Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Wciągający thriller bestsellerowej autorki – Lisy Jackson!
Rodzina Cahillów wiedzie swoje bogate życie w San Francisco. W północnej Kalifornii dochodzi do wypadku samochodowego. Jedna z kobiet ginie, natomiast druga zapada w śpiączkę. Kiedy ocalała budzi się, okazuje się, że straciła pamięć, a jej twarz została zrekonstruowana…
Rodzina zapewnia ją, że nazywa się Marla Cahill, jednak wszyscy wydają jej się obcy. Dochodząc do siebie w odizolowanej rezydencji czeka na coś, co uda jej się rozpoznać. Jednak jedynym poczuciem jest to, że nie jest tym za kogo wszyscy ją uważają. Marla wie, że jest w niebezpieczeństwie.
Nie tylko ona czeka na moment, w którym wszystko sobie przypomni…
Zamożna rodzina. Sekrety i kłamstwa. Wielkie pieniądze i tajemnice, które nigdy nie powinny zostać odkryte…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 605
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PODZIĘKOWANIA
Pragnę wyrazić wdzięczność i podziękować wszystkim tym, którzy pomogli mi w szukaniu materiałów i konstruowaniu tej książki. Bez ich pomocy napisanie jej byłoby niemożliwe. Dziękuję wszystkim przyjaciołom i rodzinie, zwłaszcza: Nancy Bush, Kenowi Bushowi, Matthew Crose’owi, Michaelowi Crose’owi, Mary Clare Kersten, Nancy O’Callaghan, Ari Okano, Kathy Okano, Betty Pederson, Jackowi Pedersonowi, Sally Peters, Robin Rue, Johnowi Scognamiglio, Larry’emu Sparksowi, Lindzie Sparks, Celii Stinson i Markowi Stinsonowi, który marzy o tym, żeby zostać czarnym charakterem w jednej z moich książek. Jesteście najlepsi!
PROLOG
Północna Kalifornia, Autostrada 17
– Następny samochód... Jest w następnym samochodzie, czarnym mercedesie coupé S500. Zgodnie z planem kieruje się na południe.
Ukrywał się w niskich zaroślach osnutych mgłą unoszącą się nad wilgotną ziemią i wytężał słuch, nie chcąc niczego uronić z tego, co mówił niespokojny, zniekształcony głos w krótkofalówce.
– Sądziłem, że jeździ porsche.
– Teraz jedzie mercedesem – warknął głos ze złością. – Masz jakieś dziewięćdziesiąt sekund.
– Przyjąłem. – Zmrużył oczy i skupił całą uwagę na wijącej się drodze, przebiegającej pomiędzy kanionami i wzgórzami tej części Kalifornii. Przez mgłę i ciemność usłyszał ciche mruczenie dobrze nastrojonego silnika. Rzeczywiście, pod górę jechało auto i było coraz bliżej.
Ona była coraz bliżej.
Załomotało mu serce. Przypomniał sobie zapach jej skóry. Spojrzenie jej oczu. Głębię jej zdrady.
Zarozumiała suka, zasłużyła sobie na to. Chciałby tylko, żeby wiedziała, że śmierć spotka ją z jego rąk.
W jego krwi płynęła adrenalina.
– Nie spieprz tego. To nasza jedyna szansa – usłyszał.
– Wiem, wiem.
– Jest warta sto tysiaków.
O wiele więcej, pomyślał, ale nie powiedział tego na głos. W chuj więcej.
– Zajmę się tym. – Wyłączył krótkofalówkę, złożył antenę i wetknął urządzenie głęboko do kieszeni kurtki. Pot zrosił mu głowę i spływał po szyi, chociaż w lesie były zaledwie cztery stopnie. Założył maskę narciarską na pomalowaną na czarno twarz i pobiegł przez mokre liście w starych, ale wciąż niezawodnych wojskowych butach i w moro, co zapewniało mu doskonały kamuflaż podczas mglistego wieczoru.
Gałęzie smagały go po twarzy. Powietrze było gęste i cuchnęło wilgotną ziemią i czymś jeszcze: jego własnym strachem. Obawą, że zawiedzie. Że uda jej się jakoś przeżyć. Że potem będzie się z niego śmiać.
Nie ma mowy. Nie ma, kurwa, mowy.
W pobliżu odezwała się sowa, ale ledwie ją słyszał, bo wszelkie dźwięki zagłuszało bicie jego serca oraz warkot silnika pojazdu jadącego na niskim biegu. Ale nie mercedesa. Odgłos dochodził z drugiej strony. Zaschło mu w ustach.
Spokojnie, upomniał się, wychodząc z lasu na wcześniej wybranym zakręcie drogi. Liczył na to, że ciężarówka znajduje się kilka kilometrów dalej, więc przebiegł przez mokry asfalt zwinnie niczym komandos. Sprawdził godzinę. Trzydzieści sekund. Cholerny samochód był już blisko. Zazgrzytał zębami; zobaczył błysk przednich świateł rozproszonych przez mgłę i drzewa.
No dalej, suko, chodź tutaj.
Nadjeżdżający z południa pojazd – ciężarówka z naczepą, sądząc po odgłosach, jakie wydawał – nabierał szybkości. Cholera.
Przykucnął na wąskiej drodze, ustawił się pomiędzy dwoma ostrymi zakrętami. Mocno się skupił i usłyszał odgłos opon coupé sunących po mokrej nawierzchni. Szybciej, powtarzał w duchu, mrużąc oczy. Uda ci się przed przyjazdem tira, musi się udać.
Samochód był coraz bliżej.
Dobrze.
Ponownie zerknął na zegarek, podświetlana tarcza odliczała uderzenia jego serca. Wszystko szło zgodnie z planem, oprócz tej ciężarówki. Jeszcze kilka sekund... Oblizał usta i czekał.
W ciemności zapiszczały hamulce. Były zbyt blisko. Za blisko, do cholery. Odwrócił głowę na południe, w stronę zbliżającego się warkotu. Usłyszał, że kierowca tira redukuje bieg.
Każdy mięsień jego ciała się napiął, gdy nasłuchiwał. Nie mógł ryzykować, że będzie miał świadka. Po plecach płynął mu pot.
Jeszcze mógł się wycofać. Jeszcze miał czas.
Ale kiedy mu się trafi kolejna szansa?
Sto patyków. A to dopiero początek.
Poza tym, zasłużyła sobie... A okazja sama się napatoczyła.
Silnik ciężarówki głośno warczał, jadąc przez las składający się z sekwoi i dębów. Tir zjeżdżał ze stromego wzgórza.
Po drugiej stronie mercedes, o ile informacje, które posiadał, były prawdziwe, wjeżdżał pod górę. Osoba za kierownicą była nieświadoma tego, że zaraz umrze.
Oddychał szybko i płytko. Spokojnie. Pomyśl o tym jak o ćwiczeniu. Tak jak lata temu, kiedy byłeś w jednostce specjalnej. Dasz radę. Jeszcze kilka sekund i będzie po wszystkim. Jego serce wygrywało szybki rytm; dłonie pociły się w obcisłych rękawiczkach.
Zza zakrętu, poniżej niego, wyłoniły się światła samochodu. Hamulec ciężarówki zapiszczał gdzieś w górze nad nim.
Teraz! Wybił się, stanął pośrodku pasa prowadzącego na południe. Smukłe auto przyspieszyło, światła przednich reflektorów padły na niego, podczas gdy on szybko uniósł materiał zakrywający pasek i odsłonił lustra, które miał przymocowane do torsu.
Osoba za kierownicą dała po hamulcach.
Opony mercedesa zablokowały się z piskiem. Auto skręciło w prawo, wpadło na pokryte żwirem pobocze i się okręciło. Zauważył kobietę za kierownicą, przerażenie na jej pięknej twarzy, gdy krzyczała i desperacko próbowała wrócić na pas. Był tam też ktoś jeszcze – ktoś siedział na miejscu pasażera. Cholera! Miała być sama. Zapewniano go, że będzie sama.
Skoczył na pas prowadzący na północ. Centymetry dzieliły go od zderzaka pędzącej ciężarówki. Potknął się. Upadł. Lustra na jego pasku popękały. Posypało się szkło. Zalśniło w światłach auta. Do diabła. Nie miał czasu, by coś z tym zrobić. Gwałtownie wciągnął powietrze i zerwał się na nogi. Pobiegł ku zaroślom.
Spieprzaj.
Ciężarówka z naczepą wyjechała z zakrętu, padły na niego światła jej dużych reflektorów, zalały cały mokry asfalt oślepiającym blaskiem. Podskoczył i zauważył spanikowaną twarz kierowcy. Mężczyzna miał brodę i był potężne zbudowany. Krzyczał, ale jego głos nie mógł się przebić ponad pisk hamulców. Osiemnaście grubych opon zapiszczało, paląc gumę. Kabina skręciła i ciężarówka złożyła się jak scyzoryk.
O, cholera, cholera, cholera. Uciekaj, draniu!
Przeskoczył ponad barierką, pragnąc ukryć się pomiędzy dębami i sekwojami rosnącymi w lesie. Ciężko wylądował po drugiej stronie, skręcił kostkę, staw boleśnie pulsował, ale on się nie zatrzymywał. Nie teraz. Jego serce szybko pompowało krew. Pot płynął mu po twarzy pod maską. Kątem oka widział, że mercedes zahaczył o barierkę po drugiej stronie drogi. Poleciały iskry. Karoseria tarła o metal.
Biegł w dół wzgórza, gdy usłyszał jęk pękającego metalu, kiedy samochód uderzył w jakieś osłabione miejsce barierki, przeleciał przez nie i wpadł pomiędzy drzewa.
Tak, jak planował.
Ale ta ciężarówka, ta cholerna ciężarówka, pędziła w dół wzgórza. Kierowca stracił panowanie nad pojazdem.
Teraz już biegł, chociaż kostka bolała go jak diabli, płonęły mu płuca. Tir zjeżdżał w dół. Miał zablokowane hamulce. Metal piszczał. Cały las się zatrząsł, gdy pojazd przebił się przez barierkę gdzieś za jego plecami i wściekły, metalowy Behemot jechał w jego stronę, tony poskręcanego metalu przedzierały się przez zarośla. Serce mu waliło i coraz szybciej poruszał nogami. Ciężarówka ryczała.
Biegnij, biegnij! Kostka bolała go jak cholera, płuca o mało nie wybuchły.
Przetoczył się po ziemi, po czym znowu biegł, uciekał zygzakiem między drzewami, ignorując ból naciągniętych ścięgien. Gdzie, do cholery, jest mój jeep? Gdzie? Desperacko próbował zejść z drogi wciąż toczącej się ciężarówce. Zanurkował pod obalonym pniem drzewa, znowu zerwał się na nogi, zahaczył ubranie o jakieś pnącze. Miał cholerną nadzieję, że uda mu się dobiec do jeepa na czas, że silnik odpali, a on zostawi za sobą całe to pobojowisko.
Ziemia zadrżała.
Stracił równowagę i upadł twarzą w dół.
Spomiędzy drzew wyskoczyła w górę kula ognia, pojawił się oślepiający błysk, który sprawił, że wszystko zrobiło się czerwono-pomarańczowe. Noc zmieniła się w dzień.
Gdy ciężarówka eksplodowała, wypełniły ją okrzyki bólu, okropne dźwięki, które już zawsze miały go prześladować. Na las opadły iskry, nadpaliły jego włosy, maskę narciarską oraz kurtkę. Dym o zapachu diesla i spalonej gumy zawisł nad okolicą. Przez sekundę sądził, że umrze.
Bóg mu świadkiem, że sobie na to zasłużył.
A potem go zobaczył. Jakby zjawił się prosto z piekła. W ognistej iluminacji dostrzegł swojego jeepa, w przyciemnionych szybach odbijały się czerwone płomienie. Stał tam, gdzie go zostawił, na opuszczonej drodze serwisowej.
Zerwał się na nogi, rozsunął zamek w kieszeni, wyjął kluczyki i otworzył drzwi. Udało mu się. Było blisko. Dym dusił go w gardle, gdy pospiesznie wsiadł do środka. Cały drżał, kostka u nogi pulsowała, gdy przekręcał kluczyk w stacyjce i odpalał silnik. Widział las skąpany w dziwnym świetle. Na wszelki wypadek nie zdjął maski z twarzy i zamknął za sobą drzwi.
Wbił pierwszy bieg i dodał gazu. Opony zabuksowały na błotnistym podłożu.
– No dalej, dalej!
Jeep zakołysał się do przodu. Zarzuciło nim. Błoto wzbiło się w górę.
Cholernie chciało mu się zapalić.
W końcu opony przestały się ślizgać. Zerknął w lusterko i spojrzał na pobojowisko, ogień i dym wzbijały się w zamglone niebo.
Ona nie żyje. Zabiłeś ją. Posłałeś jej czarną duszę prosto do piekła.
Zasłużyła sobie na to, do cholery!
Włączył radio. Z głośników popłynął głos Jima Morrisona śpiewającego znajomy tekst: Come on, baby, light my fire...
No cóż, nigdy więcej. Ta suka nigdy więcej nie rozpali niczyjego ognia.
ROZDZIAŁ 1
Nic nie widziała, nie mogła mówić, nie mogła... O, Boże, nie mogła poruszyć ręką. Próbowała otworzyć oczy, ale jej powieki ani drgnęły. Ważyły tonę i chyba były przylepione do oczu, które płonęły oślepiającym, okropnym bólem.
– Pani Cahill? – Pani Cahill? Poczuła dotyk czyichś zimnych palców na grzbiecie dłoni. – Pani Cahill, słyszy mnie pani? – Miły głos, należący do kobiety, brzmiał tak, jakby pochodził z oddali... Z daleka, z miejsca po drugiej stronie bólu. To ja? Czy ja jestem panią Cahill? Coś jej nie grało, ale nie wiedziała dlaczego.
– Przyjechał do pani mąż.
Mój mąż? Ale ja nie mam... O Boże, co się ze mną dzieje? Czyżbym oszalała?
Kobieta zabrała rękę i rozległo się głośne westchnienie.
– Przykro mi, nadal nie reaguje.
– Leży w szpitalu prawie od sześciu tygodni. – Męski głos. Szorstki. Ostry. Roszczeniowy. – Sześć tygodni, na miłość boską, i dalej żadnych oznak powrotu do zdrowia.
– Ależ to nieprawda. Samodzielnie oddycha, zauważyłam ruch oczu pod powiekami, kaszlała i próbowała ziewać, to wszystko dobre oznaki wskazujące na to, że pień mózgu nie jest uszkodzony...
O Boże, rozmawiają o urazie mózgu!
– Więc dlaczego się nie obudzi? – zapytał.
– Nie wiem.
– Cholera. – Jego głos był niższy.
– Dajmy jej czas – powiedziała łagodnie kobieta. – Oczywiście, nie możemy mieć pewności, ale jest szansa, że nas teraz słyszy.
Tak, tak, słyszę was, ale nie nazywam się pani Cahill, nie jestem mężatką i umieram od tego bólu. Na miłość boską, niech mi ktoś pomoże! Skoro to szpital, to z pewnością macie kodeinę albo morfinę, albo... chociażby aspirynę. Wokół niej zamknęła się mgła. Miała ochotę się jej poddać i znowu nic nie czuć.
– Marla? Tu Alex. – Jego głęboki baryton był znacznie bliżej. Lepiej go słyszała. Jakby stał zaledwie krok od niej. Poczuła jego dotyk na ręce i chciała mu przekazać, że go słyszy, ale nie mogła się ruszyć. Poczuła zapach jego wody kolońskiej i podświadomie wiedziała, że jest droga. Lecz skąd mogła to wiedzieć? Opuszki palców na jej skórze były gładkie, miękkie... To dłonie Alexa. Dłonie jej męża.
O Boże. Dlaczego nic nie pamiętam?
Próbowała przypomnieć sobie jego twarz, kolor włosów, szerokość ramion, rozmiar butów, jakąkolwiek cechę, ale bezskutecznie. Jego głos także z niczym jej się nie kojarzył. Poczuła lekki zapach dymu, który do niego przylgnął, i muśnięcie wełny jego marynarki, i to wszystko.
– Kochanie, proszę, obudź się. Tęsknię za tobą, dzieci... – Głos mu się załamał, emocje ściskały gardło.
Dzieci?
Nie! Niemożliwe, żeby miała dzieci i o tym nie wiedziała. A może? Przecież to była rzecz, o której każda kobieta, nawet kobieta leżąca pod wpływem lekarstw na wpół przytomna na szpitalnym łóżku, natychmiast by wiedziała. Z całą pewnością jej kobieca intuicja wyczułaby, że jest matką. A ona nic nie wiedziała, leżała jak w pułapce, unieruchomiona w tej ciemności. Gdyby tylko mogła otworzyć oczy... Chociaż to przytulne ciepło nieprzytomności było takie pociągające... Wkrótce sobie przypomni... To tylko kwestia czasu...
Przebiegł ją zimny dreszcz przerażenia, gdy uświadomiła sobie, że nie jest w stanie przypomnieć sobie ani jednej chwili ze swojego życia. Miała wrażenie, że nigdy nie istniała.
To jakiś koszmar. To jedyne wytłumaczenie.
– Marla, proszę, wróć do mnie, do nas – wyszeptał szorstko Alex, a ona w głębi serca pragnęła poczuć cokolwiek, jakiekolwiek uczucie do tego nieznajomego bez twarzy, który twierdził, że jest jej życiowym partnerem. Jego gładkie palce splotły się z jej palcami i poczuła nacisk na ręce oraz wenflon wbity w dłoń. Boże drogi, to żałosne, to jakaś scena z kiczowatego filmu o drugiej wojnie światowej. – Cissy za tobą tęskni, a mały James... – Jego głos ponownie się załamał, a ona podświadomie próbowała odnaleźć jakąś cienką nić uczucia, odrobinę miłości do tego mężczyzny, którego nie mogła zobaczyć i którego nie pamiętała. Otchłań, która była jej przeszłością, nic jej nie podpowiedziała w kwestii wyglądu Alexa Cahilla, nie miała pojęcia, czym się zajmuje, jak się z nią kochał... Z pewnością by to pamiętała. A jej dzieci? Cissy? James? Do głowy nie przychodziły jej żadne dziecięce twarzyczki z cieknących nosami i zarumienionymi policzkami ani oblicza wyrośniętych nastolatków walczących z trądzikiem, a potem poczuła, że tonie. Może w końcu dodali jej coś do kroplówki, ponieważ poczuła, że oddziela się od swojego ciała... Unosi się... Musiała się skupić.
– Jak długo? – zapytał, zabierając dłoń z jej dłoni. – Ile to jeszcze ma trwać?
– Nikt panu tego nie powie. Potrzeba czasu – odpowiedziała pielęgniarka, a jej głos wydawał się dochodzić z oddali, jakby z tunelu. – Śpiączka czasami trwa kilka godzin... cóż, czasami dużo dłużej. Kilka dni, tygodni. Nikt nie umie tego przewidzieć. To może się trochę przeciągnąć...
– Nie chcę o tym słuchać – przerwał jej. – Nie w tym przypadku. Ona odzyska przytomność. – Jego głos był jak stal. Ten mężczyzna był przyzwyczajony do wydawania rozkazów. – Marla? – Chyba znowu odwrócił się w stronę łóżka, ponieważ brzmiał głośniej. Bardziej niecierpliwie. – Na miłość boską, czy mnie słyszysz?
Próbowała się poruszyć, wkładając w to mnóstwo wysiłku, ale nie mogła. Było tak, jakby została przypięta pasami, obciążona materacem i świeżo wykrochmaloną, niewygodną pościelą. Nie mogła nawet unieść palca. A mimo to czuła, że to nie ma znaczenia...
– Chcę porozmawiać z lekarzem – nalegał Alex. Był obcesowy. – Nie rozumiem, dlaczego nie może zostać zabrana do domu i tam otoczona opieką. Zatrudnię personel, którego potrzebuje. Pielęgniarki. Opiekunki. Kogo trzeba. Mamy dość miejsca na to, by personel mógł zamieszkać w naszym domu.
Nastąpiła długa chwila ciszy, a ona wyczuła niewypowiedzianą niechęć ze strony pielęgniarki, bo założyła, że ta kobieta jest pielęgniarką, próbowała otworzyć oczy, poruszyć jakąś częścią swojego ciała, żeby dać im znać, że pomimo bólu ich słyszy.
– Powiadomię doktora Robertsona, że chce się pan z nim zobaczyć – powiedziała pielęgniarka. Jej głos nie był już pobłażliwy i cierpliwy. Teraz była stanowcza. Profesjonalna. – Nie wiem, czy jest w tej chwili w szpitalu, ale sprawdzę to i dopilnuję, by dotarły do niego te informacje.
– Proszę to zrobić.
Marla znowu odpłynęła, straciła sekundy, może minuty. Jej ospała świadomość rozróżniła ponownie głosy, głosy, które przerwały jej sen.
– Sądzę, że pani Cahill powinna teraz odpocząć – mówiła pielęgniarka.
– Wyjdziemy za minutę. – Kolejny głos, starszy, dystyngowany. Towarzyszyły mu kroki, stanowcze i dobitne, w przeciwieństwie do wieku kobiecego głosu. – Jesteśmy rodziną i chciałabym spędzić kilka chwil na osobności z synem i synową.
– Oczywiście, ale dla dobra pani Cahill proszę się pospieszyć.
– Naturalnie, moja droga – zgodziła się starsza kobieta, a Marla poczuła dotyk chłodnej, suchej skóry. – Obudź się. Cissy i James za tobą tęsknią, potrzebują cię. – Stłumiony chichot. – Z przykrością muszę przyznać, że Nana to nie to samo, co ich matka.
Nana? Babcia? Teściowa?
Usłyszała szelest ubrania, odgłos miękkich podeszew poruszających się po podłodze, otwierane drzwi i domyśliła się, że pielęgniarka wyszła.
– Czasami się zastanawiam, czy kiedykolwiek się obudzi – rzucił Alex. – Boże, muszę zapalić.
– Bądź cierpliwy, synu. Marla miała okropny wypadek, a potem przeszła serię operacji. Dochodzi do zdrowia.
Boże, dlaczego niczego nie pamiętała? Usłyszała kolejne długie, poważne westchnienie i przyjazne klepnięcie palców na wierzchu jej dłoni. Doszedł do niej zapach perfum... które rozpoznała, ale których nie potrafiła nazwać.
Dlaczego leżała w szpitalu? O jakim wypadku mówili? Marla próbowała się skupić, pomyśleć, ale wysiłek tylko sprowadził na nią pulsujący ból w głowie.
– Mam tylko nadzieję, że nie będzie bardzo zdeformowana – odezwała się ponownie starsza kobieta.
Co takiego? Zdeformowana? Proszę, nie. Deformacja? Na chwilę szok sprawił, że wydobyła się z mgły. Jej wyschnięte na wiór gardło niemal zamknęło się ze strachu i miała wrażenie, że ktoś wykręcił i ciasno spętał gumkami recepturkami jej żołądek. Próbowała przypomnieć sobie, jak wygląda, ale to nie miało żadnego znaczenia... Jej serce napędzał strach. Z całą pewnością gdzieś ktoś przyglądał się wskazaniom monitorów i widział, że jest świadoma, że reaguje, ale nie usłyszała żadnych głośnych kroków za drzwiami, żaden głos nie zawołał: „Budzi się! Patrzcie, odzyskuje przytomność!”.
– Ma najlepszych lekarzy w stanie. Może... Może nie wyglądać tak, jak oczekujemy, ale będzie wyglądać dobrze, a nawet pięknie. – Alex brzmiał tak, jakby próbował przekonać sam siebie.
– Zawsze była piękna. Wiesz, Alexandrze – dodała kobieta, która nazwała się Naną – czasami piękno kobiety może stanowić przekleństwo.
Skrępowany śmiech mężczyzny, który był jej mężem.
– Ona chyba by się z tym nie zgodziła.
– Oczywiście, że nie. Ale nie żyje na tyle długo, by to zrozumieć.
– Po prostu się zastanawiam, co będzie pamiętała, kiedy się ocknie.
– Miejmy nadzieję, że wszystko – skwitowała kobieta, ale w jej głosie dało wyczuć się napięcie i wyraźne drżenie.
– No cóż, czas pokaże.
– Na szczęście nie zginęła w wypadku.
Kiedy jej mąż odpowiedział, usłyszała w jego głosie wahanie.
– Szczęście... Przede wszystkim w ogóle nie powinna była wsiadać za kierownicę. Rany, dopiero co wyszło ze szpitala.
Kolejny szpital? Wszystko znowu zaczynało jej się plątać, słowa traciły sens. Czy dobrze usłyszała?
– Jest tak wiele pytań – wyszeptała jej teściowa.
Tak, tak wiele, ale jestem zbyt zmęczona, by teraz o nich myśleć... tak bardzo zmęczona.
Nick Cahill, gwiżdżąc na swojego trójnożnego psa, wyłączył silnik „Notoriousa” i zarzucił linę na poczerniały słup w marinie, gdzie cumował swoją łódź rybacką.
– Chodź, Twardziel, idziemy do domu – zawołał przez ramię, podczas gdy łódź kołysała się na falach rozlewiska oregońskiej zatoki. Z ołowianego nieba siąpił deszcz i wzmagał się wiatr, dmąc mu prosto w twarz. Spienione fale wirowały i tańczyły, a nad nimi kołowały i krzyczały mewy. Wyraźne zapachy diesla, rozkładającego się drewna i soli morskiej mieszały się w chłodnym, listopadowym powietrzu.
Postawiwszy kołnierz kurtki, Nick podniósł wiadro z żywymi krabami i wyszedł na molo, biegnący pies tylko mu mignął czarno-białą smugą. Twardziel wskoczył na śliskie deski i stukając łapkami, wbiegł po schodach na parking na skarpie. Pies był mieszanką owczarka o nieokreślonym rodowodzie. Mężczyzna podążył za nim, wolno mijając uginające się słupki pokryte pąklami i owinięte wodorostami.
– Ktoś na ciebie czeka – przywitał go Ole Olsen, stary głupiec siedzący w oknie sklepu z przynętą umiejscowionego na półpiętrze. Brodą wskazał szczyt schodów, ale nie spojrzał Nickowi w oczy, jak zwykle cały czas skupiał się na wiązaniu przynęty.
– Na mnie? – zapytał Nick. Przez pięć lat, które spędził w tych okolicach, nikt nigdy nie przyszedł na przystań, żeby się z nim spotkać.
– No tak. Powiedział, że na ciebie. – Siedzący na stołku, otoczony wabikami i lodówkami z przynętą oraz colą Royal Crown Ole był stałym elementem przystani. W kąciku ust zawsze trzymał niemal doszczętnie wypalonego papierosa. Jego łysinę otaczał wianuszek rudych, siwiejących już włosów, a fałdy skóry zasłaniały mu oczy skuteczniej niż powiększające szkła, które znajdowały się na czubku jego nosa. – Mówiłem mu, że trochę cię nie będzie, ale chciał poczekać. – Przegryzł nitkę zębami i obrócił w palcach pomarańczowy puch kryjący haczyk, który wkrótce miał zmienić się w muchę łososiową. – Pomyślałem sobie, że skoro chce, to przecież mu nie zabronię.
– Kto?
– Nie przedstawił się. Ale na pewno go zobaczysz. – Ole w końcu podniósł wzrok i spojrzał na niego przez okulary w kształcie półksiężyców. Przez otwarte okno Nick widział jego twarz otoczoną stojakami z papierosami, tablicami pływów i niezliczonymi kolorowymi muchami, które sam robił. – Nie jest stąd. To od razu widać – dodał.
Nick się spiął.
– Dzięki.
– Nie ma za co – rzucił Ole, kiwając głową. W tej samej chwili Twardziel ostro zaszczekał.
Nick wszedł po schodach i przeszedł przez wysypany żwirem parking, gdzie stały ciężarówki, przyczepy i kampery, zaparkowane tak, jakby ktoś je porzucił w pośpiechu. Pomiędzy nimi, niczym przysłowiowy brylant lśniący w popiele, stał srebrny jaguar z włączonym silnikiem, na kalifornijskich tablicach wieszczących intruza z południa. Silnik nagle zgasł. Drzwi od strony kierowcy się otworzyły i z auta wysiadł wysoki mężczyzna w garniturze, wypolerowanych, eleganckich butach i płaszczu przeciwdeszczowym.
Alex Cahill we własnej osobie.
Super, po prostu super.
Wybrał sobie beznadziejny dzień na wizytę.
– Najwyższy czas – odezwał się Alex, jakby czekał od wielu godzin. – Już sądziłem, że gdzieś tam zginąłeś. – Podbródkiem wskazał morze.
– Tym razem nie miałeś tyle szczęścia.
– Może następnym.
– Może.
Alex błysnął swoimi bardziej szarymi niż niebieskimi oczami.
– Więc nadal jesteś nieokazującym szacunku draniem.
– Staram się. – Nawet nie próbował się uśmiechnąć. – Nie chciałbym cię rozczarować.
– Cholera, niczego innego nie robisz w życiu.
– Pewnie tak.
W tej chwili Nick uznał, że musiała umrzeć ich matka. Żaden inny powód nie byłby wystarczający, żeby Alex zdzierał bieżnik swoich wartych trzysta dolców opon. Ale trudno było w to uwierzyć. Eugenia Haversmith Cahill była najtwardszą kobietą, która stąpała po tej planecie na dziesięciocentymetrowych obcasach. A więc nie. Zmienił zdanie. Matka na pewno nie umarła. Eugenia przeżyje obu swoich synów.
Nadal zmierzał w stronę swojego wozu. Cisnął wiadro na pakę, gdzie woził skrzynkę na narzędzia i koło zapasowe. Parking otaczały dawno niemalowany płot oraz sosny powyginane przez lata zmagań z wiatrem i deszczem, które stworzyły kruchą barykadę oddzielającą przystań od zabitego deskami sklepu z antykami, niedziałającego od co najmniej pięciu lat, bo tak długo Nick mieszkał w Devil’s Cove.
Alex wsadził ręce głęboko do kieszeni płaszcza, prawdopodobnie jakiegoś znanego projektanta, chociaż Nick nie umiał rozpoznać którego. Ani go to nie obchodziło. Coś było na rzeczy.
– Słuchaj, Nick, przyjechałem, ponieważ potrzebuję twojej pomocy.
– Ty potrzebujesz mojej pomocy? – powtórzył, uśmiechając się sceptycznie. – Czyżbyś mi schlebiał?
– To poważna sprawa.
– Jak nic.
– Chodzi o Marlę.
Skurwysyn. Schowane pod kurtką ramiona Nicka odruchowo się skuliły. Nieważne, co się dzieje, nie da się w to wciągnąć.
Nie przez Marlę.
Nigdy więcej.
– Miała wypadek.
Ścisnęło go w żołądku.
– Jakiego rodzaju wypadek? – Nick tak mocno zaciskał zęby, że aż go bolała szczęka. Nigdy nie ufał swojemu starszemu bratu i miał ku temu dobre powody. Odkąd pamiętał, Alex Cahill wyznawał religię dolara, przyklękał, ilekroć słyszał notowania NASDAQ, i oddawał cześć świętym patronom San Francisco, elicie, którą często nazywają „starymi pieniędzmi”. To samo tyczyło się jego pięknej, ambitnej żony Marli.
Brat był dla niego niczym więcej niż gorzkim wspomnieniem własnego flirtu z Wszechmocnym Dolcem. I z Marlą.
– Poważnie, Nick – rzucił Alex, kopiąc kamyk swoim wypolerowanym butem.
– Ale żyje? – Musiał to wiedzieć.
– Tak jakby. Jest w śpiączce. Nie wiadomo, czy się wyliże.
Żołądek Nicka ścisnął się jeszcze mocniej.
– To czemu przyjechałeś? Nie powinieneś być przy niej?
– Tak, byłem, ale... Nie wiedziałem, jak inaczej mógłbym się z tobą skontaktować. Nie oddzwaniasz do mnie i... cóż...
– Niezbyt lubię mailować.
– To tylko jeden z problemów.
– Jeden. – Nick oparł się o zabłocony błotnik dodge’a, powtarzając sobie, że nie może dać się w to wciągnąć. Jego brat był wygadanym draniem, mężczyzną, który potrafił z pozornie szczerym uśmiechem, silnym uściskiem dłoni i patrząc człowiekowi prosto w oczy, wyłudzić kamizelkę ratunkową od tonącego. Starszy od Nicka o trzy lata Alex był elegancki, dystyngowany i wykształcony na Stanfordzie. Pracę dyplomową napisał na Harvardzie, gdzie poznał wszelkie tajniki prawa. Na Nicku nie robiło to wrażenia. – Co się stało? – zapytał, próbując zachować spokój.
– Wypadek samochodowy. – Trzeba było przyznać, że Alex zbladł pomimo opalenizny. Z kieszeni wyjął paczkę papierosów i poczęstował Nicka, który pokręcił głową, chociaż z przyjemnością by się sztachnął, przydałby mu się teraz kop nikotyny.
Alex pstryknął zapalniczką i głęboko się zaciągnął.
– Marla prowadziła samochód innej kobiety. To było sześć tygodni temu. W górach w pobliżu Santa Cruz, na trudnym odcinku drogi. Kobieta, która była właścicielką mercedesa, Pamela Delacroix, jechała razem z nią.
Nastąpiła długa pauza. Mężczyzna ponownie mocno się zaciągnął. Budował napięcie, aby przekazać kolejne złe wiadomości. Nick przygotował się na nie, gdy na parking wjechał jeep z pobrudzoną plandeką. Podskakiwał na kałużach, po czym zatrzymał się koło barierki. Dwóch głośnych dwudziestolatków wysiadło z auta, otworzyło bagażnik i wyjęło wędki, kołowrotki i przenośną lodówkę. Głośno zeszli po schodach.
– No dalej, mów. – Nick popędził brata.
– Niestety Pam nie przeżyła.
Nicka zmroziło.
– Jezu.
– Zginęła na miejscu. W wypadku brał udział jeszcze jeden pojazd, tir zmierzający w przeciwnym kierunku. I kierowca, Charles Biggs. Siedział za kółkiem od szesnastu godzin i mówi się, że mógł być naszprycowany. Być może zażył metę lub coś w tym stylu, kto wie. Policja nie chce mówić. Mógł zasnąć za kierownicą. Nikt tego nie wie na pewno. Biggs leży na oddziale dla poparzonych. Poparzeniu uległo ponad sześćdziesiąt procent powierzchni jego ciała, ma też obrażenia wewnętrzne. To cud, że jeszcze żyje, ale nikt nie spodziewa się, że wyzdrowieje.
Nick otarł deszcz z twarzy i spojrzał na morze.
– Ale Marla przeżyła.
– Można tak powiedzieć.
– Co za skurwysyn. – Teraz Nick zapragnął papierosa. Włożył dłonie głęboko do kieszeni kurtki i przypomniał sobie, że lepiej nie wierzyć bratu. Starszy i mądrzejszy Alex często w dzieciństwie manipulował nim tak, żeby zrobić z niego naiwnego głupka. A on zawsze musiał za to zapłacić. Podejrzewał, że dzisiaj było podobnie.
– A więc facet zasnął i ciężarówka zajechała drogę Marli?
– To tylko jedna teoria. – Alex zaciągnął się marlboro. – Policja i firmy ubezpieczeniowe jeszcze to badają. Zamknięto drogę. Auta się nie zderzyły, a przynajmniej tak się uważa. Mercedes zjechał z drogi po jednej stronie, a tir po drugiej. Oba pojazdy przebiły się przez barierki, oba wjechały w drzewa, ale ciężarówka eksplodowała, zanim kierowca zdołał wydostać się z kabiny.
– Szlag – wymamrotał Nick pod nosem. – Biedny łajdak.
Alex prychnął na poparcie jego słów.
– Na miejscu pracowali policjanci, wypytywali wszystkich. Teraz czekają, aż Marla odzyska przytomność i opowie, co się wydarzyło. – Wbił ponure spojrzenie w chlupiące wody zatoki. – Może zostać oskarżona o nieumyślne spowodowanie śmierci, jeżeli to ona przejechała linię ciągłą. Ja... jeszcze się nie zagłębiłem w konsekwencje prawne. Jeszcze nie. Chodzi o... to... To jakiś koszmar. Wszystkim jest ciężko.
W to Nick uwierzył. Gdyby sytuacja nie była poważna, Alex nigdy by tu nie przyjechał. Do diabła. Deszcz spływał mu po twarzy, gdy otworzył drzwi kabiny. Zajrzał do środka i znalazł resztki sześciopaku piwa Henry’s. Wydobył puszkę ze zgrzewki i rzucił ją Alexowi, następnie otworzył drugą dla siebie.
– Jeżeli Marli uda się z tego wyjść...
– Jeżeli, Alex? Jeżeli? Jest najsilniejszą, najbardziej zdeterminowaną kobietą, jaką znam. Uda jej się. Na miłość boską, nie kładź jej jeszcze do grobu. Jest twoją żoną, do cholery!
Pauza. Niewypowiedziane oskarżenia. Wspomnienia, do których nie miał prawa. Uwodzicielskie, erotyczne, gorące. Nickowi zaschło w gardle. Czuł, jak wiatr chłoszcze go po twarzy. Upił długi łyk, podczas gdy Twardziel zaskomlał u jego stóp. Jego myśli jednak już skręciły w ciemny zakątek, którego unikał od lat, wąską ścieżkę, która prowadziła prosto do żony brata. Zakazane obrazy pojawiły się przed jego oczami, niedozwolone wizerunki cudownej kobiety z melodyjnym śmiechem i figlarnym spojrzeniem. Słyszał chlupotanie wody rozbijającej się o dok oraz ruch na autostradzie, fale na morzu tłukące się o brzeg po drugiej stronie zatoki, nawoływanie mew. Ale nic nie było równie głośne jak bicie jego własnego serca.
Nick skinął w stronę brata, zachęcając go do mówienia. Jeszcze raz pociągnął z puszki, nieskutecznie próbując się pozbyć Marli ze swojej głowy. Deszcz skapywał mu z nosa. Przyszło mu na myśl, że mogliby usiąść w kabinie pickupa, ale nie zaproponował tego.
– Jeśli przeżyje, jest prawdopodobne, że niczego nie będzie pamiętała lub że utraci niektóre wspomnienia. Nie do końca rozumiem, o co chodzi w amnezji, ale to dziwne. Naprawdę dziwne. – Alex palił na deszczu i zdawał się tego nie zauważać. Był już kompletnie przemoczony, brązowe włosy przylepiły mu się do czaszki, włoskie skórzane buty namokły oregońskim deszczem z kałuży powiększającej się u jego stóp. – Boże, Nick, powinieneś się z nią zobaczyć. A może jednak nie. – Głos Alexa zadrżał i mężczyzna się zawahał, zaciągając się papierosem tak mocno, że koniuszek marlboro zajaśniał czerwienią. – Nie rozpoznałbyś jej. Ja jej nie poznałem, a przeżyłem z nią prawie piętnaście lat. Jezu. – Wypuścił kłąb dymu z ust, przytknął do nich puszkę i pociągnął długi łyk. – Była taka piękna... cóż, pamiętasz... – Głos Alexa zatrzeszczał, jak gdyby zdjęły nagłym bólem.
Nick mu nie uwierzył i sącząc piwo, próbował odepchnąć obraz kobiety, która niemal zniszczyła mu życie. Spoglądał w stronę mostu, który wisiał nad wąskim przesmykiem zatoki, umożliwiając samochodom przemieszczanie się wzdłuż poszarpanej linii brzegowej Oregonu po autostradzie 101, lecz w wyobraźni widział Marlę... wspaniałą, pełną życia i śmiechu Marlę.
– Czy poza utratą pamięci coś jeszcze będzie jej dolegać?
– Masz na myśli to, że nie będzie przypominać samej siebie?
– To nie ma znaczenia.
– Dla niej będzie miało.
Nick prychnął.
– Stać cię na operację plastyczną. Mam na myśli obrażenia, które utrudnią jej funkcjonowanie.
– Tego nie wiemy.
– Czy kiedyś odzyska pamięć?
Alex wzruszył ramionami i zerknął w stronę morza.
– Taką mam nadzieję.
Przez ułamek sekundy, jedną krótką chwilę, Nick poczuł odrobinę współczucia dla swojego brata.
– Czas pokaże.
– Tak mówią.
– Ona się zmieni.
– Szkoda – powiedział sarkastycznie, wpatrując się w nasączony wodą żwir i błotniste kałuże spływające strumykami w stronę klifu.
– Fakt.
Nick dopił ostatni łyk piwa, zgniótł puszkę w dłoni i wrzucił ją na pakę swojego auta. Twarz Marli ponownie wślizgnęła się podstępem do jego umysłu. Alex nie przesadzał. Marla Amhurst Cahill była cudowną kobietą. Uwodzicielską. Niegrzeczną. Seksowną jak diabli. Miała jedwabistą skórę, gorącą pod dotykiem męskiej dłoni, i prowokujący uśmiech, który mógłby zawstydzić samą Marilyn Monroe. Potrafiła zajść mężczyźnie za skórę i nie odpuścić. Na lata. Może na zawsze.
Nick gwałtownie się odwrócił.
– Przejdź do sedna, Alex. Po co mi to wszystko mówisz?
– Ponieważ jesteś rodziną. Moim jedynym bratem...
– Bzdury.
– Sądziłem, że chciałbyś wiedzieć.
– Chodzi ci o coś więcej. – Nick był tego pewien. – W przeciwnym razie nie przyjechałbyś tutaj i nie zwlekałbyś aż sześć cholernych tygodni.
Alex powoli skinął głową, kąciki jego ust się wygięły, jakby podjął decyzję.
– Ona... Ona nie może mówić, ma zadrutowaną szczękę i jeszcze nie odzyskała przytomności, ale jęczała i próbowała wymówić kilka słów. – Głęboko odetchnął, jakby na coś się przygotowując. – Jedyne, które zrozumieliśmy, to „Nicholas”.
– Odwal się ode mnie. – Wiatr uderzył w twarz Nicka, który momentalnie się rozzłościł.
– Ona cię potrzebuje.
– Nigdy nikogo nie potrzebowała.
– Sądziliśmy...
– My?
– Matka i ja, i... cóż, omówiliśmy to także z lekarzami. Sądzimy, że mógłbyś pomóc jej się wybudzić.
– Ty i matka – warknął Nick. – Ja pierdolę.
– Warto spróbować.
Nick zerknął na wodę, gdzie koło przystani cumowały smutne, małe żaglówki ze szkieletowymi masztami wystającymi w górę niczym kościste palce wyciągające się błagalnie do niewzruszonych niebios. Myśl o ponownym zobaczeniu Marli stanęła mu ością w gardle.
I zagnieździła się w głębi jego umysłu.
Alex rzucił papierosa na żwir, gdzie niedopałek zaskwierczał i zgasł w pobliżu starej, łysej opony buicka.
– Jest jeszcze coś.
– Jeszcze? – No wreszcie, pomyślał Nick niespokojnie i poczuł się tak, jakby wbrew swojej woli zezwolił rodzinie zajrzeć głęboko do swojej głowy.
– Potrzebuję przysługi.
– Jeszcze jednej? Oprócz odwiedzenia Marli?
– To nie jest przysługa. To obowiązek.
Nick wzruszył ramionami. Nie zamierzał się spierać.
– Dawaj.
– Chodzi o interesy... Od wypadku nie potrafię się skupić, spędzam cały czas w szpitalu z Marlą, a kiedy wracam, muszę zająć się dziećmi.
– Dziećmi? W liczbie mnogiej? – powtórzył Nick.
– Pewnie nie wiesz, ale kilka dni przed wypadkiem Marla urodziła dziecko. W zasadzie doszło do niego w dniu, kiedy wypuszczono ją ze szpitala. – Alex zamilkł, włożył rękę do kieszeni płaszcza, wyjął chusteczkę i otarł twarz. – Dziecko ma się dobrze, dzięki Bogu. Mały James radzi sobie nieźle bez matki. – W głosie Alexa słychać było dumę i coś jeszcze... Obawę? O co chodziło?
Nick podrapał się po brodzie, czubkiem palca przejechał przez bliznę, której się dorobił się w wieku jedenastu lat za sprawą Alexa, i wyczuł, że za słowami brata kryje się jeszcze coś. Alex gładko ominął najważniejsze kwestie.
– Dziecko nie jechało z nią w samochodzie?
– Nie, dzięki Bogu. Jest teraz w domu z nianią. Jeśli chodzi o Cissy, jest nastolatką, no i cóż, wiesz, jak one się zachowują. Ostatnio jest zamknięta w sobie – wyjaśnił Alex i szybko dodał: – Martwi się tym, że matka wciąż jest w szpitalu, oczywiście, że się martwi, ale... – Wzruszył ramionami, a na jego arystokratycznej twarzy pojawił się wyraz spokojnej akceptacji. – Czasami mam wrażenie, że bardziej przejmuje się tym, czy zostanie zaproszona na zimową potańcówkę, niż tym, czy jej matka przeżyje. Wiem, że to wszystko to tylko taki teatr. Cissy martwi się na swój sposób, ale zawsze tak się zachowywała w stosunku do Marli.
– Robi się coraz ciekawiej – mruknął Nick.
– Nieprawdaż? – Alex parsknął, po czym pociągnął nosem i odgarnął włosy z twarzy.
– Jestem zaskoczony tym, że Marla urodziła kolejne dziecko. Wydawało mi się, że nigdy nie była za bardzo zainteresowana dziećmi.
– Dorosła do tego – powiedział, spoglądając na niego, Alex.
Nickowi wydawało się dziwne, że urodziła drugie dziecko tyle lat po pierwszym. Była zbyt skupiona na sobie. Uparta. Egocentryczna. Księżniczka. Pociągnął nosem, skierował wzrok w dół na swoją łódkę i pomyślał, że jeszcze pół godziny temu jego jedynym problemem był ból głowy, który doskwierał mu przez to, że poprzedniego wieczoru za bardzo zaprzyjaźnił się z butelką Cutty Sark. Ale to... Cholera. Nick spojrzał na chmury na horyzoncie.
Alex odchrząknął.
– No więc, chodzi o to, że w tej chwili potrzebuję twojej pomocy.
– Jakiej pomocy? – zapytał Nick podejrzliwie. Szorstki sznur stryczka zarzuconego mu na szyję przez rodzinę Cahillów zacisnął się na jego gardle.
– Pracujesz jako mediator w korporacjach.
– Pracowałem. Kiedyś.
– Nadal nim jesteś.
– Nie jestem. To było jakiś czas temu, Alex. Od tamtej pory robiłem wiele rzeczy. Teraz łowię ryby. A przynajmniej próbuję.
Alex się skrzywił. Rozejrzał się po wysłużonej marinie, potem spojrzał na wiadro stojące na pace pojazdu Nicka. Nie wyglądał na przekonanego.
– Kilka lat temu wyprowadziłeś kilka korporacji znajdujących się na progu upadku, a teraz... Cóż, pewnie w to nie uwierzysz, potrzebuję twojej ekspertyzy. Cherise i Monty nie są zadowoleni z tego, że zostali odcięci od korporacji. Chyba sądzą, że skoro są Cahillami, należy im się kawałek tortu.
– Cherise i Monty. Super.
Robiło się coraz gorzej. To chyba była nieodłączna cecha Cahillów. Nick oparł się o auto, a Twardziel usiadł u jego stóp, spojrzał, licząc na to że pan poklepie go po głowie. Nick nie miał nic przeciwko.
– No cóż, cały ten bałagan z wujkiem Fentonem i jego dziećmi miał być posprzątany długo przed tym, zanim ja objąłem stery – wyjaśnił Alex. – Tata poradził sobie z bratem, ale dzieci Fentona chyba o tym zapomniały. Ale Cherise ciągle ma wąty. Prawdopodobnie przez tego cholernego męża. Kaznodzieję, Chryste. To wszystko stara historia. Jebana, stara historia. A przynajmniej powinna być historią.
– Tata poradził sobie z Fentonem w taki sam sposób jak z każdym innym – powiedział Nick, przypomniawszy sobie tyrana, który był ich ojcem. Z Samuela Jonathana Cahilla był prawdziwy łotr. – Tak jak chciał. Kropka.
– To nie ma żadnego znaczenia. Chodzi o to, że Fenton dostał swoją dolę. Koniec historii. Cherise i Monty mogą równie dobrze sami zarabiać na siebie. Mam dość własnych problemów.
Nick słyszał ten argument przez całe życie. Miał go dość, ale wciąż grał adwokata diabła, zwłaszcza gdy chodziło o jego brata.
– Naprawdę nie możesz ich winić za to, że są wkurzeni. Oboje sądzili, że zostaną milionerami, ale ich cholerny ojciec wszystko przehulał.
– Za nic ich nie winię. W zasadzie mam ich w dupie. Monty nie przepracował ani dnia w swoim życiu, a Cherise zajmowała się przede wszystkim kolekcjonowaniem byłych mężów i przeistaczaniem się w religijną dewotkę. Próbowałem jej pomóc, nawet znalazłem pracę temu ostatniemu mężowi, kaznodziei, a jakże. Cholera, wtedy to dopiero się narobiło. – Alex machnął ręką. – Ale nieważne. Najbardziej bym chciał, żeby Cherise i Montgomery rozpłynęli się w powietrzu. Na zawsze. – Skończył piwo jednym łykiem i otarł usta. – Co za pijawki. Jak się przyssą, to nie ma mocnych. – Wyszedł z kałuży i oparł się o wgnieciony błotnik dodge’a. – A jeśli czują urazę, to cóż, jak to się mówi, tak to bywa. – W głosie Alexa nie było ani odrobiny współczucia. – Jest za zimno i mokro, żeby tu stać i o nich gadać. To tylko małe wrzody na dupie.
– Prawdopodobnie mają inne zdanie.
– Jasne. Poza tym nie przyjechałem tutaj z ich powodu.
– Z powodu Marli.
– Częściowo. – Spojrzał Nickowi w oczy.
– A więc w końcu doszliśmy do sedna, tak? – zapytał Nick, w chwili gdy wiatr zmienił kierunek i zagwizdał na parkingu.
– Tak, masz rację. Doszliśmy. – Głos Alexa zabrzmiał śmiertelnie poważnie. Brat skupił się na interesach. – Cahill Limited potrzebuje zastrzyku nowej energii.
– Chyba usypiającego.
– Nie żartuję. – W kąciku ust Alexa pojawiły się drobne, białe zmarszczki i przez ułamek sekundy wyglądał jak desperat. – Nic by ci się nie stało, gdybyś okazał solidarność rodzinie. Nie pogardzilibyśmy nią. Mama, ja, dzieci, Marla.
Nick się zawahał.
– Zwłaszcza Marla. – Pętla nagle zrobiła się tak ciasna, że nie mógł oddychać. Twardziel podrapał stopień pick-upa i Nick otworzył drzwi, żeby mokry owczarek mógł wskoczyć do środka. Ale decyzja została już podjęta. Obaj z Alexem o tym wiedzieli. – Będę musiał znaleźć kogoś, kto zajmie się psem i moją chatą.
– Zapłacę za niedogodności.
– Zapomnij.
– Ale...
– Nie chodzi o pieniądze. Rozumiesz? – Nick wsiadł do kabiny, przesunął Twardziela na miejsce pasażera i włożył kluczyk do stacyjki. Wiedząc, że robi błąd, którego będzie żałował do końca życia, powiedział: – Zrobię to. – Zły na siebie i swoje wrodzone, źle pojęte poczucie lojalności, dodał: – Przejrzę twoje cholerne księgi, pogadam z matką i odwiedzę Marlę. I nie jesteś mi dłużny ani centa, rozumiesz? Przyjadę do San Francisco z dobrego serca i wyjadę, kiedy będę chciał. To nie jest umowa bezterminowa i nie zostanę na zawsze.
– Z dobrego serca, cóż za interesujący koncept – zakpił Alex, lekceważąc obawy Nicka.
– Nieprawdaż? – Nick złapał klamkę. Wiatr i deszcz wpadały do kabiny. – To wszystko, co mogę ci zaoferować, Alex. To moja jedyna oferta. Przyjadę w ciągu tygodnia. Albo się na to zgadzasz, albo spadaj. – Z nogą na gazie Nick przekręcił kluczyk i nie czekał na odpowiedź. Silnik dodge’a zakaszlał, zadławił się, ale odpalił.
Wkurzony na świat w ogólności i na siebie w szczególności, zatrzasnął drzwi i włączył wycieraczki. Jego brat nie mógł już nic powiedzieć, by zmienić jego zdanie.
Czy mu się to podobało, czy nie, pojedzie do San Francisco.
– Do licha. – Wycieraczki zgarnęły deszcz z szyby, a on wrzucił wsteczny bieg. Żwir wytrysnął spod kół, a Twardziel, siedzący obok niego, prawie stracił równowagę.
– Przepraszam – wymamrotał. Wrzucił pierwszy bieg i wbił wzrok w zaparowaną szybę. Alex stał na pełnym kałuż parkingu, poły jego wełnianego płaszcza powiewały na wietrze, minę miał kwaśną jak grabarz. Nick włączył nawiew, następnie poskakał po stacjach radiowych, lecz w głośnikach rozległ się tylko szum.
Pomyślał o Marli i poczuł ucisk w brzuchu. Nadal jej pragnął. Po piętnastu latach. Piętnastu cholernych latach. Od tamtej pory miał kilkanaście innych kobiet, ale żadna z nich, ani jedna z nich, nie pozostawiła po sobie równie głębokiego śladu, nie zostawiła blizn na jego duszy. Zmrużył powieki i spojrzał na swoje odbicie w lusterku. Zacięte niebieskie oczy patrzyły prosto na niego.
– Jesteś durniem, Cahill – warknął pod nosem. – Cholernym durniem.