Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwsze polskie wydanie tekstu jedynej biografii braci Wright współtworzonej przez samego Orville'a Wrighta! Dzięki tej pozycji Czytelnik pozna przede wszystkim historię lotnictwa jako wynalazku, zrozumie charakter i postawę braci Wright, pozna sposób ich pracy i zobaczy, jak zawiłą drogę musi przebyć przełomowe odkrycie, zanim zostanie powszechnie zaakceptowane. W toku lektury dowiemy się również m.in. dlaczego najtrudniej być prorokiem we własnym domu oraz jak to się stało, że samolot braci Wright musiał emigrować ze Stanów Zjednoczonych. To jedyna książka opisująca historię pierwszego lotu oraz dalsze wydarzenia związane z wdrażaniem, popularyzacją i komercjalizacją tego wynalazku, która została autoryzowana przez samego Orville’a Wrighta i zawiera szereg bardzo wnikliwie przedstawionych informacji dotyczących tego, jak trudną drogę musiał przebyć fizyczny i namacalny dowód na naukowy cud, zanim udało się do niego przekonać opinię publiczną i rozwinąć skrzydła komercyjnego przedsiębiorstwa braci Wright.
Książka ta jest także źródłem szczegółowej wiedzy o długości i wysokości poszczególnych lotów, szybkości pokonywanego dystansu, historii związanych z podbojem przez braci Wright Europy i wielu ciekawych wydarzeń, które stały się ich udziałem w toku realizacji jednego z największych marzeń w historii ludzkości.
Kiedy w 1916 roku niemiecki samolot bojowy Albatros o zasięgu 300 km wzbił się do lotu uzbrojony w podwójny karabin maszynowy po to, aby w toku I wojny światowej wzmocnić niemiecką siłę uderzenia, od debiutu „latającej maszyny lżejszej od powietrza” minęło zaledwie 13 lat! To, co jeszcze dwadzieścia lat wcześniej byłoby obiektem kpin i popularnych żartów, stało się częścią rzeczywistości.
Co wydarzyło się w czasie tych dwudziestu lat, w trakcie których niewiara zamieniła się w podziw, a podziw w wojenną grozę? Jak to się stało, że wielkie marzenie dwóch braci zmaterializowało się w formie, która na zawsze odmieniła naszą rzeczywistość? Tego i wiele więcej możemy dowiedzieć się z tej książki, autoryzowanej przez Orville’a Wrighta i napisanej przez bliską mu osobę, dziennikarza Freda C. Kelly’ego, którego gruntowna dziennikarska praca pozwala nam na zapoznanie się z najlepszym dokumentem przedstawiającym panoramę lotniczych dokonań braci Wright i wielu związanych z nimi historii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 384
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książka dostępna także w formie audiobooka wydanego przez Łukasz Tomys Publishing!
FRED C. KELLY
BRACIA WRIGHT
PIERWSZA PUBLIKACJA
Nowy Jork (1943)
OPRACOWANIE I TŁUMACZENIE
Damian Łukasz Tarkowski
REDAKCJA
Damian Łukasz Tarkowski
Izabela Zgrzywa
WPROWADZENIE
Damian Łukasz Tarkowski
KOREKTA
Izabela Zgrzywa
WYDAWCA
Wydawnictwo Horyzont Idei we współpracy z Łukasz Tomys Publishing
ISBN: 978-83-65185-20-4
REDAKCJA TECHNICZNA
Wydawnictwo Horyzont Idei
© Copyright for the Polish translation by Damian Łukasz Tarkowski 2021
© Copyright by Wydawnictwo Horyzont Idei 2021
JEŻELI WIERZYĆ SŁOWOM HORACEGO – wielcy twórcy nie umierają, lecz przemieniają się w łabędzie. Podziw względem ptaków oraz ich rozpostartych skrzydeł unoszących je do podniebnych podróży, dzięki którym mogą zwiedzić najdalsze krańce ziemi, towarzyszył człowiekowi od zarania dziejow. Lot fascynował go i budził zachwyt, stanowiąc niezrównany symbol wolności, chwały i miary wielkości człowieka
Myśl o tym, że pragnienie wzbicia się w powietrze mogło być niezaspokojonym snem od pradziejów aż po początek XX wieku, musi przepełnić wrażliwego człowieka podziwem dla tych wszystkich, którzy porwali się na zdobycie niemożliwego. Całe stulecia wyobraźnię ludzi na całym świecie poruszał mit o ojcu i synu, którzy wydostali się z labiryntu Minotaura dzięki skrzydłom skonstruowanym przez genialnego wynalazcę, Dedala. Ich historia w symboliczny sposób ukazuje dwa scenariusze, które mogą stać się udziałem „obrastającej w pióra” ludzkości.
W epoce renesansu temu wielkiemu marzeniu na krawędzi nauki i sztuki swoje myśli poświęcał sam Leonardo da Vinci.
Jeszcze w połowie XIX wieku cierpienia wielkiego, zdolnego człowieka, który nie może wzbić się w powietrze, symbolicznie przedstawił Charles Baudelaire w wierszu „Albatros”. To właśnie w nim wysłowiony zostaje ból istoty ludzkiej, która niczym pochwycony w sidła albatros, nie mogąc realizować swojego przeznaczenia, staje się obiektem drwin. Tytułowy albatros złapany przez marynarzy na pokładzie statku wygląda niezdarnie, kiedy jego wielkie skrzydła szurają po pokładzie, a on nie może wzbić się do lotu, aby pokazać, jak wiele potrafi, kiedy znajdzie się we właściwym dla siebie miejscu.
Czasami dla zabawy uda się załodze
Pochwycić albatrosa, co śladem okrętu
Polatuje, bezwiednie towarzysząc w drodze,
Która wiedzie przez fale gorzkiego odmętu.
Ptaki dalekolotne, albatrosy białe,
Osaczone, niezdarne, zhańbione głęboko,
Opuszczają bezradnie swe skrzydła wspaniałe
I jak wiosła zbyt ciężkie po pokładzie wloką
Charles Baudelaire, Albatros (fragment), przełożyła Wisława Szymborska
Czy można dziś powiedzieć, że człowiek został stworzony do lotu? W czasach braci Wright powszechny był w Ameryce pogląd, że gdyby Bóg chciał, aby człowiek latał, to sam podarowałby mu skrzydła.
Historia bohaterów niniejszej książki to zadziwiająca synteza pracowitości, wytrwałości, pomysłowości, humoru i wysokich standardów moralnych, które wynieśli z domu dzięki wspaniałej atmosferze rodzinnej. Ich rodzice kładli szczególny nacisk na to, by dzieci mogły rozwijać się w sposób nieskrępowany i właściwy dla swoich predyspozycji. Ten mianownik jest wspólny dla wielu genialnych wynalazców.
Dzięki tej pozycji Czytelnik pozna przede wszystkim historię lotnictwa jako wynalazku, zrozumie charakter i postawę braci Wright, pozna sposób ich pracy i zobaczy, jak zawiłą drogę musi przebyć przełomowe odkrycie, zanim zostanie powszechnie zaakceptowane. W toku lektury dowiemy się również m.in. dlaczego najtrudniej być prorokiem we własnym domu oraz jak to się stało, że samolot braci Wright musiał emigrować ze Stanów Zjednoczonych. To jedyna książka opisująca historię pierwszego lotu oraz dalsze wydarzenia związane z wdrażaniem, popularyzacją i komercjalizacją tego wynalazku, która została autoryzowana przez samego Orville’a Wrighta i zawiera szereg bardzo wnikliwie przedstawionych informacji dotyczących tego, jak trudną drogę musiał przebyć fizyczny i namacalny dowód na naukowy cud, zanim udało się do niego przekonać opinię publiczną i rozwinąć skrzydła komercyjnego przedsiębiorstwa braci Wright.
Książka ta jest także źródłem szczegółowej wiedzy o długości i wysokości poszczególnych lotów, szybkości pokonywanego dystansu, historii związanych z podbojem przez braci Wright Europy i wielu ciekawych wydarzeń, które stały się ich udziałem w toku realizacji jednego z największych marzeń w historii ludzkości.
To dzięki braciom Wright symboliczny albatros mógłby wzbić się do lotu – zarówno w poetyckiej metaforze, jak i jej antytezie, która ujawnia cały dualizm, całą niedookreśloność, jaką jest spektrum możliwości stwarzane przez wytwór ludzkiego umysłu, wynalazek.
Kiedy w 1916 roku niemiecki samolot bojowy Albatros o zasięgu 300 km wzbił się do lotu uzbrojony w podwójny karabin maszynowy po to, aby w toku I wojny światowej wzmocnić niemiecką siłę uderzenia, od debiutu „latającej maszyny lżejszej od powietrza” minęło zaledwie 13 lat! To, co jeszcze dwadzieścia lat wcześniej byłoby obiektem kpin i popularnych żartów, stało się częścią rzeczywistości.
Co wydarzyło się w czasie tych dwudziestu lat, w trakcie których niewiara zamieniła się w podziw, a podziw w wojenną grozę? Jak to się stało, że wielkie marzenie dwóch braci zmaterializowało się w formie, która na zawsze odmieniła naszą rzeczywistość? Tego i wiele więcej możemy dowiedzieć się z tej książki, autoryzowanej przez Orville’a Wrighta i napisanej przez bliską mu osobę, dziennikarza Freda C. Kelly’ego, którego gruntowna dziennikarska praca pozwala nam na zapoznanie się z najlepszym dokumentem przedstawiającym panoramę lotniczych dokonań braci Wright i wielu związanych z nimi historii.
Życzymy owocnej lektury
Wydawnictwo Horyzont Idei
C ELEM TEJ KSIĄŻKI było zaspokojenie ciekawości zwyczajnego, nietechnicznego czytelnika w odniesieniu do dokonań braci Wright i uczynienie tego w możliwie najprostszy i najbardziej klarowny sposób. Z tego powodu nie podjęto w niej próby zamieszczenia informacji dotyczących najdrobniejszych szczegółów technicznych przedsięwzięć konstruktorów. Książka nie obejmuje także poszukiwań naukowych i licznych wynalazków Orville’a Wrighta, którym poświęcił się po śmierci brata.
Pragnę podziękować wszystkim, którzy udzielili mi łaskawej pomocy w przygotowaniu tego, co napisałem, jednak wymienienie tych wszystkich osób wymagałoby tak długiej listy, że nie mogę ryzykować, iż kogokolwiek na niej nieumyślnie pominę, dlatego nawet nie będę próbował jej tworzyć.
Jest jednak jedno imię, o którym muszę wspomnieć, i które przesuwa się najzupełniej naturalnie na sam szczyt tej listy – to oczywiście Orville Wright, który przeczytał mój rękopis i, szczodrze przeznaczając na to swój cenny czas, weryfikował dokładność różnych stwierdzeń oraz poprawiał nieścisłości, które bez jego wsparcia najpewniej pojawiłyby się w niniejszej publikacji.
Obok Orville’a Wrighta wymienić należy jego sekretarkę, pannę Mabel Beck, której znakomita pamięć i znajomość obszernych archiwów braci Wright umożliwiły szybkie znajdowanie ważnych dokumentów gwarantujących dokładność zawartości tej książki.
FRED C. KELLY
Półwysep, Ohio
Wprzedziale dla palących w pociągu Pullmana, tuż przy oknie, pewien człowiek objaśniał cały system gospodarczy, wymieniając nazwiska wynalazców jako przykład szczęśliwego związku między pragnieniem zdobywania pieniędzy a postępem naukowym.
– Spójrzmy na przykład braci Wright – rzekł. – Czy przez te wszystkie lata próbowali latać tylko w celach pragmatycznych, bądź dla własnego zdrowia?
Inny pasażer zapytał:
– Czy ludzie nie są czasem ciekawi samego procesu rozwiązywania problemu i nie podejmują wysiłków jego rozwikłania z czystej ciekawości odkrycia tego, czego mogą się dowiedzieć już w toku jego rozwiązywania?
Mężczyzna przy oknie zaśmiał się cicho, odpowiadając uprzejmie:
– Czy sądzi pan, że owi bracia Wright nadal inwestowaliby swoje pieniądze w eksperymenty i ryzykowaliby życiem, gdyby nie mieli nadziei, że się dzięki temu wzbogacą? Nie, sir! To okazja, by zarobić fortunę, motywowała ich działania.
Większość pozostałych pasażerów w kabinie kiwała głową z aprobatą.
Niedługo potem jedna z osób, która była świadkiem tej rozmowy w przedziale, znalazła się w Dayton w Ohio i zadała takie pytanie swojemu przyjacielowi, Orville’owi Wrightowi:
– Czy uważasz, że oczekiwanie zysku stanowi dla wynalazców główny motywator ich działania?
Orville Wright miał inne zdanie. Wątpił, że Aleksander Graham Bell spodziewał się wysokich zarobków płynących z wynalezionego przez siebie telefonu. Wydawało mu się mało prawdopodobne, że Edison zaczął od pomysłu zarabiania pieniędzy. Stwierdził, że Steinmetz z pewnością nie był zainteresowany gratyfikacją finansową, a jedynym, czego chciał od życia, była możliwość spędzenia jak największej ilość czasu w laboratorium podczas pracy nad rozwiązywniem problemów, które najbardziej go interesowały.
– A co z braćmi Wright?
– Gdyby ich zainteresowaniem wynalazkami kierowała idea zarabiania pieniędzy – powiedział Orville Wright, wyglądając na rozbawionego – najpewniej spróbowaliby czegoś, w czym szanse na sukces świeciły jaśniejszym blaskiem.
OD NAJMŁODSZYCH LAT zarówno Wilbura, jak i Orville’a Wrightów pobudzało do działania to, co Thorstein Veblen nazwał „instynktem jakości” – byli złotymi rączkami. Ich ojciec, wielebny Milton Wright, zachęcał synów do rozwijania tego talentu i nigdy nie ganił ich za wydawanie na swoje hobby tych niewielkich ilości pieniędzy, jakie mogli posiadać. Zachęcał ich również, by starali się zarobić tyle, by pokryć koszty wszelkich realizowanych przez nich projektów. „Wszystkie pieniądze, których potrzebuje człowiek, to tyle, aby wystarczyło, żeby nie być obciążeniem dla innych” – mawiał.
Obaj bracia byli zafascynowani mechaniką niemal od momentu, gdy tylko zdolni byli do zainteresowania się czymkolwiek. Najjaśniejsze spośród wspomnień z dzieciństwa Orville’a Wrighta miały związek z tego czy innego rodzaju urządzeniami mechanicznymi. Jednym z ważnych momentów jego życia był dzień, w którym skończył 5 lat, ponieważ jako prezent urodzinowy otrzymał żyroskopowego bączka, który utrzymywał równowagę i potrafił wirować ustawiony na krawędzi noża.
Krótko po piątych urodzinach, częściowo z powodu wrodzonego entuzjazmu wobec mechaniki, Orville rozpoczął współpracę z innym chłopcem, który miał istotny wpływ na jego życie. Zaczął również uczęszczać do przedszkola, do którego posłała go matka. Budynek znajdował się w odległości krótkiego spaceru od domu Wrightów i Orville chadzał tam sam każdego ranka po śniadaniu, mając wystarczająco dużo czasu, by dotrzeć do sali, jeżeli tylko po drodze nie wydarzyło się nic niespodziewanego. Matka kazała mu wracać natychmiast po zakończeniu zajęć i zawsze przychodził do domu punktualnie. Zapytany, jak minął mu dzień, radośnie odpowiadał, że dobrze, ale zazwyczaj nie wchodził w szczegóły. Pod koniec miesiąca jego matka odwiedziła przedszkole, aby dowiedzieć się, jak sprawuje się „Orvie”.
– Mam nadzieję, że moje dziecko dobrze się zachowuje – rzekła kobieta do przedszkolanki.
Ta popatrzyła na nią ze zdziwieniem.
– Wiesz, przez tych kilka pierwszych dni w ogóle go nie widziałam. Myślałam, że postanowiłaś zatrzymać go w domu.
Okazało się, że Orville prawie natychmiast stracił zainteresowanie przedszkolem, a zamiast tego regularnie chodził do domu na Hawthorne Street, dwie bramy dalej, aby dołączyć do swojego towarzysza zabaw, Edwina Henry’ego Sinesa. Patrząc na zegar, aby dostosować się do godzin przedszkolnych, pozostawał tam i spędzał czas z przyjacielem do chwili, gdy przychodziła pora na powrót do domu.
Ojciec i matka Orville’a nie byli szczególnie źli, gdy odkryto to drobne nieposłuszeństwo, gdyż chłopcy nie byli w żaden sposób zamieszani w żadne nieszczęście. Wręcz przeciwnie, ich zabawa była czymś, co można właściwie nazwać konstruktywnym. Najbardziej zajmowała ich stara maszyna do szycia należąca do matki Sinesa, którą „naoliwili”, piórkami nanosząc wodę do otworów na olej.
Zarówno Orville, jak i Wilbur poszli za radą ojca i sami zarabiali na wszystkie swoje wydatki. Jednym ze źródeł ich dochodu było wieczorne zmywanie naczyń, za które matka płaciła im ryczałtową stawkę w wysokości jednego centa. Czasem zatrudniała ich, by wykonywali drobne naprawy. Zdawało się, że Orville znajdował więcej sposobów na wydawanie pieniędzy niż Wilbur, któremu oszczędzanie przychodziło łatwiej i od czasu do czasu pożyczał nawet pieniądze bratu, zawsze pilnując umowy, że kolejne zarobione przez niego pieniądze powinny być przeznaczone na spłatę długu.
Jednym z pierwszych przedsięwzięć biznesowych Orville’a było zbieranie starych kości znajdowanych na okolicznych ścieżkach, pustych działkach sąsiadów lub na pobliskich podwórkach i sprzedawanie ich fabryce nawozów. Wraz z innym chłopcem rozpoczęli ten interes jako sposób na pozyskiwanie funduszy na zakup cukierków, które zabierali ze sobą, udając się na ryby. Zgromadzili tak wielką masę kości, że byli przekonani, że zbiją na niej małą fortunę – nieco więc osłupieli, gdy kupujący zapłacił im za wszystko jedynie trzy centy.
Na początku wspólnikami Orville’a przy pracy nad różnymi projektami byli chłopcy w jego wieku, a nie Wilbur, który był starszy o ponad cztery lata i należał do innej grupy rówieśniczej. Nadszedł jednak dzień, kiedy bracia zaczęli podzielać zainteresowanie zjawiskami mechanicznymi. W czerwcu 1878 roku, kiedy Orville miał siedem lat, a Wilbur jedenaście, rodzina Wrightów opuściła Dayton, ponieważ ojciec braci został przełożonym kościoła Zjednoczonych Braci i w związku z tym konieczna była przeprowadzka do Cedar Rapids w Iowa. I to właśnie tam, w domu przy Adams Street, niedługo po ich przybyciu zdarzyło się coś, co miało mieć duży wpływ zarówno na życie Wilbura i Orville’a, jak również na całą ludzkość.
Biskup Wright wrócił z krótkiej wycieczki w jakiejś kościelnej sprawie, przynosząc ze sobą mały prezent dla swoich dwóch młodszych synów.
– Patrzcie, chłopcy – rzekł do Wilbura i Orville’a, trzymając ręce w ukryciu. Następnie rzucił ku nim prezent. Ten jednak, zamiast natychmiast spaść na podłogę lub wpaść w ich ręce, jak się spodziewali, dotarł aż do sufitu, unosząc się przez chwilę, zanim opadł. To była latająca maszyna, helikopter, wynalazek Francuza, Alphonse Pénauda. Urządzenie wykonane z korka, bambusa i cienkiego papieru ważyło tak niewiele, że skręcone gumowe opaski zapewniały moc potrzebną do trwającego kilka sekund lotu. Jak bracia mieli się później dowiedzieć, Pénaud, niepełnosprawny przez większość swojego krótkiego życia, nie tylko już w 1871 roku wymyślił różne rodzaje zabawek latających – zarówno typ helikoptera, jak i inne, które latały poziomo – ale był również pomysłodawcą zastosowania gumowych taśm do ich napędu. Wilbur i Orville, podziwiając pomysłowość, z jaką zabawka została zaprojektowana, nazwali ją po prostu nietoperzem. I chociaż szybko przeszła ona drogę, którą przechodzą wszystkie kruche zabawki, wrażenie, jakie pozostawiła w ich umysłach, nigdy się nie zatarło.
Niedługo potem Wilbur próbował zbudować udoskonaloną wersję takiego śmigłowca. Jeśli tak małe urządzenie mogło latać, to dlaczego nie skonstruować większego, które mogłoby fruwać jeszcze dłużej? Orville był jeszcze za młody, by oddać się zadaniu budowania większych modeli, ale był tym bardzo zainteresowany, gdyż Wilbur wykonał kilka prototypów, z których każdy był większy od poprzedniego. Bracia ze zdziwieniem odkryli, że im większa jest maszyna, tym trudniej jest jej latać, i że gdyby była znacznie większa niż oryginalna zabawka, w ogóle nie mogłaby się wznieść. Nie wiedzieli jeszcze, że maszyna o wymiarach tylko dwukrotnie przekraczających wymiary zabawki wymagałaby ośmiokrotności mocy, aby uzyskać taką samą wydajność w locie.
Tymczasem Orville bawił się w inny sposób, mianowicie organizując armię. Pewnego piątkowego popołudnia wszystkie lekcje w jego klasie zostały odwołane, podczas kiedy w pozostałych oddziałach nauka toczyła się w normalnym trybie. Orville wpadł na pomysł, że może okazać się zabawnym udanie się pod szkołę, rzucanie żwirem w okna i śmianie się z tych, którzy wciąż jeszcze siedzą w ławkach. Wspierany przez przyjaciela, Berta Shaffera, zaproponował kilkunastu innym chłopcom z klasy, że stworzą razem armię i będą działać nie pojedynczo, ale w zorganizowany sposób. W związku z tym, że pomysłodawcą był Orville, który czytał co nieco o Napoleonie, został on generałem, ale mianowano także pułkowników i kapitanów. Użyli wszystkich znanych im tytułów wojskowych. Nie posiadali broni, ale zaopatrzyli się w drewniane pałki, które zdobyli, wyrywając luźne fragmenty ogrodzenia. Wszystko szło dobrze, dopóki szkolny woźny nie zaczął ich ścigać, najwyraźniej z zamiarem ich złapania. Jeden z chłopców powstrzymał go jednak, rzucając w jego stronę kamieniem, gdy ten czołgał się przez dziurę w płocie. Po ucieczce do odległej alejki wszyscy członkowie armii zakładali, że po powrocie do szkoły w poniedziałek rano czekają ich niezłe tarapaty.
– Nic nam nie grozi, jeżeli będziemy trzymać się razem – rzekł Orville, czując się zobligowany, jako główny dowódca, do podtrzymywania morale wojska – Nie mogą nas wszystkich wyrzucić.
Wszedł na skrzynkę leżącą w alejce i nakreślił, co powinni zrobić. Nauczycielka bez wątpienia mogłaby wskazać tylko dwóch lub trzech rozpoznanych przez woźnego uczniów i poprosić ich o pozostanie po lekcjach do wyjaśnienia sprawy. Ale, nawet jeśli kazano by wstać jednemu z nich, wszyscy mają solidarnie podnieść się razem z nim, jeżeli zaś poproszono by kogoś o pozostanie po szkole, wszyscy muszą zostać i okazać lojalność.
– Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – zacytował na koniec.
Kiedy w poniedziałek wrócili do szkoły, nauczycielka przez cały dzień nie powiedziała nic, co wskazywałoby na to, że czeka ich coś złego, ale gdy pod koniec dnia klasa rozchodziła się do domów, nauczycielka poprosiła Orville’a, by został. Zgodnie z zawartym wcześniej paktem, reszta armii również pozostała na swoich miejscach, a raczej wszyscy poza jednym chłopcem, który się wyłamał. Kilka minut później nauczycielka poprosiła Orville’a, żeby podszedł do jej biurka. Kiedy tylko się do niego zbliżył, wszyscy inni zaczęli robić to samo.
– Reszta z was ma pozostać na miejscach – rozkazała nauczycielka. – Właściwie nie wiem, po co tu jesteście – dodała takim tonem, że wszyscy usiedli posłusznie. Gdy Orville dotarł do biurka, powiedziała do niego – Wspomniałeś o piosence, którą mógłbyś zaśpiewać na lekcjach w przyszły piątek – i przyjemnym głosem mówiła dalej o udziale Orville’a w zbliżającej się szkolnej zabawie.
Wyglądało na to, że nic nie wiedziała o ich manewrach na szkolnym podwórku. Prawdopodobnie woźny, zawstydzony tym, że nie udało mu się złapać winnych, nie zgłosił całej sprawy.
Podczas pobytu w Cedar Rapids Orville wykazywał się innym zainteresowaniem. Miał w sobie wystarczającą ciekawość intelektualną, by samodzielnie opanować materiał, którego nauczycielka jeszcze nie zrealizowała. Mając nieco ponad osiem lat, powiedział ojcu, że jest zmęczony podręcznikiem „Second Reader”, z którego wciąż uczą się w szkole, i chciał jak najszybciej zacząć naukę z kolejnej części.
Pewnego ranka niedługo potem, w połowie roku szkolnego, dyrektor przyszedł do klasy Orville’a i ogłosił, że wszyscy, którzy wykazali się wystarczającą biegłością w czytaniu, mogą być natychmiast awansowani klasę wyżej, bez czekania do końca roku. Nauczycielka wybrała najzdolniejszych uczniów z tej klasy, a następnie stanęli oni jeden obok drugiego przy tablicy i na przemian czytali. Orville był tak przejęty, że – jak ktoś mu później powiedział – trzymał książkę do góry nogami. Nie przeszkadzało mu to jednak w dokładnym czytaniu, gdyż znał książkę na pamięć, dzięki czemu udało mu się przejść do następnej klasy.
– Jestem teraz w trzeciej klasie – oznajmił z dumą, gdy tego dnia wrócił do domu podczas przerwy między lekcjami.
– To dziwne – rzekł ojciec. – Rano kupiłem ci podręcznik do trzeciej klasy, o który prosiłeś. Ale – dodał – nie będziesz mógł dziś z niego skorzystać, bo po południu nie pójdziesz już do szkoły. Umówiłem ciebie i Wilbura z fotografem.
Zdjęcie Orville’a upamiętniło to, co wydawało mu się wtedy ważnym wydarzeniem w jego życiu.
Po trzech latach pobytu w Cedar Rapids, w czerwcu 1881 roku, rodzina Wrightów przeniosła się do Richmond w stanie Indiana. Jednym z powodów przeprowadzki było to, że pani Wright, która nie cieszyła się dobrym zdrowiem, mogła liczyć na towarzystwo mieszkającej tam siostry.
To właśnie w Richmond Orville zaczął budować latawce i puszczać je. Wilbur, mimo że również go to intreresowało, nie brał wówczas udziału w tej zabawie, gdyż obawiał się, że będzie to zbyt niepoważne dla chłopca w jego wieku. Orville zaskarbił sobie status eksperta w dziedzinie produkcji latawców i sprzedawał je kolegom, co stanowiło wygodny sposób na zarabianie pieniędzy. Szkielety zabawek tworzył tak cienkie, jak to tylko było możliwe, aby zmniejszyć wagę. Były one tak filigranowe, że często zginały się na wietrze, a powierzchnia nośna wyginała się w łuk. Orville nie zdawał sobie wówczas sprawy, że ta krzywizna powierzchni latawca miała związek z jego dobrymi właściwościami lotnymi.
Chociaż udało mu się zarabiać na produkcji latawców, najlepszym źródłem dochodów Orville’a w Richmond była praca polegająca na składaniu dokumentów kościelnej prasy. Aby zarobić jeszcze więcej, wkroczył do biznesu śmieciowego. Po szkole i w soboty chodził zbierać kawałki metalu wyrzucane przez fabrykę łańcuchów, po czym zawoził je swoją taczką na podwórze handlarza śmieciami.
Jednym z jego pierwszych poważnych projektów było zbudowanie niewielkiej drewnianej tokarki. Była jednak ona zbyt mała, żeby zaspokoić potrzeby Orville’a. Wilbur zaproponował więc, że pomoże mu zbudować większe urządzenie o długości 7–8 metrów. To było pierwsze poważne przedsięwzięcie mechaniczne, nad którym razem pracowali.
Budowa tokarki została uznana za wielki sukces zwłaszcza przez chłopców z sąsiedztwa, którzy możliwość pracy z pedałem nożnym, dającym tokarce moc poruszania się, uważali za prawdziwy przywilej. Wilbur jednak czuł, że należy ją poprawić. Zauważył, że rowery wyposażone są w łożyska kulkowe, które zapewniają łatwą pracę i uznał, że tokarka również powinna być zaopatrzona w takie łożyska. Rozejrzał się po stodole w poszukiwaniu materiału, który łatwo można byłoby przystosować i wziął metalowe pierścienie ze starego zestawu uprzęży. Gdy dwa z nich zamontowane były blisko siebie, tworzyły zewnętrzny tor dla łożysk kulkowych, ale zamiast kulek stalowych użyto kulek zwykłego rodzaju, zrobionych z gliny, które zwykliśmy nazywać „komuszkami”. W tym kręgu marmurowych łożysk spoczywał wał tokarki. Pomysł wydawał się tak dobry, że przyjaciele braci byli pod dużym wrażeniem. Wielu z nich przebywało wtedy na parterze w stodole, czekając niecierpliwie na ostateczne dopracowanie i demonstrację „patentu” na łożyska kulkowe. Gdy tylko urządzenie zostało oddane do użytku, rozległ się straszliwy hałas, a potem zdawało się, że nawet sama stodoła zaczyna się poruszać i trząść. Najwyraźniej kulki w łożysku nie były wystarczająco wytrzymałe, by wytrzymać naprężenia. Dlaczego jednak cała stodoła zaczęła się ruszać? Orville poszedł na dół, żeby dowiedzieć się, jaki jest tego powód.
Gdy wyszedł na zewnątrz, ujrzał swoją siostrę, Katharine, targaną przed domem przez jakąś niewidzialną siłę. Był to mały cyklon! Wszyscy chłopcy na górze byli zbyt pochłonięci oczekiwaniem prezentacji, by zwracać uwagę na tak mało istotne zjawiska jak pogoda.
Niektóre z przedsięwzięć, które Orville realizował w Richmond, nie były związane z mechaniką, a Wilbur, jeżeli w ogóle się w nich udzielał, to albo jedynie działał w cieniu, albo doradzał, gdyż był w takim wieku, w którym chłopak szczególnie dba o swoją dumę.
Orville zauważył, że wielu kolegów żuło małe kawałki smoły. Zdawało mu się, że gdyby mogła ona być aromatyzowana cukrem w celu uczynienia jej bardziej nadającą się do spożycia i gdyby małe kawałki owinąć w bibułę, możliwe byłoby znalezienie jakiegoś rynku dla tego produktu. Orville i jego przyjaciel, Harry Morrow, rozpoczęli serię eksperymentów na podwórku Wrightów i zdawali się być na dobrej drodze do stworzenia świetnego artykułu do sprzedaży, ale gdy badali próbki na sobie, obaj zachorowali na dolegliwości żołądkowe, którym towarzyszyły mdłości, i porzucili swoje plany. Wilbur, choć nie uczestniczył w tym wszystkim, był bardzo zainteresowany ich przedsięwzięciem i jeszcze wiele lat później wspominał „korporację gumożujców”.
To, że zainteresowania Orville’a tak bardzo odbiegały od zainteresowań jego brata, wynikało głównie z faktu, że wielką pasją Wilbura było czytanie. Co przeczytał, wręcz pochłaniał umysłem. Nie minęło wiele czasu, aż sam zaczął wykazywać się talentem pisarskim. Z tego powodu Wilbur odgrywał ważną rolę w jednym z pierwszych przedsięwzięć Orville’a, choć była to rola zakulisowa.
Jednym z przyjaciół Orville’a był mieszkający obok, Gansey Johnston, którego ojciec kolekcjonował wypchane zwierzęta. Chłopcy często bawili się w stodole Johnstonów, w której ojciec Ganseya przechowywał kolekcję wypchanych ptaków i zwierząt. Pewnego dnia coś wstrząsnęło wyobraźnią Orville’a. Dostrzegł możliwość wykorzystania tych zwierząt i ptaków, zwłaszcza gdy zauważył, że jest wśród nich nawet ogromny niedźwiedź grizzly. Oczywiste było dla niego, że on i młody Johnston powinni założyć spółkę i spytał go, co myśli o takim układzie.
– Partnerstwo do czego? – zapytał Gansey.
– No jak to do czego?! – powiedział Orville – Żeby wystawić cyrk!
Chociaż Johnston nigdy dotąd nie myślał o cyrku, pasował mu ten pomysł i szybko zapalił się do jego realizacji.
Następnie postanowili włączyć do spółki przyjaciela Orville’a, Harry’ego Morrowa, jako trzeciego partnera. Ich show miało się nazywać „Wielki Cyrk W. J. i M.”
Gdy nadszedł dzień wielkiego pokazu, szesnastoletni Wilbur Wright, który bardzo interesował się przygotowaniami, spytał Orville’a, czy przygotował ogłoszenia do gazet. Orville musiał przyznać, że tego nie zrobił.
Wilbur zdawał się być zszokowany tym, że nikt nie podjął żadnych kroków w celu pełnego przygotowania opinii publicznej do nadchodzącego wydarzenia i zaproponował napisanie odpowiedniej informacji. „To powinno zostać zamieszczone w Richmond Evening Item”.
Przyswoił formę powszechnie stosowaną na zaproszeniach do cyrku, a to, co przygotował było arcydziełem. Nie było nic z amatorszczyzny w sposobie, w jaki wprowadzał takie słowa jak „przeogromne”, „kolosalne” i „zdumiewające” ani w jego sposobie przedstawiania imponująco dużych liczb: „tysiące przedziwnych ptaków ze wszystkich części świata”, które również wchodziły w skład cyrkowej menażerii. Ogłoszono, że właściciele wielkiego pokazu osobiście poprowadzą paradę na „żelaznych koniach” i że Davy Crockett pojawi się z niedźwiedziem grizzly. Pod koniec obwieszczenia w profesjonalny sposób zamieszczone było dokładne miejsce wydarzenia oraz informacja, że lokalna społeczność nie może przegapić tak wielkiej wystawy cudów. W ogłoszeniu podano również ceny wstępu na wielkie show – trzy centy dla dzieci poniżej trzeciego roku życia, a dla pozostałych – pięć centów. Wilbur przekazał Orville’owi kartkę z tekstem, by ten zaniósł ją do biura prasowego.
W drzwiach do klatki schodowej prowadzącej do redakcji, znajdowało się małe pudełko. Chłopcy wiedzieli, że jest przeznaczone na wiadomości. Ale chodzili tam i z powrotem po ulicy przed biurem prasowym przez długi czas, zanim odważyli się wejść na schody. Co, jeśli ktoś ich zobaczy? W końcu, gdy uznali, że nikt nie patrzy, jeden z nich w rozpaczliwym pośpiechu podbiegł do pudełka i zdeponował w nim ich dzieło. Potem obaj wybiegli na ulicę z prędkością, która zdecydowanie mogła przyciągnąć uwagę.
Redaktor gazety najwyraźniej miał dobre wyczucie i uznał tajemniczy „komunikat prasowy” za wiadomość wartą druku. Co prawda nie wiedział, kim byli W. J. i M, ale był pewny, że zapowiedź nadchodzącej parady spotka się ze sporym zainteresowaniem. Doszło do tego, że zawiadomienie Wilbura zostało zamieszczone w znakomitym miejscu „The Evening Item” 10 września 1883 roku i opatrzone nagłówkiem: „Co też planują chłopcy?”
Chociaż niektóre informacje Wilbura dotyczące liczby rzadkich ptaków i dzikich zwierząt mogły być nieco przesadzone, żeby spełniały cyrkowe standardy, to ani trochę nie przesadził, jeżeli chodzi o niezwykły charakter parady. Dwóch wspólników, Wright i Johnston, stanęło na jej czele na „żelaznych koniach”. Były to rowery na wysokich kołach, z których jeden miał drewniane szprychy. Trzeci współorganizator wielkiego spektaklu, Harry Morrow, był nieobecny, ponieważ jego rodzice pojechali na wycieczkę do Michigan i nalegali, wbrew jego woli, by pojechał z nimi.
Głównym „wozem paradowym” było podwozie starego powozu pozbawione nadwozia, nakryte kilkoma deskami w celu stworzenia platformy, na której ułożone były niektóre z „tysięcy rzadkich ptaków”, a także wielki, przerażający niedźwiedź grizzly, trzymany na smyczy przez „Davy’ego Crockett’a”. Chociaż do tego wozu nie zaprzęgnięto żadnych koni, wielu chłopców zgłosiło się na ochotnika jako „niewolnicy”, aby przejechać przez ulice, prowadząc paradę. W ostatniej chwili „Corky” Johnston, dziewięcioletni brat jednego z organizatorów, wdał się w bójkę z chłopcami zarządzającymi cyrkiem, wobec czego poczuli się zmuszeni odebrać mu możliwość uczestniczenia w paradzie. Stwarzało to problem, gdyż został obsadzony w roli Davy’ego Crockett’a i miał paradować w stroju łowieckim swojego ojca, a do tego miał ubrane nawet jego specjalne łowieckie buty. Młodzi szefowie cyrku zrobili co mogli, aby obejść ten problem przypisując rolę Davy’ego Crocketta młodszemu bratu Corky’ego, Griswoldowi, który nie miał jeszcze nawet pięciu lat. Prawie utonął w wyznaczonym do tej roli stroju, ale wobec całego pośpiechu przygotowań do parady, która lada moment miała wyruszyć, był to najlepszy dostępny Davy Crockett.
Zawiadomienie Wilbura odniosło lepszy skutek, niż się spodziewał. Wzbudziło tak wielką ciekawość, że gdy parada dotarła na umówione miejsce w dzielnicy handlowej, całe ulice były zapełnione ludźmi – pojawiło się ich niemal tak wielu, jak gdyby był to najznakomitszy cyrk Phineasa Tylora Barnuma.
Panowie W. i J., zdumieni nadspodziewanym zaciekawieniem, jakie przyciągnęła parada, poczuli się niezręcznie. Pośpiesznie zdecydowali, że ich trasa musi się zmienić, a parada zawinęła do bocznej alei!
Przyszło tak wiele osób, że nie wszyscy, którzy chcieli wejść do stodoły Johnstona, mogli się w niej zmieścić i postanowiono powtórzyć pokaz jeszcze raz. Ale kiedy ci, którzy weszli do stodoły, oglądali wystawę, chłopak, któremu odmówiono przywileju pojawiania się w roli Davy’ego Crocketta dostrzegł możliwość zemsty. Stanął na dachu stodoły i zwrócił się do tłumu, mówiąc, że można się już rozproszyć i wracać do domów, ponieważ drugiego występu nie będzie!
Tłum uwierzył w jego słowa.
Orville Wright we współpracy z sąsiadem, Millerem, zorganizował już wcześniej inny cyrk, w którym występował kucyk szetlandzki. Wstęp na ten pokaz kosztował zaledwie jednego centa. Chociaż wpływy nie były ogromne, pokaz okazał się wielkim sukcesem, częściowo w wyniku głębokiego wrażenia, jakie wywarł na ojcu małego Millera. Na zakończenie występu ogłosił on, że serdecznie zaprasza wszystkich uczestników występu oraz widzów na przyjęcie. Lemoniada, lody i ciasto serwowane były w dużych ilościach i każdy chłopiec czuł, że warto było poświęcić kilka popołudniowych godzin
Ale ze wszystkich przedsięwzięć, które odbyły się w Richmond z inicjatywy braci Wright, „Wielki Cyrk W. J. M.” wywołał prawdopodobnie najwięcej dyskusji. Ludzie twierdzili, że chłopiec, który zorganizował ten pokaz, niewątpliwie coś w życiu osiągnie. Wielu mieszkańców wyraziło również pogląd, że o młodym człowieku, który przygotował ogłoszenie o paradzie dla gazety – kimkolwiek był – z pewnością jeszcze usłyszą.