umieją gotować?
- Nie. Nikt nie umie - droczyła się z nią Shelby. - W Seattle wszyscy są chudzi jak szczapy. Tylko piją kawę, kulą się przed deszczem i wspinają na góry. Coś w tym rodzaju.
Lydia zachichotała.
- Z tym sobie poradzimy.
- Później. Teraz chcę się zobaczyć z sędzią - odparła Shelby. Nie zamierzała zmieniać planów pod wpływem życzliwości gospodyni albo jakiegoś niedorzecznego uczucia nostalgii. Miała misję do spełnienia. - Czy jest w domu? - Wyswobodziła się z objęć Lydii.
- Si. Na werandzie, ale akurat ma klientów. Powiem mu, że jesteś...
Ale było za późno. Shelby już ruszyła w stronę przeszklonych drzwi balkonowych, które prowadziły na tyły rezydencji.
- Sama to zrobię. Dziękuję, Lydio.
Przeszła obok błyszczącego mahoniowego stołu - wraz z dwunastoma rzeźbionymi krzesłami stał w jadalni. Na połyskującym blacie pyszniła się wiązanka rajskich ptaków, ulubionych kwiatów jej matki. Od ponad dwudziestu lat, jakie minęły od śmierci Jasmine Cole, co tydzień pojawiała się nowa kwietna kompozycja. Przez szklane panele masywnego kredensu było widać kryształy i porcelanę, błyszczące i gotowe do użytku w razie uroczystego przyjęcia.
Shelby doszła do wniosku, że w Bad Łuck nic się nie zmienia. Otworzyła przeszklone drzwi i weszła na wyłożoną kaflami werandę, z której było widać basen. Zamontowane pod sufitem wentylatory leniwie mełły powietrze, a cień dębów i drzew pekan łagodził letnią spiekotę. Gorące powietrze unosiło się nad okalającą basen terakotą i odbijało wyrazistymi smugami w migoczącej, błękitnej wodzie.
Ojciec siedział przy stoliku, ubrany w czarny garnitur i białą koszulę; trzymał na kolanach laskę z rączką z rzeźbionej kości słoniowej, a na stole leżał czarny stetson. Był pochłonięty rozmową z dwoma mężczyznami. Pomyślała, że to nie trzech sługusów, ale dwóch potakiwaczy, w dżinsach i koszulach z podwiniętymi rękawami. Jeden miał brązowe wąsy i przerzedzające się włosy, drugi przykuwał uwagę siwą kozią bródką i ciemnymi okularami.
Na dźwięk zamykanych drzwi wszyscy podnieśli głowy. Dwaj mężczyźni nachmurzyli się i jednocześnie obrzucili ją spojrzeniami. Powoli na ich skwa-szonych twarzach pojawiło się zainteresowanie.
Zignorowała obu.
Ojciec obejrzał się przez ramię.
- Shelby!
Poczuła ból, widząc jego rozradowaną twarz. Boże, ależ on się postarzał. Jego twarz z biegiem lat zrobiła się pucołowata, a brzuch jeszcze się powiększył. Powieki opadały, a szyję i czoło przecinały głębokie, nieregularne zmarszczki. Rude włosy posiwiały i bardzo się przerzedziły, ale wciąż prezentował się okazale i kiedy wstał, a miał sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, przypomniała sobie, jaki potrafił dominować na ławie sądowej.
- Mój Boże, dziewczyno, dobrze cię widzieć. - Rozłożył szeroko ramiona, ale Shelby nie ruszyła się z miejsca i zachowywała dystans.
- Musimy porozmawiać.
- Do diabła, co ty tutaj robisz, malutka? - Jego błękitne oczy zdradzały rozczarowanie i miała ochotę podbiec do niego, zarzucić mu ręce na szyję i powiedzieć: „Och, tato, stęskniłam się za tobą”. Ale nie zrobiła tego. Przeciwnie, stała sztywno wyprostowana i walczyła ze sobą, żeby się nie rozkleić. Nie była już przerażoną małą dziewczynką.
- Sam na sam, sędzio. Musimy porozmawiać bez świadków. - Spojrzała wymownie na jego pomagierów.
Odprawieni jednym skinieniem głowy szefa, mężczyźni szybko podnieśli się z krzeseł i, żegnani cichymi, pośpiesznymi zapewnieniami sędziego Cole^ o tym, że spotkają się później, sztywnym krokiem obeszli dom i zniknęli za bramą. Zapadła cisza, w której słychać było tylko brzęczenie pszczół i stukanie dzięciołów, ale Shelby nie marnowała czasu. Sięgnęła do walizeczki, wyjęła szarą kopertę, rozerwała ją i wysypała jej zawartość na szklany blat stolika, gdzie w wypitych do połowy drinkach wciąż pływały kostki lodu.
Z czarno-białej fotografii spoglądała na nich dziewięcio-, dziesięcioletnia dziewczynka. Sędzia wciągnął powietrze i powoli usiadł. Shelby zauważyła, że obrączka wrzyna się głęboko w palec jego lewej ręki. Nie zdejmował jej od ponad trzydziestu lat, a na prawej ręce lśnił duży pierścień z diamentem, jaki chciałaby nosić niejedna hollywoodzka narzeczona.
Shelby nachyliła się nad stołem, tak że prawie dotykała nosem czubka nosa ojca. Pokazała palcem czarno-białe zdjęcie.
- To moja córka - powiedziała drżącym głosem, czując jak bardzo się denerwuje. - Twoja wnuczka.
Szukała na twarzy sędziego jakichkolwiek oznak, że rozpoznaje dziewczynkę. Nie dostrzegła niczego.
- Ona wygląda zupełnie jak ja. Jak mama.
Sędzia zerknął na zdjęcie.
- Istnieje pewne podobieństwo.
- To nie jest podobieństwo, sędzio. Ta dziewczynka wygląda dokładnie tak samo jak ja. A tutaj... - wydobyła kartkę spod fotografii -... jest kopia jej aktu urodzenia. A to... jej akt zgonu, kiedy była noworodkiem. Przeczytaj go: Elizabeth Jasmine Cole. Rzekomo umarła, sędzio, na skutek powikłań, problemów z sercem, zaraz po narodzinach. Ty... ty powiedziałeś mi, że ona nie przeżyła. Że te prochy, które rozsiałam na wzgórzach... och Boże, czyje to były prochy? - zapytała, a potem potrząsnęła głową, nie chcąc słyszeć kolejnych kłamstw. - Nie mów... o Boże. - Miała ściśnięte gardło i pomyślała, że zaraz zwymiotuje. - Okłamałeś mnie. Dlaczego?
- Nie kłamałem...
- Przestań! Po prostu przestań! - Wyciągnęła ręce w jego stronę i cofnęła się o krok. Czuła, jak zalewają gorycz. Wściekłość sprawiała, że drżały jej mięśnie. - Ktoś, nie wiem kto, przysłał mi to wszystko. Dostałam to wczoraj, no i wróciłam tutaj, żeby wyjaśnić sprawę. Gdzie jest moja córka, tato? -wycedziła przez zęby, które zaciskała tak mocno, że aż bolała ją szczęka. -Co z nią zrobiłeś, do jasnej cholery?
- Ależ kochanie...
- Przestań! I to natychmiast! Nie nazywaj mnie kochaniem ani cukiereczkiem, ani dziecinką, ani panieneczką, ani żadnym innym czułym określeniem, dobrze? Ja jestem już dorosła, jeśli nie zauważyłeś, i nie uda ci się wywinąć z tego słodkimi słówkami, sędzio. Nie jestem małą dziewczynką. Dobrze wiem, że nie należy wierzyć ani jednemu słowu, jakie pada z twoich kłamliwych ust, a przyjechałam tu tylko po to, żeby odnaleźć moje dziecko, sędtip,^moją córkę. - Stuknęła się w pierś kciukiem.
^’^twojąfrkogo jeszcze? - zapytał. Już się nie uśmiechał, a w głosie słyszała (Jawny; dobrze jej znany szorstki ton.
L' '
- To... to nie ma znaczenia.
- Czyżby? - Sędzia rozrzucił papiery na stole i zmarszczył brwi, mrużąc oczy za okularami w szerokiej oprawce. - Dziwne, nie uważasz? Dostajesz dowód, że masz dziecko, w tym samym tygodniu, w którym Rose McCallum ma być zwolniony z więzienia.
- Co? - Nogi się pod nią ugięły. McCallum nie może odzyskać wolności. Jeszcze nie teraz. I nigdy. Strach ściął jej krew. Nagle zrobiło jej się gorąco, a zaraz potem zimno.
- Och, a więc nie wiedziałaś? - Sędzia znowu rozsiadł się na krześle i bawił kościaną rączką laski. Zerknął na córkę znad okularów. - Tak, Ross będzie wolnym człowiekiem. Aha, jeśli chodzi o Nevadę Smitha, nadal mieszka w tej okolicy.
Jej głupie serce na chwilę przestało bić, ale starała się zachować obojętny wyraz twarzy. Nevada nie istniał w jej życiu, i to od bardzo, bardzo dawna. Nic tego nie zmieni. Nigdy.
- Tak - ciągnął sędzia, gładząc opuszkami palców gałkę laski - odziedziczył skrawek skalistej ziemi, na której próbuje prowadzić ranczo. Nikt nie wie, jak Nevada zareaguje na uwolnienie Rossa, ale krążą plotki, że na pewno rozpęta się niezła awantura. - Przygryzł dolną wargę i z nachmurzoną miną zamyślił się, jak to miał w zwyczaju, kiedy przesiadywał w sądzie i wysłuchiwał długich, rozwlekłych podsumowań. - A teraz ktoś wysyła ci przynętę... chodzi o to, żeby ściągnąć cię z powrotem do miasta, do którego przysięgłaś sobie już nigdy nie wrócić. Ktoś robi z ciebie idiotkę, Shelby -powiedział, powoli kiwając głową, jakby zgadzał się z samym sobą - i to nie jestem ja.
Ten jeden raz mu uwierzyła.
Przyjechała tu przepełniona szlachetnością i determinacją, by odszukać swoje dziecko. To się nie zmieniło. Ale teraz czuła, że ktoś nią manipuluje i, tak jak powiedział ojciec, robi z niej idiotkę. Niechcący wpadła w pułapkę starannie przygotowaną przez kogoś, kto miał własne cele.
Postanowiła nie dać się tak łatwo!
Wyprostowała się, była mokra od potu.
Znajdzie sposób, żeby się jakoś wydostać z sideł. Bez względu na wszystko, raz na zawsze zostawi za sobą Bad Luck w Teksasie.
I tym razem, na Boga, zabierze ze sobą swoją córkę.
1
bad luck (ang.) pech (przyp. tłum.).
Ależ nie możesz wyjechać. Nina, przecież dopiero przyjechałaś! - Lydia nie należała do osób łatwo dających za wygraną. Pod tym względem nie zmieniła się wcale mimo upływu lat. Trochę posiwiała i przybyło jej kilogramów, ale była tak samo stanowcza, jak we wspomnieniach Shelby z młodości. - Sędzia cię potrzebuje - dodała, posapując, bo z trudem nadążała za zmierzającą do drzwi frontowych Shelby.
- On nikogo nie potrzebuje.
- Myślałam, że przyjechałaś w odwiedziny.
- Nie. Służbowo. - Shelby potrząsnęła głową. Nie mogła tu zostać. Nie mogła zostać w tym domu, w tym potężnym grobowcu, gdzie jej własna matka odebrała sobie życie, a ona dorastała jako jedynaczka pod okiem surowego prawnika, gdzie jacyś ludzie wiecznie wkradali się i wymykali, żeby wykonywać specjalne polecenia sędziego, nieświadomi, że Shelby obserwuje ich z górnego podestu, ukryta w cieniu, we wnęce obok szafy na bieliznę, że chowa się za fikusem i zerka na foyer przez cieniutkie gałązki.
- Ależ Shelby... - Głos Lydii zadrżał i Shelby zatrzymała się pod drzwiami. Odwróciła się i zobaczyła autentyczny smutek w ciemnych oczach Lydii. - ...Stęskniłam się za tobą, nińa. Odkąd ciebie nie ma, w tym domu jest tak zimno.
Shelby miała wrażenie, że topnieje lód wokół jej serca, bo przecież ta kobieta wychowywała ją od czasu, gdy Jasmine Cole wybrała śmierć zamiast hańby rozwodu. To właśnie w ramionach Lydii Vasquez przestawała się bać, to w jej obfity biust wtulała głowę, żeby usłyszeć bicie dobrego serca, to Lydia zachęcała ją, żeby nie rezygnowała z marzeń, i pocieszała, kiedy coś się nie udawało. Lydia smarowała jodyną jej zadrapane kolana, strofowała szybkąjak karabin maszynowy hiszpańszczyzną, kiedy Shelby popełniła błąd, albo mrugała porozumiewawczo i przymykała oko, kiedy Shelby „pożyczała” klucze do ojcowskiego pontiaca 1940.
- Nie mogę tu zostać - powiedziała Shelby, kładąc ręce na pulchnych ramionach Lydii.
- Nie na zawsze, nie. Ale może na kilka dni? To by mu sprawiło taką ulgę... taką radość. - Kiwnęła głową w stronę patio na tyłach rezydencji, gdzie sędzia wciąż siedział obok basenu. - I mnie też. Por favor. Kilka dni. Semana.
- Tydzień? - zapytała Shelby. - Mowy nie ma. Nie dam rady.
- A cóż by to szkodziło? Twojemu ojcu by się to spodobało, a ja... ja dopilnowałabym, żebyś ździebko przytyła. Od twojego wyjazdu wiele się zmieniło. - Zacisnęła wargi, tak że widać było wokół nich zmarszczki. - On nie jest... no, wiesz... nie jest tym, czym go nazywasz. Monstruo.
Shelby musiała się uśmiechnąć.
- Potworem, Lydio. Nie monstrum. Nie przekręcaj słów.
- Si. Potworem.
- Ja... pomyślę o tym.
- Zrób to, a ja będę się modliła. Do Matki Boskiej i...
- Ona sobie poradzi. Nie musisz wzywać wszystkich świętych - rzuciła Shelby. Na to małe bluźnierstwo przerażenie pojawiło się na pucołowatej twarzy Lydii. Shelby wybuchnęła śmiechem i ucałowała ją w policzek. - Pozwól, że załatwię to po swojemu, dobrze? Nie potrzebuję ani ciebie, ani Najświętszej Dziewicy, ani nawet Pana Boga, żeby mi mówili, co mam robić.
Kiedy Shelby wyciągnęła rękę do klamki frontowych drzwi, Lydia przeżegnała się z prawdziwie religijnym żarem i zaczęła mamrotać po hiszpańsku o upartych, nierozsądnych młodych kobietach, które nie wiedzą, gdzie jest ich miejsce na ziemi. Shelby usłyszała tylko połowę z tego potoku słów, ale zrozumiała, o co z grubsza chodzi, i zdecydowanie zamknęła drzwi.
Nie miała ochoty przebywać pod jednym dachem z ojcem. Nie wyobrażała sobie, jak mogłaby rozpamiętywać wszystkie nadzieje, marzenia i rozczarowania, które przeżywała przez pierwsze osiemnaście lat swojego życia, ale pozostać tutaj, blisko człowieka, który tak brutalnie zniszczył jej życie... to miało sens, jeśli chciała się dowiedzieć, co dokładnie zdarzyło się przed dziesięciu laty i jaką on odegrał rolę w tej gigantycznej grze pozorów.
Nogi lekko się pod nią uginały, kiedy szła do cadillaca, ale bez wahania usiadła za kierownicą; poczuła, że fotel parzy jej uda. Przekręcając kluczyk w stacyjce, zerknęła na dom i mogłaby przysiąc, że jedna z zasłon w gabinecie sędziego lekko się poruszyła. Czyżby zrobił to jej ojciec? Lydia? Ktoś inny?
Ale właściwie to było bez znaczenia. Shelby wsunęła okulary na nos, cofnęła się prawie do rogu garażu, a potem ruszyła gwałtownie, zwiększając obroty silnika. Pod pewnymi względami łatwiej byłoby zatrzymać się u ojca, ale mimo wszystko nie była gotowa na takie upokorzenie. Jeszcze nie.
Czy istnieje lepsze miejsce, żeby odkryć jego tajemnice? Żeby z nim porozmawiać w nadziei, że się otworzy i powie prawdę?
- Do diabła z tym wszystkim - mruknęła pod nosem i pojechała swoim wielkim samochodem do centrum miasteczka, do starej kamienicy, w której kiedyś przyjmował pacjentów doktor Pritchart. Wciąż bolała ją głowa. Ross McCallum miał wkrótce znaleźć się na wolności.
Nagle zaciśnięte na kierownicy palce zrobiły się mokre od potu, a serce zaczęło walić jak młotem. Shelby czuła gorycz w gardle, zacisnęła zęby i próbowała się skoncentrować, kiedy wjeżdżała do centrum Bad Łuck i kliniki, w której kiedyś leczono ją na wszystkie choroby, od bronchitu po zapalenie spojówek.
Budynek się nie zmienił. Miał trzy piętra, a na parterze w szybach odbijały się promienie słońca, bo wstawiono szyby, dodatkowo wzmocnione drutem. W pobliżu frontowych drzwi znajdowała się popielniczka, jak zawsze. Zainstalowano klimatyzację, a w niegdyś wyłożonych linoleum korytarzach teraz leżała brązowa wykładzina. Na szklanych drzwiach na drugim piętrze, przez które dawniej wchodziło się do gabinetu Pritcharta, teraz przybita była tabliczka z nazwą firmy ubezpieczeniowej.
Shelby, do głębi rozczarowana, nacisnęła jednak klamkę i weszła do pomalowanej na różne odcienie błękitu, chłodnej recepcji. Nieco impertynenc-ka recepcjonistka o włosach, których kolor pasował do srebrzystego błękitu ścian, i obwieszona biżuterią jak choinka, zerknęła na Shelby zza komputera. Na tabliczce na jej biurku widniał napis Roberta Fletcher.
- Szukam doktora Neda Pritcharta - powiedziała Shelby, zanim pani Fletcher zdążyła się do niej odezwać. - Byłam jego pacjentką przed laty, kiedy zajmował to biuro.
Roberta uśmiechnęła się miło, ale w jej oczach, powiększonych przez szkła kontaktowe, nie było ani trochę życzliwości.
- Doktor Pritchart? Jego tu nie ma od dawna, chyba od dziesięciu lat. My jesteśmy tutaj od sześciu, a przedtem urzędował tu prawnik, niejaki pan Black-well. Arthur Blackwell.
- Czy wie pani, kto przejął jego gabinet albo gdzie mogłabym go znaleźć?
Pani Fletcher wzruszyła ramionami, rozkładając bezradnie ręce.
- Nie mam pojęcia. Ale słyszałam, że rzucił pracę, wyprowadził się, nie pamiętam dokąd. Właściwie to nigdy go nie znałam, przynajmniej nie na tyle, żeby z nim porozmawiać. Widywałam go w mieście tylko od czasu do czasu. - Na chwilę umilkła i obrzuciła Shelby uważnych spojrzeniem. - Czy pani nie jest córką sędziego Cole’a? Shelby? Pamiętam cię... o rety, ależ ty jesteś podobna do swojej matki, niech odpoczywa w spokoju.
- Tak. Dziękuję. - A więc to tak będzie. Wszyscy w Bad Łuck będą ją rozpoznawali.
- Szkoda jej. No wiesz, kochanie - powiedziała recepcjonistka, nagle największa przyjaciółka Shelby - ona była cudowną kobietą.
- Tak, wiem. Pamiętam.
- Jak się miewa twój ojciec? Już dawno go nie widziałam.
- Dobrze. Hm, wszystko u niego w porządku.
- Od jak dawna jesteś w mieście?
- Jakiś czas - odparła Shelby wymijająco, pamiętając, że w małej mieścinie wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich. - Dokładnie nie pamiętam.
Uświadomiła sobie, że jej poszukiwania prowadzą donikąd, i nie chcąc odpowiadać na dalsze pytania, podziękowała recepcjonistce, zeszła po schodach na dół i stanowczym ruchem otworzyła frontowe drzwi. Owionęło ją gorące popołudniowe powietrze. Po drugiej stronie ulicy znajdowała się jedyna apteka w mieście, dawniej drogeria Rexall z saturatorem na tyłach. Shelby bywała tutaj często jako nastolatka, w tym piekielnym okresie między dzieciństwem a wiekiem dojrzewania. Wołałaby zapomnieć, ile wypiła wiśniowych coca-coli, kiedy obracając się na obitych czerwoną skórą taboretach, machała nogami i zanurzała frytki w keczupie z dodatkiem cytryny i sosu tabasco, i marząc o jakimś młodzieżowym idolu czy aktorze telewizyjnym, którego nazwiska już nie pamiętała. Miała wrażenie, że żyła tak beztrosko całe wieki temu.
Przekroczyła jezdnię w niedozwolonym miejscu, bo ruch nie był zbyt wielki, minęła róg ulicy i podeszła do bocznego wejścia, gdzie niczym strażnik stał dumnie pal do przywiązywania koni. Gładkie, nieco sfatygowane ze starości drewno było upstrzone śladami po gaszonych papierosach. Przesuwała opuszki palców po wyrytym sercu - po tylu latach wciąż tu było.
Boże, zupełnie zwariowała na jego punkcie. Była wtedy licealistką, a on starszy od niej wrócił do domu po krótkim epizodzie w wojsku.
To nie była najmądrzejsza decyzja w twoim życiu, przypominała sobie i wyprostowała się, otrzepując ręce. Nie zamierzała snuć głupich wspomnień, zwłaszcza że czas naglił. Każdy mijający dzień oznaczał, że przez kolejne dwadzieścia cztery godziny nie będzie mogła się spotkać ze swoją córką.
Zacisnęła zęby, przeszła na drugą stronę ulicy do jedynej w tej okolicy budki telefonicznej i zaczęła kartkować mocno sfatygowaną książkę telefoniczną z nadzieją, że na liście lekarzy znajdzie nazwisko doktora Neda Prit-charta.
Niestety. Wodziła palcami po kolumnach nazwisk, łudząc się, że może przypomni sobie jakiegoś wspólnika albo podwładnego, albo kogoś powiązanego z Pritchartem, ale jej wysiłki spełzły na niczym. Wiatr przybrał na sile, jego gorący podmuch przesuwał papierzyska i zeschnięte liście i rozrzucał je po ulicy. Zza drzwi wychynął szary, cętkowany kot, po czym schował się w cieniu za prażącym się w słońcu chevroletem, który wyglądał tak, jakby stał zaparkowany w tym miejscu od dwudziestu lat.
Powolny rytm życia w Bad Luck bardzo kontrastował ze zgiełkiem Seattle, gdzie przechodnie, rowery, samochody osobowe, ciężarówki i autobusy tarasowały strome ulice prowadzące do nabrzeża. Nad tłumami turystów krążyły rozwrzeszczane mewy, portowe foki zagrażały ławicom łososi, a po wzburzonych szarych wodach Cieśniny Pugeta płynęły wielkie promy i łodzie, w których żagle dął silny północny wiatr. To miasto położone na północnym zachodzie, gdzie wzdłuż wybrzeża stały tłumnie strzeliste drapacze chmur, naprawdę żyło, tętniło niepohamowaną, wibrującą energią, czerpiąc ją z eklektycznej mieszanki obywateli, którzy tu mieszkali, pracowali albo przyjeżdżali w celach turystycznych. Powietrze było rześkie, pachniało słonym oceanem, a na często zalewanych deszczem ulicach tłoczyli się ubrani w płaszcze i parki przechodnie, którzy pochylali głowy, żeby osłonić się przed wiatrem, i szli żwawo - cóż za przeciwieństwo powolnego tempa lata w Bad Luck.
Shelby wyszła z budki telefoniczną i skierowała się do apteki; ocierając pot z czoła, poczuła, że jest obserwowana. Obrzuciła spojrzeniem całą ulicę. W oddali stał zaparkowany stary pikap, jakiś mężczyzna ładował do niego torbę ziarna. Ale ukryte za okularami przeciwsłonecznymi oczy patrzyły wprost na nią.
Tego człowieka rozpoznałaby wszędzie.
Na chwilę zaparło jej dech w piersiach. Przez głowę przemykały, jak błyskawice, rozmaite, przyjemne i smutne, wspomnienia. Nevada Smith. Nawet się nie uśmiechnął, tylko ruszył ku niej tym swoim swobodnym, rozkołysanym krokiem, tak zwodniczo szybkim. Miał na sobie znoszone, spłowiałe od słońca dżinsy, zakurzone buty i postrzępioną, kiedyś ciemnozieloną koszulkę. Zatrzymał się dopiero w cieniu apteki, dosłownie centymetry od Shelby. Włosy lepiły mu się od potu.
- Shelby Cole. - W jego głosie wyczuwało się pogardę. - No, no - mruknął przeciągle i obrzucił ją spojrzeniem. - Słyszałem plotki, że wracasz tutaj.
- Czyżby? - Dlaczego jej serce biło tak mocno? Ich związek już się zakończył. Dawno temu. I postanowiła sobie, że to się nie zmieni. Ten nieokrzesany kowboj był dla niej kimś obcym.
- Złe wieści szybko się rozchodzą w Bad Luck - oparł się szczupłym, odzianym w dżins biodrem o pal do przywiązywania koni.
- Złe wieści szybko się rozchodzą wszędzie.
- Chyba tak. - Patrzył na nią uważnie przez ciemne okulary. Jego podbródek był wciąż mocno zarysowany - i pokryty kilkudniowym zarostem - a muskularne ramiona wzbudzały podziw opalenizną. I wciąż miał w sobie wielką arogancję i sarkazm. - Co cię sprowadza do Bad Luck?
Wcześniej zastanawiała się, czy nie powinna z nim porozmawiać. W końcu miał takie samo prawo wiedzieć jak ona. Jego córka - o jej istnieniu nawet nie wiedział, dziewięcioletnia dziewczynka, której nie miał szansy pokochać ani odrzucić. Przynajmniej przez wszystkie te lata przekonywała samą siebie, że dziecko było jego. Istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że... To straszne... Na samą myśl o tym robiło jej się niedobrze.
Obok przejechał minivan; przez otwarte okna było słychać, jak rozzłoszczona matka wrzeszczy na swoje dzieci. Nieco dalej wrona o błyszczących czarnych skrzydłach przechadzała się nerwowo wzdłuż rowu odpływowego, szukając czegoś dojedzenia.
A on wciąż czekał. Bezczelnie. Shelby chrząknęła.
- Wróciłam z kilku powodów - przyznała, mrużąc oczy. Teraz albo nigdy, pomyślała. - Jeden z nich ma związek z tobą. Jak będziesz miał wolną minutę, powinniśmy porozmawiać.
- Tylko tyle to zajmie? Minutę? - Spojrzał na nią przez te cholerne okulary, a ona zapragnęła zerwać mu je z twarzy.
- Dziesięć... najwyżej dwadzieścia.
- Może pogadamy teraz?
Na moment głos uwiązł jej w gardle. Tyle nocy zastanawiała się nad tym, czy kiedykolwiek skontaktuje się z nim, czy zdradzi mu tajemnicę, którą skrywała w sercu przez prawie dziesięć lat. Nigdy nie potrafiła znaleźć sensownej odpowiedzi. Aż do teraz. Zapewne dlatego, że nie miała wyboru. No cóż, jak się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B. Lepiej wyrzucić to wszystko z siebie i czekać na konsekwencje.
- Dobrze - powiedziała. - Niech będzie teraz, czemu nie. - Zerknęła na rozgrzaną, asfaltową jezdnię.
- Postawię ci drinka. Jesteś już pełnoletnia, prawda?
- Od dawna - burknęła.
Spojrzał w stronę White Horse Saloon i ruszył tam, gdy tymczasem Shelby zbierała się na odwagę, żeby powiedzieć mu prawdę. Otworzył przed nią drzwi, które mocno zaskrzypiały na starych zawiasach, i weszła do mrocznego, przypominającego grobowiec pomieszczenia: belki na suficie były tu ciemne od wieloletniego papierosowego dymu, a przestarzały system klimatyzacji głośno buczał, jakby skazany na klęskę w walce z upałem. Kilka zamocowanych na suficie wentylatorów leniwie rozgarniało gęste, ciepłe powietrze, metaliczna muzyka z ukrytych głośników mieszała się z wyraźnym stukotem kul bilardowych w drugim rogu pomieszczenia. W szklankach brzęczały kostki lodu i Shelby poczuła w nozdrzach smród dymu i alkoholu. Przechodząc obok baru do boksu, czuła, że jest obiektem zainteresowania wielu osób.
- Piwo? - zapytał Nevada, kiedy usiadła.
- Może być. - Było jej wszystko jedno. Wsunęła okulary przeciwsłoneczne do bocznej kieszonki torby, a Nevada podszedł do baru i przywołał barmankę, chudą, kruchą kobietę o tlenionych włosach, zbyt mocno narysowanych brwiach i ze śladami szminki na wargach.
- Dwa, Lucy.
- Już się robi.
Przysiadł na ławce naprzeciwko niej i rzucił swoje ciemne okulary na stół. W skąpym świetle zauważyła, że jego oczy trochę się różnią-jedna źrenica jest większa od drugiej. Przypomniała sobie, że to rezultat jego bójki z Rossem McCalłumem.
- No, śmiało - powiedział. - O co chodzi, Shelby? Jakaż to ważna sprawa sprowadza cię tutaj?
Obejrzała się przez ramię z niepokojem, powtarzając sobie w duchu, że wcześniej czy później i tak musi się z tym uporać. Najlepiej będzie mieć to za sobą.
- Jest coś, o czym powinnam była ci powiedzieć dawno temu - wyznała i zobaczyła, jak napinają się żyły na jego szyi. - Coś ważnego.
- Co?
Przyszła Lucy. Położyła na stole kilka papierowych podkładek z mapką Teksasu i postawiła dwie smukłe butelki piwa i dwie szklanki. Po krótkim namyśle wyciągnęła rękę nad barem i po sfatygowanym blacie przysunęła koszyczek z orzeszkami w łupinach. Zatrzymał się tuż przy podstawce do serwetek.
- Coś jeszcze? - zapytała.
- Chyba nie - odparł Nevada.
- Dajcie znać, jak się namyślicie.
- Damy znać. - Nevada napełnił swoją szklankę i znowu utkwił wzrok w Shelby. - Mów dalej.
Poczuła, że sztywnieją jej plecy. Starała się mówić jak najciszej.
- Ty i ja. Mieliśmy dziecko - wyznała.
Sięgał właśnie po orzeszka i jego ręka zastygła w powietrzu. Zmrużył oczy i patrzył na nią jak sparaliżowany, z takim natężeniem, jakby brał ją na cel.
- Co? - wychrypiał.
- Mówię prawdę. - O Boże. - Dziewczynkę.
Przez chwilę panowała cisza. Ogłuszająca cisza potępienia. Patrzył jej w oczy, szukając w nich choćby śladu kłamstwa.
- I nie powiedziałaś mi o tym? - wyszeptał w końcu. Twarz miał napiętą, jego spojrzenie zdradzało narastający gniew.
- Nie.
- Gdzie ona jest? - Jego wargi ledwo się poruszały.
- Nie wiem.
- Nie wiesz? - Zapomniał o piwie i o orzeszku. Wyglądał tak, jakby za chwilę miał przeskoczyć stół i potrząsnąć nią. - Jak to, nie wiesz?
- Myślałam, że... ona urodziła się martwa - wyjąkała Shelby, siląc się na spokój.
- Co? Myślałaś? Przecież byłaś tam? - dopytywał się, oszołomiony, jakby oskarżał Shelby o to, że kłamie w żywe oczy.
Och, to wszystko brzmiało tak niewiarygodnie.
- Wszyscy mi to mówili, ale teraz... teraz myślę, że zostałam okłamana i że ona żyje, ale nie wiem gdzie. Prawdopodobnie została adoptowana, i to nielegalnie.
- Zaraz, zaraz! - Szybko wyciągnął rękę, żeby ją uciszyć. Zerknął w stronę baru i Shelby uświadomiła sobie, że Lucy podsłuchuje ich rozmowę, wycierając długi, błyszczący blat kontuaru, i coraz bardziej się do nich przysuwa.
Shelby dobrze zrozumiała to milczące ostrzeżenie. Nevada sięgnął do kieszeni, wyjął portfel i rzucił kilka banknotów na stół.
- Chodź - rozkazał i prawie wyciągnął ją zza stolika, przy okazji zgarniając swoje okulary. - Reszty nie trzeba - burknął do Lucy, popychając Shelby do wąskiego korytarza na tyłach lokalu, wciśniętego między toalety i kuchnię. Otworzył drzwi ramieniem.
Owionęło ich upalne powietrze, a słońce oślepiło. Wokół śmietnika przy murze roiło się od much i pszczół. Ulicą sunął sznur samochodów i ciężarówek.
Nevada ujął łokieć Shelby stanowczym gestem i popychał ją na pokryty nierównym asfaltem parking.
- Dokąd jedziemy? - Próbowała wyszarpnąć ramię, ale on tylko wzmocnił uścisk.
- Do mnie.
- A gdzie to jest?
Zdała sobie sprawę, że prowadzi ją do swojego wozu.
- Parę kilometrów za miastem.
- Mowy nie ma.
- Wolisz rozmawiać tutaj? - zapytał, zatrzymując się na chodniku, gdzie dwoje dzieciaków na rowerach mijało parkomaty, a kilka samochodów odjeżdżało albo hamowało przy krawężnikach. Przechodnie obrzucili ich zaciekawionymi spojrzeniami.
Mężczyzna w goglach lotnika, w czapce Oilersów spuszczonej na oczy z nieukrywanym zainteresowaniem patrzył na nich przez otwarte okno swojej ciężarówki.
Nagle Shelby uświadomiła sobie, jak bardzo tu nie pasuje.
- Wiesz, ludzie cię rozpoznają - zauważył Nevada.
- Ależ wiem. - Wahała się tylko przez chwilę. - Pojadę swoim samochodem, dobrze?
Puścił jej łokieć.
- Jedz za mną.
Nie potrzebowała dalszych zachęt. Mężczyzna w ciężarówce splunął na chodnik tytoniową śliną, a Shelby podbiegła do wynajętego cadillaca i otworzyła drzwi. W środku było niemiłosiernie gorąco. Nastawiła klimatyzację na najwyższy poziom, opuściła szybę i wykręciła kierownicę. Kiedy stary pikap Nevady oddalił się od krawężnika, włączyła się do ruchu tuż za nim.
Jadąc mu na ogonie i klnąc pod nosem, znów włożyła okulary. To jakiś nonsens, mówiła sobie. Na miłość boską, co ty wyprawiasz, dlaczego je-dziesz do domu Nevady? Zacisnęła zęby i jechała za nim przez miasto, na zachód i przez pagórkowate tereny, gdzie wreszcie poczuła działanie klimatyzacji.
Teren wokół rancza był chroniony drutem kolczastym, a sumaki rosły obok żywodębów. Po suchej, pokrytej kurzem ziemi błąkały się stadka kozłów, owiec i bydła, skubiąc rzadką trawę i zioła. Pokonali kolejne kilometry i minęli wąwóz, którym kiedyś płynął strumyk. Nevada skierował swojego pika-pa w gąszcz żywodębów, gdzie żwirowa, wyboista alejka prowadziła na środek rancza
Cadillac podskakiwał na zielsku - rosło między bliźniaczymi koleinami i rysowało podwozie auta.
- Świetnie - Shelby mruknęła pod nosem, zaciskając ręce na kierownicy.
A więc to tutaj skończył Nevada. Kawałek rancza z chatką, która wcale nie wyglądała jak wiejski domek, i kilkaset ogrodzonych akrów spalonych słońcem. Stadko longhomów wędrowało po polach, a kilka zakurzonych koni próbowało się paść, opędzając się ogonami od wszędobylskich much.
Zdecydowanie nie był to raj na ziemi.
Zatrzymała cadillaca przy małej pompowni.
Kurz jeszcze nie opadł, a ona już wyciągała neseser i gramoliła się z wozu, żeby się nie rozmyślić.
Nevada czekał na nią. Pies również. Zaczął szczekać jak oszalały.
Nevada spojrzał na niego.
- Cicho, Crockett! Nic się nie dzieje. - Pies miał rozstawione łapy i zje-żoną sierść na grzbiecie. Warczał głucho, błyskając zębami. - Dość! - Warkot ustał, ale zwierzę nie spuszczało z Shelby ciemnych, podejrzliwych ślepiów. Każdy mięsień pod czarno-białą sierścią był naprężony, gotowy do skoku, gdyby padł taki rozkaz. - Nie żartuję - ostrzegł Nevada, a potem podrapał psa za uszami. - Wejdź - powiedział, otwierając ażurowe drzwi. Siateczka była połatana w paru miejscach, a farba zaczynała się łuszczyć.
Shelby weszła do domu - wcale nie było w nim chłodniej niż na dworze. Podniszczone meble były ustawione w dość przypadkowy sposób wokół dywanu, który leżał na podłodze z linoleum. Nic tu nie pasowało. Wszystko było używane. Jeśli Nevada Smith miał choć trochę pieniędzy, to na pewno nie przeznaczał ich na domowe wygody. Jakieś czasopisma walały się na stoliku - kiedyś zapewne wyglądał lepiej, ale nie zasługiwał na miano mebla w stylu retro.
Poprowadził ją obok mikroskopijnej kuchni do tylnych drzwi. Ganek był pogrążony w cieniu, osłonięty parawanami - na szczęście było tu chłodniej o jakieś dziesięć stopni. Do sidingu po jednej stronie drzwi był przyklejony wyblakły znak Burma-Shave, dobrze już stary. Obok niego znajdował się rdzewiejący termometr - słupek rtęci pokazywał ponad czterdzieści stopni Celsjusza. - Usiądź - zaproponował, wskazując plastikowe krzesełko przy małym stoliku. - Herbaty z lodem?
- Masz? - Była zdumiona. Naprawdę nie oczekiwała od niego ani odrobiny gościnności, ale w gardle miała sucho i była potwornie zdenerwowana -jak mysz, która dała się złapać w pułapkę.
- Mogę ci zrobić. Z torebki.
- Dobrze.
Zniknął w środku i Shelby mogła się teraz rozejrzeć po podwórzu, gdzie pojedyncze kępy suchej trawy otaczały dół w kształcie podkowy i kamienny rożen, który już zaczynał się kruszyć. Na sznurze rozpiętym między domem a tyczką na podwórzu suszyła się bielizna. Za ogrodzeniem kilka błyszczących w słońcu koni piło wodę z cementowego koryta. Ażurowe drzwi zaskrzypiały i stary pies zamachał ogonem na widok swego pana. Nevada wyszedł z kuchni. Niósł dwie różnej wielkości szklanki wypełnione lodem i mętną bursztynową cieczą, raczej nieprzypominającą herbaty.
Podał jej szklankę.
- No dobrze, opowiadałaś mi o swoim dziecku. - Z surową miną usiadł na krześle i oparł zniszczony obcas buta na beczułce pod drzwiami. - O naszej córce.
Shelby zesztywniała. Nie miała zamiaru dać się zastraszyć, odparła więc: - Zgadza się, Nevada. Już ci mówiłam, myślałam, że ona nie żyje.
- Czyżby nie było cię przy tym? - Nie widziałaś, jak się rodziła?
- Ja... byłam pod wpływem leków.
- Cholera. - Rzucił jej wymowne spojrzenie, a potem szybko strzepnął palce, sugerując, żeby mówiła dalej.
Shelby chrząknęła.
- Mam kopie aktu urodzenia i aktu zgonu.
- Kto ci je dał?
- Obie z podpisem doktora Pritcharta dostałam w szpitalu.
- Ten facet to kanciarz.
- Ten facet zaginął - odparła, a potem wypiła łyk herbaty. Po szklance ściekały kropelki napoju.
- Wyjechał z miasta niedługo po tobie.
- Na to wygląda. - Pogrzebała w neseserze i znalazła szarą kopertę, która zmieniła jej życie. - Przyjrzyj się im - powiedziała i podała mu zawartość koperty. Zastanawiała się, dlaczego popełnia błąd, pozwalając mu obejrzeć dokumenty, list i zdjęcie Elizabeth Jasmine Cole (takie imiona wybrała dla córki).
- Nigdy nie widziałaś dziecka? - mówił spokojnym głosem, ale zdradzały go drgające kąciki ust.
- Nigdy.
- Dlaczego?
- Mówiłam ci. Byłam pod wpływem narkozy, nieprzytomna, kiedy dziecko się rodziło. - Powieki zapiekły ją od łez gniewu, ale nie wybuchnęła płaczem. Nie miała czasu na użalanie się nad sobą. Nie teraz.
Zmrużył oczy.
- Twierdzisz, że istniała jakaś zmowa przeciwko tobie, że... że co? Doktor Pritchart dolał ci czegoś do kroplówki?
- Nie... nie sądzę. To znaczy... - Nie chciała się nad tym rozwodzić, skrzywiła się. - Byłam głupia, rozumiesz? W ósmym miesiącu ciąży wybrałam się na przejażdżkę konną, dostałam krwotoku, no i dziecko postanowiło przyjść na świat przed terminem. - Popatrzyła na mgłę zbierającą się nad niskimi wzgórzami; nad zagajnikiem mesquite krążył samotny jastrząb. Nie miało sensu opowiadać o bólu, strachu, rzece krwi, która śmiertelnie ją przeraziła. Nie musiał wiedzieć o jeździe karetką - ojciec to przed nią zataił - ani o tym, że od doktora Pritcharta cuchnęło alkoholem, nie musiał znać prostej prawdy, że przez dziesięć lat miała ogromne poczucie winy z powodu śmierci swojego dziecka.
- Kiedy się przebudziłam, wszyscy mówili mi, że dziecko nie żyje i że mój ojciec, który pozostawał moim opiekunem prawnym, ponieważ byłam nieletnia, zarządził sekcję zwłok i kremację.
- I nie podawałaś tego w wątpliwość?
- Miałam siedemnaście lat. - Obróciła się i przygwoździła Nevadę wściekłym spojrzeniem. - Nie pomyślałam, że mógłby kłamać.
- To był twój pierwszy błąd.
- Nie pierwszy. - Z każdego jej słowa bił chłód; zauważyła, jak napinają się mięśnie w dolnej części szyi Nevady. - Zrobiłam ich wtedy całkiem sporo.
- To akurat dotyczy nas wszystkich, prawda?
Poczuła ból w sercu, ale nie pokazała tego po sobie. Przyjechała wyznać mu prawdę, a kiedy to już się stało, niewiele pozostawało do powiedzenia.
Oglądał błyszczące zdjęcie w taki sposób, jakby szukał potwierdzenia, że dziecko jest jego.
- Rozmawiałaś z sędzią?
- Jasne.
- I?
- Wszystkiego się wypiera.
- Ale ty mu nie wierzysz.
- Ani trochę.
- Uczysz się.
- Miejmy nadzieję. - Dopiła herbatę jednym haustem i postawiła pustą szklankę na stół. - Od tamtych wydarzeń bardzo wydoroślałam. - Wstając, sięgnęła po fotografię i papiery.
- Kto ci je przysłał? - Po raz ostatni spojrzał na uśmiechniętą dziewczynkę na zdjęciu, a potem wsunął je do koperty wraz z innymi dokumentami.
- Właśnie dlatego tu jestem. Żeby się tego dowiedzieć.
Ściągnął brwi w zamyśleniu, odwrócił paczkę i zerknął na stempel na znaczku.
- San Antonio.
- Tak. Niedaleko stąd.
Wcisnął kopertę do jej ręki.
- I dlatego zastanawiam się, czy mieszka w pobliżu Bad Łuck... jeżeli Elizabeth dorastała tutaj albo w sąsiednim miasteczku, albo na jakimś ran-czu na wsi, albo jeśli ten znaczek nalepiono dla zmyłki, żeby ściągnąć mnie tutaj, podczas gdy ona tak naprawdę jest w Kalifornii albo Meksyku, albo Quebecu, albo Bóg wie gdzie... - Znowu poczuła dławiącą grudkę w gardle, ten sam ból, jakiego doświadczała przez wszystkie te lata na myśl o córce, którą utraciła. Nie pora się rozklejać, zbeształa się w myślach. Wsunęła kopertę do bocznej kieszeni neseseru.
- Masz zamiar pogadać z policją? - Gapił się na nią bezczelnie, rozparty na krześle. Domyślała się jednak, że mimo nonszalancji i opanowania dokładnie analizował wszystkie nowiny.
- Z policją? Nie wiem - przyznała. - Dostałam tę kopertę wczoraj. Z kim miałabym się skontaktować? Z policją San Antonio? Z Biurem Szeryfa? Ze strażnikami Teksasu? - Na samą myśl o tym głowa rozbolała ją jeszcze bardziej. - Nie... na razie chyba będę działać na własną rękę. Nie chcę, żeby to się przedostało do prasy, dopóki sama się nie rozejrzę. Powiedziałam ci tylko dlatego, że na ciebie wpadłam.
- Dziwię się, że to zrobiłaś.
- Dlaczego?
Uniósł brew arogancko.
- Nie pomyślałbym, że starczy ci odwagi.
- To chyba za dobrze mnie nie znasz, co?
Krzyżując ręce na piersiach, przechylił się na krześle i zaczął się jej uważnie przyglądać. Od stóp do głów. Jego spojrzenie zatrzymało się na jej oczach.
- Znam cię dość dobrze.
- Znałeś, Smith. Znałeś. Byłam wtedy jeszcze dzieckiem.
- Całkiem ładnym dzieckiem, o ile dobrze pamiętam.
- Na pewno byłam naiwna - odparła, nie chcąc dać się uwieść jego słowom - i chyba głupia.
Wstał i potarł zarośnięty podbródek.
- Nie spieszyłaś się z przyjazdem tutaj.
- Zwlekałam dziewięć lat. Dostatecznie długo. - Podniosła neseser, jak-by*zbierała się do wyjścia.
- Zatrzymasz się u swojego ojca?
Zawahała się.
- Nie wiem.
- Zadzwoń do mnie, jak się zdecydujesz.
Plecy jej zesztywniały; popatrzyła na niego gniewnie przez ciemne okulary-
- Dlaczego?
- Chciałbym, żebyśmy byli w kontakcie.
- To chyba nie najlepszy pomysł. Naprawdę.
- No cóż, według mnie nie da się tego uniknąć.
- Miasteczko nie jest znów takie małe.
- Dobrze wiesz, że nie o tym mówię. Wpadłaś do Bad Luck i przywiozłaś mi taką niespodziankę... powiedziałaś, że gdzieś żyje moje dziecko. Jeśli to prawda...
- To jest prawda - zapewniła, czując, jak pieką ją policzki.
- Jeśli to prawda, to powiedziałbym, że mam w tym swój udział. - Obrzucił ją chłodnym spojrzeniem. - Będę chciał poznać moją córkę.
- Najpierw muszę ją znaleźć.
- Poprawka: musimy ją znaleźć.
- Ale...
- I znajdziemy. - Powiedział to spokojnym, rzeczowym tonem. - Chcę dostać kopie wszystkich dokumentów, jakie masz.
Poczuła, że po kręgosłupie spływa jej kropelka potu. Ze strachu. Nie chciała znowu wpaść w pułapkę, jaką były kontakty z Nevadą Smithem. Nie ma mowy. Wykluczone. Był nieudacznikiem - wciąż seksownym, to musiała przyznać, ale nie chciała się z nim zadawać. Sprawiał takie wrażenie, jakby był z kamienia - stał przed nią bez ruchu, bardzo męski, postawny i pełen determinacji.
- Zobaczę, co mogłabym zrobić.
- Nie, Shelby. Ty to zrobisz.
Zacisnęła zęby. Co za niewiarygodnie bezczelny typ. No, ale przecież zawsze taki był.
- Ustalmy sobie jedną rzecz, Nevada. Nie będziesz mną rządził.
Kącik jego ust drgnął, jakby go to rozbawiło.
- O tym nawet bym nie marzył. Czy mógłbym dostać kopie wszystkiego? - Przerwa. - Proszę?
Otwarcie z niej szydząc, posłał jej olśniewający teksański uśmiech, którym uwiódł ją przed tak wielu laty. Nagle jego rozbawione oczy mocno zabłysły.
- Pomyślę o tym.
- Pomyśl.
Wyciągnęła rękę do klamki i się zawahała. Czegoś jeszcze nie omówili. Zżymając się w duchu, powiedziała:
- Sędzia wspomniał, że Ross McCallum wkrótce wyjdzie z więzienia.
- I to niedługo. - Nevada lekko poruszył nozdrzami. - Wygląda na to, że stary Caleb Swaggert odwołuje zeznanie i twierdzi, że jednak to nie Ross zabił Ramona Estevana.
- W takim razie kto?
- A to jest, Shelby, dziewczę miłe, pytanie za milion dolarów.
- Nie jedyne.
- Fakt. Wiesz, jakie pytanie mnie dręczy? Dlaczego właśnie w tygodniu, w którym McCallum ma być zwolniony z więzienia, dostajesz tyle informacji o dziecku, ponoć nieżyjącym?
- Nie wiem - przyznała.
- Może powinniśmy się tego dowiedzieć.
- My? - Natychmiast zrobiła się czujna.
- No tak. - Oparł rękę na drzwiach i przytrzymał je, tak że nie mogła wyjść. Był tak blisko, że czuła jego zapach, mieszaninę potu, mydła i kurzu. Nachylił się jeszcze bardziej. Jej serce waliło jak oszalałe. Dostrzegła kilka czarnych włosków na jego rękach i nieregularny kształt źrenicy w uszkodzonym oku. Miał ciepły, lekki oddech. Po jej plecach pociekła strużka potu. Popełniła błąd, przyjeżdżając tutaj, przebywając z nim sam na sam. Wielki błąd. Z trudem przełknęła ślinę i starała się nie patrzeć na jego wargi, kiedy mówił. - Jeżeli ta dziewczynka na zdjęciu jest moją córką, to dobrze wiesz, że będę się angażował w tę sprawę.
- Nie musisz...
- Nie chodzi o zobowiązanie, Shelby - powiedział stanowczo, wpatrując się w jej oczy. - To sprawa więzów krwi.
Shep Marson zaparkował policyjny wóz w cieniu samotnego żywodębu i otarł pot z czoła. Domek, w którym mieszkał przez ostatnich dziesięć lat - trzy sypialnie z łazienką - wyglądał bardzo niekorzystnie w bezlitosnych promieniach słońca. Jasnozielona farba łuszczyła się przy drzwiach, antena telewizyjna się wykrzywiła, a gonty na dachu były wielokrotnie łatane. Niestety, ostatnimi czasy Shep nie śmierdział groszem, tym bardziej że miał na utrzymaniu sześć osób. Jednak nie to było najgorsze. Wprawdzie udawało mu się wiązać koniec z końcem - jako przedstawiciel służb mundurowych kupił nawet dom na niskooprocentowany kredyt - ale jego portfel znacznie uszczuplały inne, jemu tylko znane wydatki.
Czuł się jak kompletny głupek - ech, wiedział, że jest głupkiem, ale miał nadzieję, że znajdzie jakieś wyjście z tej pułapki. Musi je znaleźć, zanim zupełnie się wykończy. W pewnym momencie liczył na finansowe wsparcie rodziców żony, ale teść stracił większość pieniędzy, kiedy załamał się rynek bydła.
Drapiąc się po karku, Shep obszedł dom; na podwórzu jego myśliwski pies prężył się na smyczy i szczekał jak szalony.
- Cicho! - wrzasnął Shep, a potem zauważył, że cętkowana kotka sąsiadów wślizguje się pod ganek. Szarpnął węzeł krawata i odpiął dwa guziki koszuli.
Powiesił kapelusz na kołku przy tylnych drzwiach i już miał wejść do kuchni, pachnącej cynamonem i gałką muszkatołową.
- Buty na tylnym ganku! Shep, słyszysz mnie? - wrzasnęła Peggy Sue gdzieś z salonu, przekrzykując jazgot telewizora i kłótnię dzieciaków. Dwójka z nich podbiegła do ojca, bębniąc bosymi stopami po zniszczonym linoleum. - Tato! Tato! - wołała Candice, blondyneczka z mysimi ogonkami; tuż za nią biegł jej młodszy braciszek.
- Witaj, panieneczko. - Shep wziął sześciolatkę na ręce, gdy tymczasem Donny wycelował w nią z pistoletu na wodę i nacisnął spust. Ciepła struga zmoczyła Shepowi mundur. - W domu tak się nie robi - upomniał syna surowym tonem.
Z korytarza wychynęła jego żona, Peggy Sue. Miała na sobie znoszone dżinsy i kraciastą bluzę zawiązaną pod piersiami. Niegdyś świeża i piękna twarz wyrażała niezadowolenie. Odgarnięte do tyłu włosy podkreślały kości policzkowe - inne kobiety mówiły, że „zabiłyby”, żeby takie mieć - i zadarty nos z kilkoma piegami, które dawniej wydawały się Shepowi takie urocze.
- Co ja ci mówiłam o butach? - zapytała. Podeszła do piekarnika, zdmuchując grzywkę z czoła. Brązowe włosy miała spięte w kucyk, a kiedy się pochyliła nad drzwiczkami piekarnika, można było dostrzec pierwsze nitki siwizny. Trochę też przytyła i Shep nie mógł się pogodzić z myślą, że jego żona, Peggy Sue Collins, ongiś najzręczniejsza tamburmajorka w całym okręgu i najlepsza laska, jaką kiedykolwiek zaliczył na tylnym siedzeniu swojego starego forda, zaczyna się starzeć.
Postawił Candice na podłodze, wyrwał Donny’emu pistolet na wodę, a potem zdjął buty.
- Gdzie Timmy i Robby?
Używając dwóch postrzępionych rękawic, Peggy Sue wyciągnęła z piekarnika ciasto z brzoskwiniami i ostrożnie postawiła je na górnej płycie.
-Timmy chyba wypełnia podania do Safewaya i do młyna Cole’a. - Zdjęła folię, którą była wyłożona forma do ciasta. - A Robby mamrotał coś, że idzie popływać z Billiem Rayem i Pete’em Dauberem.
- Nie podoba mi się, że zadaje się z chłopakami Dauberów. Oni zawsze coś narozrabiają. - Sięgnął do lodówki i znalazł zimną puszkę Pabst Blue Ribbon. - Pewnie gdzieś popalają...
- A, a, a - Peggy Sue rzuciła mężowi ostrzegawcze spojrzenie, a potem wymownie zerknęła na młodsze dzieci. - Porozmawiamy o tym później.
- Powinien sobie znaleźć jakąś pracę na wakacje.
- W zeszłym miesiącu zbierał siano.
- I mógłby to dalej robić, gdyby się nie pokłócił ze starym Kramerem. -Shep był w coraz gorszym nastroju. Otworzył półlitrową puszkę i uśmiechnął się, słysząc cichy, dobrze znajomy syk.
- Było, minęło.
- Ja chcę ciasta! - oznajmił Donny.
- Po kolacji. Teraz biegnij pozbierać klocki lego, a ty, Candice, masz mu pomóc. - Peggy Sue zwróciła się do męża. - Może byś im nalał wody do baseniku?
- Za chwilkę. - Miał ochotę położyć się na rozkładanym fotelu i pooglądać telewizję, ale spojrzenie, jakie mu posłała, uśmierciłoby rozwścieczonego grzechotnika, a on nie chciał zaczynać walki, nie teraz. Wołał toczyć z nią boje o późniejszej porze, a potem wynagradzać je kilkugodzinnym baraszkowaniem.
W łóżku Peggy Sue potrafiła być istną diablicą, najlepszą do zerżnięcia w całym okręgu. I była jego żoną. Czuł dumę, wiedząc, że jest napalona jak dzika klacz w okresie godowym, że wije się i jęczy w sobotni wieczór, a w niedzielę rano jak gdyby nigdy nic wstaje, szykuje dzieci do szkółki niedzielnej i prowadzi kościelny chór, pobożna niczym aniołek. Przechodząc, klepnął ją żartobliwie po pośladkach. Odwróciła się do niego.
- Daj spokój; idź napełnić ten basen. No już. - Pokręciła głową i sięgnęła do kredensu.
- Idę, idę - obiecał i dopił pabsta, a potem próbował objąć żonę w talii i szybko pomacać jej piersi. Wtulił nos w jej kark, a zawsze gotowy do akcji penis wcisnął się w to rozkoszne zagłębienie w jej dżinsach.
- Przestań, Shep! Nie mam czasu na takie rzeczy! - Obróciła się na pięcie i spojrzała mu w oczy. Była spięta, mocno zaciskała usta, na których były jeszcze resztki szminki.
- Dobrze już, dobrze. Cholera, człowiekowi się wydaje, że kobieta od czasu do czasu chce, żeby zwrócić na nią uwagę.
Odburknęła coś pod nosem. Shep znalazł stare trampki. Neandertalczyk? To właśnie powiedziała? Nawet nie zawiązał sznurowadeł, tylko wyszedł na dwór i zmarszczył brwi.
Skip wyrywał się na smyczy i ujadał.