Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lisa Jackson, autorka bestsellerowej „Paranoi” powraca z nowym thrillerem! Kara McIntyre przez całe swoje życie była tą, której udało się przeżyć. Osierocona w wieku siedmiu lat, straciła najbliższą rodzinę w wyniku brutalnego morderstwa. Od tamtego czasu wciąż szuka spokoju, który po dwudziestu latach od tamtych wydarzeń znów może zostać zburzony. Przeszłość daje o sobie znać… Z więzienia zwolniony zostaje Jonas – brat Kary. Prasa kolejny raz wietrzy sensację. A na domiar złego Kara zaczyna otrzymywać zaszyfrowane wiadomości od starszej siostry Marlie. Siostry, po której ślad zaginął tamtego pamiętnego, świątecznego wieczoru. Siostry, która zdążyła wtedy wyszeptać złowieszcze: ani słowa… Gdy dookoła zaczynają ginąć ludzie, Kara uzmysławia sobie, że jest ostatnim celem mordercy. Już raz udało jej się przeżyć. Czy uda jej się znowu?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 531
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 58 min
ROZDZIAŁ 1
Mount Hood, Oregon
Dwadzieścia lat wcześniej
Skrzyyyyp!
Kara otworzyła oczy.
Co to było?
Wytężyła wzrok w ciemności.
– Ani słowa.
Zaczęła krzyczeć.
Ale jakaś dłoń zasłoniła jej usta.
Mocno.
– Ciii!
Marlie? Czy to siostra przycisnęła jej głowę do poduszki?
Zaczęła się szamotać.
– Przestań! Słuchaj i nic nie mów! – Ostrzeżenie wyszeptano wprost do jej ucha. Gorący oddech na skórze. – Słuchaj mnie. – Głos nie pozostawiał wątpliwości. To nie był żart ani wygłupy, do których Kara się przyzwyczaiła dzięki trzem starszym braciom.
„Urwisy”, tak nazywała ich mama. „Rozrabiaki”, mówił tata.
Teraz jednak była tu tylko Marlie i miała wystraszony głos.
– Rób, co ci mówię – ostrzegła. – Żadnych pytań. Żadnego sprzeciwu. Sprawa jest poważna, Misiaczku, więc ani mru-mru.
Dlaczego?
Jakby czytając w myślach Kary, Marlie dodała:
– Nie ma czasu na wyjaśnienia, więc mi zaufaj. Jesteś mądrą dziewczynką. Tak mówią o tobie w szkole, prawda? Że wyprzedzasz innych uczniów? Więc rób, co ci mówię, okej? No to chodź.
Kara pokręciła głową, jej włosy zaszeleściły na poduszce, a oczy zaczęły przyzwyczajać się do słabego światła. To, co tak przestraszyło Marlie, nie może być aż tak okropne. Mama będzie wiedziała, co zrobić.
– Nie hałasuj, dobrze? Rozumiesz?
Marlie uniosła rękę, a Kara nie mogła się opanować.
– O co...? – zaczęła szeptem, a Marlie znowu zasłoniła jej usta. Mocniej. Wcisnęła Karę w łóżko.
– Posłuchaj wreszcie! – wycedziła przez zaciśnięte zęby. Karę zmroziło, gdy zrozumiała, że siostra nie żartuje. Chociaż mama czasem twierdziła, że starsza z dziewczyn bywa „panikarą”, tym razem było inaczej. Marlie zachowywała się inaczej. Była śmiertelnie przestraszona.
Kara to wyczuła i leżała spokojnie.
– Musisz się ukryć. Jak najszybciej.
Ukryć?
– Jak najszybciej. Rozumiesz?
Zaskoczona Kara potaknęła.
– Ale nie tutaj. – Marlie powoli odsunęła dłoń od twarzy Kary.
– Dlaczego? Gdzie jest mama...? – zapytała Kara szeptem. Nie mogła się powstrzymać.
– Cholera! Przestań! Kara, proszę! – Marlie znowu zakryła dłonią usta młodszej siostry. Brutalniej. Wciskając głowę Kary w poduszkę. – Żadnych pytań! Bo cię usłyszą!
Kto? Kto mnie usłyszy?
Serce Kary biło jak szalone. W jej żyłach płynął strach.
– Chodź ze mną i nic nie mów! Nie żartuję, Kara. Są tu źli ludzie. Nie mogą cię znaleźć. Jak znajdą, zrobią ci krzywdę, rozumiesz? – Marlie pochyliła się nad nią, więc nawet w ciemnej sypialni Kara zauważyła, że jej niebieskie oczy ze strachu zrobiły się okrągłe. Była ubrana w dżinsy i bluzę, jasne włosy splotła w warkocz.
Kara gwałtownie pokręciła głową.
– Dobrze. Ostatni raz – ostrzegła Marlie. – Zrozumiałaś?
Kara powoli pokiwała głową. Bała się okropnie.
– Obiecaj, że będziesz cicho.
Kara przełknęła ślinę mimo guli w gardle i ponownie potaknęła.
– Kocham cię, Misiaczku... Przyjdę po ciebie. Obiecuję. – Marlie zawahała się przez sekundę, po czym odsunęła rękę.
Kara się nie odezwała.
– Dobrze. – Marlie popatrzyła za okno, gdzie światło księżyca odbijało się od grubej warstwy śniegu, po czym ujęła Karę za rękę. – Chodź!
Pociągnęła, lecz Karze nie potrzeba było dalszej zachęty. Wygramoliła się ze skotłowanej pościeli. Cichutko przeszły obok łóżka Marlie, na którym pomimo ciemności Kara zobaczyła schludnie ułożone kupki ubrań na pomiętej kołdrze. Stały tam nawet buty Marlie. Teraz, podobnie jak Kara, dziewczyna szła boso.
Nie będzie słychać jej kroków.
Karę zmroziło. Coś tu było nie tak. I to bardzo. Nastąpiła na jakąś zabawkę, chyba but Barbie, ale trzymała język za zębami. Tymczasem Marlie uchyliła drzwi na korytarz.
Razem z zapachem dymu z dopalającego się kominka dobiegł ją z dołu nikły odgłos kolędy.
Cicha noc...
Marlie wyjrzała w ciemność.
Święta noc...
Zrobiwszy głęboki wdech, Marlie ścisnęła dłoń Kary i wyszeptała:
– Chodźmy. – Po czym pociągnęła młodszą siostrę w ciemny, wąski korytarz. Minęły zamknięte drzwi pokoju chłopców i skierowały się ku schodom wiodącym na parter, skąd dochodziło światło i gdzie tuż za barierką znajdowały się duże drzwi do sypialni mamy i taty.
Pokój niesie...
Przez chwilę Kara miała nadzieję, że Marlie zabiera ją do mamy, ale nie. Zatrzymała się przy ostatnich drzwiach przed schodami, tymi, które zawsze były zamknięte na klucz, bo prowadziły na strych i do nieużywanych pomieszczeń na górze.
Co?
NIE!
Ludziom wszem...
Kara stanęła jak wryta. Nie wejdzie tam! Nie, nie, nie!
Zaczęła protestować, ale Marlie zmroziła ją spojrzeniem.
Bim!
Kara podskoczyła, jej serce dudniło.
Ale to tylko stary zegar przy drzwiach wejściowych wybijał godzinę i zagłuszał muzykę.
– Jezu – wyszeptała Marlie pod nosem i pociągnęła Karę na schody.
Bim!
– Nie, Marlie – powiedziała cicho Kara, czując, że im wyżej znajdują się na wąskich, drewnianych schodach, tym bardziej spada temperatura.
– Nie mamy wyboru! – warknęła Marlie cicho, gdy dotarły na drugie piętro.
Nie włączyła górnego oświetlenia, lecz wyjęła z kieszeni małą latarkę, która rzucała cienki snop światła na przykryte prześcieradłami meble i kartony, zapomniane lampy i stosy książek, otwarte torby z nieużywanymi ubraniami. Rodzina wykorzystywała to dodatkowe miejsce jako schowek na rzeczy, chociaż według mamy dawniej były tam pokoje służących.
– Życzę sobie – dodała mama, zapalając papierosa, gdy ostrzegła cały swój „patchwork”, że tamta strefa jest zakazana i uznana za niebezpieczną – żebyście nigdy tam nie wchodzili. Bo czeka was długi szlaban. Słyszycie? Długi.
Oczywiście, że jej groźba nie podziałała.
Oczywiście, że wszyscy się tam zakradali i eksplorowali pomieszczenia.
Chociaż to piętro miało pozostać poza ich zasięgiem, jej bracia zawsze tam wchodzili, a Kara kręciła się po niewielkich, połączonych ze sobą pomieszczeniach na tyle często, żeby wiedzieć, jak się stamtąd wydostać. Ale dzisiaj, w ciemności, lodowate pokoje wydawały jej się złowieszcze i groźne, a zamknięte drzwi postrzegała jak strażników strzegących wąskiego korytarza.
Bom!
– Gdzie mama? – zapytała ponownie, walcząc z paniką.
Marlie zerknęła na nią i pokręciła głową. Położyła palec na ustach, przypominając Karze o zachowaniu ciszy, po czym pociągnęła ją po gołej podłodze w głąb korytarza.
To nie było w porządku.
Bardzo nie w porządku.
Na samym końcu znajdowała się jeszcze jedna klatka schodowa, znacznie węższa. Wręcz ciasna. Schodziła aż do kuchni. Przez jedną ulotną sekundę Kara myślała, że wrócą nią na dół, co wydawało się jej głupie, skoro dopiero co weszły na górę, ale Marlie miała inny plan. Zatrzymała się tuż przed schodami, przy małym, niczym drzwiczki kredensu, wejściu na strych.
Kara miała coraz gorsze przeczucia.
– Co chcesz...?
Marlie wyjęła klucz z przedniej kieszeni dżinsów i wsunęła go do zamka. Po sekundzie drzwiczki otworzyły się ze skrzypieniem.
– Chodź.
Kara się cofnęła i pokręciła głową.
– Nie chcę. – Przecież Marlie by nie...
– Mam to gdzieś. – Marlie na siłę przeciągnęła ją przez ciasne wejście i zamknęła za nimi drzwi.
– Co to, do cholery, ma znaczyć?
– Nie przeklinaj.
– Ale...
– Słuchaj. Próbuję cię uratować. Nas. – Rozległo się głośne kliknięcie, gdy próbowała włączyć światło. Nic się nie wydarzyło.
– Kurde – burknęła Marlie, gdy tak stały w ciemności.
– Nie przeklinaj – odpyskowała Kara. – Przed czym nas ratujesz?
– Ciii. Cicho. Nie chcesz wiedzieć.
– Tak! Tak, chcę! Powiedz!
– To... skomplikowane. – Marlie się zawahała.
– I straszne.
– Tak, naprawdę straszne. – Ponownie włączyła latarkę, żeby oświetlić wiodące na górę, kręte schody. Stopnie były strome i tak wąskie, że ledwie mieściła się na nich stopa Kary, i prowadziły na poddasze ze spadzistym sufitem. Było tam bardzo zimno i ciemno jak w studni.
– Nie pójdę tam.
– Ależ pójdziesz. Chodź.
Niedobrze.
Kara miała gęsią skórkę i chociaż aż ją korciło, żeby zaoponować, nie zrobiła tego. Ton głosu Marlie, tak do niej niepodobny, sprawił, że zawsze zbuntowana Kara posłuchała i zaczęła wchodzić na górę. Marlie trzymała małą latarkę, która rzucała słabe światło.
Na szczycie schodów, pod skośnym dachem, gdzie Kara spodziewała się zobaczyć śpiące nietoperze, Marlie się zatrzymała i zawahała, stojąc jeden stopień niżej. Kara weszła już na strych, więc mogły spojrzeć sobie w oczy. Starsza siostra oświetliła latarką swoją twarz od dołu, przez co jej oblicze wyglądało jak zdeformowane. Mały dołeczek na jej brodzie znalazł się w cieniu, wyglądała teraz, jakby założyła straszną maskę, podobnie jak jej brat Jonas, kiedy opowiadał historie o duchach i dla spotęgowania efektu podświetlał sobie twarz od dołu.
Jednak dzisiaj było inaczej.
Dzisiaj to nie była zabawa. Kara nie miała wątpliwości.
– Musisz tu zostać i czekać, aż po ciebie wrócę.
– Nie!
– Tylko na chwilę.
Kara pokręciła głową.
– Chcę do mamy.
– Wiem, ale już ci mówiłam, że nie ma szans.
– Dlaczego? – Ogarniała ją panika. – Nie zostawiaj mnie samej.
– Tylko na chwilę.
– Nie!
– Kara...
– Nie zostanę tutaj. Dlaczego w ogóle tak mówisz? – dopytywała.
– Muszę mieć pewność, że jesteś bezpieczna, dobrze...?
– Nie, nie dobrze.
– Potem po ciebie przyjdę. Przyrzekam.
– Bezpieczna przed czym? – Kara płakała ze strachu. Ile razy jej rodzeństwo coś jej przyrzekało, okazywało się to kłamstwem. – Powiedziałaś, że są tu źli ludzie. Kto?
– N-nie wiem.
– Co robią?
– Nie... Ja nie... Nie jestem pewna, ale wiem, że coś złego... dzieje się coś złego, Kara.
– Co... co złego?
– Nie wiem.
– I to tutaj.
– Ja... tak... proszę, rób, co ci mówię.
Kara podejrzewała, że jej siostra celowo zataiła prawdę.
– Gdzie mama i tatuś?
Chwila milczenia.
– Na dworze.
– Kłamczucha. – Dlaczego Marlie ją okłamywała?
– Kara...
– A Jonas, Sam i Donner? – pytała z paniką.
Jej starsi przyrodni bracia. Wszyscy tu dzisiaj byli. Widziała ich przy kolacji i później. Donner i Sam słuchali muzyki i grali w gry wideo, może nawet pili, a Jonas, samotnik, siedział u siebie w pokoju i ćwiczył ruchy ninja czy co tam zwykle robił. Sam się z nim drażnił, nazywając go Jonas Joe-Judo. Czego Jonas nienawidził.
– Nie ma ich.
– Wyszli? – W Wigilię? To było dziwne. – To czego się boisz?
Marlie nerwowo oblizała usta. Mówiła najcichszym szeptem.
– Tak jak mówiłam, ktoś tu jest. Ktoś inny. Ktoś zły.
– Kto? Skąd wiesz? – To jakieś wariactwo. – Ale powiedziałaś, że wszyscy są na zewnątrz, a teraz... Przez ciebie się boję.
– Dobrze.
– Chcę do mamy.
– Powiedziałam ci, że tu jej nie ma! – Marlie wciąż szeptała, ale teraz z trudem panowała nad gniewem. Jak mama, kiedy się wkurzała na braci Kary. – Po prostu mnie słuchaj, dobrze? Zostaniesz tu na chwilę, dopóki nie będzie bezpiecznie, a potem wrócę i...
– Nie! – Marlie chciała ją tu zostawić, samą w środku nocy?
– Tylko na chwilę – powtórzyła Marlie, ale Kara wciąż energicznie kręciła głową.
– Nie, nie! Nie możesz. Nie zostawiaj mnie! – Panicznie wczepiła się w siostrę. Dlaczego Marlie to robiła? Dlaczego? Kara miała siedem lat i nie rozumiała, dlaczego musi zostać. Sama. W ciemności, na okropnym zakurzonym strychu, gdzie śmierdziało stęchlizną i gdzie na pewno mieszkały pająki, szczury i osy, i każda inna ohydna rzecz, jaka istniała na świecie. – Nie zostanę tu sama, Mar...
– Ciii. Bądź cicho! – Marlie mocniej zacisnęła dłonie na przedramionach Kary.
– Proszę...
– Słuchaj! – powiedziała Marlie ostro, choć szeptem, który zabrzmiał jak ostrzegawcze syczenie węża.
Potrząsnęła siostrą. Jej palce mocno wbiły się długie rękawy piżamy Kary.
– Auć!
– Ani słowa, Misiaczku. Cicho. Słyszysz? Mówię poważnie.
– Ale nie możesz mnie tu zostawić. – Nie w tym zimnym, pełnym przeciągów miejscu pod belkami spadzistego dachu. – Zamarznę!
– Nieprawda.
To było nie w porządku. Kara może i miała niecałe osiem lat, ale wiedziała, że to było złe. Całkiem złe.
– Kłamiesz!
Marlie złapała ją za rękę tak silnie, że Kara upuściła latarkę, która stoczyła się po schodach.
– Do diabła – przeklęła. – Choć raz, Kara, zrób to, co ci każę. – A potem zbiegła po schodach, niemal potykając się o latarkę.
Kara ruszyła za nią, ale była krok z tyłu, więc Marlie dopadła drzwi pierwsza, przeszła przez nie i zamknęła je za sobą.
Klik.
Kara złapała za klamkę, ale ta ani drgnęła.
Zamknięte? Drzwi są zamknięte? Marlie to zrobiła?
Zapłonął w niej gniew i strach, gdy dotarł do jej uszu dźwięk szybkich kroków oddalającej się dziewczyny.
Nie, nie, nie!
– Marlie! – Szarpała klamkę i waliła w drzwi, po chwili jednak zastanowiła się nad swoją sytuacją i złość trochę jej minęła. To nie były żarty. Działo się coś złego. Bardzo złego. Coś... potwornego. Stłumiła strach i otarła łzy, które popłynęły jej ze złości. Ręce bolały ją w miejscach, gdzie siostra je ściskała.
Miała ochotę krzyczeć, wrzeszczeć, walić pięściami w drzwi, żeby ktoś ją usłyszał, żeby móc uciec z tego więzienia pod spadzistym dachem i znowu zacząć oddychać.
Opanowała się jednak. Przypomniała sobie słowa Marlie, wyszeptane niczym tchnienie śmierci: „To skomplikowane... I naprawdę straszne”.
Drżąc, przygryzła wargę i patrzyła na drzwi, ciemną barierę oddzielającą ją od reszty świata. Nie mogła tak tu tkwić i czekać.
A jeśli ten ktoś, kto według Marlie przyszedł do domu, wejdzie na schody i ją znajdzie?
A jeśli skrzywdzi Marlie? A jak ją zabije? Serce Kary zamarło.
Ponownie zapragnęła być przy mamie i tacie. Wiedzieliby, co zrobić. Ale według Marlie odeszli, nie skłamałaby. Nie w tej sprawie.
A może?
Szczękając zębami, z szaleńczo bijącym sercem, Kara podniosła latarkę i drżąc, patrzyła na drzwi, próbowała coś usłyszeć, cokolwiek poza dzikim biciem swojego serca. Miała ciarki.
Usiadła na najniższym stopniu, włączała i wyłączała malutką latarkę, patrząc, jak jej żółtawe światło na sekundę oświetla drzwi, po czym znowu pochłania je ciemność.
Światło.
Ciemność.
Światło.
Klik, klik, klik.
Po każdym włączeniu światło było słabsze. Nie mogła tak siedzieć i czekać, gdy baterie się wyczerpywały. A jeśli Marlie nigdy po nią nie wróci?
Kara miała ochotę wrzeszczeć i walić w drzwi. Ponownie sięgnęła ręką, jej palce zacisnęły się na zimnej klamce. Ale zdołała się powstrzymać. Nic dobrego z tego nie będzie. Tylko zwróci na siebie uwagę, a tego nie chciała. Nie, musi być sprytna. Musi znaleźć inną drogę ucieczki.
Z wielką determinacją wspięła się po chybotliwych schodach na strych, gdzie znajdowało się okrągłe okno, było wysoko, wpadało przez nie słabe światło księżyca i oświetlało zakurzone, zapomniane kartony. Kartony i skrzynki ktoś opisał, niektóre słowa Kara umiała przeczytać: Książki. Ubrania. Biuro. Gdzieniegdzie widniały imiona. Sam jr. Jonas. Donner. Marlie. Jej siostra i bracia. Nie było kartonu dla niej, najmłodszej, jedynego wspólnego dziecka mamy i taty. Jeszcze nie. Usłyszała jakiś szelest, w odległym kącie było coś żywego. Malutkie pazurki stukały w podłogę. Wiewiórka? Albo mysz... lub szczur?
Zadrżała, przeglądała zawartość jednego kartonu, gdy to usłyszała – okropny, mrożący krew w żyłach krzyk dochodzący z niższego piętra.
– AAAUUUUU!
Kara podskoczyła. Prawie się posikała. Wstrzymała oddech, gdy straszne wycie odbijało się echem po domu.
Co to było? Kto to był?
Marlie?
Mama?
A może ktoś inny?
Łup!
Dom się zatrząsł.
Upadło coś naprawdę dużego.
Karze zaschło w ustach, zamrugała, żeby się nie rozpłakać.
Czy to ciało?
Komuś stała się krzywda, więc krzyknął, a potem upadł?
Marlie?
– Mama – wyszeptała, tłumiąc szloch.
Nie bądź dzieckiem.
Walił jej puls, strach ją paraliżował, lecz zmusiła się do omiecenia kartonów snopem światła z latarki. Znalazła ten z napisem Biuro. Był zamknięty, tekturowe skrzydła nachodziły na siebie, ale trochę odstawały. Oświetliła wnętrze i zobaczyła pożółkłe papiery, stary zszywacz, koperty, taśmę klejącą i zakurzone nożyczki. Wyjęła nożyczki i spinacz, który spinał jakieś dokumenty, po czym cichutko zeszła na dół i stanęła przy drzwiach.
Widziała, jak Jonas to robił przy zamkniętych drzwiach łazienki, gdy go podglądała. Wzięła spinacz, wyprostowała go najlepiej jak umiała, po czym wsunęła w małą dziurkę pod klamką. Już raz to zrobiła w pokoju Sama juniora i Donnera, wtedy się udało, a teraz... kręciła drucikiem w zamku, gdy usłyszała inny dźwięk dochodzący zza drzwi.
Dalej, dalej, powtarzała w duchu. Wyjęła drucik, po czym znowu wsunęła go do dziurki i delikatnie przekręciła... wyczuła, że coś się porusza. Zamek poddał się z cichym kliknięciem, a ona, walcząc ze strachem, zrobiła głęboki wdech, chwyciła nożyczki i pchnęła drzwi.
ROZDZIAŁ 2
W korytarzu było pusto.
I prawie ciemno; światło dochodziło jedynie z przeciwnej strony, gdzie słabe żarówki oświetlały klatkę schodową.
Raczej nie jesteśmy same...
Kara oblizała usta, podobnie jak sto razy wcześniej, kiedy zakradała się i buszowała po tym starym domu. Doszła do mniejszej klatki schodowej i zaczęła schodzić w ciemności: miała wrażenie, że jej skóra za mocno opina jej ciało, z trudem oddychała.
Zeszła na pierwsze piętro, gdzie z oddali usłyszała muzykę, po czym wślizgnęła się do swojego pokoju. Był pusty, ale gdy zapaliła latarkę, zauważyła, że na łóżku Marlie wciąż leży stos ubrań. Złożone ubrania i buty obok otwartej walizki. Jej łóżko wyglądało tak jak je zostawiła z odrzuconą, pomiętą kołdrą.
Ale siostry tu nie było.
Przygryzła wargę.
Walczyła z lękiem.
Usłyszała melodię tej samej kolędy rozbrzmiewającej gdzieś w domu.
...Pokój niesie ludziom wszem...
Ledwie oddychając, przeszła przez korytarz do pokoju Jonasa, najmniejszej z sypialni, jeszcze bardziej zabałaganionej niż zwykle. Łóżko było nieposłane, na biurku leżały śmieci, na podłodze ubrania, gry i... O Boże! Światło odbiło się od jakiegoś nieruchomego oka.
Upuściła latarkę i stłumiła krzyk. Skulona, wycofała się ku drzwiom, po czym uświadomiła sobie, że patrzy na wypchaną głowę jelenia, która normalnie wisiała na ścianie, a teraz leżała na podłodze oparta na rogach.
Cholera!
Miała wrażenie, że serce wyskoczy jej z piersi.
To był tylko jeleń. Nie żył od dawna. Głupie, martwe zwierzęta wisiały w całym domu i zawsze ją straszyły. Podniosła latarkę i omiotła resztę bałaganu. Niedaleko jelenia zauważyła orła, wszędzie poniewierały się jego pióra. Uświadomiła sobie, że ptak nie tylko spadł ze ściany, lecz też został pocięty i... pozbawiony głowy. Ciało z podkurczonymi szponami wciąż było przymocowane do podpórki, ale głowa leżała osobno, ostry dziób wbijał się w dywan, a szklane oczy patrzyły potępiająco.
Ścisnęło ją w żołądku, gdy uniosła latarkę i oświetliła ścianę nad szafką Jonasa, gdzie zawsze wisiał miecz, zabytek z jakiejś dawnej wojny. Nie można go było dotykać ani zdejmować ze ściany.
Nigdy.
Teraz broni tam nie było.
Nic dziwnego.
Po południu Kara przechodziła koło tego pokoju i przez uchylone drzwi zobaczyła Jonasa z mieczem w ręce, wymachiwał nim, jakby był bohaterem jakiejś fantastycznej bitwy. Ninja czy kimś w tym stylu.
Idiota, pomyślała wtedy.
Teraz śmiertelnie się bała.
Zacisnęła palce na nożyczkach.
Następny pokój należał do dwóch starszych braci. Donner tak naprawdę był bratem Marlie, a oboje byli dziećmi mamy. Mama miała ich, zanim poślubiła tatę. A Sam junior i Jonas też byli braćmi. Synami taty. Mieli inną, „prawdziwą” mamę. A Kara była jedynym dzieckiem obojga rodziców.
Ale to nie miało znaczenia.
Na pewno nie teraz.
Pragnęła tylko znaleźć któregoś z nich.
Pokój starszych chłopców wyglądał tak samo jak zawsze – składała się na niego plątanina skotłowanych prześcieradeł i narzut zsuwających się na podłogę, gdzie dołączały do kłębu ubrań, butów i buciorów, papierków po cukierkach i puszek. Plecak Sama juniora stał podparty w nogach łóżka, a jego nowa komórka Nokia leżała na szafce nocnej. Chłopak był tym bardziej uporządkowanym z braci i nigdy nigdzie się nie ruszał bez nowego telefonu. Więc dlaczego go tu zostawił?
Ścisnęło ją w gardle, gdy omiotła pokój słabnącym światłem latarki. Część pokoju należąca do Donnera wyglądała jak śmietnik. Był tam mały karton po pizzy i częściowo ukryta pod poduszką paczka papierosów.
Kara miała nerwy napięte jak struny, wyszła na korytarz i ponownie usłyszała muzykę.
Za anielskim głosem pieni...
Dochodziła z odtwarzacza płyt CD na dole.
Z duszą na ramieniu Kara znowu weszła na tylne schody dla służby, by uniknąć dużej, rzeźbionej klatki schodowej, która ciągnęła się od głównego wejścia i salonu. Bezszelestnie zeszła do kuchni, gdzie nie paliły się żadne lampy. Jedynie z zewnątrz dochodziło światło księżyca odbijającego się od śniegu. Cichutko minęła wyspę na środku, potem pod łukiem przeszła do jadalni, gdzie stał ogromny stół, zajmujący przestrzeń od kredensu po przeszklone drzwi prowadzące na zewnątrz. Przez szyby widziała grubą pokrywę śnieżną na werandzie, za którą rozciągało się jezioro, częściowo osłonięte rzędami ośnieżonych jodeł i sosen.
Stół został już nakryty na następny dzień, kryształowe kieliszki lśniły czerwienią od wygasającego kominka, wcześniej rozpalonego przez tatę. Kara przyglądała się, jak układał w nim drewno, które wyjął z wbudowanego schowka, po czym zapalił stare gazety i podpałkę i czekał, aż pojawiły się strzelające płomienie. Zapach dymu był tu silniejszy, czuła też coś innego... coś dziwnego, o słodko-metalicznej nucie. Przed dużym oknem pod kątem stała choinka, białe światełka mrugały na połamanych gałązkach.
Przedtem wyglądało to inaczej.
Kara poczuła mrowienie na karku.
I wtedy zauważyła ściany.
W dół spływało coś ciemnego.
Czerwonego.
Gęstego.
Krew!
Zabarwiła ściany na szkarłatny kolor i zbierała się w kałużach na podłodze.
Kara krzyknęła, poczuła, że zaraz zwymiotuje. Zrobiła dwa kroki i weszła do salonu, gdzie ponownie krzyknęła. Na jasnym dywanie mamy leżał Donner z rozpłatanym gardłem, skórą białą jak mleko, włosami blond zaplamionymi na czerwono i niewidzącymi, nieruchomymi oczami. Cofnęła się, piętą nastąpiła na coś miękkiego. Gdy się odwróciła, zobaczyła, że to Sam junior zwinięty w kłębek, z zakrwawionymi włosami, otwartymi ustami i oczami wpatrującymi się w jeden punkt.
– Nieeee! – krzyknęła znowu, szlochała i czuła skurcze żołądka.
Upuściła nożyczki i latarkę, zaczęła się odwracać, gdy zauważyła Jonasa, częściowo ukrytego za choinką, z zakrwawioną twarzą i koszulą oraz kosmykiem czarnych włosów na twarzy. Miał otwarte oczy.
Niemal się zapowietrzyła, patrząc na niego. Wrzasnęła, gdy mrugnął.
Żył?
Ale jak?
– K-k-k-k-k-a... karrra... – wyszeptał, jego głos był zniekształcony.
Tylko się gapiła na jego pomazaną krwią twarz.
– Wezwij... on... on... wezwij... pomoc... – Próbował się dźwignąć, ale padł na plecy. – Idź... biegnij... – szeptał, słowa zdawały się wilgotne. Jego oczy wywróciły się do tyłu głowy, cofnęła się i poślizgnęła na krwi, która chyba była wszędzie – na ścianach, na podłodze, a jej rozbryzgi nawet na suficie.
– Marlie! – krzyknęła. Gdzie, do cholery, była siostra? – Marlie! – Krztusząc się, wypadła z pokoju i pobiegła do krótkiego korytarza prowadzącego do sypialni rodziców.
Szlochając niepowstrzymanie, Kara z trudem oddychała, gdy pchnęła drzwi i ujrzała rozgrywający się za nimi horror.
– Nie! – Zapłakała, zupełnie się rozklejając. – Nie, nie, nie! – Rodzice leżeli w łóżku, mama w jedwabnej piżamie, a ojciec tylko w bokserkach. Oboje byli umazani krwią, która splamiła pościel i ochlapała zagłówek oraz ścianę. Jasnowłosa mama była rozczochrana, miała szkliste, nieruchome oczy, a twarz taty przybrała straszny, niebieskawy odcień, z rozchylonych ust płynęła mu krew. Na nagim torsie znajdowały się duże, okropne rany, krew tężała na kręconych włoskach na klatce piersiowej.
Zszokowana, Kara wyszła z ich pokoju.
Nie żyli.
Wszyscy nie żyli.
Oprócz Jonasa.
Ruszyła z powrotem do salonu, do brata, kiedy pomyślała o telefonie.
Musiała zadzwonić i sprowadzić pomoc.
911.
Nie mogła jednak wrócić do sypialni mamy, nie mogła patrzeć na rodziców w takim stanie... Nie, musiała zawrócić. Telefon był w kuchni, a na górze nowa komórka Sama juniora. Musiała zadzwonić po policję. I po karetkę. Ale biegnąc przez salon, zauważyła, że Jonas znowu upadł. Prawdopodobnie było już za późno!
Ruszyła w jego stronę.
Drzwi wejściowe się otworzyły.
Marlie?
Nie!
Nie siostra.
Jakiś mężczyzna.
Duży mężczyzna stanął w drzwiach.
Zabójca!
Wiedziała, że to on.
O Boże.
Krzyknęła, odwróciła się na pięcie, jej bose stopy poślizgnęły się w kałuży lepkiej krwi.
– Jasna cholera! Co, do kur...? – powiedział mężczyzna.
Zobaczył ją!
Zerwała się do biegu na łeb na szyję.
Najszybciej jak umiała przebiegła przez jadalnię, przewróciła kilka krzeseł, po czym zostawiwszy za sobą kredens, wpadła do kuchni.
– Hej! – Głos był niski, rozkazujący i należał do mężczyzny. – Hej! Ty! Stój!
Otworzyła drzwi, przebiegła przez ganek i zeskoczyła ze schodów na zaśnieżone tylne podwórze.
– Stój, mała!
W życiu.
Jego donośny głos jeszcze bardziej ją napędzał, gnała przez zaspy. Kątem oka widziała duży kształt na ganku.
– Stój! Hej, mała...
Bez namysłu zanurkowała pod najniższe gałęzie jodły, dobiegła do tylnej ścieżki, która prowadziła nad jezioro. Śnieg był ubity, jakby ktoś po nim chodził, miała wrażenie, że pod stopami wyczuwa lód. Nie zwracała na niego uwagi, biegła dalej, chociaż gałęzie smagały ją po twarzy, a pnącza zaczepiały się o jej piżamę. Usłyszała trzask rwącego się rękawa, poczuła ukłucie kolca, ale się nie zatrzymała, nie odważyła się też obejrzeć do tyłu. Ból rozrywał jej płuca, wydychane powietrze miało formę białej mgły przed oczami, ale nie spowalniała. Dudniło jej serce, biegła z pochyloną głową przez młodnik, czując, jak śnieg spada na jej ramiona, gdy potrącała gałęzie.
Co tam się stało?
Kto zabił mamę i tatę?
Dlaczego? Czuła, że łzy zaczynają jej zamarzać na policzkach, gdy przypomniała sobie rodzinę, zakrwawioną i pokaleczoną, pamięć podsuwała jej okropne obrazy, drzewa przed nią straciły ostrość. Nieruchomi rodzice leżący we własnej krwi. Sam junior i Donner z zakrwawionymi włosami, szklistymi oczami, leżący obok siebie. Podnoszący się Jonas, mówiący jej, żeby biegła. Sprowadziła pomoc. I Marlie, biała jak duch, wyglądająca zza sosny o długich igłach, ponaglająca ją do dalszego biegu. Biegnij, Kara! – przekrzykiwała dudnienie w uszach Kary.
Wiedziała, że wszystko to dzieje się w jej wyobraźni.
Wszystkie te duchy.
Ledwie widziała przez łzy, ale zmuszała się do biegu, do poruszania po śniegu zmarzniętymi nogami.
Słyszała, że on biegnie za nią, ciężkie kroki dudniły na ścieżce, dolatywał ją odgłos łamanych gałązek.
Szybciej. Biegnij szybciej!
Kara z trudem oddychała, ale ujrzała skrzące się jezioro.
Oblodzona powierzchnia lśniła w świetle księżyca, wzywała ją do siebie. Na przeciwległym brzegu paliły się światła w kilku domach, niczym w latarni morskiej.
Udało jej się!
Udało!
Szybciej. Biegnij szybciej!
Uderzyła paluchem o korzeń i poleciała do przodu, krzycząc. Ból pulsował w jej stopie, pokuśtykała kilka kroków, kulała, chciała się poddać, rzucić się w śnieg i płakać.
Nie! Biegnij dalej. Sprowadź pomoc. Jonas jeszcze żyje!
Ruszyła przed siebie.
Zabójca się zbliżał.
Słyszała jego urywany oddech, czuła, że ziemia trzęsie się od jego kroków. Ale on też był zmęczony, a kiedy krzyknął, brakowało mu tchu.
– Na miłość boską, dziecko, stój! Ja nie... nie zrobię... Nic ci nie zrobię.
Ani przez chwilę mu nie wierzyła.
Ruchy! Jej umysł krzyczał na nią, z trudem łapała oddech. Dotarła na brzeg, nogi się pod nią uginały, ześlizgnęła się na dół, w stronę tafli jeziora.
– Stój! – krzyknął mężczyzna. – Jezu Chryste, stój!
Rzuciła się w przód, wpadła na zamarzniętą taflę i na czworakach zaczęła oddalać się od brzegu.
– Hej! – krzyczał ponownie, miał zdarty głos.
Nie zwracała na niego uwagi, ślizgając się, wreszcie wstała, ale nie miała przyczepności pod stopami, więc ciężko jej się biegło. Mogła obiec jezioro dokoła. Ale teraz było na to za późno.
Zabójca był już na lodzie.
Nie!
Przyspieszyła, szaleńczo się ślizgała, pragnąc przebiec zamarznięte jezioro i dostać się tam, gdzie migotały światła, gdzie znajdzie kogoś, kto jej pomoże w jednym z tych domków. Musiała to zrobić.
– Nie! O, cholera!
Podążał za nią i ślizgał się na lodzie.
Ogarnęła ją jeszcze większa panika, przebierała nogami, ale nagle upadła i uderzyła się w podbródek.
– Stój!
Biegł po zamarzniętej tafli.
Był coraz bliżej!
Musiała przyspieszyć! Musiała mu uciec!
Odwróciła się przez ramię i ujrzała go kątem oka.
Był zbyt blisko! Znajdował się kilka kroków za nią.
Kara podwoiła wysiłki, gdy się na nią zamierzył.
Trzaaaaasssssk!
Ku swojemu przerażeniu zobaczyła, że lód pod nią pęka. Najpierw pojawiła się jedna poszarpana linia, potem pęknięcia w kształcie gigantycznej pajęczej sieci.
Mężczyzna zastygł w bezruchu.
– Cholera!
Sieć się powiększała.
– O Boże – powiedział. – Stój!
W głowie Kary pojawiła się myśl, że ledwie umie pływać. Ani drgnęła.
Ale było za późno.
Do jej uszu dotarł kolejny głośny, złowieszczy trzask, przypominający jęk.
A potem nagle lód się pod nią załamał.
Krzycząc, Kara chlupnęła do lodowatej wody, która pochłonęła ją w całości.
Niczym kamień wpadła w ciemność, w lodowate objęcia jeziora.
Szaleńczo machała rękami, walczyła z paniką, próbowała wydostać się na powierzchnię, płynąc przez bąbelki powietrza i kawałki lodu, widziała nad sobą księżyc nad warstwą lodu. Woda wirowała wokół niej, czuła ją w gardle.
Gdyby tylko zdołała dotrzeć do powierzchni i...
Lód nadal się kruszył, woda wokół niej się wzburzyła, gdy wpadł do niej mężczyzna, jego potężne ciało trafiło tak blisko niej, wytworzyły się fale, które odepchnęły ją dalej od ciemnego przerębla niezamkniętego lodem, dalej od powietrza, którego rozpaczliwie potrzebowała.
Nie, nie, nie!
Poruszała nogami, próbowała wrócić na powierzchnię, podczas gdy on także walczył o oddech; grube ubrania i buty ciągnęły go w dół. Zobaczył ją i wyciągnął rękę.
Próbował ją złapać, ale wymknęła mu się, usiłowała płynąć, rozpaczliwie poruszała rękami, desperacko szukała drogi na górę, tam gdzie na nocnym niebie wisiał księżyc. Zamiast tego odnalazła ciemność. Wodę wokół siebie. Ogień w płucach.
Płyń, Misiaczku. Płyń!
W głowie usłyszała głos Marlie.
Ale na próżno.
Resztka powietrza z jej płuc ulotniła się w postaci malutkich bąbelków, czuła palący ból.
Ten oszałamiający, czarny świat jeziora wirował wokół niej.
Zakaszlała, przez co zachłysnęła się wodą.
Kopała nogami i machała rękami, ale wszystko na nic. Nie mogła znaleźć dziury w lodzie, nie wiedziała, gdzie góra, gdzie dół.
Nie poddawaj się, Kara. Walcz!
Głos Marlie. Odległy i słaby.
Płuca Kary niemal wybuchły, gdy się poddała. Przestała panikować, obracała się powoli i w coraz większej ciemności nie zwracała uwagi na otaczające ją ręce. Świat dziwnie się kręcił, czarny, surrealistycznie cichy i wtedy... wtedy, jakby z jakiegoś odległego miejsca usłyszała muzykę, spokojną melodię kolędy.
Pokój niesie ludziom wszem.