Gdyby tylko wiedziała... - Lisa Jackson - ebook + audiobook

Gdyby tylko wiedziała... ebook i audiobook

Lisa Jackson

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Wciągający thriller bestsellerowej autorki – Lisy Jackson!

Rodzina Cahillów wiedzie swoje bogate życie w San Francisco. W północnej Kalifornii dochodzi do wypadku samochodowego. Jedna z kobiet ginie, natomiast druga zapada w śpiączkę. Kiedy ocalała budzi się, okazuje się, że straciła pamięć, a jej twarz została zrekonstruowana…

Rodzina zapewnia ją, że nazywa się Marla Cahill, jednak wszyscy wydają jej się obcy. Dochodząc do siebie w odizolowanej rezydencji czeka na coś, co uda jej się rozpoznać. Jednak jedynym poczuciem jest to, że nie jest tym za kogo wszyscy ją uważają. Marla wie, że jest w niebezpieczeństwie.

Nie tylko ona czeka na moment, w którym wszystko sobie przypomni…

Zamożna rodzina. Sekrety i kłamstwa. Wielkie pieniądze i tajemnice, które nigdy nie powinny zostać odkryte…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 605

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 3 min

Lektor: Andrzej Hausner
Oceny
4,2 (186 ocen)
95
49
27
11
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

Książka "Gdyby tylko wiedziała" autorstwa Lisy Jackson to fascynująca mieszanka tajemnic, intryg i rodzinnych sekretów. Akcja powieści koncentruje się na losach rodziny Cahillów, bogatych mieszkańców San Francisco, których życie zostaje brutalnie zakłócone przez tragiczny wypadek samochodowy w północnej Kalifornii. Jedna z kobiet ginie na miejscu, a druga zapada w śpiączkę. Po przebudzeniu kobieta dowiaduje się, że straciła pamięć, a jej twarz została zrekonstruowana. Rodzina twierdzi, że nazywa się Marla Cahill, ale ona nie rozpoznaje nikogo i niczego z otaczającego ją świata. Autorka buduje napięcie, opisując zmagania Marli z jej nową rzeczywistością. Z jednej strony, musi ona zaakceptować swoją tożsamość, którą narzuca jej rodzina, z drugiej, nie może oprzeć się przeczuciu, że coś jest nie tak. Atmosfera izolacji i zagubienia w rezydencji Cahillów tylko potęguje jej poczucie niepewności. Lisa Jackson doskonale oddaje uczucie narastającego zagrożenia. Marla, mimo że jest otoczona ...
10
Czarna32

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca, trzymająca w napięciu . zakończenie zaskakujące
00
coolturka

Całkiem niezła

„Gdyby tylko wiedziała” to najnowsza powieść Lisy Jackson wydana na naszym rynku, choć sama książka napisana została już w dwutysięcznym roku. W wyniku wypadku samochodowego współpasażerka Marli Cahill ginie na miejscu, a ona sama traci pamięć. Dochodzi do zdrowia w odizolowanej od świata rezydencji i ma nieodparte wrażenie, że nie zna nikogo z jej mieszkańców, którzy podają się za członków jej rodziny. Czekając na moment, gdy wszystko sobie przypomni, wyczuwa grożące jej niebezpieczeństwo. Lubię motyw utraty pamięci w literaturze i nie potrafię sobie wyobrazić, jak bardzo zagubieni i zdezorientowani czują się dotknięci nią ludzie. Wraz z główną bohaterką mogę krok po kroku odkrywać jej przeszłość, choć obok jest ktoś, kto wolałby, by pewne kwestie na zawsze pozostały pogrzebane. Rozgrywające się wydarzenia budzą uzasadnione obawy, zwłaszcza że intuicja podpowiada kobiecie, że coś jest bardzo nie w porządku. Wielka posiadłość, zamożna rodzina i ciemne sekrety. Podobała mi się o...
00
NSXYZ

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Długie oczekiwanie na wyjaśnienie zagadek. Dobrze słucha się audiobook. Fabuła wydaje się skomplikowana jednak zakończenie ciekawe.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuIF SHE ONLY KNEW
Co­py­ri­ght © 2000 by Su­san Lisa Jack­son
First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All ri­ghts re­se­rved
Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2024 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2024 Agnieszka Ka­lus
Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieAgnieszka Ka­lus
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-67-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PO­DZIĘ­KO­WA­NIA

Pra­gnę wy­ra­zić wdzięcz­ność i po­dzię­ko­wać wszyst­kim tym, któ­rzy po­mo­gli mi w szu­ka­niu ma­te­ria­łów i kon­stru­owa­niu tej książki. Bez ich po­mocy na­pi­sa­nie jej by­łoby nie­moż­liwe. Dzię­kuję wszyst­kim przy­ja­cio­łom i ro­dzi­nie, zwłasz­cza: Nancy Bush, Ke­nowi Bu­showi, Mat­thew Crose’owi, Mi­cha­elowi Crose’owi, Mary Clare Ker­sten, Nancy O’Cal­la­ghan, Ari Okano, Ka­thy Okano, Betty Pe­der­son, Jac­kowi Pe­der­so­nowi, Sally Pe­ters, Ro­bin Rue, Joh­nowi Sco­gna­mi­glio, Larry’emu Spark­sowi, Lin­dzie Sparks, Ce­lii Stin­son i Mar­kowi Stin­so­nowi, który ma­rzy o tym, żeby zo­stać czar­nym cha­rak­te­rem w jed­nej z mo­ich ksią­żek. Je­ste­ście naj­lepsi!

PRO­LOG

Pół­nocna Ka­li­for­nia, Au­to­strada 17

– Na­stępny sa­mo­chód... Jest w na­stęp­nym sa­mo­cho­dzie, czar­nym mer­ce­de­sie co­upé S500. Zgod­nie z pla­nem kie­ruje się na po­łu­dnie.

Ukry­wał się w ni­skich za­ro­ślach osnu­tych mgłą uno­szącą się nad wil­gotną zie­mią i wy­tę­żał słuch, nie chcąc ni­czego uro­nić z tego, co mó­wił nie­spo­kojny, znie­kształ­cony głos w krót­ko­fa­lówce.

– Są­dzi­łem, że jeź­dzi po­rsche.

– Te­raz je­dzie mer­ce­de­sem – wark­nął głos ze zło­ścią. – Masz ja­kieś dzie­więć­dzie­siąt se­kund.

– Przy­ją­łem. – Zmru­żył oczy i sku­pił całą uwagę na wi­ją­cej się dro­dze, prze­bie­ga­ją­cej po­mię­dzy ka­nio­nami i wzgó­rzami tej czę­ści Ka­li­for­nii. Przez mgłę i ciem­ność usły­szał ci­che mru­cze­nie do­brze na­stro­jo­nego sil­nika. Rze­czy­wi­ście, pod górę je­chało auto i było co­raz bli­żej.

Ona była co­raz bli­żej.

Za­ło­mo­tało mu serce. Przy­po­mniał so­bie za­pach jej skóry. Spoj­rze­nie jej oczu. Głę­bię jej zdrady.

Za­ro­zu­miała suka, za­słu­żyła so­bie na to. Chciałby tylko, żeby wie­działa, że śmierć spo­tka ją z jego rąk.

W jego krwi pły­nęła ad­re­na­lina.

– Nie spieprz tego. To na­sza je­dyna szansa – usły­szał.

– Wiem, wiem.

– Jest warta sto ty­sia­ków.

O wiele wię­cej, po­my­ślał, ale nie po­wie­dział tego na głos. W chuj wię­cej.

– Zajmę się tym. – Wy­łą­czył krót­ko­fa­lówkę, zło­żył an­tenę i we­tknął urzą­dze­nie głę­boko do kie­szeni kurtki. Pot zro­sił mu głowę i spły­wał po szyi, cho­ciaż w le­sie były za­le­d­wie cztery stop­nie. Za­ło­żył ma­skę nar­ciar­ską na po­ma­lo­waną na czarno twarz i po­biegł przez mo­kre li­ście w sta­rych, ale wciąż nie­za­wod­nych woj­sko­wych bu­tach i w moro, co za­pew­niało mu do­sko­nały ka­mu­flaż pod­czas mgli­stego wie­czoru.

Ga­łę­zie sma­gały go po twa­rzy. Po­wie­trze było gę­ste i cuch­nęło wil­gotną zie­mią i czymś jesz­cze: jego wła­snym stra­chem. Obawą, że za­wie­dzie. Że uda jej się ja­koś prze­żyć. Że po­tem bę­dzie się z niego śmiać.

Nie ma mowy. Nie ma, kurwa, mowy.

W po­bliżu ode­zwała się sowa, ale le­d­wie ją sły­szał, bo wszel­kie dźwięki za­głu­szało bi­cie jego serca oraz war­kot sil­nika po­jazdu ja­dą­cego na ni­skim biegu. Ale nie mer­ce­desa. Od­głos do­cho­dził z dru­giej strony. Za­schło mu w ustach.

Spo­koj­nie, upo­mniał się, wy­cho­dząc z lasu na wcze­śniej wy­bra­nym za­krę­cie drogi. Li­czył na to, że cię­ża­rówka znaj­duje się kilka ki­lo­me­trów da­lej, więc prze­biegł przez mo­kry as­falt zwin­nie ni­czym ko­man­dos. Spraw­dził go­dzinę. Trzy­dzie­ści se­kund. Cho­lerny sa­mo­chód był już bli­sko. Za­zgrzy­tał zę­bami; zo­ba­czył błysk przed­nich świa­teł roz­pro­szo­nych przez mgłę i drzewa.

No da­lej, suko, chodź tu­taj.

Nad­jeż­dża­jący z po­łu­dnia po­jazd – cię­ża­rówka z na­czepą, są­dząc po od­gło­sach, ja­kie wy­da­wał – na­bie­rał szyb­ko­ści. Cho­lera.

Przy­kuc­nął na wą­skiej dro­dze, usta­wił się po­mię­dzy dwoma ostrymi za­krę­tami. Mocno się sku­pił i usły­szał od­głos opon co­upé su­ną­cych po mo­krej na­wierzchni. Szyb­ciej, po­wta­rzał w du­chu, mru­żąc oczy. Uda ci się przed przy­jaz­dem tira, musi się udać.

Sa­mo­chód był co­raz bli­żej.

Do­brze.

Po­now­nie zer­k­nął na ze­ga­rek, pod­świe­tlana tar­cza od­li­czała ude­rze­nia jego serca. Wszystko szło zgod­nie z pla­nem, oprócz tej cię­ża­rówki. Jesz­cze kilka se­kund... Ob­li­zał usta i cze­kał.

W ciem­no­ści za­pisz­czały ha­mulce. Były zbyt bli­sko. Za bli­sko, do cho­lery. Od­wró­cił głowę na po­łu­dnie, w stronę zbli­ża­ją­cego się war­kotu. Usły­szał, że kie­rowca tira re­du­kuje bieg.

Każdy mię­sień jego ciała się na­piął, gdy na­słu­chi­wał. Nie mógł ry­zy­ko­wać, że bę­dzie miał świadka. Po ple­cach pły­nął mu pot.

Jesz­cze mógł się wy­co­fać. Jesz­cze miał czas.

Ale kiedy mu się trafi ko­lejna szansa?

Sto pa­ty­ków. A to do­piero po­czą­tek.

Poza tym, za­słu­żyła so­bie... A oka­zja sama się na­pa­to­czyła.

Sil­nik cię­ża­rówki gło­śno war­czał, ja­dąc przez las skła­da­jący się z se­kwoi i dę­bów. Tir zjeż­dżał ze stro­mego wzgó­rza.

Po dru­giej stro­nie mer­ce­des, o ile in­for­ma­cje, które po­sia­dał, były praw­dziwe, wjeż­dżał pod górę. Osoba za kie­row­nicą była nie­świa­doma tego, że za­raz umrze.

Od­dy­chał szybko i płytko. Spo­koj­nie. Po­myśl o tym jak o ćwi­cze­niu. Tak jak lata temu, kiedy by­łeś w jed­no­stce spe­cjal­nej. Dasz radę. Jesz­cze kilka se­kund i bę­dzie po wszyst­kim. Jego serce wy­gry­wało szybki rytm; dło­nie po­ciły się w ob­ci­słych rę­ka­wicz­kach.

Zza za­krętu, po­ni­żej niego, wy­ło­niły się świa­tła sa­mo­chodu. Ha­mu­lec cię­ża­rówki za­pisz­czał gdzieś w gó­rze nad nim.

Te­raz! Wy­bił się, sta­nął po­środku pasa pro­wa­dzą­cego na po­łu­dnie. Smu­kłe auto przy­spie­szyło, świa­tła przed­nich re­flek­to­rów pa­dły na niego, pod­czas gdy on szybko uniósł ma­te­riał za­kry­wa­jący pa­sek i od­sło­nił lu­stra, które miał przy­mo­co­wane do torsu.

Osoba za kie­row­nicą dała po ha­mul­cach.

Opony mer­ce­desa za­blo­ko­wały się z pi­skiem. Auto skrę­ciło w prawo, wpa­dło na po­kryte żwi­rem po­bo­cze i się okrę­ciło. Za­uwa­żył ko­bietę za kie­row­nicą, prze­ra­że­nie na jej pięk­nej twa­rzy, gdy krzy­czała i de­spe­racko pró­bo­wała wró­cić na pas. Był tam też ktoś jesz­cze – ktoś sie­dział na miej­scu pa­sa­żera. Cho­lera! Miała być sama. Za­pew­niano go, że bę­dzie sama.

Sko­czył na pas pro­wa­dzący na pół­noc. Cen­ty­me­try dzie­liły go od zde­rzaka pę­dzą­cej cię­ża­rówki. Po­tknął się. Upadł. Lu­stra na jego pa­sku po­pę­kały. Po­sy­pało się szkło. Za­lśniło w świa­tłach auta. Do dia­bła. Nie miał czasu, by coś z tym zro­bić. Gwał­tow­nie wcią­gnął po­wie­trze i ze­rwał się na nogi. Po­biegł ku za­ro­ślom.

Spie­przaj.

Cię­ża­rówka z na­czepą wy­je­chała z za­krętu, pa­dły na niego świa­tła jej du­żych re­flek­to­rów, za­lały cały mo­kry as­falt ośle­pia­ją­cym bla­skiem. Pod­sko­czył i za­uwa­żył spa­ni­ko­waną twarz kie­rowcy. Męż­czy­zna miał brodę i był po­tężne zbu­do­wany. Krzy­czał, ale jego głos nie mógł się prze­bić po­nad pisk ha­mul­ców. Osiem­na­ście gru­bych opon za­pisz­czało, pa­ląc gumę. Ka­bina skrę­ciła i cię­ża­rówka zło­żyła się jak scy­zo­ryk.

O, cho­lera, cho­lera, cho­lera. Ucie­kaj, dra­niu!

Prze­sko­czył po­nad ba­rierką, pra­gnąc ukryć się po­mię­dzy dę­bami i se­kwo­jami ro­sną­cymi w le­sie. Ciężko wy­lą­do­wał po dru­giej stro­nie, skrę­cił kostkę, staw bo­le­śnie pul­so­wał, ale on się nie za­trzy­my­wał. Nie te­raz. Jego serce szybko pom­po­wało krew. Pot pły­nął mu po twa­rzy pod ma­ską. Ką­tem oka wi­dział, że mer­ce­des za­ha­czył o ba­rierkę po dru­giej stro­nie drogi. Po­le­ciały iskry. Ka­ro­se­ria tarła o me­tal.

Biegł w dół wzgó­rza, gdy usły­szał jęk pę­ka­ją­cego me­talu, kiedy sa­mo­chód ude­rzył w ja­kieś osła­bione miej­sce ba­rierki, prze­le­ciał przez nie i wpadł po­mię­dzy drzewa.

Tak, jak pla­no­wał.

Ale ta cię­ża­rówka, ta cho­lerna cię­ża­rówka, pę­dziła w dół wzgó­rza. Kie­rowca stra­cił pa­no­wa­nie nad po­jaz­dem.

Te­raz już biegł, cho­ciaż kostka bo­lała go jak dia­bli, pło­nęły mu płuca. Tir zjeż­dżał w dół. Miał za­blo­ko­wane ha­mulce. Me­tal pisz­czał. Cały las się za­trząsł, gdy po­jazd prze­bił się przez ba­rierkę gdzieś za jego ple­cami i wście­kły, me­ta­lowy Be­he­mot je­chał w jego stronę, tony po­skrę­ca­nego me­talu prze­dzie­rały się przez za­ro­śla. Serce mu wa­liło i co­raz szyb­ciej po­ru­szał no­gami. Cię­ża­rówka ry­czała.

Bie­gnij, bie­gnij! Kostka bo­lała go jak cho­lera, płuca o mało nie wy­bu­chły.

Prze­to­czył się po ziemi, po czym znowu biegł, ucie­kał zyg­za­kiem mię­dzy drze­wami, igno­ru­jąc ból na­cią­gnię­tych ścię­gien. Gdzie, do cho­lery, jest mój jeep? Gdzie? De­spe­racko pró­bo­wał zejść z drogi wciąż to­czą­cej się cię­ża­rówce. Za­nur­ko­wał pod oba­lo­nym pniem drzewa, znowu ze­rwał się na nogi, za­ha­czył ubra­nie o ja­kieś pną­cze. Miał cho­lerną na­dzieję, że uda mu się do­biec do je­epa na czas, że sil­nik od­pali, a on zo­stawi za sobą całe to po­bo­jo­wi­sko.

Zie­mia za­drżała.

Stra­cił rów­no­wagę i upadł twa­rzą w dół.

Spo­mię­dzy drzew wy­sko­czyła w górę kula ognia, po­ja­wił się ośle­pia­jący błysk, który spra­wił, że wszystko zro­biło się czer­wono-po­ma­rań­czowe. Noc zmie­niła się w dzień.

Gdy cię­ża­rówka eks­plo­do­wała, wy­peł­niły ją okrzyki bólu, okropne dźwięki, które już za­wsze miały go prze­śla­do­wać. Na las opa­dły iskry, nad­pa­liły jego włosy, ma­skę nar­ciar­ską oraz kurtkę. Dym o za­pa­chu die­sla i spa­lo­nej gumy za­wisł nad oko­licą. Przez se­kundę są­dził, że umrze.

Bóg mu świad­kiem, że so­bie na to za­słu­żył.

A po­tem go zo­ba­czył. Jakby zja­wił się pro­sto z pie­kła. W ogni­stej ilu­mi­na­cji do­strzegł swo­jego je­epa, w przy­ciem­nio­nych szy­bach od­bi­jały się czer­wone pło­mie­nie. Stał tam, gdzie go zo­sta­wił, na opusz­czo­nej dro­dze ser­wi­so­wej.

Ze­rwał się na nogi, roz­su­nął za­mek w kie­szeni, wy­jął klu­czyki i otwo­rzył drzwi. Udało mu się. Było bli­sko. Dym du­sił go w gar­dle, gdy po­spiesz­nie wsiadł do środka. Cały drżał, kostka u nogi pul­so­wała, gdy prze­krę­cał klu­czyk w sta­cyjce i od­pa­lał sil­nik. Wi­dział las ską­pany w dziw­nym świe­tle. Na wszelki wy­pa­dek nie zdjął ma­ski z twa­rzy i za­mknął za sobą drzwi.

Wbił pierw­szy bieg i do­dał gazu. Opony za­buk­so­wały na błot­ni­stym pod­łożu.

– No da­lej, da­lej!

Jeep za­ko­ły­sał się do przodu. Za­rzu­ciło nim. Błoto wzbiło się w górę.

Cho­ler­nie chciało mu się za­pa­lić.

W końcu opony prze­stały się śli­zgać. Zer­k­nął w lu­sterko i spoj­rzał na po­bo­jo­wi­sko, ogień i dym wzbi­jały się w za­mglone niebo.

Ona nie żyje. Za­bi­łeś ją. Po­sła­łeś jej czarną du­szę pro­sto do pie­kła.

Za­słu­żyła so­bie na to, do cho­lery!

Włą­czył ra­dio. Z gło­śni­ków po­pły­nął głos Jima Mor­ri­sona śpie­wa­ją­cego zna­jomy tekst: Come on, baby, li­ght my fire...

No cóż, ni­gdy wię­cej. Ta suka ni­gdy wię­cej nie roz­pali ni­czy­jego ognia.

ROZ­DZIAŁ 1

Nic nie wi­działa, nie mo­gła mó­wić, nie mo­gła... O, Boże, nie mo­gła po­ru­szyć ręką. Pró­bo­wała otwo­rzyć oczy, ale jej po­wieki ani drgnęły. Wa­żyły tonę i chyba były przy­le­pione do oczu, które pło­nęły ośle­pia­ją­cym, okrop­nym bó­lem.

– Pani Ca­hill? – Pani Ca­hill? Po­czuła do­tyk czy­ichś zim­nych pal­ców na grzbie­cie dłoni. – Pani Ca­hill, sły­szy mnie pani? – Miły głos, na­le­żący do ko­biety, brzmiał tak, jakby po­cho­dził z od­dali... Z da­leka, z miej­sca po dru­giej stro­nie bólu. To ja? Czy ja je­stem pa­nią Ca­hill? Coś jej nie grało, ale nie wie­działa dla­czego.

– Przy­je­chał do pani mąż.

Mój mąż? Ale ja nie mam... O Boże, co się ze mną dzieje? Czyż­bym osza­lała?

Ko­bieta za­brała rękę i roz­le­gło się gło­śne wes­tchnie­nie.

– Przy­kro mi, na­dal nie re­aguje.

– Leży w szpi­talu pra­wie od sze­ściu ty­go­dni. – Mę­ski głos. Szorstki. Ostry. Rosz­cze­niowy. – Sześć ty­go­dni, na mi­łość bo­ską, i da­lej żad­nych oznak po­wrotu do zdro­wia.

– Ależ to nie­prawda. Sa­mo­dziel­nie od­dy­cha, za­uwa­ży­łam ruch oczu pod po­wie­kami, kasz­lała i pró­bo­wała zie­wać, to wszystko do­bre oznaki wska­zu­jące na to, że pień mó­zgu nie jest uszko­dzony...

O Boże, roz­ma­wiają o ura­zie mó­zgu!

– Więc dla­czego się nie obu­dzi? – za­py­tał.

– Nie wiem.

– Cho­lera. – Jego głos był niż­szy.

– Dajmy jej czas – po­wie­działa ła­god­nie ko­bieta. – Oczy­wi­ście, nie mo­żemy mieć pew­no­ści, ale jest szansa, że nas te­raz sły­szy.

Tak, tak, sły­szę was, ale nie na­zy­wam się pani Ca­hill, nie je­stem mę­żatką i umie­ram od tego bólu. Na mi­łość bo­ską, niech mi ktoś po­może! Skoro to szpi­tal, to z pew­no­ścią ma­cie ko­de­inę albo mor­finę, albo... cho­ciażby aspi­rynę. Wo­kół niej za­mknęła się mgła. Miała ochotę się jej pod­dać i znowu nic nie czuć.

– Marla? Tu Alex. – Jego głę­boki ba­ry­ton był znacz­nie bli­żej. Le­piej go sły­szała. Jakby stał za­le­d­wie krok od niej. Po­czuła jego do­tyk na ręce i chciała mu prze­ka­zać, że go sły­szy, ale nie mo­gła się ru­szyć. Po­czuła za­pach jego wody ko­loń­skiej i pod­świa­do­mie wie­działa, że jest droga. Lecz skąd mo­gła to wie­dzieć? Opuszki pal­ców na jej skó­rze były gład­kie, mięk­kie... To dło­nie Alexa. Dło­nie jej męża.

O Boże. Dla­czego nic nie pa­mię­tam?

Pró­bo­wała przy­po­mnieć so­bie jego twarz, ko­lor wło­sów, sze­ro­kość ra­mion, roz­miar bu­tów, ja­ką­kol­wiek ce­chę, ale bez­sku­tecz­nie. Jego głos także z ni­czym jej się nie ko­ja­rzył. Po­czuła lekki za­pach dymu, który do niego przy­lgnął, i mu­śnię­cie wełny jego ma­ry­narki, i to wszystko.

– Ko­cha­nie, pro­szę, obudź się. Tę­sk­nię za tobą, dzieci... – Głos mu się za­ła­mał, emo­cje ści­skały gar­dło.

Dzieci?

Nie! Nie­moż­liwe, żeby miała dzieci i o tym nie wie­działa. A może? Prze­cież to była rzecz, o któ­rej każda ko­bieta, na­wet ko­bieta le­żąca pod wpły­wem le­karstw na wpół przy­tomna na szpi­tal­nym łóżku, na­tych­miast by wie­działa. Z całą pew­no­ścią jej ko­bieca in­tu­icja wy­czu­łaby, że jest matką. A ona nic nie wie­działa, le­żała jak w pu­łapce, unie­ru­cho­miona w tej ciem­no­ści. Gdyby tylko mo­gła otwo­rzyć oczy... Cho­ciaż to przy­tulne cie­pło nie­przy­tom­no­ści było ta­kie po­cią­ga­jące... Wkrótce so­bie przy­po­mni... To tylko kwe­stia czasu...

Prze­biegł ją zimny dreszcz prze­ra­że­nia, gdy uświa­do­miła so­bie, że nie jest w sta­nie przy­po­mnieć so­bie ani jed­nej chwili ze swo­jego ży­cia. Miała wra­że­nie, że ni­gdy nie ist­niała.

To ja­kiś kosz­mar. To je­dyne wy­tłu­ma­cze­nie.

– Marla, pro­szę, wróć do mnie, do nas – wy­szep­tał szorstko Alex, a ona w głębi serca pra­gnęła po­czuć co­kol­wiek, ja­kie­kol­wiek uczu­cie do tego nie­zna­jo­mego bez twa­rzy, który twier­dził, że jest jej ży­cio­wym part­ne­rem. Jego gład­kie palce splo­tły się z jej pal­cami i po­czuła na­cisk na ręce oraz we­nflon wbity w dłoń. Boże drogi, to ża­ło­sne, to ja­kaś scena z ki­czo­wa­tego filmu o dru­giej woj­nie świa­to­wej. – Cissy za tobą tę­skni, a mały Ja­mes... – Jego głos po­now­nie się za­ła­mał, a ona pod­świa­do­mie pró­bo­wała od­na­leźć ja­kąś cienką nić uczu­cia, odro­binę mi­ło­ści do tego męż­czy­zny, któ­rego nie mo­gła zo­ba­czyć i któ­rego nie pa­mię­tała. Ot­chłań, która była jej prze­szło­ścią, nic jej nie pod­po­wie­działa w kwe­stii wy­glądu Alexa Ca­hilla, nie miała po­ję­cia, czym się zaj­muje, jak się z nią ko­chał... Z pew­no­ścią by to pa­mię­tała. A jej dzieci? Cissy? Ja­mes? Do głowy nie przy­cho­dziły jej żadne dzie­cięce twa­rzyczki z ciek­ną­cych no­sami i za­ru­mie­nio­nymi po­licz­kami ani ob­li­cza wy­ro­śnię­tych na­sto­lat­ków wal­czą­cych z trą­dzi­kiem, a po­tem po­czuła, że to­nie. Może w końcu do­dali jej coś do kro­plówki, po­nie­waż po­czuła, że od­dziela się od swo­jego ciała... Unosi się... Mu­siała się sku­pić.

– Jak długo? – za­py­tał, za­bie­ra­jąc dłoń z jej dłoni. – Ile to jesz­cze ma trwać?

– Nikt panu tego nie po­wie. Po­trzeba czasu – od­po­wie­działa pie­lę­gniarka, a jej głos wy­da­wał się do­cho­dzić z od­dali, jakby z tu­nelu. – Śpiączka cza­sami trwa kilka go­dzin... cóż, cza­sami dużo dłu­żej. Kilka dni, ty­go­dni. Nikt nie umie tego prze­wi­dzieć. To może się tro­chę prze­cią­gnąć...

– Nie chcę o tym słu­chać – prze­rwał jej. – Nie w tym przy­padku. Ona od­zy­ska przy­tom­ność. – Jego głos był jak stal. Ten męż­czy­zna był przy­zwy­cza­jony do wy­da­wa­nia roz­ka­zów. – Marla? – Chyba znowu od­wró­cił się w stronę łóżka, po­nie­waż brzmiał gło­śniej. Bar­dziej nie­cier­pli­wie. – Na mi­łość bo­ską, czy mnie sły­szysz?

Pró­bo­wała się po­ru­szyć, wkła­da­jąc w to mnó­stwo wy­siłku, ale nie mo­gła. Było tak, jakby zo­stała przy­pięta pa­sami, ob­cią­żona ma­te­ra­cem i świeżo wy­kroch­ma­loną, nie­wy­godną po­ścielą. Nie mo­gła na­wet unieść palca. A mimo to czuła, że to nie ma zna­cze­nia...

– Chcę po­roz­ma­wiać z le­ka­rzem – na­le­gał Alex. Był ob­ce­sowy. – Nie ro­zu­miem, dla­czego nie może zo­stać za­brana do domu i tam oto­czona opieką. Za­trud­nię per­so­nel, któ­rego po­trze­buje. Pie­lę­gniarki. Opie­kunki. Kogo trzeba. Mamy dość miej­sca na to, by per­so­nel mógł za­miesz­kać w na­szym domu.

Na­stą­piła długa chwila ci­szy, a ona wy­czuła nie­wy­po­wie­dzianą nie­chęć ze strony pie­lę­gniarki, bo za­ło­żyła, że ta ko­bieta jest pie­lę­gniarką, pró­bo­wała otwo­rzyć oczy, po­ru­szyć ja­kąś czę­ścią swo­jego ciała, żeby dać im znać, że po­mimo bólu ich sły­szy.

– Po­wia­do­mię dok­tora Ro­bert­sona, że chce się pan z nim zo­ba­czyć – po­wie­działa pie­lę­gniarka. Jej głos nie był już po­błaż­liwy i cier­pliwy. Te­raz była sta­now­cza. Pro­fe­sjo­nalna. – Nie wiem, czy jest w tej chwili w szpi­talu, ale spraw­dzę to i do­pil­nuję, by do­tarły do niego te in­for­ma­cje.

– Pro­szę to zro­bić.

Marla znowu od­pły­nęła, stra­ciła se­kundy, może mi­nuty. Jej ospała świa­do­mość roz­róż­niła po­now­nie głosy, głosy, które prze­rwały jej sen.

– Są­dzę, że pani Ca­hill po­winna te­raz od­po­cząć – mó­wiła pie­lę­gniarka.

– Wyj­dziemy za mi­nutę. – Ko­lejny głos, star­szy, dys­tyn­go­wany. To­wa­rzy­szyły mu kroki, sta­now­cze i do­bitne, w prze­ci­wień­stwie do wieku ko­bie­cego głosu. – Je­ste­śmy ro­dziną i chcia­ła­bym spę­dzić kilka chwil na osob­no­ści z sy­nem i sy­nową.

– Oczy­wi­ście, ale dla do­bra pani Ca­hill pro­szę się po­spie­szyć.

– Na­tu­ral­nie, moja droga – zgo­dziła się star­sza ko­bieta, a Marla po­czuła do­tyk chłod­nej, su­chej skóry. – Obudź się. Cissy i Ja­mes za tobą tę­sk­nią, po­trze­bują cię. – Stłu­miony chi­chot. – Z przy­kro­ścią mu­szę przy­znać, że Nana to nie to samo, co ich matka.

Nana? Bab­cia? Te­ściowa?

Usły­szała sze­lest ubra­nia, od­głos mięk­kich po­de­szew po­ru­sza­ją­cych się po pod­ło­dze, otwie­rane drzwi i do­my­śliła się, że pie­lę­gniarka wy­szła.

– Cza­sami się za­sta­na­wiam, czy kie­dy­kol­wiek się obu­dzi – rzu­cił Alex. – Boże, mu­szę za­pa­lić.

– Bądź cier­pliwy, synu. Marla miała okropny wy­pa­dek, a po­tem prze­szła se­rię ope­ra­cji. Do­cho­dzi do zdro­wia.

Boże, dla­czego ni­czego nie pa­mię­tała? Usły­szała ko­lejne dłu­gie, po­ważne wes­tchnie­nie i przy­ja­zne klep­nię­cie pal­ców na wierz­chu jej dłoni. Do­szedł do niej za­pach per­fum... które roz­po­znała, ale któ­rych nie po­tra­fiła na­zwać.

Dla­czego le­żała w szpi­talu? O ja­kim wy­padku mó­wili? Marla pró­bo­wała się sku­pić, po­my­śleć, ale wy­si­łek tylko spro­wa­dził na nią pul­su­jący ból w gło­wie.

– Mam tylko na­dzieję, że nie bę­dzie bar­dzo zde­for­mo­wana – ode­zwała się po­now­nie star­sza ko­bieta.

Co ta­kiego? Zde­for­mo­wana? Pro­szę, nie. De­for­ma­cja? Na chwilę szok spra­wił, że wy­do­była się z mgły. Jej wy­schnięte na wiór gar­dło nie­mal za­mknęło się ze stra­chu i miała wra­że­nie, że ktoś wy­krę­cił i cia­sno spę­tał gum­kami re­cep­tur­kami jej żo­łą­dek. Pró­bo­wała przy­po­mnieć so­bie, jak wy­gląda, ale to nie miało żad­nego zna­cze­nia... Jej serce na­pę­dzał strach. Z całą pew­no­ścią gdzieś ktoś przy­glą­dał się wska­za­niom mo­ni­to­rów i wi­dział, że jest świa­doma, że re­aguje, ale nie usły­szała żad­nych gło­śnych kro­ków za drzwiami, ża­den głos nie za­wo­łał: „Bu­dzi się! Pa­trz­cie, od­zy­skuje przy­tom­ność!”.

– Ma naj­lep­szych le­ka­rzy w sta­nie. Może... Może nie wy­glą­dać tak, jak ocze­ku­jemy, ale bę­dzie wy­glą­dać do­brze, a na­wet pięk­nie. – Alex brzmiał tak, jakby pró­bo­wał prze­ko­nać sam sie­bie.

– Za­wsze była piękna. Wiesz, Ale­xan­drze – do­dała ko­bieta, która na­zwała się Naną – cza­sami piękno ko­biety może sta­no­wić prze­kleń­stwo.

Skrę­po­wany śmiech męż­czy­zny, który był jej mę­żem.

– Ona chyba by się z tym nie zgo­dziła.

– Oczy­wi­ście, że nie. Ale nie żyje na tyle długo, by to zro­zu­mieć.

– Po pro­stu się za­sta­na­wiam, co bę­dzie pa­mię­tała, kiedy się ock­nie.

– Miejmy na­dzieję, że wszystko – skwi­to­wała ko­bieta, ale w jej gło­sie dało wy­czuć się na­pię­cie i wy­raźne drże­nie.

– No cóż, czas po­każe.

– Na szczę­ście nie zgi­nęła w wy­padku.

Kiedy jej mąż od­po­wie­dział, usły­szała w jego gło­sie wa­ha­nie.

– Szczę­ście... Przede wszyst­kim w ogóle nie po­winna była wsia­dać za kie­row­nicę. Rany, do­piero co wy­szło ze szpi­tala.

Ko­lejny szpi­tal? Wszystko znowu za­czy­nało jej się plą­tać, słowa tra­ciły sens. Czy do­brze usły­szała?

– Jest tak wiele py­tań – wy­szep­tała jej te­ściowa.

Tak, tak wiele, ale je­stem zbyt zmę­czona, by te­raz o nich my­śleć... tak bar­dzo zmę­czona.

Nick Ca­hill, gwiż­dżąc na swo­jego trój­noż­nego psa, wy­łą­czył sil­nik „No­to­rio­usa” i za­rzu­cił linę na po­czer­niały słup w ma­ri­nie, gdzie cu­mo­wał swoją łódź ry­backą.

– Chodź, Twar­dziel, idziemy do domu – za­wo­łał przez ra­mię, pod­czas gdy łódź ko­ły­sała się na fa­lach roz­le­wi­ska ore­goń­skiej za­toki. Z oło­wia­nego nieba sią­pił deszcz i wzma­gał się wiatr, dmąc mu pro­sto w twarz. Spie­nione fale wi­ro­wały i tań­czyły, a nad nimi ko­ło­wały i krzy­czały mewy. Wy­raźne za­pa­chy die­sla, roz­kła­da­ją­cego się drewna i soli mor­skiej mie­szały się w chłod­nym, li­sto­pa­do­wym po­wie­trzu.

Po­sta­wiw­szy koł­nierz kurtki, Nick pod­niósł wia­dro z ży­wymi kra­bami i wy­szedł na molo, bie­gnący pies tylko mu mi­gnął czarno-białą smugą. Twar­dziel wsko­czył na śli­skie de­ski i stu­ka­jąc łap­kami, wbiegł po scho­dach na par­king na skar­pie. Pies był mie­szanką owczarka o nie­okre­ślo­nym ro­do­wo­dzie. Męż­czy­zna po­dą­żył za nim, wolno mi­ja­jąc ugi­na­jące się słupki po­kryte pą­klami i owi­nięte wo­do­ro­stami.

– Ktoś na cie­bie czeka – przy­wi­tał go Ole Ol­sen, stary głu­piec sie­dzący w oknie sklepu z przy­nętą umiej­sco­wio­nego na pół­pię­trze. Brodą wska­zał szczyt scho­dów, ale nie spoj­rzał Nic­kowi w oczy, jak zwy­kle cały czas sku­piał się na wią­za­niu przy­nęty.

– Na mnie? – za­py­tał Nick. Przez pięć lat, które spę­dził w tych oko­li­cach, nikt ni­gdy nie przy­szedł na przy­stań, żeby się z nim spo­tkać.

– No tak. Po­wie­dział, że na cie­bie. – Sie­dzący na stołku, oto­czony wa­bi­kami i lo­dów­kami z przy­nętą oraz colą Royal Crown Ole był sta­łym ele­men­tem przy­stani. W ką­ciku ust za­wsze trzy­mał nie­mal do­szczęt­nie wy­pa­lo­nego pa­pie­rosa. Jego ły­sinę ota­czał wia­nu­szek ru­dych, si­wie­ją­cych już wło­sów, a fałdy skóry za­sła­niały mu oczy sku­tecz­niej niż po­więk­sza­jące szkła, które znaj­do­wały się na czubku jego nosa. – Mó­wi­łem mu, że tro­chę cię nie bę­dzie, ale chciał po­cze­kać. – Prze­gryzł nitkę zę­bami i ob­ró­cił w pal­cach po­ma­rań­czowy puch kry­jący ha­czyk, który wkrótce miał zmie­nić się w mu­chę ło­so­siową. – Po­my­śla­łem so­bie, że skoro chce, to prze­cież mu nie za­bro­nię.

– Kto?

– Nie przed­sta­wił się. Ale na pewno go zo­ba­czysz. – Ole w końcu pod­niósł wzrok i spoj­rzał na niego przez oku­lary w kształ­cie pół­księ­ży­ców. Przez otwarte okno Nick wi­dział jego twarz oto­czoną sto­ja­kami z pa­pie­ro­sami, ta­bli­cami pły­wów i nie­zli­czo­nymi ko­lo­ro­wymi mu­chami, które sam ro­bił. – Nie jest stąd. To od razu wi­dać – do­dał.

Nick się spiął.

– Dzięki.

– Nie ma za co – rzu­cił Ole, ki­wa­jąc głową. W tej sa­mej chwili Twar­dziel ostro za­szcze­kał.

Nick wszedł po scho­dach i prze­szedł przez wy­sy­pany żwi­rem par­king, gdzie stały cię­ża­rówki, przy­czepy i kam­pery, za­par­ko­wane tak, jakby ktoś je po­rzu­cił w po­śpie­chu. Po­mię­dzy nimi, ni­czym przy­sło­wiowy bry­lant lśniący w po­piele, stał srebrny ja­guar z włą­czo­nym sil­ni­kiem, na ka­li­for­nij­skich ta­bli­cach wiesz­czą­cych in­truza z po­łu­dnia. Sil­nik na­gle zgasł. Drzwi od strony kie­rowcy się otwo­rzyły i z auta wy­siadł wy­soki męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze, wy­po­le­ro­wa­nych, ele­ganc­kich bu­tach i płasz­czu prze­ciw­desz­czo­wym.

Alex Ca­hill we wła­snej oso­bie.

Su­per, po pro­stu su­per.

Wy­brał so­bie bez­na­dziejny dzień na wi­zytę.

– Naj­wyż­szy czas – ode­zwał się Alex, jakby cze­kał od wielu go­dzin. – Już są­dzi­łem, że gdzieś tam zgi­ną­łeś. – Pod­bród­kiem wska­zał mo­rze.

– Tym ra­zem nie mia­łeś tyle szczę­ścia.

– Może na­stęp­nym.

– Może.

Alex bły­snął swo­imi bar­dziej sza­rymi niż nie­bie­skimi oczami.

– Więc na­dal je­steś nie­oka­zu­ją­cym sza­cunku dra­niem.

– Sta­ram się. – Na­wet nie pró­bo­wał się uśmiech­nąć. – Nie chciał­bym cię roz­cza­ro­wać.

– Cho­lera, ni­czego in­nego nie ro­bisz w ży­ciu.

– Pew­nie tak.

W tej chwili Nick uznał, że mu­siała umrzeć ich matka. Ża­den inny po­wód nie byłby wy­star­cza­jący, żeby Alex zdzie­rał bież­nik swo­ich war­tych trzy­sta do­lców opon. Ale trudno było w to uwie­rzyć. Eu­ge­nia Ha­ver­smith Ca­hill była naj­tward­szą ko­bietą, która stą­pała po tej pla­ne­cie na dzie­się­cio­cen­ty­me­tro­wych ob­ca­sach. A więc nie. Zmie­nił zda­nie. Matka na pewno nie umarła. Eu­ge­nia prze­żyje obu swo­ich sy­nów.

Na­dal zmie­rzał w stronę swo­jego wozu. Ci­snął wia­dro na pakę, gdzie wo­ził skrzynkę na na­rzę­dzia i koło za­pa­sowe. Par­king ota­czały dawno nie­ma­lo­wany płot oraz so­sny po­wy­gi­nane przez lata zma­gań z wia­trem i desz­czem, które stwo­rzyły kru­chą ba­ry­kadę od­dzie­la­jącą przy­stań od za­bi­tego de­skami sklepu z an­ty­kami, nie­dzia­ła­ją­cego od co naj­mniej pię­ciu lat, bo tak długo Nick miesz­kał w De­vil’s Cove.

Alex wsa­dził ręce głę­boko do kie­szeni płasz­cza, praw­do­po­dob­nie ja­kie­goś zna­nego pro­jek­tanta, cho­ciaż Nick nie umiał roz­po­znać któ­rego. Ani go to nie ob­cho­dziło. Coś było na rze­czy.

– Słu­chaj, Nick, przy­je­cha­łem, po­nie­waż po­trze­buję two­jej po­mocy.

– Ty po­trze­bu­jesz mo­jej po­mocy? – po­wtó­rzył, uśmie­cha­jąc się scep­tycz­nie. – Czyż­byś mi schle­biał?

– To po­ważna sprawa.

– Jak nic.

– Cho­dzi o Marlę.

Skur­wy­syn. Scho­wane pod kurtką ra­miona Nicka od­ru­chowo się sku­liły. Nie­ważne, co się dzieje, nie da się w to wcią­gnąć.

Nie przez Marlę.

Ni­gdy wię­cej.

– Miała wy­pa­dek.

Ści­snęło go w żo­łądku.

– Ja­kiego ro­dzaju wy­pa­dek? – Nick tak mocno za­ci­skał zęby, że aż go bo­lała szczęka. Ni­gdy nie ufał swo­jemu star­szemu bratu i miał ku temu do­bre po­wody. Od­kąd pa­mię­tał, Alex Ca­hill wy­zna­wał re­li­gię do­lara, przy­klę­kał, ile­kroć sły­szał no­to­wa­nia NA­SDAQ, i od­da­wał cześć świę­tym pa­tro­nom San Fran­ci­sco, eli­cie, którą czę­sto na­zy­wają „sta­rymi pie­niędzmi”. To samo ty­czyło się jego pięk­nej, am­bit­nej żony Marli.

Brat był dla niego ni­czym wię­cej niż gorz­kim wspo­mnie­niem wła­snego flirtu z Wszech­moc­nym Do­lcem. I z Marlą.

– Po­waż­nie, Nick – rzu­cił Alex, ko­piąc ka­myk swoim wy­po­le­ro­wa­nym bu­tem.

– Ale żyje? – Mu­siał to wie­dzieć.

– Tak jakby. Jest w śpiączce. Nie wia­domo, czy się wy­liże.

Żo­łą­dek Nicka ści­snął się jesz­cze moc­niej.

– To czemu przy­je­cha­łeś? Nie po­wi­nie­neś być przy niej?

– Tak, by­łem, ale... Nie wie­dzia­łem, jak ina­czej mógł­bym się z tobą skon­tak­to­wać. Nie od­dzwa­niasz do mnie i... cóż...

– Nie­zbyt lu­bię ma­ilo­wać.

– To tylko je­den z pro­ble­mów.

– Je­den. – Nick oparł się o za­bło­cony błot­nik do­dge’a, po­wta­rza­jąc so­bie, że nie może dać się w to wcią­gnąć. Jego brat był wy­ga­da­nym dra­niem, męż­czy­zną, który po­tra­fił z po­zor­nie szcze­rym uśmie­chem, sil­nym uści­skiem dłoni i pa­trząc czło­wie­kowi pro­sto w oczy, wy­łu­dzić ka­mi­zelkę ra­tun­kową od to­ną­cego. Star­szy od Nicka o trzy lata Alex był ele­gancki, dys­tyn­go­wany i wy­kształ­cony na Stan­for­dzie. Pracę dy­plo­mową na­pi­sał na Ha­rvar­dzie, gdzie po­znał wszel­kie taj­niki prawa. Na Nicku nie ro­biło to wra­że­nia. – Co się stało? – za­py­tał, pró­bu­jąc za­cho­wać spo­kój.

– Wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy. – Trzeba było przy­znać, że Alex zbladł po­mimo opa­le­ni­zny. Z kie­szeni wy­jął paczkę pa­pie­ro­sów i po­czę­sto­wał Nicka, który po­krę­cił głową, cho­ciaż z przy­jem­no­ścią by się sztach­nął, przy­dałby mu się te­raz kop ni­ko­tyny.

Alex pstryk­nął za­pal­niczką i głę­boko się za­cią­gnął.

– Marla pro­wa­dziła sa­mo­chód in­nej ko­biety. To było sześć ty­go­dni temu. W gó­rach w po­bliżu Santa Cruz, na trud­nym od­cinku drogi. Ko­bieta, która była wła­ści­cielką mer­ce­desa, Pa­mela De­la­croix, je­chała ra­zem z nią.

Na­stą­piła długa pauza. Męż­czy­zna po­now­nie mocno się za­cią­gnął. Bu­do­wał na­pię­cie, aby prze­ka­zać ko­lejne złe wia­do­mo­ści. Nick przy­go­to­wał się na nie, gdy na par­king wje­chał jeep z po­bru­dzoną plan­deką. Pod­ska­ki­wał na ka­łu­żach, po czym za­trzy­mał się koło ba­rierki. Dwóch gło­śnych dwu­dzie­sto­lat­ków wy­sia­dło z auta, otwo­rzyło ba­gaż­nik i wy­jęło wędki, ko­ło­wrotki i prze­no­śną lo­dówkę. Gło­śno ze­szli po scho­dach.

– No da­lej, mów. – Nick po­pę­dził brata.

– Nie­stety Pam nie prze­żyła.

Nicka zmro­ziło.

– Jezu.

– Zgi­nęła na miej­scu. W wy­padku brał udział jesz­cze je­den po­jazd, tir zmie­rza­jący w prze­ciw­nym kie­runku. I kie­rowca, Char­les Biggs. Sie­dział za kół­kiem od szes­na­stu go­dzin i mówi się, że mógł być na­szpry­co­wany. Być może za­żył metę lub coś w tym stylu, kto wie. Po­li­cja nie chce mó­wić. Mógł za­snąć za kie­row­nicą. Nikt tego nie wie na pewno. Biggs leży na od­dziale dla po­pa­rzo­nych. Po­pa­rze­niu ule­gło po­nad sześć­dzie­siąt pro­cent po­wierzchni jego ciała, ma też ob­ra­że­nia we­wnętrzne. To cud, że jesz­cze żyje, ale nikt nie spo­dziewa się, że wy­zdro­wieje.

Nick otarł deszcz z twa­rzy i spoj­rzał na mo­rze.

– Ale Marla prze­żyła.

– Można tak po­wie­dzieć.

– Co za skur­wy­syn. – Te­raz Nick za­pra­gnął pa­pie­rosa. Wło­żył dło­nie głę­boko do kie­szeni kurtki i przy­po­mniał so­bie, że le­piej nie wie­rzyć bratu. Star­szy i mą­drzej­szy Alex czę­sto w dzie­ciń­stwie ma­ni­pu­lo­wał nim tak, żeby zro­bić z niego na­iw­nego głupka. A on za­wsze mu­siał za to za­pła­cić. Po­dej­rze­wał, że dzi­siaj było po­dob­nie.

– A więc fa­cet za­snął i cię­ża­rówka za­je­chała drogę Marli?

– To tylko jedna teo­ria. – Alex za­cią­gnął się marl­boro. – Po­li­cja i firmy ubez­pie­cze­niowe jesz­cze to ba­dają. Za­mknięto drogę. Auta się nie zde­rzyły, a przy­naj­mniej tak się uważa. Mer­ce­des zje­chał z drogi po jed­nej stro­nie, a tir po dru­giej. Oba po­jazdy prze­biły się przez ba­rierki, oba wje­chały w drzewa, ale cię­ża­rówka eks­plo­do­wała, za­nim kie­rowca zdo­łał wy­do­stać się z ka­biny.

– Szlag – wy­mam­ro­tał Nick pod no­sem. – Biedny łaj­dak.

Alex prych­nął na po­par­cie jego słów.

– Na miej­scu pra­co­wali po­li­cjanci, wy­py­ty­wali wszyst­kich. Te­raz cze­kają, aż Marla od­zy­ska przy­tom­ność i opo­wie, co się wy­da­rzyło. – Wbił po­nure spoj­rze­nie w chlu­piące wody za­toki. – Może zo­stać oskar­żona o nie­umyślne spo­wo­do­wa­nie śmierci, je­żeli to ona prze­je­chała li­nię cią­głą. Ja... jesz­cze się nie za­głę­bi­łem w kon­se­kwen­cje prawne. Jesz­cze nie. Cho­dzi o... to... To ja­kiś kosz­mar. Wszyst­kim jest ciężko.

W to Nick uwie­rzył. Gdyby sy­tu­acja nie była po­ważna, Alex ni­gdy by tu nie przy­je­chał. Do dia­bła. Deszcz spły­wał mu po twa­rzy, gdy otwo­rzył drzwi ka­biny. Zaj­rzał do środka i zna­lazł resztki sze­ścio­paku piwa Henry’s. Wy­do­był puszkę ze zgrzewki i rzu­cił ją Ale­xowi, na­stęp­nie otwo­rzył drugą dla sie­bie.

– Je­żeli Marli uda się z tego wyjść...

– Je­żeli, Alex? Je­żeli? Jest naj­sil­niej­szą, naj­bar­dziej zde­ter­mi­no­waną ko­bietą, jaką znam. Uda jej się. Na mi­łość bo­ską, nie kładź jej jesz­cze do grobu. Jest twoją żoną, do cho­lery!

Pauza. Nie­wy­po­wie­dziane oskar­że­nia. Wspo­mnie­nia, do któ­rych nie miał prawa. Uwo­dzi­ciel­skie, ero­tyczne, go­rące. Nic­kowi za­schło w gar­dle. Czuł, jak wiatr chłosz­cze go po twa­rzy. Upił długi łyk, pod­czas gdy Twar­dziel za­skom­lał u jego stóp. Jego my­śli jed­nak już skrę­ciły w ciemny za­ką­tek, któ­rego uni­kał od lat, wą­ską ścieżkę, która pro­wa­dziła pro­sto do żony brata. Za­ka­zane ob­razy po­ja­wiły się przed jego oczami, nie­do­zwo­lone wi­ze­runki cu­dow­nej ko­biety z me­lo­dyj­nym śmie­chem i fi­glar­nym spoj­rze­niem. Sły­szał chlu­po­ta­nie wody roz­bi­ja­ją­cej się o dok oraz ruch na au­to­stra­dzie, fale na mo­rzu tłu­kące się o brzeg po dru­giej stro­nie za­toki, na­wo­ły­wa­nie mew. Ale nic nie było rów­nie gło­śne jak bi­cie jego wła­snego serca.

Nick ski­nął w stronę brata, za­chę­ca­jąc go do mó­wie­nia. Jesz­cze raz po­cią­gnął z puszki, nie­sku­tecz­nie pró­bu­jąc się po­zbyć Marli ze swo­jej głowy. Deszcz ska­py­wał mu z nosa. Przy­szło mu na myśl, że mo­gliby usiąść w ka­bi­nie pic­kupa, ale nie za­pro­po­no­wał tego.

– Je­śli prze­żyje, jest praw­do­po­dobne, że ni­czego nie bę­dzie pa­mię­tała lub że utraci nie­które wspo­mnie­nia. Nie do końca ro­zu­miem, o co cho­dzi w amne­zji, ale to dziwne. Na­prawdę dziwne. – Alex pa­lił na desz­czu i zda­wał się tego nie za­uwa­żać. Był już kom­plet­nie prze­mo­czony, brą­zowe włosy przy­le­piły mu się do czaszki, wło­skie skó­rzane buty na­mo­kły ore­goń­skim desz­czem z ka­łuży po­więk­sza­ją­cej się u jego stóp. – Boże, Nick, po­wi­nie­neś się z nią zo­ba­czyć. A może jed­nak nie. – Głos Alexa za­drżał i męż­czy­zna się za­wa­hał, za­cią­ga­jąc się pa­pie­ro­sem tak mocno, że ko­niu­szek marl­boro za­ja­śniał czer­wie­nią. – Nie roz­po­znał­byś jej. Ja jej nie po­zna­łem, a prze­ży­łem z nią pra­wie pięt­na­ście lat. Jezu. – Wy­pu­ścił kłąb dymu z ust, przy­tknął do nich puszkę i po­cią­gnął długi łyk. – Była taka piękna... cóż, pa­mię­tasz... – Głos Alexa za­trzesz­czał, jak gdyby zdjęły na­głym bó­lem.

Nick mu nie uwie­rzył i są­cząc piwo, pró­bo­wał ode­pchnąć ob­raz ko­biety, która nie­mal znisz­czyła mu ży­cie. Spo­glą­dał w stronę mo­stu, który wi­siał nad wą­skim prze­smy­kiem za­toki, umoż­li­wia­jąc sa­mo­cho­dom prze­miesz­cza­nie się wzdłuż po­szar­pa­nej li­nii brze­go­wej Ore­gonu po au­to­stra­dzie 101, lecz w wy­obraźni wi­dział Marlę... wspa­niałą, pełną ży­cia i śmie­chu Marlę.

– Czy poza utratą pa­mięci coś jesz­cze bę­dzie jej do­le­gać?

– Masz na my­śli to, że nie bę­dzie przy­po­mi­nać sa­mej sie­bie?

– To nie ma zna­cze­nia.

– Dla niej bę­dzie miało.

Nick prych­nął.

– Stać cię na ope­ra­cję pla­styczną. Mam na my­śli ob­ra­że­nia, które utrud­nią jej funk­cjo­no­wa­nie.

– Tego nie wiemy.

– Czy kie­dyś od­zy­ska pa­mięć?

Alex wzru­szył ra­mio­nami i zer­k­nął w stronę mo­rza.

– Taką mam na­dzieję.

Przez uła­mek se­kundy, jedną krótką chwilę, Nick po­czuł odro­binę współ­czu­cia dla swo­jego brata.

– Czas po­każe.

– Tak mó­wią.

– Ona się zmieni.

– Szkoda – po­wie­dział sar­ka­stycz­nie, wpa­tru­jąc się w na­są­czony wodą żwir i błot­ni­ste ka­łuże spły­wa­jące stru­my­kami w stronę klifu.

– Fakt.

Nick do­pił ostatni łyk piwa, zgniótł puszkę w dłoni i wrzu­cił ją na pakę swo­jego auta. Twarz Marli po­now­nie wśli­zgnęła się pod­stę­pem do jego umy­słu. Alex nie prze­sa­dzał. Marla Am­hurst Ca­hill była cu­downą ko­bietą. Uwo­dzi­ciel­ską. Nie­grzeczną. Sek­sowną jak dia­bli. Miała je­dwa­bi­stą skórę, go­rącą pod do­ty­kiem mę­skiej dłoni, i pro­wo­ku­jący uśmiech, który mógłby za­wsty­dzić samą Ma­ri­lyn Mon­roe. Po­tra­fiła zajść męż­czyź­nie za skórę i nie od­pu­ścić. Na lata. Może na za­wsze.

Nick gwał­tow­nie się od­wró­cił.

– Przejdź do sedna, Alex. Po co mi to wszystko mó­wisz?

– Po­nie­waż je­steś ro­dziną. Moim je­dy­nym bra­tem...

– Bzdury.

– Są­dzi­łem, że chciał­byś wie­dzieć.

– Cho­dzi ci o coś wię­cej. – Nick był tego pe­wien. – W prze­ciw­nym ra­zie nie przy­je­chał­byś tu­taj i nie zwle­kał­byś aż sześć cho­ler­nych ty­go­dni.

Alex po­woli ski­nął głową, ką­ciki jego ust się wy­gięły, jakby pod­jął de­cy­zję.

– Ona... Ona nie może mó­wić, ma za­dru­to­waną szczękę i jesz­cze nie od­zy­skała przy­tom­no­ści, ale ję­czała i pró­bo­wała wy­mó­wić kilka słów. – Głę­boko ode­tchnął, jakby na coś się przy­go­to­wu­jąc. – Je­dyne, które zro­zu­mie­li­śmy, to „Ni­cho­las”.

– Od­wal się ode mnie. – Wiatr ude­rzył w twarz Nicka, który mo­men­tal­nie się roz­zło­ścił.

– Ona cię po­trze­buje.

– Ni­gdy ni­kogo nie po­trze­bo­wała.

– Są­dzi­li­śmy...

– My?

– Matka i ja, i... cóż, omó­wi­li­śmy to także z le­ka­rzami. Są­dzimy, że mógł­byś po­móc jej się wy­bu­dzić.

– Ty i matka – wark­nął Nick. – Ja pier­dolę.

– Warto spró­bo­wać.

Nick zer­k­nął na wodę, gdzie koło przy­stani cu­mo­wały smutne, małe ża­glówki ze szkie­le­to­wymi masz­tami wy­sta­ją­cymi w górę ni­czym ko­ści­ste palce wy­cią­ga­jące się bła­gal­nie do nie­wzru­szo­nych nie­bios. Myśl o po­now­nym zo­ba­cze­niu Marli sta­nęła mu ością w gar­dle.

I za­gnieź­dziła się w głębi jego umy­słu.

Alex rzu­cił pa­pie­rosa na żwir, gdzie nie­do­pa­łek za­skwier­czał i zgasł w po­bliżu sta­rej, ły­sej opony bu­icka.

– Jest jesz­cze coś.

– Jesz­cze? – No wresz­cie, po­my­ślał Nick nie­spo­koj­nie i po­czuł się tak, jakby wbrew swo­jej woli ze­zwo­lił ro­dzi­nie zaj­rzeć głę­boko do swo­jej głowy.

– Po­trze­buję przy­sługi.

– Jesz­cze jed­nej? Oprócz od­wie­dze­nia Marli?

– To nie jest przy­sługa. To obo­wią­zek.

Nick wzru­szył ra­mio­nami. Nie za­mie­rzał się spie­rać.

– Da­waj.

– Cho­dzi o in­te­resy... Od wy­padku nie po­tra­fię się sku­pić, spę­dzam cały czas w szpi­talu z Marlą, a kiedy wra­cam, mu­szę za­jąć się dziećmi.

– Dziećmi? W licz­bie mno­giej? – po­wtó­rzył Nick.

– Pew­nie nie wiesz, ale kilka dni przed wy­pad­kiem Marla uro­dziła dziecko. W za­sa­dzie do­szło do niego w dniu, kiedy wy­pusz­czono ją ze szpi­tala. – Alex za­milkł, wło­żył rękę do kie­szeni płasz­cza, wy­jął chu­s­teczkę i otarł twarz. – Dziecko ma się do­brze, dzięki Bogu. Mały Ja­mes ra­dzi so­bie nie­źle bez matki. – W gło­sie Alexa sły­chać było dumę i coś jesz­cze... Obawę? O co cho­dziło?

Nick po­dra­pał się po bro­dzie, czub­kiem palca prze­je­chał przez bli­znę, któ­rej się do­ro­bił się w wieku je­de­na­stu lat za sprawą Alexa, i wy­czuł, że za sło­wami brata kryje się jesz­cze coś. Alex gładko omi­nął naj­waż­niej­sze kwe­stie.

– Dziecko nie je­chało z nią w sa­mo­cho­dzie?

– Nie, dzięki Bogu. Jest te­raz w domu z nia­nią. Je­śli cho­dzi o Cissy, jest na­sto­latką, no i cóż, wiesz, jak one się za­cho­wują. Ostat­nio jest za­mknięta w so­bie – wy­ja­śnił Alex i szybko do­dał: – Mar­twi się tym, że matka wciąż jest w szpi­talu, oczy­wi­ście, że się mar­twi, ale... – Wzru­szył ra­mio­nami, a na jego ary­sto­kra­tycz­nej twa­rzy po­ja­wił się wy­raz spo­koj­nej ak­cep­ta­cji. – Cza­sami mam wra­że­nie, że bar­dziej przej­muje się tym, czy zo­sta­nie za­pro­szona na zi­mową po­tań­cówkę, niż tym, czy jej matka prze­żyje. Wiem, że to wszystko to tylko taki te­atr. Cissy mar­twi się na swój spo­sób, ale za­wsze tak się za­cho­wy­wała w sto­sunku do Marli.

– Robi się co­raz cie­ka­wiej – mruk­nął Nick.

– Nie­praw­daż? – Alex par­sk­nął, po czym po­cią­gnął no­sem i od­gar­nął włosy z twa­rzy.

– Je­stem za­sko­czony tym, że Marla uro­dziła ko­lejne dziecko. Wy­da­wało mi się, że ni­gdy nie była za bar­dzo za­in­te­re­so­wana dziećmi.

– Do­ro­sła do tego – po­wie­dział, spo­glą­da­jąc na niego, Alex.

Nic­kowi wy­da­wało się dziwne, że uro­dziła dru­gie dziecko tyle lat po pierw­szym. Była zbyt sku­piona na so­bie. Uparta. Ego­cen­tryczna. Księż­niczka. Po­cią­gnął no­sem, skie­ro­wał wzrok w dół na swoją łódkę i po­my­ślał, że jesz­cze pół go­dziny temu jego je­dy­nym pro­ble­mem był ból głowy, który do­skwie­rał mu przez to, że po­przed­niego wie­czoru za bar­dzo za­przy­jaź­nił się z bu­telką Cutty Sark. Ale to... Cho­lera. Nick spoj­rzał na chmury na ho­ry­zon­cie.

Alex od­chrząk­nął.

– No więc, cho­dzi o to, że w tej chwili po­trze­buję two­jej po­mocy.

– Ja­kiej po­mocy? – za­py­tał Nick po­dejrz­li­wie. Szorstki sznur stryczka za­rzu­co­nego mu na szyję przez ro­dzinę Ca­hil­lów za­ci­snął się na jego gar­dle.

– Pra­cu­jesz jako me­dia­tor w kor­po­ra­cjach.

– Pra­co­wa­łem. Kie­dyś.

– Na­dal nim je­steś.

– Nie je­stem. To było ja­kiś czas temu, Alex. Od tam­tej pory ro­bi­łem wiele rze­czy. Te­raz ło­wię ryby. A przy­naj­mniej pró­buję.

Alex się skrzy­wił. Ro­zej­rzał się po wy­słu­żo­nej ma­ri­nie, po­tem spoj­rzał na wia­dro sto­jące na pace po­jazdu Nicka. Nie wy­glą­dał na prze­ko­na­nego.

– Kilka lat temu wy­pro­wa­dzi­łeś kilka kor­po­ra­cji znaj­du­ją­cych się na progu upadku, a te­raz... Cóż, pew­nie w to nie uwie­rzysz, po­trze­buję two­jej eks­per­tyzy. Che­rise i Monty nie są za­do­wo­leni z tego, że zo­stali od­cięci od kor­po­ra­cji. Chyba są­dzą, że skoro są Ca­hil­lami, na­leży im się ka­wa­łek tortu.

– Che­rise i Monty. Su­per.

Ro­biło się co­raz go­rzej. To chyba była nie­od­łączna ce­cha Ca­hil­lów. Nick oparł się o auto, a Twar­dziel usiadł u jego stóp, spoj­rzał, li­cząc na to że pan po­kle­pie go po gło­wie. Nick nie miał nic prze­ciwko.

– No cóż, cały ten ba­ła­gan z wuj­kiem Fen­to­nem i jego dziećmi miał być po­sprzą­tany długo przed tym, za­nim ja ob­ją­łem stery – wy­ja­śnił Alex. – Tata po­ra­dził so­bie z bra­tem, ale dzieci Fen­tona chyba o tym za­po­mniały. Ale Che­rise cią­gle ma wąty. Praw­do­po­dob­nie przez tego cho­ler­nego męża. Ka­zno­dzieję, Chry­ste. To wszystko stara hi­sto­ria. Je­bana, stara hi­sto­ria. A przy­naj­mniej po­winna być hi­sto­rią.

– Tata po­ra­dził so­bie z Fen­to­nem w taki sam spo­sób jak z każ­dym in­nym – po­wie­dział Nick, przy­po­mniaw­szy so­bie ty­rana, który był ich oj­cem. Z Sa­mu­ela Jo­na­thana Ca­hilla był praw­dziwy łotr. – Tak jak chciał. Kropka.

– To nie ma żad­nego zna­cze­nia. Cho­dzi o to, że Fen­ton do­stał swoją dolę. Ko­niec hi­sto­rii. Che­rise i Monty mogą rów­nie do­brze sami za­ra­biać na sie­bie. Mam dość wła­snych pro­ble­mów.

Nick sły­szał ten ar­gu­ment przez całe ży­cie. Miał go dość, ale wciąż grał ad­wo­kata dia­bła, zwłasz­cza gdy cho­dziło o jego brata.

– Na­prawdę nie mo­żesz ich wi­nić za to, że są wku­rzeni. Oboje są­dzili, że zo­staną mi­lio­ne­rami, ale ich cho­lerny oj­ciec wszystko prze­hu­lał.

– Za nic ich nie wi­nię. W za­sa­dzie mam ich w du­pie. Monty nie prze­pra­co­wał ani dnia w swoim ży­ciu, a Che­rise zaj­mo­wała się przede wszyst­kim ko­lek­cjo­no­wa­niem by­łych mę­żów i prze­ista­cza­niem się w re­li­gijną de­wotkę. Pró­bo­wa­łem jej po­móc, na­wet zna­la­złem pracę temu ostat­niemu mę­żowi, ka­zno­dziei, a jakże. Cho­lera, wtedy to do­piero się na­ro­biło. – Alex mach­nął ręką. – Ale nie­ważne. Naj­bar­dziej bym chciał, żeby Che­rise i Mont­go­mery roz­pły­nęli się w po­wie­trzu. Na za­wsze. – Skoń­czył piwo jed­nym ły­kiem i otarł usta. – Co za pi­jawki. Jak się przy­ssą, to nie ma moc­nych. – Wy­szedł z ka­łuży i oparł się o wgnie­ciony błot­nik do­dge’a. – A je­śli czują urazę, to cóż, jak to się mówi, tak to bywa. – W gło­sie Alexa nie było ani odro­biny współ­czu­cia. – Jest za zimno i mo­kro, żeby tu stać i o nich ga­dać. To tylko małe wrzody na du­pie.

– Praw­do­po­dob­nie mają inne zda­nie.

– Ja­sne. Poza tym nie przy­je­cha­łem tu­taj z ich po­wodu.

– Z po­wodu Marli.

– Czę­ściowo. – Spoj­rzał Nic­kowi w oczy.

– A więc w końcu do­szli­śmy do sedna, tak? – za­py­tał Nick, w chwili gdy wiatr zmie­nił kie­ru­nek i za­gwiz­dał na par­kingu.

– Tak, masz ra­cję. Do­szli­śmy. – Głos Alexa za­brzmiał śmier­tel­nie po­waż­nie. Brat sku­pił się na in­te­re­sach. – Ca­hill Li­mi­ted po­trze­buje za­strzyku no­wej ener­gii.

– Chyba usy­pia­ją­cego.

– Nie żar­tuję. – W ką­ciku ust Alexa po­ja­wiły się drobne, białe zmarszczki i przez uła­mek se­kundy wy­glą­dał jak de­spe­rat. – Nic by ci się nie stało, gdy­byś oka­zał so­li­dar­ność ro­dzi­nie. Nie po­gar­dzi­li­by­śmy nią. Mama, ja, dzieci, Marla.

Nick się za­wa­hał.

– Zwłasz­cza Marla. – Pę­tla na­gle zro­biła się tak cia­sna, że nie mógł od­dy­chać. Twar­dziel po­dra­pał sto­pień pick-upa i Nick otwo­rzył drzwi, żeby mo­kry owcza­rek mógł wsko­czyć do środka. Ale de­cy­zja zo­stała już pod­jęta. Obaj z Ale­xem o tym wie­dzieli. – Będę mu­siał zna­leźć ko­goś, kto zaj­mie się psem i moją chatą.

– Za­płacę za nie­do­god­no­ści.

– Za­po­mnij.

– Ale...

– Nie cho­dzi o pie­nią­dze. Ro­zu­miesz? – Nick wsiadł do ka­biny, prze­su­nął Twar­dziela na miej­sce pa­sa­żera i wło­żył klu­czyk do sta­cyjki. Wie­dząc, że robi błąd, któ­rego bę­dzie ża­ło­wał do końca ży­cia, po­wie­dział: – Zro­bię to. – Zły na sie­bie i swoje wro­dzone, źle po­jęte po­czu­cie lo­jal­no­ści, do­dał: – Przej­rzę twoje cho­lerne księgi, po­ga­dam z matką i od­wie­dzę Marlę. I nie je­steś mi dłużny ani centa, ro­zu­miesz? Przy­jadę do San Fran­ci­sco z do­brego serca i wy­jadę, kiedy będę chciał. To nie jest umowa bez­ter­mi­nowa i nie zo­stanę na za­wsze.

– Z do­brego serca, cóż za in­te­re­su­jący kon­cept – za­kpił Alex, lek­ce­wa­żąc obawy Nicka.

– Nie­praw­daż? – Nick zła­pał klamkę. Wiatr i deszcz wpa­dały do ka­biny. – To wszystko, co mogę ci za­ofe­ro­wać, Alex. To moja je­dyna oferta. Przy­jadę w ciągu ty­go­dnia. Albo się na to zga­dzasz, albo spa­daj. – Z nogą na ga­zie Nick prze­krę­cił klu­czyk i nie cze­kał na od­po­wiedź. Sil­nik do­dge’a za­kasz­lał, za­dła­wił się, ale od­pa­lił.

Wku­rzony na świat w ogól­no­ści i na sie­bie w szcze­gól­no­ści, za­trza­snął drzwi i włą­czył wy­cie­raczki. Jego brat nie mógł już nic po­wie­dzieć, by zmie­nić jego zda­nie.

Czy mu się to po­do­bało, czy nie, po­je­dzie do San Fran­ci­sco.

– Do li­cha. – Wy­cie­raczki zgar­nęły deszcz z szyby, a on wrzu­cił wsteczny bieg. Żwir wy­try­snął spod kół, a Twar­dziel, sie­dzący obok niego, pra­wie stra­cił rów­no­wagę.

– Prze­pra­szam – wy­mam­ro­tał. Wrzu­cił pierw­szy bieg i wbił wzrok w za­pa­ro­waną szybę. Alex stał na peł­nym ka­łuż par­kingu, poły jego weł­nia­nego płasz­cza po­wie­wały na wie­trze, minę miał kwa­śną jak gra­barz. Nick włą­czył na­wiew, na­stęp­nie po­ska­kał po sta­cjach ra­dio­wych, lecz w gło­śni­kach roz­legł się tylko szum.

Po­my­ślał o Marli i po­czuł ucisk w brzu­chu. Na­dal jej pra­gnął. Po pięt­na­stu la­tach. Pięt­na­stu cho­ler­nych la­tach. Od tam­tej pory miał kil­ka­na­ście in­nych ko­biet, ale żadna z nich, ani jedna z nich, nie po­zo­sta­wiła po so­bie rów­nie głę­bo­kiego śladu, nie zo­sta­wiła blizn na jego du­szy. Zmru­żył po­wieki i spoj­rzał na swoje od­bi­cie w lu­sterku. Za­cięte nie­bie­skie oczy pa­trzyły pro­sto na niego.

– Je­steś dur­niem, Ca­hill – wark­nął pod no­sem. – Cho­ler­nym dur­niem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki