Był sobie piłkarz... Był sobie piłkarz… cz. III - Antoni Bugajski - ebook

Był sobie piłkarz... Był sobie piłkarz… cz. III ebook

Bugajski Antoni

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wracamy z trzecią odsłoną cyklu „Był sobie piłkarz”.

Tworzą go opowieści o polskich piłkarzach z różnych czasów. Świętujących sukcesy, przeżywających porażki, zmagających się z problemami na boisku, w szatni i w prywatnym życiu. Jeszcze raz jest o nich głośno, jak wtedy, gdy byli oklaskiwani, a czasem wygwizdywani przez kibiców. Nie zawsze doskakiwali do reprezentacyjnego poziomu, lecz wszystkich łączyły piłkarskie sprawy, nierzadko decydujące o najważniejszych życiowych wyborach.

Autorowi w najmniejszym stopniu nie zależało na podążaniu wydeptanymi reporterskimi ścieżkami, odpytywaniem tylko wielkich piłkarzy. Jeżeli więc bohaterami rozdziałów są Podolski i Klose, nie chodzi o mistrzów świata z reprezentacją Niemiec, lecz o ich ojców, którzy wychowali się w Polsce i byli polskimi ligowcami, zanim postanowili na zawsze wyjechać na Zachód. Jest też Lubański, ale ten już mało komu znany, choć kiedyś był wartościowym piłkarzem ŁKS. Bardzo dawno temu przeprowadził się do Kanady i do ojczyzny już nigdy nawet nie zajrzał. A teraz opowiada czytelnikom niesamowitą historię życia, wraca do zapomnianych i nieznanych faktów.

W czterdziestu piłkarskich rozdziałach – tak samo jak w dwóch poprzednich książkach – mamy opowieści o ludziach, dla których futbol był szansą, przygodą, drogą do sukcesu, a czasem trudnym przeznaczeniem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 317

Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od autora

Z intry­gu­ją­cymi opo­wie­ściami wra­cają pol­scy pił­ka­rze „nie tylko z pierw­szych stron gazet”. Sto­su­jąc kon­wen­cję seria­lową, ale prze­cież rów­nież spor­tową, można powie­dzieć, że to już trzeci sezon. Pomysł naro­dził się w „Prze­glą­dzie Spor­to­wym” w 2018 roku i wciąż żyje na łamach naszej gazety, lecz dosko­nale roz­wija się też w cyklu książ­ko­wym.

Zmie­niają się boha­te­ro­wie, lecz nie­zmien­nie w swo­ich rela­cjach przy­wo­łują dawne światy, w któ­rych co rusz się spo­ty­kają – jako kole­dzy albo rywale. Każdy nie­wąt­pli­wie doło­żył coś od sie­bie do pol­skiego fut­bolu, choć rzadko mowa o kamie­niach węgiel­nych, znacz­nie czę­ściej o małych, może nawet nie­zau­wa­żal­nych gołym okiem cegieł­kach. Znowu mamy czter­dzie­ści roz­dzia­łów i czter­dzie­ści pił­kar­skich życio­ry­sów – od lat przed­wo­jen­nych aż do cza­sów cał­kiem nam bli­skich.

Lubań­ski, Podol­ski, Klose… Który kibic nie zna tych pił­kar­skich nazwisk? Są wśród boha­te­rów tej książki. A jed­nak nie cho­dzi o Wło­dzi­mie­rza, tylko o Jana Lubań­skiego, zapo­mnia­nego pił­ka­rza Łódz­kiego Klubu Spor­to­wego, który dźwiga cię­żar dra­ma­tycz­nych prze­żyć; nie cho­dzi też o Lukasa, a o jego ojca – Wal­de­mara Podol­skiego. Z kolei boha­ter pierw­szego roz­działu Józef Klose jest tatą Miro­slava. Ojco­wie mistrzów świata opo­wia­dają o swo­ich pił­kar­skich karie­rach, o trud­nym i peł­nym przy­gód życiu w Pol­sce, kiedy jesz­cze nawet im się nie śniło, że syno­wie zostaną gwiaz­dami fut­bolu.

Oczy­wi­ście nie zna­czy to, że ich histo­rie są naj­waż­niej­sze. W tym zbio­rze obo­wią­zuje ide­alna rów­ność i demo­kra­cja – każdy roz­dział waży tyle samo, jeśli nawet obję­to­ści cza­sem się róż­nią, bo w każ­dym jest histo­ria czło­wieka, któ­remu życie zor­ga­ni­zo­wała piłka. Sta­wała się szansą, prze­zna­cze­niem, a cza­sem może nawet prze­kleń­stwem. Boha­te­ro­wie otwie­rają przed nami swój mikro­ko­smos, pró­bują uza­sad­nić decy­zje sprzed lat, wytłu­ma­czyć się z błę­dów, pochwa­lić suk­ce­sami. Liczą się subiek­tywne rela­cje, przed­sta­wie­nie rze­czy­wi­sto­ści wła­śnie z ich punktu widze­nia (było to nie­moż­liwe tylko w trzech przy­pad­kach, kiedy boha­te­rami roz­działów są nie­ży­jący już dzi­siaj pił­ka­rze, ale wtedy głos odda­wa­łem ludziom, któ­rzy ich dobrze znali).

W gale­rii nie­tu­zin­ko­wych postaci spo­tka­cie także pił­ka­rza, który naj­pierw zagrał w repre­zen­ta­cji Pol­ski, a potem w kadrze Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Należy do licz­nej grupy boha­te­rów, któ­rzy osie­dlili się za gra­nicą i rzadko poja­wiają się w mediach, niektó­rzy wcale. Jeden już ni­gdy nie odwie­dził Pol­ski i raczej się nie wybiera. Tłu­ma­czy, że na długą podróż nie ma zdro­wia, a poza tym wydaje mu się, że nikt na niego nie czeka. Są też tacy, któ­rzy miesz­kają w Pol­sce, lecz bar­dzo daleko im do roli lide­rów opi­nii, nie pchają się do mikro­fo­nów. Medialna nie­obec­ność powo­duje, że ich rela­cje stają się świeże, nie­ba­nalne i tym bar­dziej warte pozna­nia albo przy­po­mnie­nia.

Jak naj­bar­dziej doty­czy to rów­nież zamy­ka­ją­cego tę książkę Anto­niego Piech­niczka. Wszy­scy go znamy jako wiel­kiego tre­nera, tym razem jest to jed­nak syl­wetka byłego pił­ka­rza – mistrza Pol­ski i repre­zen­tanta kraju, który o pił­kar­skiej dro­dze opo­wiada nie tylko barw­nie, ale też poucza­jąco. To wspólny mia­now­nik wszyst­kich czter­dzie­stu histo­rii.

1

Józef Klose – Mój strzał stulecia

– W piłkę nie gra się sto lat, choć cza­sami może ci się tak wyda­wać. Gdy byłem pił­ka­rzem, ni­gdy nie myśla­łem, co będzie potem. Dla­tego z żoną zawsze dba­li­śmy, aby taką świa­do­mość miał nasz syn. W życiu oprócz talentu i pra­co­wi­to­ści ważne są spo­kój i cier­pli­wość. Dzięki nim można osią­gnąć wiel­kie rze­czy – mówi Józef Klose.

Ojciec mistrza świata i króla strzel­ców mun­dialu sam był kie­dyś nie­złym pił­ka­rzem: naj­pierw w Odrze Opole, a potem w AJ Auxerre.

Miro­slav Klose został legendą nie­miec­kiego fut­bolu, ale uro­dził się w Opolu i jest synem pol­skiego pił­ka­rza, który przez wiele lat był waż­nym zawod­ni­kiem Odry wystę­pu­ją­cej nawet w euro­pej­skich pucha­rach. Jesz­cze za cza­sów PRL rodzina pań­stwa Klose naj­pierw wyje­chała do Fran­cji, a potem już na stałe do Repu­bliki Fede­ral­nej Nie­miec, gdzie zaczęła nowe życie, zupeł­nie od pod­staw. Teraz Józef Klose opo­wiada swoją histo­rię.

Musisz zdobyć zawód

– Cho­dzi­łem do zawo­dówki w Bla­chowni Ślą­skiej, a po lek­cjach kopało się piłkę, dzień w dzień. Bez tej piłki nie szło wytrzy­my­wać. Czło­wiek grał i zapo­mi­nał o bożym świe­cie – przy­znaje.

Od czego jed­nak są rodzice. Oni pil­no­wali prio­ry­te­tów. – Sta­now­czo mi powta­rzali: „Synek, faj­nie, że grasz w piłkę, jeśli aż tak lubisz. Ale pamię­taj: naj­pierw musisz zdo­być zawód”. Uczy­łem się więc na toka­rza. Roboty w tym fachu wtedy było w bród, bo prze­mysł się roz­wi­jał, na doda­tek dawał cał­kiem porządny zaro­bek. Na koniec mia­łem egza­min. Trzeba było obli­czyć i usta­wić wszyst­kie para­me­try, a potem wyto­czyć śrubę z gwin­tem albo inny przed­miot. Wszystko zali­czy­łem. Jako absol­went zawo­dówki musia­łem odpra­co­wać mini­mum osiem mie­sięcy. Szy­ko­wała się robota tokar­ska, ale tro­chę zmie­ni­łem plany – uści­śla. I wcale nie cho­dziło jesz­cze o plany pił­kar­skie.

Pierwsza wypłata

Fabryka w Bla­chowni szu­kała tra­sera, czyli robot­nika kre­ślą­cego na pre­fa­bry­ka­tach wyro­bów linie, wzdłuż któ­rych ma być pro­wa­dzona dal­sza obróbka, na przy­kład cię­cie albo wier­ce­nie otwo­rów na nity. – Zgło­si­łem się, bo cie­ka­wiło mnie to bar­dziej niż sama obróbka skra­wa­niem. Już w cza­sie szkol­nych prak­tyk pod­pa­try­wa­łem czło­wieka, który się tym zaj­mo­wał. Nazy­wał się Józek Sucha­nek. Chcia­łem robić to samo co on. Na przy­kład koła zębate, z wszyst­kimi sza­blo­nami i wyli­cze­niami. Jaki obwód musi mieć? Ile zębów? Dopiero póź­niej szło to na obra­biarkę – opo­wiada ze znaw­stwem. – Zgło­si­łem się do Józka Suchanka, zaczą­łem z nim pra­co­wać. Uczył mnie, co i jak. A że byłem sprytny, szybko to poka­po­wa­łem. Spraw­nie mi szło. Tra­so­wa­łem przed­mioty w coraz krót­szym cza­sie. Józek nale­gał, żeby­śmy szli na śnia­da­nie, ale nie chcia­łem tra­cić czasu. „Odłóż to, bo zro­bi­li­śmy już 200 pro­cent normy i jak będziemy tak zasu­wać, następ­nym razem na takie koło zębate dadzą nam godzinę zamiast dwóch”. Tak mądrze pora­dził mi doświad­czony pra­cow­nik – przy­znaje Klose.

Duża wydaj­ność miała prze­ło­że­nie na wyna­gro­dze­nie, bo robiło się na akord. – Na pierw­szą wypłatę dosta­łem cztery i pół tysiąca zło­tych, a to w latach 60. była bar­dzo porządna pen­sja. Przy­sze­dłem dumny z sie­bie do domu, wyło­ży­łem bank­noty na stół. Mama aż pobla­dła: „Synek, komuś ty to ukradł?!”. Minęła dobra chwila, aż dotarło do niej, że ja, osiem­na­sto­la­tek po zawo­dówce, zara­biam takie pie­nią­dze w zakła­dzie w Bla­chowni Ślą­skiej.

Emo­cjo­nalną reak­cję matki Józefa Klose można zro­zu­mieć jesz­cze lepiej, jeśli dodamy, że w 1960 roku śred­nia kra­jowa według Głów­nego Urzędu Sta­ty­stycz­nego wyno­siła 1560 zł, w 1969 roku – 2174 zł…

Przyjechali, poczekali

To był jed­nak epi­zod, bo młody Józek ina­czej zapa­try­wał się na swoją przy­szłość. Skoń­czył zawo­dówkę, zdo­był kon­kretny fach, poka­zał rodzi­com, że dzięki niemu może solid­nie zaro­bić. Speł­nił więc wbi­jane mu do głowy warunki i wresz­cie mógł zająć się swoją pasją, czyli fut­bo­lem.

Grać zaczy­nał w Ener­ge­tyku w rodzin­nych Sła­wię­ci­cach. Jesz­cze w zawo­dówce przez rok był pił­ka­rzem Che­mika Kędzie­rzyn, ale nie czuł się tam naj­le­piej i wró­cił do macie­rzy­stego klubu. Prze­ło­mem było powo­ła­nie od tre­nera Juliu­sza Mariań­skiego do junior­skiej repre­zen­ta­cji woje­wódz­twa opol­skiego. W 1965 roku zespół z Opolsz­czy­zny zdo­był w Kali­szu pre­sti­żowy Puchar Micha­ło­wi­cza, a wśród boha­te­rów tur­nieju zna­lazł się także Józef Klose.

W opol­skim śro­do­wi­sku nie był już ano­ni­mo­wym pił­ka­rzem. Zain­te­re­so­wała się nim Odra Opole, przo­du­jący klub w regio­nie. Jej szko­le­niow­cem został Tade­usz Foryś – ten sam, który był tre­ne­rem kadry naro­do­wej pod­czas pamięt­nego zwy­cię­skiego meczu z ZSRR (2:1) w 1957 roku.

Aby zała­twić wszystko jak należy, do Józka wybrał się Jan Śli­wak, dzia­łacz Odry bez reszty oddany wyszu­ki­wa­niu pił­ka­rzy odpo­wied­nich dla tego klubu. – Wysłan­nicy Odry poja­wili się u mnie w domu w ponie­dzia­łek i usil­nie nama­wiali, żebym przy­je­chał do Opola. Obie­ca­łem, że będę w środę. Środa minęła, a mnie nie ma. W czwar­tek też nie. W pią­tek Śli­wak przy­je­chał po mnie po raz drugi z nową stra­te­gią: razem z dru­gim dzia­łaczem pocze­kali, aż się spa­kuję i zabrali do Opola. Zakwa­te­ro­wali mnie w hotelu, następ­nego dnia kazali przyjść na tre­ning. W ten spo­sób zosta­łem pił­ka­rzem Odry – opo­wiada. To był sezon, w któ­rym Odra spa­dła z eks­tra­klasy (wtedy skrom­niej nazy­wa­nej I ligą), a potem Klose jesz­cze dwu­krot­nie spo­tkała taka przy­krość, lecz zawsze udało się wró­cić do elity z jego zna­czą­cym wkła­dem.

Burza w obronie

– W Odrze szybko się zaakli­ma­ty­zo­wa­łem. Mia­łem się od kogo uczyć, bo była grupa doświad­czo­nych zawod­ni­ków: Kon­rad Kor­nek, Hen­ryk Szcze­pań­ski, Hen­ryk Brejza, no i Engel­bert Jarek, naj­więk­sza gwiazda dru­żyny i idol kibi­ców. Strze­lał dużo goli, ale miał też bar­dzo dokładne poda­nie na 25–30 metrów. Wystar­czyło tylko dużo bie­gać i piłka adre­so­wana od niego spa­dała pod nos. Tyle że trzeba było ją umie­jęt­nie przy­jąć i kon­tro­lo­wać – uści­śla na wszelki wypa­dek. – Engel­bert dużo nie mówił, ale za to dosad­nie. Pod­po­wia­dał mło­dym, ale w kon­kret­nej spra­wie zabie­rał głos tylko raz. Jeżeli młody był roz­ko­ja­rzony i nie zro­zu­miał, to już był jego pro­blem. Engel­berta Jarka nale­żało słu­chać zawsze i z cał­ko­witą uwagą – tłu­ma­czy.

Pomni­kową posta­cią był też „Burza” Szcze­pań­ski, 45-krotny repre­zen­tant kraju, olim­pij­czyk z Rzymu. Grał na bocz­nej obro­nie. Miał już swoje słuszne pił­kar­skie lata, gdy w Odrze poja­wił się wystę­pu­jący na skrzy­dle Klose. – Boczni obrońcy włą­czali się do akcji ofen­syw­nych, więc „Burza” też, lecz w takich sytu­acjach nie miał już sił szybko wra­cać. Kie­dyś nie ruszy­łem do ase­ku­ra­cji w obro­nie. Krzyk­nął, aż bębenki mi w uszach zadrżały i oczy­wi­ście w mig pogna­łem tam, gdzie mi poka­zał. Za dru­gim razem nie musiał już poka­zy­wać. Wystar­czyło, że na mnie popa­trzył. Dopiero gdy wró­cił do obrony, mówił: „No, teraz zasu­waj do przodu” – rela­cjo­nuje Klose.

Sam z bie­ga­niem ni­gdy nie miał pro­ble­mów. To był jego wielki atut. Był w zasa­dzie nie do zaje­cha­nia. Cza­sem ści­ga­jący się z nim rywal sła­niał się na nogach, łapały go skur­cze, a skrzy­dłowy Odry szy­ko­wał się na kolejny rajd.

– Na koniec zawsze liczy się jed­nak dys­po­zy­cja dnia, a kry­zy­sowy mecz dopada każ­dego i to w fut­bolu się nie zmie­nia. A jak jesteś w dołku, oka­zuje się, że rywala nie możesz nawet kop­nąć w nogę, bo i na to jest dla cie­bie za szybki i za sprawny – wykłada pił­kar­ską filo­zo­fię nasz boha­ter.

Górski wolał Latę

Okrzepł. Kibice go lubili, bo był z Odrą na dobre i na złe. W lidze też wyro­bił sobie markę. Twier­dzi nawet, że miał go na oku Kazi­mierz Gór­ski mon­tu­jący ekipę, która potem przy­wio­zła medal z mistrzostw świata w 1974 roku. Naj­wy­raź­niej selek­cjo­ner uznał jed­nak, że inni są jesz­cze lepsi.

– A kon­kret­nie, że lep­szy ode mnie jest też gra­jący na skrzy­dle Grze­gorz Lato. I nie mam argu­men­tów, żeby z tym wybo­rem dys­ku­to­wać. Mówimy o pił­ka­rzu, który został kró­lem strzel­ców mistrzostw świata – zazna­cza Józef Klose.

W kadrze więc ni­gdy nie zagrał, a tym bar­dziej nie został kró­lem strzel­ców mun­dialu, w prze­ci­wień­stwie do syna, który – cóż za zbieg oko­licz­no­ści – snaj­per­ską koronę wywal­czył wtedy, gdy tur­niej po 32 latach znowu odby­wał się w Niem­czech.

Zamknąłem oczy i kopnąłem

W 1977 roku z Odrą Opole pan Józef zagrał za to w Pucha­rze UEFA jako zdo­bywca Pucharu Ligi. Dru­żyna mło­dego tre­nera Anto­niego Piech­niczka w pierw­szej run­dzie odpa­dła z FC Mag­de­burg. Naj­pierw w Opolu prze­grała 1:2. – Pro­wa­dzi­li­śmy 1:0, kiedy tre­ner zdjął mnie z boiska. Zbli­ża­jąc się do ławki, powie­dzia­łem sobie pod nosem, oczy­wi­ście tak, żeby tre­ner nie usły­szał: „Ta zmiana to był pana naj­więk­szy błąd”. No i pro­szę: dwa gole strze­lił Jürgen Spar­was­ser i prze­gra­li­śmy – kwi­tuje. Zazna­cza jed­nak, że ta uwaga była rzu­cona z przy­mru­że­niem oka. Do głowy mu nie przy­szło, że zadziała jak klą­twa.

W każ­dym razie do Mag­de­burga Polacy jechali już z mar­nymi szan­sami. – Przy­je­cha­li­śmy auto­bu­sem dzień wcze­śniej, dosta­li­śmy tro­chę wol­nego czasu. Mówię do chło­pa­ków: „Prze­gra­li­śmy u sie­bie, z tego już pew­nie nic nie będzie. Chodź­cie tu nie­da­leko na dwo­rzec kole­jowy, wypi­jemy po piwie. Tyle naszego z tej wyprawy”. Poszli­śmy całą dru­żyną. Posie­dzie­li­śmy, poga­da­li­śmy, wysą­czy­li­śmy po dwa piwka i grzecz­nie do hotelu – rela­cjo­nuje.

Na drugi dzień mecz. Szybko, bo już w 11. minu­cie Joachim Stre­ich zdo­bywa bramkę, gospo­da­rze obej­mują pro­wa­dze­nie. A więc wszystko szło zgod­nie z przy­pusz­cze­niami. Wyda­wało się, że pyta­niem jest tylko: ile jesz­cze Niemcy nastrze­lają…

– Parę minut przed koń­cem pierw­szej połowy Zby­szek Kwa­śniew­ski wyco­fał mi piłkę piętą. Do bramki było ponad 20 metrów. Do dzi­siaj czuję, jak piłka sia­dła mi na nodze. Nor­mal­nie mój strzał stu­le­cia! Zamkną­łem oczy i kop­ną­łem. Piłka pole­ciała w krótki róg, nisko. Wpa­dła! – opo­wiada. Odra potrze­bo­wała już tylko jed­nej bramki, by dopro­wa­dzić do dogrywki i była świetna oka­zja. – Idziemy z prze­wagą: Woj­tek Tyc i ja. Kiw­ną­łem obrońcę i przede mną jest już tylko bram­karz. Patrzę, że Woj­tek z pra­wej strony wcho­dzi, więc mu wyło­ży­łem do pustej. Spu­dło­wał… Myśla­łem, że go udu­szę…

Pół roku samotności

Jesie­nią 1978 roku Józef Klose wyje­chał do AJ Auxerre, które lubiło zatrud­niać Pola­ków. Szlak prze­cie­rał Marian Szeja, bram­karz repre­zen­ta­cji Pol­ski i Zagłę­bia Wał­brzych, dru­gim był jego klu­bowy kolega Zbi­gniew Szły­ko­wicz. W końcu przy­szła kolej na Klose, a potem poja­wiali się coraz lepsi, meda­li­ści mistrzostw świata.

– Tre­ner Guy Roux liczył się ze zda­niem Mariana Szei. Popro­sił go, by pole­cił pra­wo­skrzy­dło­wego z Pol­ski. Marian zwró­cił się z tym pyta­niem do Ber­narda Blauta, a on pomy­ślał o mnie – tłu­ma­czy Klose.

To była ważna zmiana w jego życiu. Nic dziw­nego, że pamięta nawet dokładną datę wyjazdu: 12 paź­dzier­nika 1978 roku. – Trudno zapo­mnieć, bo trans­fery we Fran­cji można było zatwier­dzać do 13 paź­dzier­nika. Wszystko odby­wało się więc bły­ska­wicz­nie i cud, że udało się zała­twić przy tej całej biu­ro­kra­cji – zazna­cza.

W Auxerre przez pierw­sze pół roku było ciężko, bo począt­kowo nie zabrał rodziny. – Święta Bożego Naro­dze­nia spę­dzi­łem sam, cho­ciaż zapra­szali mnie ludzie z klubu. Nie chcia­łem nad­uży­wać gościn­no­ści. Zosta­łem w swo­ich czte­rech ścia­nach – wspo­mina.

Finał w Paryżu

AJ Auxerre grało wów­czas w II lidze, ale po dwóch sezo­nach zano­to­wało histo­ryczny awans do Première Divi­sion, bo tak for­mal­nie nazy­wała się wtedy dzi­siej­sza Ligue 1. Wcze­śniej jako dru­go­li­go­wiec w 1979 roku zespół wystą­pił na Parc des Prin­ces w Paryżu w finale Pucharu Fran­cji. Z Szeją i Klose w skła­dzie prze­gry­wał po dogrywce (1:4) z FC Nan­tes, aktu­al­nym wice­mi­strzem kraju. Polacy zostali boha­te­rami Auxerre. Wszy­scy doce­niali ich rolę w dru­ży­nie.

Po awan­sie do elity Klose zagrał jesz­cze 14 meczów, ale funk­cjo­no­wał już na spe­cjal­nych zasa­dach. – W naj­wyż­szej kla­sie trzeba było zawie­rać zawo­dowe kon­trakty, a ja mia­łem już 33 lata. W moim przy­padku klub nie zde­cy­do­wał się na taki kon­trakt. Tre­ner Roux powie­dział jed­nak, że tyle zro­bi­łem dla Auxerre, że chciałby, abym został jesz­cze rok. Niby bez pro­fe­sjo­nal­nej umowy, ale on już się postara, żeby mi pła­cono jak innym pił­ka­rzom. Gra­łem do paź­dzier­nika, a potem jedy­nie w rezer­wach, bo spro­wa­dzili ze Stali Mie­lec Andrzeja Szar­ma­cha. Obo­wią­zy­wał limit dwóch obco­kra­jow­ców, a że był prze­cież jesz­cze Heniek Wie­czo­rek (17-krotny repre­zen­tant Pol­ski i meda­li­sta MŚ z 1974 roku – przyp. red.), więc dla mnie zabra­kło miej­sca – dodaje.

4 paź­dzier­nika 1980 roku w 74. minu­cie ligo­wego spo­tka­nia z FC Nan­tes zmie­nił Jeana-Marca Fer­re­riego. Był to ostatni występ Józefa Klose na Stade l’Abbé-Deschamps. Dzie­sięć dni póź­niej zagrał jesz­cze pełne 90 minut w wyjaz­do­wym meczu z Nimes (0:0) i na tym zakoń­czyła się jego przy­goda z pierw­szą dru­żyną Auxerre.

Żad­nego spo­tka­nia w Première Divi­sion już nie zagrał nato­miast Szeja, który jed­nak cie­szył się wiel­kim sza­cun­kiem i został w klu­bie. Zajął się pracą szko­le­niową. Mię­dzy słup­kami zastą­pił go Joël Bats, póź­niej­szy repre­zen­tant Fran­cji i mistrz Europy z 1984 roku.

Małżeństwo z Odry

Latem 1981 roku Klose prze­niósł się do FC Cha­lon­nais. – Chcia­łem wra­cać do Pol­ski, ale namó­wili mnie, żebym pomógł w awan­sie. Grali w czwar­tej lidze, a chcieli być w trze­ciej. No i cel został osią­gnięty, a w kolej­nym sezo­nie udało się utrzy­mać. Mia­łem 37 lat, nie chcia­łem grać na siłę. Czu­łem, że to już kres kariery. Wtedy spro­wa­dzi­łem się do Opola – wspo­mina.

Został zatrud­niony w Odrze, tre­no­wał drugą dru­żynę. W 1987 roku posta­no­wił jed­nak wyje­chać z rodziną do Nie­miec. – Wtedy były takie czasy, że zapa­liło się zie­lone świa­tło dla pry­wa­cia­rzy. Ja nie nada­wa­łem się do tego. Nie umia­łem kom­bi­no­wać. Źle się czu­łem w tej rze­czy­wi­sto­ści. Uzna­łem, że w Niem­czech pora­dzę sobie lepiej, że zaczniemy tam od nowa nor­mal­nie żyć. Zna­łem w miarę język nie­miecki, więc wie­dzia­łem, że na początku będzie mi łatwiej – w taki spo­sób przed­sta­wia powody decy­zji. – Prze­my­śla­łem wszystko. Przy­sze­dłem do domu i mówię do żony: „Paku­jemy, co się da i jedziemy”.

Jego żona Bar­bara Jeż (po ślu­bie przy­jęła nazwi­sko męża) była znaną pił­karką ręczną, 45-krotną repre­zen­tantką kraju. – Basia z Otmę­tem Krap­ko­wice dwa razy zdo­była mistrzo­stwo Pol­ski, ale wcze­śniej wystę­po­wała w Odrze Opole. Po tre­ningu cho­dzi­łem zoba­czyć, jak dziew­czyny grają. No i wpa­dła mi w oko – uśmie­cha się, mówiąc o mał­żeń­stwie zna­nych spor­tow­ców Odry.

W domu zawsze po polsku

W wyjeź­dzie z Pol­ski rodzi­nie Klose pomógł Andrzej Szar­mach. – Popro­si­łem go, by zała­twił nam zapro­sze­nie. Wer­sja była więc taka, że jedziemy go odwie­dzić we Fran­cji. To był waru­nek otrzy­ma­nia zgody na prze­kro­cze­nie gra­nicy. Doce­lowo od razu posta­no­wi­li­śmy zamiesz­kać w RFN – zazna­cza.

Osie­dlili się w Kusel, nie­da­leko Kaiser­slau­tern. – Jesz­cze tro­chę ama­tor­sko gra­łem w piłkę, ale już kon­cen­tro­wa­łem się na pracy, bo trzeba było utrzy­mać rodzinę. No i mia­łem ponad 40 lat, więc co to mogło być za gra­nie? – pyta reto­rycz­nie.

Nato­miast w tym cza­sie w piłkę zaczy­nał grać już dzie­wię­cio­letni syn Mirek, choć długo wcale nie było pewne, czy wystar­czy mu talentu i wytrwa­ło­ści, żeby poka­zać się na więk­szej sce­nie. Był wysta­wiony na wielką próbę. Jako imi­grant z Pol­ski musiał mozol­nie się prze­bi­jać, udo­wad­niać swoją war­tość. W przy­szło­ści został wielką gwiazdą nie­miec­kiego fut­bolu – kró­lem strzel­ców mistrzostw świata, mistrzem świata i 137-krot­nym repre­zen­tan­tem RFN, dla któ­rej zdo­był 71 bra­mek. Łatwo zauwa­żyć, że dla Niem­ców był tym, kim Robert Lewan­dow­ski dla Biało-Czer­wo­nych.

– Nic w karie­rze syna nie było łatwe. Był w nowym kraju. Musiał się w nim zaakli­ma­ty­zo­wać, wszyst­kiego uczyć. Naj­pierw przez pięć lat dzieci były z nami we Fran­cji (pań­stwo Klose mają też córkę Marzenę, o dwa lata star­szą od syna – przyp. red.). Potem wró­ci­li­śmy na trzy lata do Opola, ale znów wyje­cha­li­śmy do Nie­miec, co dla dzieci ozna­czało naukę języka nie­miec­kiego od pod­staw. W domu zawsze roz­ma­wia­li­śmy po pol­sku. Powta­rza­łem dzie­ciom, że nie wolno im zapo­mnieć tego języka – zazna­cza.

Przyjadę i wprowadzę

– Razem z żoną sta­ra­li­śmy się poma­gać Mir­kowi nie tylko w pił­kar­skich pla­nach, dawać wska­zówki. Tłu­ma­czy­li­śmy mu, żeby był pra­co­wity, spo­kojny i cier­pliwy, a co ma przyjść, to przyj­dzie. Miał talent, to było widać. Nale­żało go tylko umie­jęt­nie roz­wi­jać. Dzi­siaj rodzice czę­sto robią pod­sta­wowy błąd: mają 11-let­niego syna, który prze­ja­wia pił­kar­skie zdol­no­ści i już by chcieli, żeby był zawo­dow­cem. Nie potra­fią cze­kać – oce­nia Józef Klose. Sam był nie­złym pił­ka­rzem, ale pod tym wzglę­dem syn zde­cy­do­wa­nie prze­ści­gnął ojca.

Do Opola wciąż zagląda, cho­ciaż cała jego rodzina, z wyjąt­kiem sio­stry żony, też mieszka za gra­nicą. – Wycho­dzi na to, że moją rodziną, która została w Opolu, jest Odra – oce­nia były pił­karz. Odry w eks­tra­kla­sie nie ma już od ponad 40 lat. W 2022 zagrała w bara­żach, ale nic z tego nie wyszło. – Jeżeli naprawdę będzie pla­no­wała awans do Eks­tra­klasy, przy­jadę na cały sezon i ją wpro­wa­dzę. Nie będą musieli pła­cić mi ani zło­tówki – uśmie­cha się pan Józef, który tylko w naj­wyż­szej kla­sie roz­gryw­ko­wej w bar­wach opol­skiego klubu zagrał 197 meczów i strze­lił 39 goli.

BIOGRAM

Uro­dzony: 3 paź­dzier­nika 1947 roku w Sła­wię­ci­cach Pozy­cja na boisku: napast­nik

Kluby: Ener­ge­tyk Sła­wię­cice (do 1965, z epi­zo­dem w Unii Kędzie­rzyn), Odra Opole (1966–78; 197 meczów, 39 goli), AJ Auxerre/FRA (1978–81; 14 meczów, 1 gol), FC Cha­lon­nais/FRA (1981–84)1

Zdo­bywca Pucharu Ligi (1977)

uwzględ­nione są mecze i gole tylko w naj­wyż­szej kla­sie roz­gryw­ko­wej w danym kraju [wróć]

2

Zbigniew Płaszewski – Szept Bohatera

– Ciężko jest, cza­sem bar­dzo ciężko. Oddy­cham tylko prze­poną; szybko się męczę. Gdy mówię, ledwo mnie sły­chać. Jed­nak tak cał­kiem zamilk­nąć bym nie chciał. Trzeba żyć, ile się da. Nogi też bolą, ale zaci­snę zęby i idę. Nawet na mecz Wisły Kra­ków z wnu­kiem cza­sem się wybiorę – mówi Zbi­gniew Pła­szew­ski, mistrz Pol­ski z Białą Gwiazdą i jeden z boha­te­rów zwy­cię­skiego meczu nad Holan­dią (2:0).

Pła­szew­ski od dawna zmaga się ze skut­kami raka krtani i w tej walce jest nie­złomny. W 2000 roku prze­szedł wie­lo­go­dzinną ope­ra­cję. Wygrał, ale cena była duża. Aby dobrać się do nowo­tworu, chi­rur­dzy musieli usu­nąć węzły chłonne, uszko­dzić struny gło­sowe. Od tej pory Pła­szew­ski ma duże pro­blemy z oddy­cha­niem i mówie­niem. Po ope­ra­cji przez kilka tygo­dni mógł przyj­mo­wać pokarm tylko przez rurkę. Przez lata musiał się przy­zwy­czaić do nowego, bar­dzo trud­nego funk­cjo­no­wa­nia. Jeżeli w ogóle przy­zwy­cza­je­nie jest moż­liwe…

Żyje w małym miesz­ka­niu w Nowej Hucie. Tro­skli­wie opie­ko­wała się nim żona Kry­styna, ale los zabrał mu rów­nież ją. – Zmarła w grud­niu 2020 roku. Tyle lat razem, tyle pomocy z jej strony. Też swoje przy mnie prze­żyła… Ciężko to wszystko unieść – szep­cze jesz­cze cich­szym i łamią­cym się gło­sem.

Dostaje skrom­niutką eme­ry­turę, trudno z niej wyżyć. Dobrzy ludzie sta­rają się mu poma­gać. Pamię­tają o nim w Mało­pol­skim ZPN, a Wisła Kra­ków ufun­do­wała mu kar­net i jeśli tylko zdro­wie pozwala, poja­wia się na meczach przy Rey­monta. – Nogi już nie niosą. Jest pro­blem z bio­drami, ale pró­buję trzy­mać jakiś kon­takt z daw­nymi kole­gami. I na pogrze­bach sta­ram się być. Cza­sem trzy­mam sztan­dar, bo do tego wyraźna mowa nie­po­trzebna, za to w taki spo­sób mogę wyra­zić sza­cu­nek. Wydaje mi się, że gdy ja będę cho­dził na pogrzeby, to ludzie przyjdą kie­dyś na mój. Co pan sądzi, dobrze myślę?

W notesie selekcjonerów

Zanim Pła­szew­ski został jedną z legend kra­kow­skiej Wisły, która w 1978 roku pod wodzą mło­dego tre­nera Ore­sta Len­czyka zdo­była mistrzo­stwo Pol­ski, a potem dotarła do ćwierć­fi­nału Pucharu Europy, był cenio­nym pił­ka­rzem Hut­nika Kra­ków. Nowa Huta była jego natu­ral­nym śro­do­wi­skiem. Na tam­tej­szych osie­dlach, podwór­kach, ulicz­kach uczył się grać w piłkę i żył z fan­ta­zją krnąbr­nego dzie­ciaka. Odkąd pamięta, był nie­sa­mo­wi­cie szybki. Ści­gał się z chło­pa­kami o dwie głowy wyż­szymi, a i tak dotrzy­my­wał im kroku. Widzieli to wuefi­ści w pod­sta­wówce i pró­bo­wali popy­chać w kie­runku sportu. Na spar­ta­kia­dzie mło­dzieży wygry­wał na sprin­ter­skich dystan­sach. Na boisku też nie dał się nikomu zago­nić, choćby nie wia­domo co, bo na doda­tek był uparty.

Zapi­sał się do Hut­nika. Jako nasto­la­tek grał w II lidze i robiło się o nim coraz gło­śniej. Tra­fił do repre­zen­ta­cji Pol­ski junio­rów. Gdy selek­cjo­ne­rem pierw­szej kadry został Kazi­mierz Gór­ski, powo­łał nie­spełna 20-let­niego Pła­szew­skiego na inau­gu­ra­cyjne zgru­po­wa­nie i zupeł­nie nie prze­szka­dzało mu, że był led­wie dru­go­li­gow­cem. W kadrze zresztą mógł zagrać już wcze­śniej, w ostat­nim meczu Ryszarda Kon­ce­wi­cza. Dostał powo­ła­nie na spo­tka­nie z Cze­cho­sło­wa­cją, ale… nie poje­chał i nie­obec­no­ści nie uspra­wie­dli­wił, za co został przez PZPN zdys­kwa­li­fi­ko­wany na mie­siąc.

Uprowadzony

W Hut­niku grał zde­cy­do­wa­nie za długo, a prze­cież bar­dzo kon­kretne pro­po­zy­cje z eks­tra­klasy były już wtedy, kiedy doce­nił go selek­cjo­ner Kon­ce­wicz. „Echo Kra­kowa” z 2 paź­dzier­nika 1970 roku pió­rem redak­tora Jana Fran­do­ferta (nestor kra­kow­skich dzien­ni­ka­rzy spor­to­wych zmarł w 2020 roku w wieku 92 lat) zło­wiesz­czo dono­siło: „Przed kil­koma dniami do sym­pa­ty­ków pił­kar­stwa w Nowej Hucie dotarła wia­do­mość: »czarną limu­zyną« porwano asa atu­to­wego jede­nastki hut­ni­czej – Zbi­gniewa Pła­szew­skiego”.

Po tym intry­gu­ją­cym wstę­pie autor obja­śniał: „Oczy­wi­ście nie uwie­rzy­li­by­śmy w żadne »porwa­nie«, bo w końcu nie tak znów łatwo zmu­sić mło­dego, wyspor­to­wa­nego mło­dzieńca, aby wbrew swej woli siadł do obcego samo­chodu i odje­chał w nie­znane. Nie­trudno nato­miast »porwać« spor­towca, gdy zdoła się go zachę­cić do tego odpo­wied­nio atrak­cyjną obiet­nicą. I tak też było w wypadku Pła­szew­skiego”.

Nie chciał sprawić psikusa

W arty­kule redak­tora Fran­do­ferta pił­karz przy­zna­wał, że już od jakie­goś czasu ludzie z Gór­nika Zabrze naga­by­wali go, aby zmie­nił barwy klu­bowe. „Byli też w Kra­ko­wie, lecz dopiero ostat­nim razem zastali mnie w domu i zdo­łali namó­wić, abym poje­chał poroz­ma­wiać z odpo­wie­dzial­nymi dzia­ła­czami klubu w Zabrzu. Zgo­dzi­łem się wresz­cie, ale posta­wi­łem waru­nek, aby tego samego dnia odwieźli mnie do Kra­kowa” – mówił na łamach „Echa Kra­kowa”.

Pła­szew­ski zwie­rzył się dzien­ni­ka­rzowi, że ofertę odrzu­cił. Wyja­śnił, że z powo­dów rodzin­nych i dla­tego, że już roz­po­czął naukę w tech­ni­kum hut­ni­czym. Wska­zał na jesz­cze jeden powód: „Nie chcia­łem spra­wić psi­kusa kole­gom z dru­żyny i klu­bowi, który mnie wycho­wał, w chwili, kiedy mamy szanse na awans do eks­tra­klasy”. Wyznał, że mniej wię­cej w tym samym cza­sie poja­wili się u niego w domu z kon­trak­tową ofertą także emi­sa­riu­sze Zagłę­bia Sosno­wiec. „Tato pozbył się ich jed­nak dość szybko” – uspo­koił kra­kow­skich kibi­ców dzie­więt­na­sto­la­tek.

Hut­ni­kowi do elity awan­so­wać się nie udało, ale rok póź­niej Pła­szew­ski został wybrany na naj­lep­szego pił­ka­rza ziemi kra­kow­skiej. – Chciał­bym grać tak jak Franz Bec­ken­bauer – dekla­ro­wał w wywia­dzie na łamach tej samej gazety, pod­kre­śla­jąc, że Niemca za boiskową wszech­stron­ność ceni bar­dziej niż Pelégo lub Eusébio.

Najpiękniejsze wspomnienie

W 1974 roku Biało-Czer­woni cie­szyli się z mun­dia­lo­wego medalu, a Pła­szew­ski nie był już nawet dru­go­li­gow­cem, bo Hut­nik został zde­gra­do­wany. Na oku miała go Legia War­szawa. Dwu­dzie­sto­trzy­la­tek cią­gle pod­le­gał obo­wiąz­kowi odby­cia służby woj­sko­wej, ale kra­kow­ska Wisła nie pokpiła sprawy. Uchro­niła go przed powo­ła­niem do armii. Przez pewien czas nawet prze­trzy­my­wała w ukry­ciu poza domem, byle tylko wysłan­nicy Legii nie zdo­łali go może i siłą prze­chwy­cić.

Znowu tra­cił czas, ale uzbroił się w cier­pli­wość i wresz­cie zagrał w eks­tra­kla­sie. W Wiśle zade­biu­to­wał w listo­pa­dzie 1975 roku w wyjaz­do­wym star­ciu z GKS Tychy (1:2), wtedy jesz­cze w pomocy, bo dopiero póź­niej dał się poznać jako czo­łowy pol­ski boczny obrońca. Znowu zauwa­żył go Kazi­mierz Gór­ski i pozwo­lił wystą­pić w towa­rzy­skim spo­tka­niu z Gre­cją (0:1 w maju 1976 roku), ale na igrzy­ska olim­pij­skie do Mont­re­alu nie zabrał. Potem na rada­rach miał go Jacek Gmoch. Dał mu zagrać 45 minut w meczu towa­rzy­skim ze Szwe­cją w listo­pa­dzie 1977 roku (2:1), ale i on pomi­nął wiślaka przy usta­la­niu kadry na mun­dial w Argen­ty­nie.

Naj­bar­dziej doce­nił go kolejny selek­cjo­ner Ryszard Kule­sza. Zagrał w jed­nym z naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­nych wystę­pów Biało-Czer­wo­nych w histo­rii. 2 maja 1979 roku Pol­ska na Sta­dio­nie Ślą­skim w Cho­rzo­wie poko­nała 2:0 Holan­dię – wice­mi­strzów świata dwóch poprzed­nich mun­diali. Stawką były punkty w kwa­li­fi­ka­cjach do mistrzostw Europy. Pła­szew­ski bie­gał na lewej obro­nie.

– To naj­pięk­niej­sze wspo­mnie­nie z mojej kariery. Wielki sta­dion, pełne try­buny, hymn tak odśpie­wany, że aż mro­wiło po ple­cach… No i przede wszyst­kim nie­sa­mo­wite zwy­cię­stwo. Mia­łem już 28 lat. Kto by pomy­ślał, że docze­kam takiej chwili? – mówi wzru­szony.

Każdy ma swoje Okęcie

Pół­tora roku póź­niej kadra w tam­tym kształ­cie prze­stała ist­nieć. Wszystko przez tak zwaną aferę na Okę­ciu, kiedy trzech pił­ka­rzy łódz­kich klu­bów (Wła­dy­sław Żmuda, Zbi­gniew Boniek i Sta­ni­sław Ter­lecki) sta­nęło murem za Józe­fem Mły­nar­czy­kiem, któ­rego selek­cjo­ner nie chciał wpu­ścić na pokład samo­lotu, bo był wyraź­nie „wczo­raj­szy”. Dla pił­ka­rzy posy­pały się dys­kwa­li­fi­ka­cje, a ze sta­no­wi­skiem musiał się też poże­gnać Kule­sza.

Pła­szew­skiego nie było wtedy w kadrze, ale – cóż za iro­nia losu – rap­tem dwa mie­siące póź­niej na tym samym lot­ni­sku miał swoją, bliź­nia­czo podobną „aferę na Okę­ciu”. Tak ją opi­sało „Echo Kra­kowa”: „Pił­kar­ska dru­żyna Wisły udała się samo­lo­tem do Jugo­sła­wii na przed­se­zo­nowe zgru­po­wa­nie. Ponie­waż odlot samo­lotu opóź­nił się o 2 godziny, pił­ka­rze czas dzie­lący ich od chwili startu spę­dzili w restau­ra­cji na Okę­ciu. Gdy nad­szedł moment odprawy przed­odlo­to­wej, obsługa lot­ni­ska stwier­dziła, iż dwaj zawod­nicy: Zbi­gniew Pła­szew­ski i Kazi­mierz Gazda z uwagi na stan wska­zu­jący na nad­uży­cie alko­holu, nie mogą zostać wpusz­czeni na pokład samo­lotu. Ekipa kra­kow­ska odle­ciała więc bez tej dwójki”.

Zrobili pokazówkę

Wisła surowo uka­rała wino­waj­ców. Moc­niej obe­rwał Pła­szew­ski, bo uznano, że ujął się za pija­nym kolegą, dekla­ru­jąc, że jeżeli nie leci Gazda, to on rów­nież nie zamie­rza. W efek­cie byłemu repre­zen­tan­towi Pol­ski zasą­dzono ośmio­mie­sięczny bez­względny zakaz gry w piłkę. Publiczne napięt­no­wa­nie bli­sko 30-let­niego pił­ka­rza miało swoją wagę.

– To był klub mili­cyjny. Zro­bili z tej histo­rii poka­zówkę i uznano, że naj­le­piej ude­rzyć w Pła­szew­skiego. Byłem kozłem ofiar­nym. Mówi­łem to już wtedy, a po tylu latach mogę tylko powtó­rzyć, bo taka jest prawda – opo­wiada nasz boha­ter.

Był znisz­czony przez kon­tu­zje, no i łatka „afe­rzy­sty z Okę­cia” też swoje robiła. Pograł jesz­cze ama­tor­sko w Austrii, ale przede wszyst­kim ciężko pra­co­wał fizycz­nie. Chwy­tał się róż­nych zajęć, dopóki zdro­wie pozwa­lało. Bo póź­niej zaczęła się już tylko hero­iczna walka z cho­ro­bami.

– Mam nadzieję, że jesz­cze są kibice, któ­rzy mnie pamię­tają. Coś w tej piłce jed­nak zro­bi­łem, tro­chę pogra­łem. Cza­sem, gdy jest mi już bar­dzo trudno, przy­naj­mniej mam co wspo­mi­nać…

BIOGRAM

Uro­dzony: 18 sierp­nia 1951 roku w Kra­ko­wie Pozy­cja na boisku: obrońca Repre­zen­ta­cja: 5 meczów, 0 goli

Kluby: Hut­nik Kra­ków (do 1975), Wisła Kra­ków (1975–81; 106 meczów, 2 gole)1

Mistrz Pol­ski (1978)

uwzględ­nione są mecze i gole tylko w naj­wyż­szej kla­sie roz­gryw­ko­wej w danym kraju [wróć]